Noc bogów, łudzi i gwiazd

— Nie uważasz, że powinniśmy jeść troszeczkę mniej — rzekł półgłosem pan Henryk Milej. — Odnoszę wrażenie, że nie tylko spodnie, lecz nawet kąpielówki stają się ciasnawe…

— To dlatego że twoja matka tak znakomicie gotuje — odpowiedział poważnie archeolog. — Ale nie martw się. Nie tak dobrze nie wpływa na linię, jak nurkowanie. Dzisiaj na pewno nie przybrałeś na wadze. Najpierw jaskinia, potem praca pod rufą tego statku. Jutro wyskoczę tylko na kilka godzin, żeby zawiadomić Instytut o naszych odkryciach, a potem już całymi dniami będziemy siedzieć pod wodą. Zanim zbadamy jaskinię i całą okolicę, staniesz się tak samo smukły jak twój syn.

Ojciec Bolka zaśmiał się, po czym powiedział: — Swoją drogą bajeczne są te znaleziska. Ja naturalnie nie jestem w stanie ocenić ich naukowej wartości. Ale nie masz pojęcia, jak bardzo intryguje mnie fakt, że w jednym miejscu, na wysepce nie wymienionej w żadnym źródle historycznym, odkryliśmy przedmioty pochodzące z tak różnych obszarów i kultur. Tabliczki są, jak sam stwierdziłeś, sumeryjskie, wazy w skrzyni chyba egipskie…

— Na pewno egipskie — przerwał zdecydowanie Andreas Uranis.

— Właśnie. Ale już te naczynia, które wygrzebaliśmy z piasku, są zupełnie inne…

— Pochodzą z Krety. Sądzę, że z okresu wczesnominojskiego — przerwał znowu archeolog. — Wskazywałyby na to ich zdobienia. Niegdyś musiały być żółto-białe.

— Z Krety? No widzisz. A z kolei amfory są z całą pewnością późniejsze i greckie, choć wyglądają tak, jakby i one powstały w różnych okresach i różnych warsztatach garncarskich. O czym by to miało świadczyć?

— Odpowiem ci po zakończeniu szczegółowych badań — rzekł z zadumą pan Uranis. — A może nigdy ci nie odpowiem? Może dopiero za kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat ktoś inny odkryje i odczyta starożytny tekst kreteński, sumeryjski lub egipski, zawierający opis naszej Klio i historię żeglarzy, których statki walczyły ze sobą u jej brzegów bądź zostały zaskoczone przez burzę. Albo nikt nigdy nie natrafi na taki tekst i pochodzenie skarbów znalezionych przez nas w jaskini powiększy liczbę nie rozwiązanych zagadek, od jakich roi się w archeologii i w ogóle w naukach badających przeszłość człowieka. Kto to może wiedzieć?

Cała rozmowa toczyła się na skraju polanki, za namiotami. Był już wieczór. Na niebie, na którym nie pozostało śladu po niedawnej burzy, lśniły miliony gwiazd tak jasno i blisko, jak nigdy. Właśnie te gwiazdy, świeże powietrze, a także wrażenia minionego dnia nie pozwoliły Bolkowi zasnąć. Dlatego i on wyśliznął się z namiotu. Nie chcąc jednak, aby go zauważono, udał się nie w stronę plaży, lecz ku strumykowi spływającemu w dolinkę. Usiadł na jednym z głazów i tam wysłuchał dialogu, jaki wiedli ze sobą ojciec i pan Uranis. Mógłby tak słuchać przez całą noc. Jednak archeolog westchnął, po czym powiedział:

— No, Enryku, nie wiem jak ty, ale ja powinienem pójść spać. Chciałbym wypłynąć przed świtem, żeby jak najwcześniej wrócić i przed zachodem pobuszować jeszcze trochę pod wodą. Może i ty spróbowałbyś oddać się już w opiekę Morfeuszowi?

— Naturalnie — przystał dziennikarz. — Choć prawdę mówiąc, nie jestem senny. Ale będę liczył barany.

— Możesz spróbować. To powinno ci zresztą zapewnić przyjemne sny. Barany mamy bardzo ładne.

Ojciec odrzekł coś, czego Bolek już nie dosłyszał. Obaj panowie odeszli powoli w stronę namiotów.

Chłopca otoczyła zupełna cisza. Słychać było jedynie szum morza. Ale taki szum także należy do ciszy. Podobnie jak szelest liści na drzewach czy granie pasikoników w upalne popołudnie.

Bolek uniósł głowę i patrzył w gwiazdy. Ileż ich jest! Pomyśleć, że każdy złoty punkcik to ogromne, wybuchające słońce, na ogół znacznie większe od tego, które daje światło i życie Ziemi. Jedna z tych gwiazd… co najmniej jedna, posiada planety i zamieszkany świat sprawiający wrażenie, jakby był cały wtopiony w kryształ. Stamtąd przyleciał statek z czarną piłeczką, dzięki której Bolek mógł najpierw pokonać tego nieznośnego Augusta, potem „wyleczyć” babcię i przenieść się z miasta od razu na Klio, potem rozmawiać z Eli i Pelosem po angielsku lub grecku, jakby znał te języki od urodzenia, potem cudownym sposobem sprowadzić sprzęt do nurkowania… A jeszcze złożyć wizytę olimpijskim bogom.

Ludzie nic o tym nie wiedzą, że na Ziemię przybywają obce gwiazdoloty. Powinni się dowiedzieć. Przynajmniej niektórzy ludzie. To znaczy ci mądrzejsi. Na przykład większość uczonych. A już na pewno pan Uranis, no i przede wszystkim ojciec.

Powiem im — postanowił w duchu. — Muszę im powiedzieć. Ale… jeszcze nie teraz.

Na razie powrócił myślami do tego, co usłyszał i zobaczył na legendarnym Olimpie. Nie, ci bogowie stanowczo mu się nie spodobali. Może ostatecznie Hestia, ale ona nie miała tam zbyt wiele do powiedzenia. Tetyda. No tak, oczywiście! Tylko że ona w ogóle nie należała do grona ważnych Olimpijczyków. Bo ci ostatni zachowywali się w gruncie rzeczy jak ludzie. Jeśli pominąć czarodziejskie pioruny, łańcuchy spadające z nieba i różne takie sztuczki. W dodatku ludzie niezbyt mądrzy i niesympatyczni. Byli kłótliwi, zawistni, awanturowali się, każdy chciał rządzić…

Chłopcu zaświtała dziwna myśl. Przypomniał sobie, co pan Uranis i ojciec mówili o dawnych Grekach i o Rzymianach. Jeśli ludzie naprawdę, wyobrażając sobie swoje bóstwa, nadają im własne cechy i zwyczaje, to jak by wyglądał Olimp, gdyby dzisiaj zaczęto go osiedlać różnymi Zeusami, Posejdonami, Herami i tak dalej? Jak zachowywaliby się bogowie wymyśleni w dwudziestym wieku? Czy byliby inni?

Inni — odpowiedział sobie. Mimo wszystko inni. Bo choć dziś już nikt na świecie nie potrafiłby zrobić takich amfor, posągów i świątyń, jak starożytni Grecy, to jednak ludzie zmienili się na lepsze. To znaczy większość ludzi. Niestety, ta większość nie zawsze i nie wszędzie ma decydujący głos. Raczej przeciwnie. Na ogół rządzą właśnie tacy zeusowie, jakich przedstawia starożytna mitologia. Czyli że wbrew temu, co sam przed chwilą stwierdził, wcale nie zmieniło się tak wiele?

— Eee… — mruknął pod nosem i machnął ręką. Następnie jeszcze raz powędrował wzrokiem ku gwiazdom. Nawet i ten zabieg nie oderwał jednak jego myśli od Ziemi. Ciekawe, jacy będą ci ludzie, którzy już chyba niedługo polecą najpierw na planety Układu Słonecznego, a potem dalej. Jeśli gdzieś wśród obcych słońc spotkają kiedyś inne rozumne istoty, to czy zachowają się inaczej niż ci turyści z „Egidy”? Na pewno inaczej. Ale jak? Lepiej czy gorzej? Ostatecznie, skoro nauczymy się już latać do gwiazd, to będziemy tacy mądrzy, że przedtem potrafimy zrobić porządek także u siebie, na Ziemi.

Na tym Bolek zakończył rozważania poświęcone bogom, ludziom i gwiazdom. Pomyślał za to o przedmiotach znalezionych w jaskini. A właściwie o tym, co na temat tych przedmiotów mówili niedawno ojciec i pan Uranis.

— Jeden-Jeden, słyszysz?

To pozornie bezsensowne pytanie zostało postawione nie bez powodu. Chłopiec posłużył się bowiem najcichszym szeptem. Piłeczka odpowiedziała natychmiast:

— Tak. Słyszę.

