Automat obronny

Grzmoty i wstrząsy trwały tak długo, że Bolek zdecydował się w końcu unieść powieki.

— Tylko spokojnie — powiedziała babcia Miła cofając się. — Twój ojciec uprzedzał mnie, że jeśli pójdę cię obudzić, to narażę się na śmierć. Przynajmniej jeśli nie odpowiem na trzy pytania. Jak ci biedacy, którzy starali się o rękę złej królewny. Pierwsze miało dotyczyć Sumerów, drugie Egipcjan, a trzecie Cezara. Postanowiłam jednak zaryzykować.

Wzmianka o Sumerach i Egipcjanach zrobiła swoje.

— Która godzina? — spytał szybko chłopiec.

— Nie wiem — odrzekła babcia. — Ale Pelos kąpał się już w morzu, a teraz siedzi przy stole. Razem z Eli i ze wszystkimi, oprócz tego zwariowanego archeologa. Bo on jeszcze przed śniadaniem — te słowa wypowiedziane z niesmakiem i zgrozą — popłynął w świat, żeby z kimś pogadać przez radio.

W ułamku sekundy Bolek przypomniał sobie swoje postanowienie, że przeszkodzi panu Uranisowi w opuszczeniu wyspy. Zerwał się, zatoczył i natarł pochyloną głową na babcię, która nie zdążyła w porę uskoczyć.

— No i mam za swoje! — jęknęła nieszczęsna. — A ostrzegano mnie.

— Przepraszam, babciu — sumitował się Bolek, gorączkowo wciągając spodnie. Przy okazji sprawdził, czy jego czarna piłeczka nadal spoczywa bezpiecznie w kieszeni. Była na swoim miejscu. — Ja — ciągnął chłopiec — ja bardzo mocno spałem i…

— Śniło ci się, że walczysz z potworami — dopowiedziała babcia. — Dlatego na mój widok ruszyłeś do ataku. Każdy ma taką rodzinę, na jaką zasłużył. Kiedyś, dawno temu, twój ojciec, a zresztą, mniejsza z tym — babcia Miła wolała zmienić temat. — Więc co? Mogę im powiedzieć, że mi się udało?

— Już idę — z kąta namiotu, gdzie znajdowała się improwizowana łazienka, dobiegło charakterystyczne gulgotanie.

— Oprócz zębów mógłbyś umyć choć kawałek szyi — zauważyła babcia.

— Potem się wykąpię — Bolek był już przy wyjściu. Wybiegł spod płóciennego daszku i stanął oślepiony ostrym blaskiem dnia.

— Elo, Belik! — wesoły głos przybiegł jakby wprost ze słońca. — Chodź szybko, Eli wyzdrowiała i nadrabia zaległości! Jajecznicy już prawie nie ma!

— Nieprawda.

— Poza tym… nie chciałbym być niegrzeczny, ale twój tata sekunduje dziś mojej siostrze dzielniej niż kiedykolwiek! — wykrzykiwał Pelos.

— Pokrzepiony na duchu faktem, że ktoś nareszcie zwrócił uwagę na moją skromną osobę, zjem jeszcze kawałek placka — zadecydował z zadowoleniem pan Milej. Bolek uśmiechnął się mimo woli i ruszył w stronę zastawionego stołu.

— Dzień dobry — powiedział kierując spojrzenie ku opalonej postaci w białym kostiumie. Stwierdziwszy, że Eli wygląda jeszcze bardziej czarująco niż wczoraj, stłumił westchnienie, usiadł na swoim miejscu i zainteresował się jajecznicą. Babcia Miła od razu nałożyła mu na talerzyk potężną porcję.

— Wyspałeś się? — spytał niewinnym tonem ojciec.

— Uhm…

— Ale wstałeś jakiś milczący — zauważyła z kolei mama. Bolek spojrzał na nią z wyrzutem, po czym jego wzrok ponownie prześliznął się po ciemnej główce Eli. Napotkał utkwione w siebie pytające spojrzenie lekko przymrużonych oczu i szybko odwrócił głowę.

— Pewnie miał miłe sny. A teraz, wróciwszy do rzeczywistości, żałuje, że nie jest ona taka jak świat, który widział w nocy — rzekł współczująco ojciec.

— Przecież jesteśmy tutaj po to, żeby się kąpać, opalać i leniuchować — powiedziała łagodnie pani Uranis. — Każdy może spać, ile chce i kiedy chce…

— Przypomnę ci to w swoim czasie — mruknęła Eli. — Czy naprawdę śniło ci się coś ładnego? — znowu spojrzała na bohatera minionej nocy.

— Muoże dualibyście mui zjeść! — wybuchnął Bolek, w ostatniej chwili zasłaniając sobie wypchane usta. Poderwał się i pobiegł w stronę plaży. Stanął nad brzegiem zatoczki i pogrążył się w niewesołych rozważaniach. Przecież ten dzień powinien był zacząć się zupełnie inaczej. Już przy śniadaniu miał wypytać ojca i pana Uranisa o wszystkie nie rozwiązane zagadki wynikające z rozmowy, jaką wiedli obaj kapłani, oraz o spotkanie Cezara z piratami. Archeolog byłby już z powrotem na Klio i nie domyślałby się nawet, że w poprzednim świecie miał zamiar dopiero popłynąć, aby pogadać przez „radio ze swoim Instytutem. Żeby zaspać akurat dzisiaj! A może by teraz przy pomocy piłeczki sprowadzić pana Uranisa od razu na wyspę?

W tym momencie od strony morza dobiegł daleki warkot silnika. Bolek uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

Tak, to motorówka. A któż mógłby zwykłą motorówką wybrać się na.spacer po Morzu Egejskim daleko od stałego lądu?

— Automacie Jeden-Jeden — szepnął. — Czy to wraca pan Uranis?

— Niestety, nie wiem.

— A czy to przypadkiem nie ty sprawiłeś, że on wraca, bo ja sobie tego życzyłem?

— Przecież nie odebrałem żadnego polecenia.

— Ale w nocy również nie polecałem ci, żebym w tym świecie, do którego mnie przeniosłeś, znał wszystkie starożytne języki, a ja i tak rozumiałem, co mówili owi kapłani i piraci.

— Nic nie zmieniałem. Co do wydarzeń, jakie rozegrały się w czwartej części minionej nocy, to wyjaśniłem już, że widocznie znajomość mowy mieszkańców owej czasoprzestrzeni należała do programu, jaki miałem wykonać zgodnie z twoim życzeniem.