— Chciałbym się znaleźć w takim świecie i wtedy, kiedy tu, na tej wyspie, jacyś ludzie właśnie pozostawiają skrzynki z tabliczkami i naczynia. Te wszystkie rzeczy, które wyłowiliśmy z wody.

— Rozumiem.

— Tylko… bo wiesz, tam na Olimpie Zeus mnie zobaczył i musiałem szybko uciekać.

— Nie musiałeś. W wypadku niebezpieczeństwa…

— Tak, tak — przerwał niecierpliwie Bolek. — Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale gdybyś od razu przeniósł mnie z powrotem, to tam nic bym nie zobaczył. Tym razem wolałbym, żeby mi nie przeszkadzano. Czy w tym świecie, o jakim wspomniałem, mógłbym na przykład pozostać niewidzialnym?

— Tak.

— I tego… niech to nie trwa zbyt długo.

— To znaczy ile?

— Godzinę… nie. To za mało. Czekaj. Wiesz, jak długo trwa u nas noc? Ile czasu minie, zanim na Klio zaświeci słońce?

— Tak.

— No, to niech będę w świecie, kiedy tutaj jacyś ludzie pozostawiają skrzynie i dzbany, przez jedną czwartą część tego czasu. Jedną czwartą nocy. Dobrze?

— Tak. Rozumiem.

— Zawsze wszystko rozumiesz — zauważył z lekkim przekąsem chłopiec.

— Nie wszystko. Jednak to, czego nie rozumiem, nie wchodzi w zakres przewidzianego dla mnie programu. Zatem nie można wymagać, abym wszystko…

— Świecie, świecie… już!

— … rozumiał — dokończył spokojnie automat, nie zrażony natarczywością Bolka, po czym umilkł. Na Klio znowu zapanowała cisza. Część nieba zasłaniała skalna ściana, rzucająca posępny cień na skrawek polany i prawie całą plażę.

Chłopiec poczuł nagle chłód i w tym momencie zorientował się, że stoi po kolana w wodzie. Powódź?! — przebiegło mu przez myśl. Ale przecież morze jest takie spokojne.

A jednak to spokojne morze podniosło się i zalało plażę. Nie ma żadnego innego wytłumaczenia…

— Jest! — mimo woli wykrzyknął na głos. — Jest wytłumaczenie! — powtórzył spoglądając w stronę obozowiska, gdzie na znajomej łączce nie było ani śladu namiotów. — Brawo, piłeczko!

Oprzytomniał i rozejrzał się. Od razu rzuciło mu się w oczy wiele szczegółów, których w pierwszej chwili nie zauważył. Choć doprawdy trudno było nie zauważyć ogniska płonącego u stóp skały, tam gdzie jeszcze kilka sekund temu panowały zupełne ciemności. No i sylwetek ludzi poruszających się w blasku padającym od ognia.

Bolek stał w zatoczce. Nie, poziom morza nie podniósł się. To znaczy, nie podniósł się teraz. Po prostu w czasach, do których przeniósł go automat Jeden-Jeden, Klio nie wystawała jeszcze tak wysoko nad poziom wody. A zatem plaża służąca dzisiejszym obozowiczom stanowiła wtedy skrawek morskiego dna. Całe szczęście — pomyślał chłopiec — że już wówczas była tu płycizna. Inaczej, gdybym nagle dał prawdziwego nura, narobiłbym wrzasku. I od razu trzeba by brać nogi za pas…

Istotnie, okoliczności stanowczo nie sprzyjały wydawaniu jakichkolwiek wrzasków. Tuż przed Bolkiem wznosił się dziób osiadłego na dnie statku. Statek, przypominający wielką odkrytą łódź, był szeroki i dość płaski, jednak dziób miał wysoki, ostry, wygięty do wewnątrz na kształt baraniego rogu.

Zarówno z pokładu statku jak i od strony wyspy dobiegały przytłumione męskie głosy. Przed zawarciem bliższej znajomości z pradawnymi żeglarzami Bolek postanowił wyjść z wody. Płytko, nie płytko, ale jest przecież noc. Kto wie, czy zespoły bezpieczeństwa automatu uznają katar za wystarczającą sprawę, by po upływie wyznaczonego czasu przenieść go z powrotem do współczesnego świata kaszlącego i kichającego. A w takim wypadku przez najbliższe dni pozwolono by mu co najwyżej przyglądać się, jak tato, pan Uranis i Pelos nurkują w poszukiwaniu nowych skarbów.

Stąpał bardzo ostrożnie, nie mógł jednak poruszać się zupełnie bezszelestnie.

— Płyną — powiedział ktoś, gdy tylko chłopiec poczuł pod stopami grząski piasek plaży.

— Światło! — rzucił ktoś tonem komendy.

Ognisko przesłonił cień człowieka, który pochylił się nad płomieniem, a następnie wyprostował unosząc latarnię w kształcie wydłużonego czółenka. Lampka powędrowała wyżej, wykonała kilka wahadłowych ruchów i zatrzymała się. Przez jakiś czas nad zatoczką panowało zupełne milczenie.

— Nikt nie odpowiada, panie — rzekł wreszcie osobnik, który odezwał się pierwszy.

W tym samym momencie za Bolkiem zachrzęściły czyjeś kroki. Chłopiec obejrzał się błyskawicznie. Gdyby to zrobił o ułamek sekundy później, z całą pewnością nie zdążyłby uskoczyć przed mężczyzną, który wychynął z cienia i zmierzał w stronę ogniska, nie widząc, że na jego drodze znajduje się przybysz z przyszłości. Co gorsza, ów mężczyzna trzymał w dłoni oszczep z ostrym grotem, celującym prosto w głowę Bolka. Nic dziwnego, że Bolek dał susa do tyłu. Niestety. Uderzył piętą w jakiś kamień i rozciągnął się jak długi.

Człowiek z oszczepem natychmiast przystanął. Uniósł swoją prymitywną, lecz groźną broń i rozglądał się z uwagą.

— Panie, to niezwykła wyspa — powiedział po chwili drżącym głosem. — Przedtem słyszeliśmy czyjeś wołanie, a potem plusk wody w zatoce i okazało się, że nikt nie przypłynął. A teraz tuż przede mną coś upadło na ziemię. Ale nic nie widzę…

— Obok naszego statku naprawdę coś gadało i pluskało — potwierdził inny.

— Dość! — uciął władczo mężczyzna, który zażądał, by zapalono lampę. — Stańcie obaj nad brzegiem morza i pokłońcie się bogu Enki. Noc i strach mieszają wam zmysły.

— Pokłońcie się wielkiemu bogu Enki — dobiegły od ogniska słowa wypowiedziane niskim, pełnym godności głosem przez kogoś, kto dotychczas milczał. — Pamiętajcie jednak, że jest on bogiem nie tylko wody, lecz także mądrości. Gdyby coś przypłynęło lub upadło, ujrzelibyśmy łódź i zobaczylibyśmy leżącego.

— Święty mężu, mnie także zdawało się, że słyszę chlupotanie, a następnie odgłos upadku — rzekł pokornym tonem człowiek, który przedtem wydawał rozkazy.

— Zapluskała fala, synu — odpowiedział łagodnie osobnik nazwany „świętym mężem”. — Poza tym mogłeś słyszeć tylko mowę gwiazd. Bóg nieba, Anu, sprawił jednak, że gwiazdy są dzisiaj przyjazne. Nie lękaj się więc i nie krzycz na swoich żeglarzy. Sprawili się dzielnie. Dzięki nim przypłynęliśmy wcześniej niż ci, z którymi mamy się tutaj spotkać.

— Pokłonię się Enki i Anu, świętobliwy panie. Ale moja załoga nie dokonała niczego niezwykłego. Ludzie faraona nigdy nie będą żeglować tak dobrze, jak nasi chłopcy.

Nastała cisza.

No i proszę — pomyślał Bolek podnosząc się ostrożnie, żeby tym razem nie narobić hałasu — teraz straszę jak jakaś zjawa. A przy okazji każę ludziom wzywać na pomoc starożytnych bożków…

Nie dziwiło go to, że człowiek z oszczepem usiłował przejść przez niego jak przez powietrze. Pamiętał przecież, że kazał piłeczce, by zrobiła go niewidzialnym. Był zły na siebie, że nie kazał uczynić się również niesłyszalnym. Ale trudno. Teraz trzeba znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce możliwie blisko ogniska i nie ruszać się, nie mamrotać pod nosem, tylko patrzeć i słuchać.

Stąpając przez cały czas na palcach obszedł szerokim łukiem plażyczkę wraz z częścią przylegającej do niej łąki. Następnie posuwając się u stóp pionowej skały zaczął iść w stronę ogniska. Gdy uznał, że jest już dostatecznie blisko, wspiął się na małą kamienną półkę i usiadł. Jego wzrok oswoił się z ciemnością, słabo rozświetloną nikłym płomieniem. Mógł teraz przyjrzeć się dokładnie ludziom gospodarującym na jego Klio. Chociaż… to nie była Klio. W owych pradawnych czasach musiała nosić inną nazwę.

Najbliżej ognia, na skrzynce pokrytej grubą wzorzystą tkaniną, siedział mężczyzna spowity w powłóczystą szatę. Na głowie miał ni to kaptur, ni zawój, cofnięty do tyłu i odsłaniający wysokie, wypukłe czoło. Spod zawoju wyzierały czarne jak sadza włosy, ułożone w drobne loczki. Na pierś spadała mu równie czarna, gęsta, imponująca broda, przystrzyżona na kształt wydłużonego prostokąta. Ale z pewnością nie tylko tej swojej brodzie zawdzięczał nieznajomy niewątpliwy szacunek, jakim darzyli go towarzysze. W ich zachowaniu można było wyczuć trwożną cześć, oddawaną przez prymitywne ludy mocom przyrody i czarownikom, którzy potrafili wmówić swym współplemieńcom, że moce te są im posłuszne.

Brodacz siedział przy ognisku sam. Pozostali wioślarze nie śmieli widać zbliżać się do niego. Nie było ich zresztą wielu. Tylko jeden z nich trzymał w dłoni oszczep.

Pewno strażnik — pomyślał Bolek. Na pewno posłali też kogoś na wierzchołek skały, żeby wypatrywał ewentualnych wrogów. Kilku ludzi pilnuje zapewne statku. Ale w sumie nie mogło ich być więcej niż dwudziestu. Trochę mało jak na załogę takiej wielkiej łodzi. Przecież i w starożytności musiały szaleć tu sztormy.

Najbliżej siedzącego na skrzyni dostojnika stał nagi do pasa dryblas w przypłaszczonym hełmie. I on miał czarną brodę ufryzowaną w drobne warkoczyki. Kiedy ognisko strzelało wyższym płomieniem, jego skóra lśniła jak miedziana blacha. Człowiek ten nosił luźne bufiaste szarawary, spięte w kostkach ozdobnymi klamrami. Na biodrach miał szeroki pas, zza którego wystawała rękojeść sztyletu. Wszyscy pozostali odziani byli podobnie, choć żaden nie mógł się poszczycić równie szerokim zdobnym pasem ani błyszczącym hełmem.

To chyba dowódca. Ten, który tak władczo przemawiał, dopóki nie został zagadnięty przez „świętego męża” — zawyrokował w duchu chłopiec.

— Teraz naprawdę słyszę plusk wioseł — rzekł w tym momencie człowiek z oszczepem.

— Statek od morza! — dobiegł z góry okrzyk.

A więc wystawili straż na szczycie skały. Może strażnik ulokował się w miejscu nazywanym przez Pelosa Gniazdem?

Dowódca skinął na żeglarza, który stał najbliżej. Ten natychmiast uniósł nad głowę zapaloną wcześniej latarnię. Skądś, z morza, odpowiedziało wysokie śpiewne zawołanie.

Wtedy siedzący na skrzyni brodacz wstał, wyprostował się i skrzyżował ręce na piersiach. Pozostał w tej pozycji aż do chwili, gdy obok pierwszego pojawił się w zatoce drugi statek, większy, z wysokim masztem, od szczytu którego biegły liczne sznury podtrzymujące łukowaty drąg, teraz owinięty spuszczonym żaglem. Zadarty dziób, zakończony płaską rzeźbą przypominającą zarys topora, sunął bezszelestnie ku lądowi, aż znieruchomiał.

Kiedy niewidoczny strażnik zawołał: „statek od morza!”, obecni na wyspie żeglarze skupili się w jednym miejscu, mniej więcej w połowie drogi od ogniska do brzegu. Teraz już każdy z nich trzymał w ręce oszczep. Na czele stanął dowódca, który wprawdzie nie wyjął zza pasa sztyletu, ale położył dłoń na jego rękojeści.

— Pozdrowienie z krainy synów największego i jedynego Ptaha od pierwszego strażnika jego ziemskiego Domu! — dały się słyszeć od strony nowo przybyłego statku słowa wypowiedziane gardłowym głosem, w języku zupełnie innym niż ten, którym posługiwali się brodacze czekający na Klio. To powitanie było zapewne umówionym hasłem, bo dowódca zdjął rękę ze sztyletu, a jego żeglarze opuścili oszczepy ostrzami w dół.

— Witajcie w imię Pani Dającej Życie — odrzekł mąż stojący przy ognisku. — Oddalcie się — zwrócił się do dowódcy. Ten, wraz ze swymi ludźmi, natychmiast zniknął w ciemności panującej wśród głazów po przeciwnej stronie łączki, na której po kilku tysiącach lat miały stanąć namioty państwa Milejów i Uranisów.

Bolek dotknął wypchanej kieszeni swoich spodni.

— Automacie Jeden-Jeden — szepnął. — Jak to jest, że ja wiem, co oni mówią? Przecież nie posługują się ani greką, ani angielszczyzną? A innych języków mnie nie nauczyłeś… to znaczy, nie przeniosłeś mnie do świata, gdzie rozumiałbym mowę starożytnych ludów.

— Przepraszam — usłyszał odpowiedź, która jak zwykle rozbrzmiała jedynie wewnątrz jego głowy. — Widocznie źle zrozumiałem twoje polecenie. Zaraz naprawię mój błąd…

— Nie! — zawołał mimo woli chłopiec i zaraz przestraszony własnym głosem uderzył się dłonią w usta. Mimo to dodał szybko, tylko znacznie ciszej: — Nie. Niech w tym świecie ja dalej ich rozumiem. Dobrze?

— Oczywiście.

Bolek umilkł. Po chwili powtórzył sobie w duchu: „źle zrozumiałem”. Dziwne. Wydawało się niemożliwe, by automat z kosmosu popełnił takie przeoczenie. A przecież on, pragnąc być świadkiem, jak ktoś pozostawia na Klio te wszystkie znalezione przez nich skarby, z całą pewnością nie pomyślał o kwestii jeżyka.

Czyżby moja piłeczka stawała się samodzielna? — przebiegło mu przez głowę. — Dziwne…

Zagadkę domniemanej samowoli czarnej kulki należało jednak odłożyć na później, ponieważ na wyspie zaczęły się dziać ciekawe rzeczy. Z nowo przybyłego statku zszedł na brzeg rząd mężczyzn, z których każdy niósł na głowie jakiś pakunek albo ciężkie naczynie. Otwierał ten pochód człowiek w powłóczystej białej szacie, która rozchylała mu się na piersi, odsłaniając ciemnooliwkowe ciało. W uniesionej dłoni niósł krótką złotą laskę, zakończoną paszczą jakiegoś zwierzęcia. Jego łysa głowa lśniła jak księżyc.

Nagle stanął. Przez chwilę wpatrywał się badawczo w dostojnego brodacza, po czym powiedział:

— Przywiozłem dary od naszej świątyni dla Luinanna, który już wielekroć przybywał tutaj z kraju Ur. Z kraju wielkiego króla Urninurty, aby dzielić się z nami mądrością wyznawców Enki i łaskawym uchem słuchać, co przez moje usta mówią do niego najświatlejsi ludzie znad Nilu. Ale ty nie jesteś Luinanna. Skąd mam wiedzieć, czy właśnie z tobą polecono mi się spotkać?

— Spójrz, proszę — zagadnięty wydobył z fałdów swojej szaty jakąś tabliczkę, która przez moment zamigotała w blasku ogniska żywym złotem. — Przybyłem tutaj z wyroku bogini Inanny, którą teraz zowią Isztar. Jestem jej pierwszym kapłanem. Luinanna był jedynie niszakku, urzędnikiem świątyni, i moim wysłannikiem. Nie ujrzysz go więcej. Został zamordowany przez trzech nikczemników, którzy ponieśli już zasłużoną karę z wyroku zgromadzenia w mieście Nippur. Możesz ze mną mówić o wszystkim, o czym rozmawiałeś z Luinanna, a także o sprawach, jakich jemu nie było wolno poruszać. Błądzisz jednak powiadając, że przybywam od króla Urninurty. Istotnie, mieszkam w krainie, którą teraz zowią Ur, należę jednak do Czarnogłowych, a więc spadkobierców mądrości i bogów Sumeru. Podejdź bliżej i pozwól, że również nie powitam w tobie wysłannika faraona, lecz moich braci kapłanów. Chwała Totowi, bogowi mądrości wielkiego Egiptu.

— Chwała Enki — odrzekł po chwili wahania łysy.