Bolek pomyślał, że jego czarna kulka mimo wszystko zachowuje się i mówi trochę inaczej niż na początku ich znajomości, jeśli słowo „znajomość” jest w tym wypadku na miejscu. Nie zdążył jednak poświęcić tej sprawie należytej uwagi, bo właśnie ujrzał wypływającą zza skalnego cypla gumową łódź z przymocowanym do niej silnikiem, a w łodzi pana Uranisa.

— Patrzcie! — wykrzyknął ojciec Bolka, który w tej chwili — stanął obok syna i położył mu rękę na ramieniu. — Patrzcie!

Andreas wraca! Rozmyślił się czy co?! A może silnik nie pracuje jak należy i nie mógł płynąć dalej?

— Tato! Tato! — zawołały dwa głosy. Jeden męski… no, prawie męski, natomiast drugi brzmiący jak dzwoneczki. Obok Bolka i jego ojca przebiegła roześmiana smagłoskóra para.

— W każdym razie nic mu się nie stało — babcia Miła powiedziała to na wszelki wypadek niezwykle stanowczym głosem. Zapewne chciała zawczasu rozproszyć ewentualny niepokój pani Piny, która mogła sobie wyobrazić, że jej męża spotkało coś złego i dlatego tak wcześnie wraca. Ale o niepokojach nie mogło być mowy. Andreas Uranis z daleka śmiał się do czekającej na brzegu gromadki i machał wesoło ręką.

— Elooo! — zawołał, kiedy podpłynął już dostatecznie blisko, by mogli go usłyszeć. — Piękne są morza i lądy, niebo i porty, ale najpiękniejsza jest Klio. Nie uwierzycie, jak bardzo stęskniłem się za naszą plażą.

Silnik umilkł. Łódź zwolniła i po chwili miękko osiadła na płyciźnie. Pan Andreas wyskoczył z wody i spryskując sobie twarz mówił dalej:

— Wyprażyłem się w tym przeklętym pudle, że jeszcze trochę, a wróciłbym w charakterze mumii. I tak miałem masę szczęścia. Wyobraźcie sobie, zaledwie pół mili od wyspy spotkałem duży kuter rybacki, który miał radiostację. Wszedłem na pokład, a radio Saloniki połączyło mnie z Instytutem w Atenach. Za trzy, cztery dni będziemy mieli gości. Przyjedzie sam dyrektor, profesor Giorgos Paraschos. Podejrzewam, że nie wyłącznie w celach naukowych. Zaciekawiło go nasze towarzystwo, gdy usłyszał o gościach z Polski. Zawsze korzysta z każdej okazji, żeby wyrwać się ze swojego gabinetu i pomyszkować po świecie. Bardzo miły człowiek. A teraz cześć! — archeolog wspiął się na burtę łodzi i wskoczył do wody. Eli i Pelos wykrzyknęli radośnie, po czym puścili się wpław w jego stronę.

— A wy, moje panie? — zagadnął pan Milej patrząc zachęcająco na żonę. Puścił Bolka, wszedł po kolana do zatoczki i powtórzył: — A wy? Woda jak kryształ. I cieplutka.

Jak kryształ? Też mi porównanie… — skrzywił się odruchowo Bolek wspominając swoje przygody na planecie, z której przybyła jego piłeczka.

— Wykąpałabym się — powiedziała niepewnie mama Bolka — gdybym nie była lekarzem i nie musiała świecić przykładem. Zjadłam chyba odrobinę za dużo jajecznicy. A lekarze surowo zabraniają morskich kąpieli zaraz po obfitym jedzeniu.:.

— No, to niech lekarze idą odpocząć w cieniu i czekają, aż im wyrosną zwały sadła — zawyrokowała niespodziewanie babcia Miła. Następnie szybkim ruchem zrzuciła z ramion płaszcz kąpielowy i lekkim truchtem wbiegła w wodę.

— Mamo! — zawołali zgodnie Alicja i Henryk Milejowie.

— „Mamo” — przedrzeźniała babcia puszczając się wpław. — Co, może powinnam od razu wsadzić nos w rondle, żebyście przypadkiem nie schudli po obiedzie? Banda żarłoków!

— Świecie, świecie! — jęknął ojciec Bolka. Następnie zaczął biec przez zatokę w stronę otwartego morza, wzbijając spod stóp chmury srebrzystych kropel. Przebiegł tak kilka metrów, po czym rzucił się na wodę, podpłynął do rozkołysanej łodzi, którą przed chwilą opuścił archeolog, i dał nurka.

— Trudno. Ponieważ ani moje rady, ani mój przykład nie zdały się na nic… — stateczna lekarka nie dokończyła, chwyciła za rękę panią Pinę i pociągnęła ją za sobą do wody.

Trudno — powtórzył w myśli Bolek. Zdjął spodnie, na wszelki wypadek zrobił z nich ciasne zawiniątko i ulokował nieco na uboczu, żeby przypadkiem ktoś nie nadepnął na ukryty w kieszeni wszechmocny automat, a następnie pobiegł za mamą.

Pluskali się ponad pół godziny. Była to cudowna kąpiel, podczas której Bolek niemal zapomniał o wrażeniach, jakich dostarczyła mu miniona noc. Pani Pinelopi kilkakrotnie podpływała do Eli, by obejrzeć jej głowę, która zagoiła się już na dobre. Mama Bolka stwierdziła, że czysta woda, a przede wszystkim tutejsze słońce zatłukły wszystkie groźne bakcyla, i dodała, że na Klio człowiek mógłby żyć tysiąc lat, jak w piramidach. Dopiero to rzucone mimochodem zdaniem sprawiło, że chłopca nagle przestały cieszyć słońce, woda i inne uroki wyspy. Ogarnęła go natomiast szalona niecierpliwość. Zapragnął w tej chwili, natychmiast, zacząć poważną rozmowę z ojcem i panem Uranisem, który przecież wrócił tak wcześnie, jakby wiedział, że jego wcześniejszy powrót był z góry zaplanowany.

Postanowił działać. Bez zastanowienia zamachał rozpaczliwie rękami, po czym wypuścił z płuc powietrze i poszedł pod wodę. Niemal od razu musiał się wynurzyć, ale zdążył osiągnąć swój cel. Od skalistych brzegów Klio odbił się gromkim echem rozdzierający krzyk babci Miłej:

— Tonie! Ratunku!

Teraz dopiero Bolek zreflektował się i zawstydził. Co za idiotyzm! I nie tylko idiotyzm. Także świństwo, jakiego nie dopuściłby się żaden początkujący pływak, nie mówiąc już o nurku.

Na szukanie mądrzejszego wybiegu było jednak za późno… Pozostało dalej grać ponurą komedię, a zarazem jak najszybciej uspokoić babcię i rodziców.