Słowa człowieka, który zwał siebie spadkobiercą Czarnogłowych, oraz medalion, jaki mu pokazano, rozwiały widać jego nieufność. Skłonił się nisko i skinął na tragarzy, którzy zaczęli teraz składać opodal ogniska przywiezione przez siebie przedmioty. Bolek ujrzał szczelnie opakowane tobołki, a także dwie znajome amfory, bogato ozdobione malowidłami. Ale zaraz pojawili się nowi ludzie i ci nieśli naczynia, o których pan Uranis powiedział, że pochodzą z Krety.

Chłopiec potrząsnął głową. Pan Uranis był naprawdę wybitnym archeologiem i nie mógł aż tak się pomylić. Skąd więc wzięły się na egipskim statku kreteńskie naczynia?

Przynajmniej to jedno pytanie nie pozostało bez odpowiedzi. Przybysz z kraju piramid kazał złożyć pakunki wraz z dwoma barwnymi naczyniami u stóp brodacza, natomiast pozostałych tragarzy skierował w stronę głazów leżących u stóp skały.

— Rzućcie to byle gdzie — rozkazał — i zostawcie.

— Nie ośmieliłbym się ofiarować ci — znowu złożył głęboki ukłon — potomkowi Czarnogłowych, rzeczy należących uprzednio do piratów. Zechciej mi wybaczyć, że przybywam tak późno — ciągnął Egipcjanin. — Mieliśmy po drodze spotkanie ze statkiem Minosa. Mieszkańcy Krety cieszą się u nas uznaniem, są bogaci i mają opinię rzetelnych kupców, okazują jednak zbyt wiele pobłażliwości piratom wypływającym z ich portów na swe łupieskie wyprawy. To pewne, że piraci przysparzają im bogactw, ale posłali do krainy zmarłych już wielu żeglarzy faraona. Także i o tym chciałem z tobą mówić.

Czarny skinął głową:

— Kreteńczycy bywają groźnymi morskimi rabusiami — przytaknął. — Chociaż i nasi kupcy utrzymują z nimi żywe kontakty. Wy, płynący pod znakiem Tota, wyszliście z potyczki szczęśliwie. Niestety, kilka łodzi króla Uminurty zaginęło ostatnio bez wieści, a ich załogi podzieliły zapewne los tych egipskich żeglarzy, o których wspominałeś. Zechciej przekazać swoim braciom kapłanom, że powinni wywrzeć nacisk na króla Minosa, aby ukrócił samowolę piratów.

— Przekażę twoje słowa — rzekł Egipcjanin. — Czy uważasz za możliwe, aby nasze floty połączyły się we wspólnej walce przeciw Krecie?

Czarnogłowy wykonał nieokreślony ruch ręką.

— Kapłani nie walczą, lecz myślą za walczących — powiedział wymijająco. — Możesz jednak być pewny, że rada naszych świątyń wnikliwie rozpatrzy twoją propozycję.

— Jeśli na nią nie przystaniecie, nie pokonamy piratów Minosa — przekonywał łysy. — Urosną w siłę i wkrótce będzie już za późno.

— Wszystko na tym świecie przemija — odezwał się po chwili milczenia brodacz. — Jesteśmy na wodach, przez które od niepamiętnych czasów bezpiecznie wiodły żeglarzy Sumeru ich dobre gwiazdy. Mieszkańcy prastarego miasta Szuruppak dzięki swoim statkom i sztuce nawigacji przetrwali okres potopu zesłanego przez bogów. A teraz Kreteńczycy dościgają nasze łodzie i po zagarnięciu ładunku zatapiają je. Ale czas ich panowania na morzu także jest odmierzony. Doniesiono nam, że w dalekich stepach, za górami, zbierają się hordy barbarzyńców. Postanowiliśmy wysłać parlamentariuszy do ich kapłanów. Gdyby udało się pchnąć te ludy przeciwko Krecie… Ale, mój bracie, czy nie dość mówiliśmy już o piratach i polityce? Światła Tota i Enki nie powinno padać na armie i królów, lecz na tych, którzy z ukrycia kierują ich krokami. My dwaj wiemy, że prawdziwą władzę daje jedynie mądrość. A mądrość posiadają kapłani. Czy twoi towarzysze mają dziś dla mnie jakieś specjalne posłanie?

— Polecono mi przedstawić ci tylko wyniki naszych ostatnich obserwacji astronomicznych, pewne prace geometrów i lekarzy oraz zapoznać cię z planami budowy nowej piramidy. Ma ona być miejscem wiecznego spoczynku władcy, a zarazem mieszkaniem dwóch mędrców, godnych zdaniem Świętej Rady długiego życia. Pozwól też, że przedłożę ci pisma oraz ofiaruję skromne dary — wskazał pakunki i ceramikę, odprawiając ruchem głowy żeglarzy, którzy przynieśli je ze statku. Ci natychmiast odwrócili się i odeszli.

Bolek zdążył zauważyć, że mieli na sobie długie, wąskie suknie, przepasane jednakowymi fartuszkami wyszywanymi w dwubarwne pionowe pasy.

Brodacz, nie wykazując większego zainteresowania otrzymanymi przedmiotami, skłonił się lekko, po czym spojrzał na skrzynię, na której uprzednio siedział.

— Przyjmij moje podziękowanie — rzekł. — A tu są dary, które powieziesz swoim braciom ode mnie. Moje dary nie dorównują twoim, ale nie zapominaj, że należą do ludu, który nie rządzi już swoją krainą. Zarazem jednak jestem jednym z nielicznych strażników mądrości tego ludu… i tą mądrością mogę się z wami podzielić. W tej skrzyni znajdziecie tabliczki z ważnymi zapisami. Do tej pory ukrywaliśmy je przed światem. Obecnie jednak, stojąc w obliczu nieuchronnego upadku tradycji wielkiego Sumeru, Rada postanowiła przekazać je braciom z Egiptu, aby wiedza naszych przodków nie zeszłą do grobów wraz z nami. Zapisy dotyczą badań gwiazd i Ziemi. A teraz zechciej spocząć i pokaż mi tablice astronomiczne, o których wspomniałeś.

Łysy kapłan rozwiązał jeden z przywiezionych ze sobą pakunków i podał czarnowłosemu długą tuleję, zaopatrzoną w glinianą pieczęć. Brodacz zerwał ją i wyjął z tulei ciasno zwinięty arkusz. Rozłożył go, usiadł i zaczął czytać. Przybysz znad Nilu zajął miejsce obok. Pochylił się i co chwilę zerkając na pogrążonego w lekturze Czarnogłowego grzał dłonie nad płomieniem ogniska.

— Śledziliście ruch planet. W zasadzie wasze obserwacje zgadzają się z naszymi — powiedział po kilku minutach brodacz nie odrywając wzroku od papirusów. — A jednak istnieje zasadnicza różnica. My bowiem wiemy, że jest jeszcze jedna planeta, nieobecna na waszych mapach. Teraz rzeczywiście nie widać jej na niebie, bo odeszła bardzo daleko od Słońca. Mimo to jednak nie przestała krążyć wokół niego jak wszystkie pozostałe, tylko znacznie wolniej, pokonując niewyobrażalnie długą drogę. Kiedyś przecież powróci do rodziny dwunastu bogów i dwunastu planet. Bo widzisz, mój bracie, praojcowie nasi dowiedli, że dokoła Słońca krąży razem z Ziemią i Księżycem nie jedenaście, lecz dwanaście ciał niebieskich. Ze zderzenia dwóch planet, które nazywamy Marduk i Nimiru, powstała niegdyś Ziemia. Po katastrofie masa obydwu tych globów rozpadła się na dwie części. Jedna rozprysła się na drobne gwiezdne okruchy, natomiast druga zmieniła szlak, jaki zakreśla na niebie. W tej chwili jest bardzo daleko, my jednak wiemy dokładnie, w jakim czasie ponownie znajdzie się w pobliżu Słońca. Jej powrotowi towarzyszyć będą osobliwe znaki, które starzy mędrcy mojego kraju zamierzali wykorzystać dla umocnienia wiary i autorytetu kapłanów. Ponieważ jednak, jak wspomniałem, nie ma już państwa, którym mędrcy ci mogliby rządzić, i ponieważ ani ja, ani nikt z członków naszej Rady nie doczeka ponownego pojawienia się owej planety, wam przekazujemy tę świętą tajemnicę z zaleceniem, abyście jej strzegli przed niepowołanymi, a kiedy przyjdzie pora, wykorzystali zgodnie z waszymi sumieniami. Szczegóły wyczytacie w zapisach, które przywiozłem. Teraz powiem ci tylko, że istniało wśród nas podanie, jakoby właśnie planeta Marduk była ojczyzną życia w świecie naszego Słońca. Jeszcze niektórzy moi nauczyciele wierzyli w to, że tam nadal mieszkają potomkowie naszych praojców i że podczas kolejnych powrotów z dalekich kosmicznych podróży ci potomkowie będą nas odwiedzać, wspomagając radą i czynami. Nie mam podstaw, by zaprzeczać tej legendzie, albowiem wszystkie podania mojego ludu zawierały mądrość i prawdę. Niestety, nie znalazłem i nigdy już nie znajdę potwierdzenia jej słuszności.