Chłopiec przewrócił się na plecy i trzymając jedną nogę podkurczoną popłynął w stronę lądu. Usiadł na brzegu i dopiero wtedy zawołał:

— Wszystko w porządku!

Ale nikt z obecnych nie myślał już o rozkoszach kąpieli. Wszyscy zgromadzili się wokół niedoszłego topielca i zasypali go pytaniami.

— Nic się nie stało — powtarzał z uporem Bolek odwracając głowę. — Kurcz złapał mnie za łydkę i przestraszyłem się. Nie ma o czym mówić…

— Kurcz? — w zatroskanym spojrzeniu mamy pojawił się wyraz leciutkiego niedowierzania. W takiej ciepłej wodzie? i tak od razu przeszedł?

— No…

— Każdemu może się zdarzyć — wtrącił pan Uranis. — Co do mnie, na razie dość się już namoczyłem. Nie miałbym natomiast nic przeciwko temu, żeby coś przekąsić. Pamiętajcie, że wypłynąłem bez śniadania.

— Bolek także nie zjadł porządnego śniadania, bo mu nie pozwolono — przypomniała babcia Miła. — Pewnie dlatego o mało nie utonął. Tak to bywa, kiedy się ma nieodpowiedzialną rodzinę. Szybko do namiotu!

Nikt nie oponował. Bolek, wyszedłszy na łączkę, dalej bohatersko utykał, uważając jedynie, żeby się nie pomylić i zostawiać za sobą zawsze tę samą nogę. Pokuśtykał najpierw po spodnie, a następnie do namiotu, żeby zmienić kąpielówki. Kiedy wrócił, wszyscy siedzieli z powrotem przy stoliku, gdzie pan Uranis odrabiał śniadaniowe zaległości.

— O, widzę, że już dobrze — ucieszyła się niewinnie Eli widząc topielca idącego w ich stronę szybkim sprężystym krokiem. Chłopiec spojrzał z mimowolną urazą na swoje nogi, po czym skrzywił się i machnął ręką:

— Eee, taki mały kurcz — bąknął. — Już zapomniałem… Przynajmniej to ostatnie słowo było szczerą prawdą.

— Kurcz to nic strasznego. Jeśli tylko nie wpadnie się w panikę — zauważył sentencjonalnie Pelos.

— Mamo, czemu powiedziałaś w wodzie, że na Klio można żyć wiecznie, jak w piramidach? — Bolek skwapliwie zmienił temat, pragnąc czym prędzej odwrócić uwagę obecnych od ostatniego zajścia, a zarazem przejść wreszcie do istoty sprawy.

— Jak to, czemu? — zaśmiała się mama. — Spójrz, tak tu pięknie! Tak właśnie musiało być w raju. A wiadomo przecież, że w raju nigdy nikt nie chorował.

— W raju nie było kobiet — zauważył nieco od rzeczy jej mąż robiąc oko do pani Uranis, która w odpowiedzi uśmiechnęła się i pogroziła mu palcem. — A gdy tylko zabrano mężczyźnie żebro, żeby zrobić z niego kobietę, zaraz zaczęły się nieprzyjemności…

— Nie wiadomo, „jak to było z tym żebrem — wtrąciła żartobliwym tonem żona archeologa. — Sumerowie nazywali swoją największą boginię „Panią Dającą Życie” albo „Panią żebra”. Zwróćcie tylko uwagę. Panią żebra. A więc nie tę, która ożyła dzięki otrzymanej jednej głupiej kosteczce.

Bolek o mało nie krzyknął z radości. Okazuje się, że wcale nie będzie musiał kluczyć, aby chytrymi wybiegami skierować rozmowę na interesujące go tematy. Najpierw mama wspomniała o piramidach, a teraz pani Pina sama zaczęła mówić o Sumerach.

— Ta bogini to chyba Inanna — rzekł siląc się na obojętny ton. Pan Uranis spojrzał na niego z zaciekawieniem.

— Ninti. Nin-ti — powtórzył. — Ale to jest rzeczywiście późniejsza Inanna. A potem nazwano ją Isztar i jej kult jako bogini-matki rozpowszechnił się w całym ówczesnym świecie. Oczywiście, różne ludy Azji i Morza Egejskiego nadawały jej różne imiona. Nie wiedziałem, że interesujesz się Sumerami. Czytałeś coś o nich?

Chłopiec odchrząknął i przytaknął ruchem głowy.

— Wiesz, historia starożytna to nasze domowe hobby — rzekł pan Milej. — Ale przyznam, że mój syn i mnie wprawia ostatnio w zdumienie. Wieczorem dopytywał się o jakiegoś króla i o bogów, nawiasem mówiąc, właśnie sumeryjskich. O ile wiem, nawet wybitni historycy nie znają jeszcze pełnego obrazu kultury Sumerów, ba, kłócą się nawet na temat czasów, w których powstało i rozkwitło to państwo. Istnieją też różne wersje ich pochodzenia. Bo wiadomo, że w dolinie między Eufratem a Tygrysem pojawili się już jako wysoko rozwinięta społeczność. Poza tym niektórzy badacze twierdzą, że Sumerowie przybyli tam lądem, a inni, że przypłynęli łodziami. W każdym razie mieli przywędrować ze wschodu, gdzie zawsze później lokalizowali swój raj. Skoro już tak wiele mówiono tutaj o raju i żebrach… — znowu mrugnął znacząco, tym razem na archeologa. Ten jednakże nie zauważył. Nadal wpatrywał się z zainteresowaniem w błyszczące oczy Bolka.

— Inanna — powiedział teraz z namysłem. — W mieście Uruk znaleziono cały zespół jej świątyń. Jedna z nich jest szczególnie okazała. Ma osiemdziesiąt metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Była wsparta na strzelistych kolumnach!. Posiadała dziesiątki pomieszczeń, gdzie pracowali wysocy urzędnicy i gdzie zapewne mieszkali władcy sprawujący zarazem najwyższe funkcje kapłańskie. A pamiętajcie, że Sumerowie wszystkie swoje świątynie budowali na kamiennych tarasach. Na nich wznosili wysokie stożkowate schodkowe wieże, zwane ziguratami. Byli rzeczywiście genialnymi architektami. Oczywiście masz rację, że nie wszystko jeszcze o nich wiemy — zwrócił się do swojego polskiego przyjaciela. — Sama historia Sumerów utrudnia zbadanie ich losów. Mieli wspólną kulturę, ale nie stworzyli nigdy silnego, zjednoczonego państwa. Dzielili się na kilka, kilkanaście, a może kilkadziesiąt samodzielnych miast, nierzadko toczących między sobą krwawe walki. Niektóre z sumeryjskich budowli uległy, zniszczeniu w czasie tych walk. Na ich gruzach wznoszono potem nowe, nie wspominając o budowlach późniejszych ludów mieszkających w Mezopotamii, jak Babilończycy, Asyryjczycy i licho wie, kogo tam jeszcze nie było!

— A czy Sumerowie mogli uczyć czegoś Egipcjan? — spytał Bolek.

Pan Uranis rozłożył bezradnie ręce:

— Uczyć? To znaczy, czy bezpośrednio przekazywali im jakieś wiadomości dotyczące nauki, sztuki i tak dalej? A któż to może wiedzieć? Jest zresztą rzeczą niemal pewną, że używali pisma znacznie wcześniej niż Egipcjanie, ale służyło im głównie do zapisywania danych dotyczących gospodarki, handlu, rozliczeń finansowych, czyli do celów bardzo praktycznych. Podczas gdy prawie wszystkie dokumenty znalezione w Egipcie dotyczą spraw kapłanów i bogów, którym ci kapłani służyli. Oczywiście, są wśród nich także zapisy, które świadczą o zadziwiającej wiedzy pradawnych uczonych znad Nilu. Osobiście sądzę, że przynajmniej część tej wiedzy istotnie zawdzięczali Sumerom. Ale równie dobrze mogli się posługiwać własnymi przekazami ustnymi, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy tajne, zastrzeżone dla wąskiej grupy wybranych.

— A gdyby ich kapłani, to znaczy sumeryjscy i egipscy, spotykali się na przykład na wyspach takich jak Klio i wymieniali czy uzgadniali wyniki swoich badań?

— Skąd ci to przyszło na myśl?:— spytała mama. — Co prawda, wysepka jest tak piękna, a zarazem tak ustronna, że mogło się na niej dziać wiele przedziwnych rzeczy…

— Chłopiec ma fantazję — mruknął pan Milej — okazuje się, że odziedziczył ją po mnie. Znakomicie. No, a ten król… zaraz, jak on się nazywał?

— Ur — ni — nur — ta — Bolek przesylabizował to imię raczej z przyzwyczajenia, bo pamiętał je już doskonale. — Czy za jego panowania po tych wodach żeglowały statki i sumeryj — skie, i egipskie?

— W czasach Urninurty pływali tu Egipcjanie, Babilończycy, a przede wszystkim Kreteńczycy, ale nie Sumerowie. Najwyżej ich potomkowie. Urninurta był bowiem już szóstym władcą z dynastii Isin, której początek dał Iszbierra. A ów Iszbierra dowodził plemionami, które właśnie ostatecznie podbiły państwo Sumerów. Ostatnim prawdziwym sumeryjskim królem był Ibbisin. Jego imieniem nazywano potem ludzi szczególnie niefortunnych w swoich poczynaniach. Historycy uważają poza tym, że Sumerowie tworzyli rozwiniętą cywilizację już trzy tysiące lat przed naszą erą. Natomiast Urninurta żył… — pan Uranis zmarszczył brwi i zastanawiał się przez chwilę. — Nie wiem — pokręcił wreszcie głową. — Nie mogę sobie przypomnieć, czy spotkałem gdzieś dokładne daty początku i końca jego panowania. Cóż, ostatecznie nie jestem specjalistą sumerologiem. Zajmuję się Grekami… Chwileczkęt Mam! — strzelił palcami. — Przypomniałem sobie. Czytałem przecież autentyczny opis procesu, który odbył się podczas panowania Urninurty. Było to w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym przed naszą erą. Chodziło o to, że trzech drabów zabiło jakiegoś urzędnika świątyni…

— Wiem — nie wytrzymał Bolek. — On się nazywał Luinanna!

Na zalanej słońcem łączce u stóp skały, z której patrzyły w dół kolorowe oczy kwiatów, zapanowała zupełna cisza. Zdawało się, że nawet morze przestało szumieć. Lecz pewnie dlatego, że tego dnia od samego rana było milczące i spokojne, jak rzadko kiedy. Zaniepokoiła się natomiast babcia Miła.

— Skąd on to wie? — utkwiła oskarżycielskie spojrzenie w ojcu młodego znawcy starożytności. — I po co on to wie? — dodała. — Nabijacie chłopcu głowę jakimiś historyjkami, a potem bardzo się dziwicie, kiedy dostaje dwóję z matematyki! Ja w jego wieku…

— Ja w jego wieku — przerwał jej cicho Henryk Milej — interesowałem się wprawdzie historią, ale o Sumerach nie miałem bladego pojęcia. Pierwszy raz słyszę, żeby wiedza mogła komuś przeszkadzać w szkole.

— Bo jesteś dziennikarzem — zreplikowała babcia. — Dziennikarze zawsze uważają, że im kto więcej wie, tym lepiej mu się wiedzie. Albo przynajmniej udają, że tak uważają. Udają, aż wreszcie zaczynają w to wierzyć — ciągnęła. — A przecież niby tak doskonale znają świat, w którym żyjemy. Im kto większy tuman, tym łatwiej mu…

— Znaleźć swoje miejsce w takim towarzystwie, które będzie w kółko gadać o pieniądzach, samochodach, własnych willach i o tym, co było w telewizji — dopowiedział gładko ojciec Bolka. — Ale nigdy nie pozna prawdziwej wartości życia. A jego własne życie będzie puste.

— A cóż wam się stało?! — zawołała z przejęciem pani Pina. — Dlaczego nagle staliście się tacy śmiertelnie poważni? Co do mnie, jestem zachwycona Bolkiem! Chciałabym, żeby moje dzieci znały tak dobrze kulturę Morza Egejskiego. Bo przecież Sumerowie także należeli do tej kultury. Jeśli w ogóle jej nie stworzyli! Ale córka i syn archeologa, Greka z dziada pradziada…

— Grecy przybyli tutaj bardzo późno — przerwał w samą porę pan Andreas, ochłonąwszy wreszcie z wrażenia, jakie wywarła na nim, ujawniona tak niespodziewanie, wiedza młodego gościa z północnego kraju. — Przyszli wtedy, gdy po Sumerach nie pozostało już śladu… to znaczy ślady zostały, ale nikt ich sobie nie kojarzył z dawno zapomnianym ludem. A my stanowiliśmy po prostu hordę dzikusów, którzy przywędrowali z głębi kontynentu i najpierw opanowali wybrzeże, a potem podbili okoliczne wyspy, łącznie z mocarstwem, jakim była Kreta. Kretę podbijaliśmy zresztą dwukrotnie. Ale robiły to różne greckie plemiona.