— Słucham cię z najwyższą uwagą, panie — rzekł uprzejmie Egipcjanin. — Słyszałem o wielkiej wyprawie morskiej moich praprzodków. Zmusiła ich do przedsięwzięcia tej wyprawy katastrofa na niebie tak straszna, że zniszczyła część Ziemi, między innymi krainę, którą uprzednio zamieszkiwali. Znam waszą naukę o potopie i nieśmiertelnym starcu, Ut-napisztim…

— To jest miano nadane mu przez obcych w niedawnych czasach — przerwał łagodnie brodacz. — My nazywaliśmy go Ziusudrą. Historia wędrówki waszego ludu jest zapisana w kronikach mojej świątyni. Szkoda, że tak późno porównaliśmy podania przekazywane jak największe skarby przez kolejne pokolenia kapłanów. Teraz nie ma już Sumeru. Obawiam się, że między władcami i politykami krajów, w których żyjemy, dojdzie do rywalizacji i wojen. No cóż — westchnął — przemijają królowie i mocarstwa. Tylko mądrość jest nieśmiertelna. Będziecie jej strzec!

— Tak czynimy.

— A gdy kiedyś i wasi władcy utracą państwo, a świątynie bogów, których czcicie, zaczną chylić się ku upadkowi, przekażecie swoją wiedzę następcom. Czytam tu — czarnowłosy znowu pochylił się nad zwojem pokrytym znakami — o waszej projektowanej budowli. Nie rozgłaszamy, że piramidy służą nie tylko zmarłym, lecz także żywym, bo niestety nigdzie i nigdy nie zdołano by postawić ich tyle, aby zapewniły schronienie wszystkim ludziom. Ale główni architekci muszą znać prawdę. Tymczasem na szkicu, który przywiozłeś, dostrzegam poważne błędy. Jego autorzy uczynili wszystko, by wznieść jeszcze jeden wspaniały pomnik zmarłemu władcy, ale naruszyli geometrię całego zespołu już istniejących budowli, co doprowadzi do znacznego zmniejszenia obszaru osłoniętego przed niewidzialnymi, zabójczymi promieniami słońca. Widzę tu zaznaczone przez waszych kapłanów miejsca wewnątrz piramidy, gdzie mają przebywać wybrani, aby mogli przeżyć wiele pokoleń śmiertelników. Te miejsca są wskazane prawidłowo. Ale gdyby architekci wiedzieli, jakim celom ma służyć ich dzieło, i gdyby znali całą prawdę o zespołach waszych świętych budowli, z pewnością uzgodniliby swoje plany z astronomami. Ci zaś powiedzieliby im, że w ciągu lat, które minęły od wzniesienia pierwszych piramid, oś Ziemi zmieniła swe położenie w przestrzeni, wobec czego promienie słoneczne pod innym kątem padają teraz na powierzchnię planety. Ten fakt koniecznie należało uwzględnić, by zachować miejsca chronione nie tylko wewnątrz budowli, lecz także wokół nich, jak to zawsze bywało. Projekt, jaki tu widzę, należy zmienić, mój bracie. Postawienie właściwej piramidy we właściwym punkcie uratuje to, co zepsuła sama natura, a co uległoby ostatecznemu zniszczeniu, gdyby ten plan — brodacz popukał palcem w papirus — został zrealizowany.

— To czym właściwie były piramidy? — zabrzmiał na skalnej półeczce cichutki szept.

— Słucham?

Bolek ocknął się.

— Nic, nic — odpowiedział prędko.

— Coś jednak mówiłeś? — nie dawała za wygraną piłeczka.

— Ale nie do ciebie — wyszeptał chłopiec. Równocześnie gorączkowo począł powtarzać sobie w myśli: Marduk, Ziusudra, Luinanna, Urninurta… żeby tylko nie zapomnieć! Marduk, Isztar, Enki, jeszcze jacyś bogowie… no prószę, już nie wiem! — zezłościł się. — Marduk. Urninurta, Ur-ni-nur-ta — przesylabizował, żeby lepiej zapamiętać. Inaczej nie mógłby spytać pana Uranisa ani ojca o ludzi i bogów noszących te imiona, a przede wszystkim o sprawy, które poruszyli w rozmowie obaj mężczyźni. Nie powie przecież przy śniadaniu, że był ną Klio kilka tysięcy lat temu. Od razu przyleciałby helikopter pogotowia ratunkowego!

Dobrze, dobrze — przywołał się w duchu do porządku. Na razie jeszcze nie ma na sobie kaftana bezpieczeństwa, a już zachowuje się jak prawdziwy wariat. Zamiast uważnie słuchać, co mówią ci tajemniczy ludzie, którzy żyli tak dawno temu i tak wiele wiedzieli, zamyka oczy i powtarza imiona, które figurują pewnie we wszystkich historycznych książkach. Dosyć!

Jakby na podkreślenie tej decyzji uniósł głowę i przetarł palcami powieki. Natychmiast jednak musiał to ponowić.

Pod skałą płonęły dwa ogniska, a nie jedno! Przy pierwszym, którego płomień jakby przygasł, siedzieli nadal kapłani wiodąc poważną rozmowę. Ale ich głosy tonęły w rozpętanej nagle dzikiej wrzawie, jaką czynili ludzie zgrupowani dookoła drugiego ogniska. Cicha wyspa aż trzęsła się od ich śmiechu, śpiewów, okrzyków.

Raptem Bolek drgnął i zrobił ruch, jakby miał zamiar zerwać się na równe nogi. Wprowadzenie w czyn takiego zamiaru musiałoby, ze względu na rozmiary skalnej półeczki, zakończyć się katastrofą, ale na całe szczęście nogi stanowczo odmówiły mu posłuszeństwa. Poprzestał więc na zdławionym szepcie:

— Nie! Nie!

— Czym mogę służyć? — odezwał się natychmiast wewnątrz jego głowy automat Jeden-Jeden.

— Co… co to znaczy? — wybełkotał Bolek.

— Przepraszam. Nie rozumiem.

— Przecież oni! O, o! — tu chłopiec wskazał oskarżycielskim gestem kapłana mieniącego się spadkobiercą Czarnogłowych, przez którego przenikał właśnie najspokojniej w świecie inny człowiek, ubrany w ciemną kurtkę przepasaną wąską szarfą, odsłaniającą rękojeści dwóch wielkich noży. Przeniknął zresztą nie tylko przez brodacza. Przeszedł najzupełniej spokojnie przez sam środek płonącego ogniska. Następnie znikł w ciemnościach panujących u podnóża skały. Po chwili ukazał się znowu.

— Hej! — zawołał ochrypłym głosem. — Słuchajcie no! Tu są jakieś skrzynie. Zdaje się, że pełne. Pomyślałem sobie, że warto je przetrząsnąć.

— Dobrze pomyślałeś — odpowiedział inny mężczyzna ruszając pośpiesznie w stronę pierwszego. On z kolei potraktował jak powietrze Egipcjanina zajętego odczytywaniem glinianej tabliczki.

— Pewno, że dobrze! — rzucił ochoczo trzeci. — Okup okupem, ale gdybyśmy przypadkiem znaleźli jeszcze trochę złota, to nasz okręt bez trudu udźwignąłby jego ciężar.

Bolek przełknął ślinę.

— Co to za ludzie? — wykrztusił. — I dlaczego oni przechodzą przez innych jak zjawy?

— Nie wiem — odpowiedziała piłeczka. — Pamiętaj jednak, że nie żądałeś ode mnie przeniesienia do konkretnego wariantu świata, gdzie właśnie rozgrywają się ściśle określone wydarzenia. Była tylko mowa o faktach tłumaczących pochodzenie przedmiotów znalezionych przez was pod wodą. Jeśli te skrzynie i naczynia spoczęły tam w różnych czasach i zostały przywiezione przez różnych ludzi, to i ty możesz znajdować się teraz równocześnie w dwóch załamaniach czasoprzestrzeni. A nawet więcej niż dwóch. Czy wyrażam się jasno?

Chłopiec milczał przez dłuższą chwilę.