W tym momencie Bolek przypomniał sobie, co czarnobrody kapłan mówił o „barbarzyńcach” mających w przyszłości pokonać państwo Minosa. Okazuje się, że były to prorocze słowa. Albo brodacz wiedział więcej o burzy wzbierającej nad Kretą, niż chciał bądź mógł powiedzieć swemu egipskiemu koledze. Przez moment chłopcu zdawało się, że znowu siedzi na ciasnej skalnej półeczce, że widzi nikły blask ogniska i słyszy głosy ludzi zmarłych tysiące lat temu. Nagle ocknął się. Powiódł wzrokiem po obecnych i pochwycił utkwione w siebie spojrzenie Eli. Jak to powiedziała przed chwilą jej mama? Chciałabym, żeby moje dzieci…

Bolek przełknął ślinę. Przyszło mu do głowy, że nie zasłużył na żadne pochwały, bo tych wiadomości,” które wzbudziły taki podziw rodziny Uranisów, nie zdobył sam, choćby z książek o Sumerach czy starożytnym Egipcie. Czytał je naturalnie, ale tak, jak się czyta przygodowe powieści, a nie dzieła wymagające skupienia i zasługujące na to, by poważnie podumać nad ich treścią. Gdyby nie Jeden-Jeden, nie znałby imienia Urninurty, nie mówiąc już o innych szczegółach. Ba! Nie umiałby nawet porozumieć się z Eli po angielsku ani tym bardziej po grecku. Tymczasem wszyscy go wychwalają! A Eli i Pelos pewnie myślą, że on specjalnie tak się popisuje.

— Ja… przepraszam — bąknął spuszczając oczy. — Ja wcale nie… to znaczy, chciałem powiedzieć, że o Sumerach wiem bardzo niewiele. Ale dzisiaj w nocy wyszedłem z namiotu…

— I miałeś spotkanie z duchami — powiedział ojciec. — O tym już wiemy. Jeden z tych duchów był w piżamie. Ten z pewnością wyróżniał się monarszym dostojeństwem. Był to jednak król upadły, właśnie jak ten nieszczęsny Ibbisin, który stracił państwo.

Bolek zagryzł wargi. Rozumiał już, że nie może opowiedzieć gromadce mieszkańców Klio o wszystkim, co usłyszał i zobaczył dzięki magicznej kulce, bo wtedy musieliby zacząć podejrzewać, że on jednak odrobinę za dobrze zna starożytną historię. Kto wie, czy w efekcie nie zmusiliby go do udziału w olimpiadzie historycznej. Albo choćby teleturnieju. A przecież nie sposób za każdym razem, gdy tylko ktoś o coś spyta, kazać się przenosić do wszystkich minionych epok i wszystkich starożytnych krain. Tak samo jak nie dałoby się teraz, nawet dysponując czarodziejskim latającym dywanem, zwiedzić całej kuli ziemskiej. Zresztą istoty z kryształowej planety w końcu kiedyś upomną się o swój automat obronny. A wtedy… strach pomyśleć, gdyby to nastąpiło, powiedzmy, podczas zwiedzania przez współczesnego Europejczyka zamieszkałych jaskiń neandertalczyków.

Ale koniecznie trzeba sprawdzić choćby parę informacji zdobytych od kapłanów i piratów, których podsłuchał. Czyli należy uciec się do podstępu. Powinien być jak najprostszy…

— Wyszedłem z namiotu — podjął przerwany wątek — i spacerowałem po plaży. Noc była bardzo piękna. Świeciło tyle gwiazd.

— Tak. Mamy urodzaj na gwiazdy — wtrącił półgłosem doktor Uranis.

— Wtedy zacząłem myśleć o przedmiotach, które znaleźliśmy pod wodą i przypomniałem sobie, że widziałem w jakiejś książce fotografie tabliczek takich, jakie są w skrzyni. A pan powiedział przecież — spojrzał na archeologa — że te tabliczki wykonali Sumerowie. No więc z kolei zacząłem myśleć o Sumerach. A potem, sam nie wiem, jak to się stało, że przypomniałem sobie także tych kilka imion ludzi i bogów — wzruszył bezradnie ramionami i zrobił niewinną minę. — Wiecie, w nocy, kiedy człowiek stoi nad morzem i zastanawia się, to różne rzeczy przychodzą mu do głowy. Po prostu musiałem kiedyś czytać o Urninurcie, o zamordowaniu Luinanny, o sumeryjskich bóstwach Enki i Anu… — Tak. Tak właśnie należy mówić, by uniknąć w przyszłości niemiłych komplikacji — pochwalił się w duchu. — Ale to wcale nie znaczy, żebym był taki mądry, jak myślicie. Przecież nie wiedziałem…

— Jeszcze jedna, nie znana mi dotąd szlachetna cecha charakteru mojego syna: skromność — przemówił pan Milej. — Tę to ma już po mnie.

— Nie wiedziałem — powtórzył chłopiec pomijając milczeniem dwuznaczną uwagę ojca i gniewne prychnięcie, jakim skwitowały ją jednocześnie babcia oraz mama — że Urninurta nie był królem sumeryjskim, lecz potomkiem tych, którzy podbili państwo Sumerów.

— Podbili państwo — wtrącił pan Uranis. — Zauważ jednak, że zaczęli czcić miejscowych bogów i przez dłuższy czas zachowali ich dawne imiona. Poza tym przejęli od pokonanych bardzo wiele zwyczajów i praw. Tak było niemal zawsze, gdy jakiś lud podbijał kraj, którego mieszkańcy stali pod względem organizacji społecznej i kultury znacznie wyżej od swoich zwycięzców. To samo zjawisko obserwowaliśmy potem u Greków, kiedy zwyciężyli Kretę, następnie u Rzymian, gdy podbili Grecję, a wreszcie u Germanów, którzy obalili Imperium Rzymskie. W czasach Urninurty na pewno żyli ludzie troskliwie kultywujący tradycje Sumeru. Z pewnością rekrutowali się przede wszystkim spośród kapłanów dawnych bóstw. Więc twoje przypuszczenie, że sto lat po upadku mocarstwa sumeryjskiego kapłani z Ur spotykali się z Egipcjanami i przekazywali im swoją wiedzę, nie jest wcale tak bardzo nieprawdopodobne.

Bolek milcząco skinął głową. Kto jak kto, ale on wiedział najlepiej, że jego „przypuszczenie” było więcej niż prawdopodobne.

— No, a wracając do zabytków, które znaleźliśmy — podjął — wyobraziłem sobie właśnie, że uczeni sumeryjscy i egipscy spotkali się akurat na Klio. Że wymienili dary, a potem, z niewiadomych powodów, porzucili je. Być może, gdybyśmy dokładnie przeszukali okolice wyspy, odkrylibyśmy resztki ich statków. Ciągle przecież nurkowie trafiają na ślady dawnych żeglarzy… — zawiesił głos.