— Jasno? Wcale nie jasno — zadecydował. — Coś jednak zaczynam chyba rozumieć…

Pod skałą, gdzie nie padał już blask ognisk, zabrzmiał chóralny śmiech:

— Masz swoje złoto, krezusie — zawołał ktoś kpiąco. Zaraz potem z cienia zaczęły wylatywać ciskane z rozmachem tabliczki, takie jak te, które przywiózł brodacz, a które, jak sam twierdził, zawierały zapisy bezcennych sumeryjskich tajemnic. A teraz jedna po drugiej fruwały nad całą plażą i trafiając w głazy po przeciwnej stronie zatoczki, rozsypywały się na drobne okruchy. W pewnym momencie w ślad za nimi poleciała pusta już skrzynia. Do jednego z jej rogów przywarł strzęp barwnego materiału.

Bolek z przerażeniem rozpoznał tkaninę, która wyścielała siedzisko brodacza. Egipcjanin nie zabrał więc z Klio ofiarowanych mu skarbów. Dlaczego? Co mu przeszkodziło? A przecież równocześnie, w tej właśnie chwili, Czarnogłowy wciąż najspokojniej siedział na swojej skrzyni przy pierwszym ognisku i prowadził uczoną rozmowę z łysym kapłanem. Tylko że tę chwilę dzieliło od pojawienia się rozwrzeszczanych dzikusów… ile? Sto lat? Tysiąc? Kilka tysięcy?

Chłopiec zaczął rozumieć, co miał na myśli automat Jeden — Jeden mówiąc, że spełniając jego ostatnie polecenie mógł go przenieść do kilku światów naraz. Właśnie miał przed oczami dwa światy, dlatego ludzie, na których patrzył, nie widzieli się nawzajem i mogli przenikać przez siebie jak duchy. Przecież członkowie tej rozkrzyczanej bandy urodzili się wtedy, gdy kości obu uczonych kapłanów już od wieków butwiały w ziemi. Oczywiście, dla współczesnego człowieka także i ci nowi przybysze należeli do starożytności. Tyle że starożytności nie aż tak odległej, jak król Urninurta czy budowniczowie piramid.

Hałaśliwi obwiesie przestali wreszcie zabawiać się rozwalaniem czcigodnych tabliczek. Stwierdziwszy, że w znalezionych skrzyniach nie ma złota ani klejnotów, odeszli na środek polany, gdzie rozsiedli się na kamieniach i trawie, po czym natychmiast znowu zaczęli pokrzykiwać i śpiewać, przerywając sobie nawzajem wybuchami śmiechu. Niektórzy z nich pili wino, lejąc je do srebrnych kubków z takich samych lub zgoła tych samych greckich amfor, z których potem morze spłukało wzory i które spoczywały teraz w namiocie pana Uranisa.

Tak, to muszą być właśnie te amfory — rzekł sobie w duchu Bolek. Piłeczka miała mu przecież pokazać, w jaki sposób na Klio znalazły się przedmioty wyłowione z podwodnej jaskini. Widział już naczynia egipskie i kreteńskie, widział tabliczki, teraz przyszła kolej na amfory. A wracając do tych skrzyń, to brodacz musiał mieć ich kilka. Ci ludzie tutaj — Bolek spojrzał ż odrazą na rozbawionych barbarzyńców — znaleźli i rozbili tylko jedną. Całe szczęście. Inaczej nic nie odkrylibyśmy pod wodą.

Rozwiązawszy w ten sposób zagadki dwóch, a nawet trzech światów, wliczając ten, do którego sam należał, chłopiec skierował wzrok ku drugiemu, nowemu ognisku, roznieconemu w pobliżu pierwszego.

Ujrzał przy nim dwóch tylko ludzi, zajętych grą w kości. Ale ludzie ci tak różnili się od siebie, jakby każdy z nich również pochodził z innego świata.

Mężczyzna siedzący naprzeciw Bolka nosił białą szatę, a na niej skórzany kaftan z krótkimi rękawami. Jego szeroka twarz, o silnych, wystających żuchwach i niewielkiej, dość ostro zarysowanej brodzie, znamionowała upór i silną wolę. Głowę miał pokrytą krótkimi mocno przerzedzonymi włosami sczesanymi na czoło. Obok niego leżał błyszczący hełm z metalowym grzebieniem, a nieco dalej szeroki miecz bez pochwy i również obnażony sztylet. Oczy tego człowieka patrzyły spokojnie i śmiało, a jego ruchy, gdy przystępował do gry, cechowała wyniosła niedbałość.

Natomiast jego partner, acz pozbawiony znamion jakiegokolwiek dostojeństwa, przedstawiał widok znacznie bardziej malowniczy. Głowę miał przewiązaną czerwoną szmatą, której rogi spadały mu na kark i policzki. Jego długa, obszerna suknia była brudna i miejscami podarta, kiedyś jednak musiała prezentować się nad wyraz okazale. Uszyto ją z grubego miękkiego materiału, haftowanego w wielkie kolorowe wzory i złote głowy smoków. Ta wspaniała suknia była jednak ciasno przepasana zwykłym sznurem, na którym podobnie jak u zbirów, którzy niszczyli sumeryjskie tabliczki, tkwiły dwa długie noże.

Człowiek z nożami wykonał właśnie rzut. Spojrzał na kości, skrzywił się, splunął i powiedział:

— Twoja kolej, Rzymianinie — jego głos docierał do Bolka tak samo wyraźnie i czysto, jak przedtem głosy kapłanów.

Mężczyzna nazwany Rzymianinem wzruszył nieznacznie ramionami.

— Wygrałem — stwierdził. — Gdybyś tak jak przyzwoici ludzie miał zwyczaj spłacać swoje honorowe długi, powiedziałbym, że nie opłacało ci się mnie porywać. Zanim moi ludzie zdążą zebrać okup, przegrasz te pięćdziesiąt talentów, których zażądałeś za moją wolność.

— Cha, cha, cha! — zaśmiał się osobnik we wzorzystej sukni. — Poczekaj tylko! Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Zresztą gdybym nawet oddał ci całe złoto, jakie kiedykolwiek przegrałem w kości, to do pięćdziesięciu talentów i tak pozostanie bardzo okrągła sumka.

— Owszem, pięćdziesiąt talentów to niemało — przyznał Rzymianin. — Przebywamy tu razem przez cztery dziesiątki dni, nieprawdaż, piracie? Moi wysłannicy mogą wrócić jeszcze tej nocy. Nie zdążysz się odegrać. Ale na wszelki wypadek wiedz, że ja moje długi zaciągnięte u ciebie spłacę skrupulatnie — ostatnie słowo zostało wypowiedziane szczególnym tonem. — Podsumujemy nasze rachunki, kiedy zawiśniesz na krzyżu. Krzyże czekają zresztą was wszystkich. Jak tylko przybędę na Rodos, dopilnuję cieśli, by wyciosali je z najlepszego cedrowego drewna. To także ci przyrzekam.

Zbir odpowiedział nowym wybuchem śmiechu.

— Cha, cha, cha! Słyszeliście?! — zawołał do swoich towarzyszy. — Nasz gość jest dowcipnisiem. Od iluż to lat jego pobratymcy próbują nas złapać. A nam w to graj. Najbardziej lubimy kupców, ale mieliśmy już także do czynienia z wodzami, namiestnikami prowincji i innymi dostojnikami. Wszyscy musieli nam płacić za wolność lub szli pod wodę. Wy, Rzymianie — zwrócił się znowu do swego partnera — podbiliście Egipt, Grecję, Azję i licho wie, ile jeszcze krajów, być może podbijecie ich drugie tyle, ale nam nigdy nie dacie rady.

A więc to są piraci — zrozumiał Bolek. Nic dziwnego, że tak się zachowują. Porwali tego człowieka w białym stroju, trzymają go tu już przez czterdzieści dni, czekając na przyrzeczony okup. Mówią o Rzymianach. To znaczy, że są to czasy rzymskie.

— Dotychczas wasze rzemiosło istotnie uchodziło wam bezkarnie — rzekł mąż w białej szacie. — Ale Imperium musi mieć zapewnioną bezpieczną żeglugę. Niebawem nadejdzie kres waszego panowania na morzach.

— Ejże, nie denerwuj mnie! — zawołał zbir, niezbyt rozgniewany, lecz trochę zniecierpliwiony.

— Znowu przegrałeś — stwierdził mimochodem jego przymusowy partner zgarniając kości. — Przegrasz ze mną także na innym polu. Przegrasz wszystko. Rzym włada światem. A wy nigdy dotąd nie spotkaliście na swojej drodze Gajusza Juliusza Cezara. Zapamiętaj sobie moje imię, piracie. Gdybyś pożył jeszcze kilka lat, usłyszałbyś o mnie niejedno. Niestety, nie dojdzie do tego.

Na skalnej półeczce zabrzmiał zdławiony okrzyk. Bolek nie wytrzymał i powtórzył scenicznym szeptem: „Cezara?!”

Na szczęście jego głos zanikł w donośnym wołaniu, jakie właśnie dobiegło od strony okrętów.

— Płyną!