— Możesz być pewny, że teraz nasz Instytut zorganizuje v tym rejonie poważne poszukiwania — odrzekł pan Andreas. — a gdybyśmy rzeczywiście natrafili na statki egipski i sumeryjski, to nadamy Klio imię „Bolesław”.

Pelos klasnął w dłonie.

— Wtedy on na pewno przestanie być taki skromny! — zawołał.

— Wolałbym „Milej” — powiedział z uśmiechem pan Milej. — Ostatecznie to dzięki moim książkom Bolek pomyślał o tych statkach.

— Tylko że w nauce liczą się nie książki, ale umiejętność robienia z nich użytku — pan Uranis uśmiechnął się również. — Bolek pomyślał, jak sam zauważyłeś. Otóż to…

— Kapituluję. Świecie, świecie! — westchnął, oj ciec kandydata na patrona jednej z pięknych wysepek Morza Egejskiego,

— Pomyślałem także — mówił dalej Bolek — że najpierw te naczynia i skrzynie leżały na lądzie, choćby tam pod skałą — wskazał miejsce, gdzie w nocy płonęły ogniska. — A potem znaleźli je na przykład piraci i wrzucili do wody… ze złości, że nie było w nich złota.

— Także prawdopodobne — archeolog skinął głową. — Kiedyś te wody roiły się od pirackich statków. Zaczęło się od Kreteńczyków, którzy wszystko, co tylko spotkali na morzu, uważali za swoją własność. A potem, aż do czasów rzymskich…

— O piratach i Cezarze także już pogawędziliśmy sobie tej nocy — przerwał pan Milej. — Mój syn chciał wiedzieć, czy Cezar grywał w kości z każdym spotkanym morskim rabusiem.

— To akurat powinien był sam sobie przypomnieć — powiedziała mama. — Starożytny Sumer i dzieje Egiptu kryją do dziś wiele nie rozwiązanych zagadek, nawet dla uczonych. Ale o Rzymianach naczytaliśmy się niemało. No i często rozmawiamy o nich w domu, prawda?

— Nawet próbowaliśmy studiować po łacinie pamiętniki Cezara — uzupełnił ojciec. — Co prawda, bez większego powodzenia. Niestety, zapomniałem, co to jest accusativus cum infinitivo, i jak niegdyś z wdziękiem recytowałem: „Gallia est omnis divisa in partes tres”… Zresztą nie ja jeden byłem bezradny — spojrzał na żonę, która wzruszyła tylko ramionami.

— Ja po prostu jestem młoda. Za moich czasów w szkole nie uczono już łaciny…

— Ja także jestem młody. Jednak, w przeciwieństwie do niektórych tu osób, byłem żądny wiedzy i chodziłem na godziny nadobowiązkowe. Ale potem towarzystwo, w jakie się dostałem, zrobiło swoje. Prawdę mówiąc, od paru lat łacina jest znowu wprowadzana do niektórych naszych szkół — pan Milej spojrzał na archeologa z nieukrywaną satysfakcją. — Sam pisałem na ten temat kilka artykułów. Przecież cała europejska kultura wyrosła z tradycji greckiej, a stało się to, jak sam stwierdziłeś, dzięki Rzymianom, którzy podbiwszy świat narzucili mu przejęty uprzednio dorobek myśli i sztuki twoich praprzodków. Usunięcie łaciny z programów nauczania było błędem, który mści się już teraz…

— No tak — przerwała zdecydowanie babcia Miła. — Tylko że w tej chwili nie piszesz artykułu. A w takim razie nie musisz nam czytać na głos tego, czego nie napisałeś.

— Tego, czego nie… a, rozumiem — wymamrotał skarcony dziennikarz, który rzeczywiście zapalił się przed chwilą i w ferworze mówił tonem, jakby przemawiał na zebraniu. — Przepraszam. Łacina to mój konik. Więc, o czym to ja?

— O tym, że zapomniałeś łaciny — przypomniała bezlitośnie babcia.

— Świecie, świecie! Aha, już wiem! Mama ma rację — zwrócił się ponownie do syna. — Historię Rzymu powinieneś znać tak, żeby wiedzieć coś niecoś o takich postaciach jak Cezar. A ów „piracki” epizod z życia przyszłego władcy, od którego imienia powstało potem słowo „cesarz”, można znaleźć w niezliczonej ilości książek. To było tak. Cezar zawsze tkwił po uszy w długach, a równocześnie nie przestawał uczestniczyć we wszystkich intrygach politycznych ówczesnego Rzymu. W pewnym momencie jego przeciwnicy wzięli górę. Musiał uciekać z Italii, zarówno przed nimi, jak i przed swoimi wierzycielami. Żeby przeczekać zły czas, popłynął na wyspę Rodos, niby to uczyć się sztuki wymowy u sławnego mistrza Molona. Jednak pech chciał, że na statek napadli właśnie piraci, o których tyle tu mówimy. Nie obłowili się zbytnio, bo Cezar był naturalnie bez grosza, ale im nie chodziło o łup, tylko o okup. Przetrzymali swego jeńca na jakiejś zacisznej wysepce przez czterdzieści dni czekając, aż towarzysze Cezara zbiorą w krajach, do których się udali, żądaną sumę. Była wcale niemała, wynosiła bowiem pięćdziesiąt talentów, a więc ładnych kilkanaście kilogramów czystego złota. Wiemy także, że Cezar zachował przez cały czas swego przymusowego pobytu u piratów olimpijski spokój, że grał z nimi w kości i że stale obiecywał wszystkich ich ukrzyżować, z czego rabusie serdecznie się śmiali, bo stanowili wówczas na morzach prawdziwą potęgę. Tymczasem Cezar, kiedy go wreszcie wykupiono, natychmiast zorganizował ekspedycję, złapał piratów jeszcze tam, gdzie ich pożegnał, i jak obiecywał, wszystkich ukrzyżował.

— No, widzisz, tato — powiedział Bolek. — A ja sobie wyobraziłem, że to wszystko mogło się dziać na Klio. I że piraci, chcąc zatrzeć po sobie ślady, wrzucili do wody nie tylko to, co sami zostawili, lecz także dzbany i skrzynkę z sumeryjskimi tabliczkami.

— I to jest ta twoja hipoteza, o której w nocy wspominałeś? — spytał ojciec.

— To jest hipoteza — wyręczył chłopca pan Uranis. — Trudno ją będzie udowodnić, ale równie trudno obalić. Historia zna przypadki wręcz fantastyczne, a jednak prawdziwe. Tu, na Morzu Egejskim, nie wolno z góry odrzucać żadnej hipotezy, jeśli chce się naprawdę poznać przeszłość tego obszaru. Bo kryje ona wciąż jeszcze mnóstwo zagadek. A kiedy rozwiąże się jedną, wyskakuje natychmiast kilka nowych. Właśnie dlatego archeologia jest taka pasjonująca.

— Masz ci los! — jęknęła z udanym przerażeniem pani Pina. — Teraz ten dosiadł swojego konika.

— Będę archeologiem — rzekł w tym momencie Bolek. Zdanie to zostało wypowiedziane tak stanowczo i poważnie, że nikt się nie uśmiechnął.

— Jeszcze zobaczymy… — mruknął po dobrej chwili pan Milej.

— A czemu nie? — powiedziała ciepło Pina Uranis. — Przecież widać, że ma autentyczne zainteresowania. A jeśli tak, to powinien dążyć, żeby naprawdę nim zostać. Człowiek musi wykonywać taką pracę, jaka go szczerze pasjonuje. Myślę… — spojrzała na męża i powtórzyła ciszej: — myślę, że nam wszystkim, jak tu jesteśmy, to się udało. I że głównie dlatego czujemy się szczęśliwi. Bo przecież Alicja, choć nie jest archeologiem ani dziennikarzem — przeniosła wzrok na pana Mileja — także lubi leczyć dzieci…

— Nie zamieniłabym swojego zajęcia na żadne inne — oświadczyła mama Bolka. Powiedziała to żartobliwym tonem, który jednak nikogo nie zmylił. Pani Alicja była lekarzem z powołania.

Bolek postanowił wykorzystać zmianę tematu:

— Mamo, wtedy w wodzie mówiłaś coś o piramidach. Że można w nich żyć wiecznie?

— Już drugi raz mi to przypominasz — stwierdziła zagadnięta. — Czyżbyś miał zamiar zbudować sobie piramidę? Oczywiście, jak już będziesz wielkim faraonem, to jest, przepraszam, archeologiem…

— Mamo! — żachnął się chłopiec. Natychmiast jednak doszedł do wniosku, że nie czas na obrażanie się i słowne potyczki. — No, powiedz — zażądał. — Czy w piramidach można żyć wiecznie?

— W charakterze mumii zapewne tak — odezwał się wesoło Pelos.

— Zawsze musisz wtrącić swoje trzy grosze! — skarciła brata Eli.

— Właśnie w tym rzecz, że ponoć nie tylko w charakterze mumii — wtrącił ojciec Bolka. — Niedawno oboje z mamą czytaliśmy wywiad z pewnym znanym profesorem, więc i ja wiem, o co chodzi. Otóż na jakimś naukowym kongresie ten profesor wystąpił z nową hipotezą na temat piramid.

— Nie tylko piramid — sprostowała lekarka. — Tematem owego kongresu były sprawy medyczne. Uczony, o którym mówił Henryk, twierdzi, że starzenie się człowieka, a więc i śmierć, powoduje tak zwany wiatr słoneczny, czyli pewne cząsteczki promieniowania słonecznego przenikające przez atmosferę i bardzo szkodliwe dla wszystkich żywych komórek. Od tego zaczął swoje wystąpienie. Potem przeszedł do mumii. Jak wiesz, umieszczone w piramidach ciała faraonów nie ulegały rozkładowi przez tysiące lat. Dotąd uważano, że działo się tak dzięki znakomitemu opanowaniu przez Egipcjan sztuki balsamowania zwłok. Jednak ostatnie badania dowiodły, że żadne środki i sposoby, choćby najlepsze, nie zapewniłyby egipskim mumiom przetrwania w nie naruszonym stanie setek stuleci. Wtedy ów profesor doszedł do wniosku, że cała zasługa przypada piramidom. Wykonał obliczenia, pomiary i odkrył, że zbudowano je w taki sposób, aby od ich ścian odbijały się te groźne promienie. Zjawisko to miało zachodzić, zwłaszcza gdy jedna piramida stała za drugą w ściśle określonym odstępie. Ale i w każdej pojedynczej budowli, mniej więcej na dwóch trzecich jej wysokości, jest ponoć miejsce, gdzie żadne szkodliwe promieniowanie nie dociera. Tam właśnie umieszczano sarkofagi. Obok nich znajdowano jednak także puste komory, których przeznaczenie stanowiło dotąd nie rozwiązaną zagadkę. A ta nowa hipoteza zakłada, że były to jak gdyby sanatoria. Ze leczono w nich chorych i że pozwalano tam mieszkać niektórym uprzywilejowanym ludziom. Właśnie po to, by, chronieni przed skutkami tego promieniowania, mogli żyć bardzo długo. W tym wywiadzie, który czytaliśmy z twoim ojcem, znajdowały się dokładne szkice i obliczenia. Oczywiście, wszystko to dotyczyło najdawniejszych dziejów Egiptu. Z upływem wieków zapomniano o pierwotnym przeznaczeniu piramid. Widziano w nich tylko wspaniałe królewskie grobowce. A stało się tak dlatego, że w ciągu tysiącleci oś Ziemi zmieniła swoje położenie, na skutek czego wiatr słoneczny zaczął nas bombardować pod innym kątem. Wtedy piramidy przestały dawać osłonę przed jego cząstkami i straciły swą leczniczą moc. Bo przecież nie sposób było nawet marzyć o przestawieniu takich kolosów. Cała ta historia to naturalnie tylko hipoteza, ale przyznasz chyba, że ciekawa. Zwłaszcza dla archeologów. No i lekarzy. Dlatego tak sobie powiedziałam, wtedy w wodzie — zakończyła mama. — Czy teraz możesz mi zdradzić, czemu cię to poruszyło?

Bolek zastanowił się chwilę:

— Bo… bo ja także słyszałem o tej historii — wybrnął wreszcie, jak sam ocenił, nader zgrabnie. Przecież nie skłamał. Rzeczywiście słyszał o niezwykłych właściwościach piramid. Cóż stąd, że nie powiedział, kiedy i od kogo? — Poza tym — mówił dalej marszcząc czoło i brwi, jak człowiek, który dzieli się z bliźnimi swoimi najgłębiej skrywanymi myślami — nieraz już, czytając o piramidach, zadawałem sobie pytanie, czy ci faraonowie rzeczywiście budowaliby sobie za życia aż tak ogromne grobowce, gdyby miały być tylko grobowcami. Ta hipoteza jest na pewno prawdziwa.