Chłopiec niechętnie oderwał wzrok od jednego z najsłynniejszych ludzi w dziejach świata, którego dzięki kosmicznej piłeczce mógł teraz oglądać na własne oczy, zwrócił głowę w kierunku plaży. Najpierw ujrzał jedynie nikłe światełka. Wkrótce jednak dostrzegł obok dwóch pierwszych, należących do kapłanów, trzy czy cztery inne statki, większe, zgrabniejsze, o ozdobnych, strzelistych dziobach. A za nimi, na pełnym morzu, czerniały kontury jeszcze kilku podobnych. A zatem u wybrzeży Klio pojawiła się cała flota.

— Hooo! — wołał ktoś ukryty w ciemnościach.

Spoza zakotwiczonych statków wypłynął nowy. Jego załoga dopiero tuż przy skalistych brzegach wyspy zrzucała biały żagiel, lśniący na tle nieba srebrzystym blaskiem. Wkrótce statek wpłynął do zatoczki i miękko osiadł na dnie. Wyskoczyło z niego kilku mężczyzn, których od razu otoczyła gromada zbrojnych piratów. Cała ta grupa zaczęła się teraz powoli zbliżać do ogniska.

Gajusz Juliusz Cezar, jeśli to był naprawdę on, raz jeszcze ze spokojem wyrzucił kości.

— Wygrałbym znowu — powiedział.

— W każdym razie miałeś rację — odrzekł jego rywal wstając. — Twoi wysłannicy rzeczywiście zdążyli wrócić właśnie tej nocy. Mam nadzieję, że przywieźli wszystko, co mieli przywieźć. Byłoby mi przykro, gdybym musiał przywiązać ci kamienie do nóg i spuścić z pokładu.

— Bądź spokojny. Moi ludzie zrobili to, co im kazałem. Ja także spełnię daną ci obietnicę…

— Dobrze, dobrze — pirat machnął pogardliwie ręką. — Na razie zobaczymy, co twoi kompani mają w tych workach. Hej, tam! — krzyknął w stronę swoich towarzyszy nadal otaczających ciasnym kołem nowo przybyłych. — Niech tu przyjdzie jeden z tych paniczyków!

Bandyci rozstąpili się, by przepuścić krępego mężczyznę, którego pierś i ramiona okrywały miedziane blachy. Ten, nie zwracając najmniejszej uwagi na piratów uważnie śledzących jego ruchy, podszedł do ogniska i pozdrowił Cezara uniesieniem dłoni.

— Witaj! — powiedział. — Czy wszystko w porządku?

— W porządku, trybunie. Czy byłeś ma Rodos u mistrza Molona i zapowiedziałeś mu, że przybędę ćwiczyć się pod jego kierunkiem w sztuce wymowy?

— Byłem na Rodos i w wielu innych miejscach. Niełatwo dziś zebrać pięćdziesiąt talentów.

— Ale zebrałeś je?

— Tak, Cezarze. Zebrałem i przywiozłem. Musiałem jednak zaciągnąć w twoim imieniu pożyczki.

— Taki widać mój los — Rzymianin uśmiechnął się i wstał. — Hej, piracie! — zawołał do swego niedawnego partnera, zajętego teraz sprawdzaniem zawartości worków wyładowanych z nowo przybyłego statku. — Czy przeliczyłeś już złoto?

— Chwileczkę — dobiegła odpowiedź. — Liczenie złota to nie gra w kości. Zwłaszcza jeśli gra się z kimś, z kim nie można przegrać.

— Mimo wszystko przegrałeś.

— No, to spróbuj odebrać swoją należność!

— A spróbuję! Czy teraz mogę już wsiąść na pokład? Pilno mi na Rodos.

— Żartuj sobie, żartuj — zbir przestał liczyć, wstał i zrobił kilka kroków w stronę jeńca. — Chyba wszystko się zgadza. Możesz płynąć, dokąd chcesz, Rzymianinie. A gdybyś jeszcze kiedy miał ochotę na maleńką partyjkę, to wypuść się tylko śmiało na morze. Na pewno znowu sobie pogawędzimy.

— Spotkamy się wcześniej, niż myślisz. Chodźmy, trybunie.

Wezwany przepuścił Cezara, a następnie podążył za nim w stronę plaży. W dwie, najwyżej trzy minuty później Bolek ujrzał na morzu srebrnobiały żagiel, szybki i sprawnie podniesiony przez załogę odpływającego statku.

Na wyspie wesołe nawoływania i śmiechy zabrzmiały ze zdwojoną siłą.

— Pięćdziesiąt talentów! Pięćdziesiąt talentów! — wykrzykiwał chudy człowieczek, jakby wyjęty z ilustracji do powieści o morskich rabusiach, bo jedno oko zasłaniała mu czarna klapka.

— Czy podzieliliście zdobycz sprawiedliwie? — spytał mężczyzna, który grał z Cezarem w kości.

— Tak! Tak! — odpowiedziało kilka głosów.

— No, to zabierajcie złoto i wracajcie na okręty. Jesteśmy tu bezpieczni i możemy być w tej zatoce przez kilka, a nawet kilkanaście dni. Tylko przedtem zróbcie porządek. Żeby mi tu nie został najmniejszy ślad naszej obecności! To przyjemna wyspa i może kiedyś zechcemy na nią wrócić przy podobnej sytuacji. Więc nie wskazujmy naszym wrogom miejsc, gdzie mogliby zastawić na nas pułapkę. Posprzątajcie wszystko co do okruszyny, jasne?!

Piraci rozbiegli się. Jedni zbierali z ziemi naczynia i resztki jedzenia, inni zasypywali wilgotnym piaskiem ognisko, jeszcze inni zajęli się okruchami glinianych tabliczek, które zaścielały sporą część polany.

— Co z tym zrobić? — zawołał rabuś z przewiązanym okiem, wskazując opróżnione amfory.

— Mamy mnóstwo takich na pokładzie. I to pełnych najlepszego wina — odpowiedział człowiek we wzorzystej szacie, który najwidoczniej przewodził całej bandzie. — A te wrzućcie do morza! Tylko pod skałami, tam gdzie głęboko.

Chwilę później chłopiec usłyszał głośny plusk.

— Czemu tamci dwaj kapłani nie zabrali ze sobą tego, co dla siebie przywieźli? — spytał szeptem. — Automacie Jeden-Jeden! Wiem już, dlaczego znaleźliśmy tu pod wodą greckie amfory. Ci piraci po prostu gdzieś je zrabowali, a teraz wyrzucili Ale skąd wzięły się w jaskini inne naczynia, a przede wszystkim skrzynie z tabliczkami?

— Nie potrafię tego wyjaśnić. Miałem cię przenieść do wariantu czasoprzestrzeni, w którym na wyspę przybywają wyłowione przez was przedmioty.

— Świecie, świecie! — westchnął Bolek. — Co za noc! Egipcjanin przywozi zdobione naczynia, szkice piramid oraz odebraną piratom ceramikę wykonaną na Krecie. Ten brodacz posiada wyryte w glinie zapisy straszliwych sumeryjskich tajemnic. Potem to wszystko znika, by zamiast w Egipcie czy w Ur pojawić się tysiąc lat później znowu tu, na Klio, w podmorskiej grocie, a jeszcze później inni piraci, którzy na dobitkę porwali samego Cezara, wrzucają do morza greckie amfory. A ja dalej nic nie rozumiem! — zawołał na głos, straciwszy panowanie nad sobą. — Słyszysz?! Nic nie rozumiem!

— Wniosek jest prawidłowy, choć skądinąd niezbyt pocieszający — padła odpowiedź, której jednakże nie udzielił chłopcu automat z gwiazd, tylko jego własny, rodzony ojciec. Pan Milej w lekkiej piżamie, z rozburzonymi włosami, przeszedł właśnie przez łączkę i stanął przed Bolkiem. — Co prawda, ja także nie wszystko rozumiem — mówił dalej przeciągając się sennie. — Na przykład, dlaczego mój jedyny syn, zamiast spać i nabierać sił przed nowym pracowitym dniem poszukiwacza skarbów, włazi w nocy na skałę i z niej obwieszcza całemu światu żałosną prawdę o stanie swojego umysłu?

— Tato? — po długiej chwili zdołał wybąknąć Bolek. — Ależ… to niemożliwe! Co ty tu robisz… teraz… — rozejrzał się gorączkowo, jakby chciał sprawdzić, czy jego ojciec nie przystał przypadkiem do bandy starożytnych piratów. Ale piratów już nie było. W świetle księżyca błyszczały za to jak żagle rzymskiego okrętu znajome namioty rozbite pośrodku polany.

— Sztuka stawiania pytań jest ponoć trudniejsza niż sztuka odpowiadania — pan Milej pokiwał głową. — Z kolei każda rozmowa ma w sobie coś z potyczki. A we wszelkich potyczkach ogromną rolę odgrywa moment zaskoczenia przeciwnika. Wydawać by się mogło, że to ja ciebie powinienem spytać, co tutaj robisz. Tymczasem uprzedziłeś mnie. Dałem się zaskoczyć. Wobec tego, choć nie powinienem, odpowiem ci jednak. Otóż spałem i zbudziły mnie rozpaczliwe wrzaski kogoś, kto wylazł na kamień i nadal nic nie rozumiał. Wystarczy? A teraz z kolei może ty zechcesz mnie objaśnić, co masz zamiar począć z resztą tak mile rozpoczętej nocy?

— Ja…

Ojciec ponownie skinął głową:

— Czy mam przez to rozumieć, że wrócisz do namiotu i położysz się do łóżka?

— Tato!

— Nie krzycz tak, bo obudzisz mamę i wtedy obu nam się dostanie bura… Ojcowie zawsze cierpią za winy swoich synów, zwłaszcza kiedy w pobliżu znajdują się kobiety. No co? Idziesz spać?

Bolek zlazł ze swojej półeczki, z której tak niedawno obserwował niezwykłe sceny, jakby przeniesione z historycznych filmów, po czym powoli poczłapał za ojcem zmierzającym z powrotem w stronę namiotu. W połowie drogi przystanął.

— Tato? — tym razem w jego głosie brzmiała prośba.

Ojciec zatrzymał się również.

— Co znowu?

— Kto to był… zaraz… już wiem. Ur-ni-nur-ta? — wyrecytował. — Chodzi zdaje się o jakiegoś króla? A poza tym, czy wiesz coś o Enki, o Ziusudrze, o planecie Marduk, o jakimś polu wokół piramid, gdzie można żyć dłużej niż inni ludzie, o…

— Co ci jest? — pan Milej odwrócił się i położył dłoń na czole syna.

Chłopiec syknął gniewnie:

— Nic mi nie jest! No, wiesz coś czy nie wiesz?!

Przez chwilę na łączce było cicho jak makiem zasiał.

— Miałeś jakiś niezwykły sen? — spytał wreszcie ojciec. — Czy też przypomniałeś sobie książkę, którą kiedyś czytałeś?

— Ani jedno, ani drugie. To znaczy… — Bolek zająknął się pojąwszy, że jego nagłe zainteresowanie dziejami starożytnego Sumeru, objawione w środku wakacyjnej nocy i w dodatku poparte imionami tylu władców oraz bogów, może, a nawet musi, wydać się mocno podejrzanie. — To znaczy — powtórzył — powiedzmy, że coś mi się przypomniało. Albo że nawiedziły mnie duchy pradawnych żeglarzy, którzy kiedyś przybyli na Klio — chłopiec odetchnął z ulgą, bo w gruncie rzeczy bardzo nie lubił kłamać, a to, co teraz powiedział, mniej więcej pokrywało się z prawdą. — Tato — dodał szybko — daję słowo, że zaraz pójdę spać. Odpowiedz mi tylko, czy naprawdę żył kiedyś taki Urninurta i czy znasz te imiona, które wymieniłem?

Ojciec przyglądał mu się przez chwilę, po czym powiedział:

— Stało się coś ważnego, prawda?

Bolek wiedział, że jego ojcu nie brak przenikliwości, co skądinąd nie zawsze przynosiło pożądane skutki, zwłaszcza gdy chodziło o sprawy związane z Augustem Karpem lub ze szkołą. Teraz jednak ogarnął go wprost podziw.

— Tak — rzekł krótko.

— Widzę. Porozmawiamy jutro, dobrze? Sam chętnie przypomnę sobie, co czytałem o mieście i państwie Ur, którym władał Urninurta, bo taki król istniał naprawdę. Natomiast ci bogowie, a ściślej mówiąc, ich imiona, pochodzą z czasów Sumerów, czyli wcześniejszych. Na przykład sumeryjska Inanna nosiła wtedy miano…

— Wiem! Isztar! — przerwał z tryumfem chłopiec.

— Owszem — przytaknął ojciec patrząc na syna z niekłamanym zaciekawieniem. — Stajesz się tajemniczy — stwierdził. — Nie podejrzewałem cię o taką zażyłość z Sumerami. Bądź co bądź, w szkole dotychczas chyba się z nimi nie zetknąłeś, a w domu rozmawiamy raczej o Grekach albo Rzymianach.

— Właśnie! Czy to możliwe, żeby Cezar grał kiedyś w kości z piratami? — podchwycił Bolek, w którym dźwięk słowa „Rzymianin” obudził nowe wspomnienia.

— A jakże! Ten akurat epizod z życia Cezara znamy dość dokładnie z jego własnych pism i opracowań współczesnych mu historyków. Jechał wtedy na…

— Na Rodos! — krzyknął znowu Bolek.

— Słuchaj, czego ty właściwie chcesz? — zniecierpliwił się wreszcie ojciec. — Najpierw zadajesz mi pytania, a potem sam na nie odpowiadasz. Wychodzi na to, że to ty mnie poddajesz egzaminowi.

— Wcale nie. Chciałem się tylko upewnić… Tato, ja wiem, skąd się wzięły te gliniane tabliczki, które znaleźliśmy w jaskini. To znaczy — zawahał się, bo przypomniał sobie, że nie będzie mógł poprzeć swojego oświadczenia żadnymi faktami, a na opowieść o piłeczce stanowczo było jeszcze za wcześnie. — To znaczy — powtórzył — mam na ten temat własną hipotezę…

— Masz hipotezę — ojciec pokiwał głową. — Dobrze. Przy śniadaniu pomówimy nie tylko o Sumerach i Cezarze, lecz także o hipotezach. Czy teraz możemy iść spać?

— Tak, tato — zgodził się potulnie chłopiec.

W pięć minut później Bolek leżał na swoim polowym łóżku i zamknął oczy. Czuł jednak, że nie zaśnie. Ta noc obfitowała w zbyt wiele zdarzeń.

W pewnym momencie coś sobie przypomniał.

— Automacie Jeden-Jeden — szepnął dotykając po omacku swoich przewieszonych przez połowy stoliczek spodni z kieszenią ukrywającą czarną kulkę. — Dlaczego wszystko tak nagle zniknęło, kiedy tylko tata wyszedł z namiotu?

— Pytasz, czemu przestał istnieć wariant czasoprzestrzeni, w którym na tę wyspę przybyły odkryte przez was przedmioty? Po prostu, minęła czwarta część czasu określonego umownie nocą. Zgodnie z twoim własnym życzeniem…

— Pamiętam. Rozumiem — przerwał cichutko chłopiec. — Wróciliśmy do naszej epoki. Ale dlaczego przedtem jeszcze zniknęli ci dwaj kapłani? Przecież w ten sposób mnóstwo rzeczy pozostało nie wyjaśnionych?

— Nie wiem — odrzekł automat. — Nie znam ani przeszłości, ani przyszłości wariantu załamania przestrzeni, w którym to nastąpiło.

— Ale ja miałbym teraz znacznie więcej pytań niż przedtem — mruknął Bolek już wyłącznie do siebie. — A może… — zawahał się — może to zawsze jest tak, że im więcej człowiek wie, tym więcej dręczy go zagadek? Może na tym polega ciekawość naukowca, na przykład takiego jak pan Uranis? Do licha! — chłopiec otworzył oczy i skrzywił się. — Tato obiecał, że przy śniadaniu porozmawiamy o Sumerach, Cezarze i tych bogach właśnie z doktorem Uranisem. Tymczasem on wybiera się zaraz rano w drogę, żeby zawiadomić Instytut o naszym odkryciu. Eee, ostatecznie można zrobić tak, jak z aqualungami. Powiem piłeczce, żeby przeniosła nas do świata, w którym pan Uranis już wrócił na Klio. Tak. Chyba tak będzie najleepiieej… aaa…

Wrażenia wrażeniami, zagadki zagadkami, gwiazdy gwiazdami, a bogowie bogami. Był także bóg snu, Morfeusz, chociaż Bolek nie wiedział, czy wierzyli w niego już Sumerowie lub Egipcjanie. Zresztą mniejsza o to, kto i kiedy w niego wierzył. W każdym razie rozpostarł on swoje czarne skrzydła nad młodym dwudziestowiecznym Europejczykiem, który żywo interesował się rakietami latającymi na Księżyc i sondami wysyłanymi do granic Układu Słonecznego, a także najstarszymi dziejami mieszkańców Ziemi. Wziął go w niepodzielne władanie i uniósł w krainę, jakiej nie wymyśli nawet bajeczny kosmiczny automat. Chłopiec zamknął oczy i natychmiast zapomniał o wszelkich możliwych światach.

Загрузка...