— Uważaj, Belik — pan Uranis uniósł dłoń i uśmiechnął się. — Uważaj. Mówisz, że chcesz być badaczem, naukowcem. Więc nie wierz żadnym hipotezom, dopóki nie zostaną sprawdzane. Istnieją wiarygodne źródła, z których czerpiemy wiedzę o sumeryjskich bogach i obyczajach, o królu Urninurcie i o Luinannie. Natomiast nikt nie odnalazł jeszcze dokumentu stwierdzającego, że w piramidach mieszkali zasłużeni lub wpływowi kapłani i że mogli w nich żyć tak długo, aż im się nie sprzykrzyło.

— To prawda — powiedziała pani Pina. — Ale przed chwilą sam mówiłeś, że prawdziwy uczony nie powinien nigdy z góry odrzucać nowych teorii. Myślę, że dotyczy to także hipotezy tego profesora. Sumerowie wznosili piramidy bodaj przed Egipcjanami. A posiadali zupełnie zdumiewającą wiedzę astronomiczną. Wiedzieli, że Ziemia wraz z innymi planetami krąży dokoła Słońca. Wasz Mikołaj Kopernik — spojrzała poważnie na Bolka — odkrył tę prawdę dopiero w początkach szesnastego wieku naszej ery. Ile to stuleci po Sumerach? A i tak prawie nikt mu nie wierzył. Ba, uczeni, którzy podchwycili jego naukę, cierpieli prześladowania. Skoro więc my wiemy, że Sumerowie wiedzieli tak dużo, to musimy z większą uwagą traktować wszystkie, nawet najbardziej fantastyczne teorie dotyczące osiągnięć ich astronomów. Na podstawie sumeryjskiego rysunku przedstawiającego nasz układ słoneczny, który ma łącznie z księżycem dwanaście planet, niektórzy poważni uczeni święcie wierzą, że w zamierzchłych czasach było ich rzeczywiście aż tyle. Mało tego. Twierdzą, że Sumerowie mieli rację uważając, iż istoty rozumne przybyły na Ziemię z owej dwunastej planety, która na skutek kosmicznej katastrofy zmieniła orbitę i teraz na tysiące lat świetlnych oddala się od Słońca.

— To już czysta utopia — zaprotestował ojciec Bolka.

— Na razie — rzekł z naciskiem Andreas Uranis. — Cóż my właściwie wiemy o historii naszego— układu planetarnego, Ziemi i początków ludzkości? Znamy pojedyncze kosteczki rozrzuconej mozaiki, ale brakuje nam ich jeszcze zbyt wiele, abyśmy mogli ułożyć z nich logiczny obraz. Zresztą, gdyby było inaczej, nie mielibyśmy nic do roboty. Siedzielibyśmy przed telewizorami i nudzilibyśmy się śmiertelnie. Bo skoro bylibyśmy tak mądrzy, to nie tylko znalibyśmy calutką historię, ale pewnie potrafilibyśmy także wyciągnąć wreszcie rozsądne wnioski z naszej własnej przeszłości i w rezultacie rozwiązalibyśmy wszystkie problemy, które dzisiaj utrudniają nam życie. A może właśnie całe szczęście, że te problemy są. Inaczej na imieniny moglibyśmy życzyć sobie nawzajem tylko jednego. „Drogi solenizancie, obyś miał jakieś, jakiekolwiek pragnienia, które ewentualnie chciałbyś zaspokoić”. Brrr… strach pomyśleć! — pan Uranis otrząsnął się. — Co do mnie, dziękuję wszystkim olimpijskim bogom za to, że podobna okropność nie grozi nawet twoim praprawnukom — mrugnął do Bolka nie spostrzegłszy, że chłopiec zbladł usłyszawszy słowa ukazujące „kryształową” planetę. — Czyli możesz spokojnie studiować archeologię — zakończył uczony.

— Byłoby jednak nieźle, gdyby najpierw udało mu się zdać maturę — zauważyła rzeczowo babcia Miła.

Szczęśliwie Bolek nie usłyszał ostatniego zdania. Ochłonął z wrażenia wywołanego wizją, jaką stworzył pan Uranis, który nie miał pojęcia o tym, że gdzieś wśród gwiazd podobna wizja jest już rzeczywistością, i zamyślił się. Po tym, co mama powiedziała o piratach, a pani Pina o sumeryjskiej astronomii, otrzymał odpowiedź na niemal wszystkie pytania, jakie mógł postawić mieszkańcom Klio. On wiedział, że hipoteza dotycząca „sanatoryjnych” właściwości piramid jest prawdziwa. I co z tego? Nikt mu nie uwierzy, gdyby próbował powoływać się na swoją wędrówkę przez czas, a raczej przez światy. Musiałby być naukowcem, — autorytetem w swojej dziedzinie. Zresztą, czy ta hipoteza koniecznie musi być prawdziwa? Fakt, że Sumerowie naliczyli dwanaście planet, nie oznacza przecież, że tyle ich rzeczywiście było. Mogli się mylić, jak mylili się wszyscy astronomowie przed Kopernikiem. Tak samo z tymi piramidami. Kto wie, czy czarnobrodym mędrcom nie wydawało się tylko, że odkryli sposób na przedłużanie ludzkiego życia…

Gdzieś pod piaskami pustyni, w nie odkrytych zabytkach starożytnego Egiptu być może spoczywa taki sam szkic, jaki dziś w nocy przyniósł tutaj łysy kapłan. Trzeba by go tylko odnaleźć i dać do zbadania odpowiednim specjalistom.

Tylko odnaleźć — powtórzył w myśli chłopiec. Cóż prostszego. Wystarczy powiedzieć czarnej piłeczce, żeby go przeniosła do świata, gdzie akurat w tej chwili ktoś chowa taki szkic w skrytkę, która przetrwała do naszych czasów. No pięknie. A potem? Czy będzie musiał wyruszyć na samotną wyprawę archeologiczną do Egiptu? Bo przecież nikt nie potraktuje go poważnie, jeśli nagle oświadczy, że wie, gdzie należy kopać, aby znaleźć potwierdzenie hipotezy owego profesora, o którym mówili rodzice.

Nagle przyszło Bolkowi do głowy, że możliwości automatu Jeden-Jeden są w gruncie rzeczy o wiele mniejsze, niż mogłoby się zdawać. Właśnie dlatego że czarna piłeczka nie zmieniała żadnego świata. Ona mogła tylko przenosić swego posiadacza do innej rzeczywistości. A dawna, prawdziwa rzeczywistość pozostawała taka, jaka była. Czyli każdy wypad, jaki człowiek chciałby sobie zafundować korzystając z usług automatu, zawsze będzie jedynie czymś w rodzaju wakacyjnej wycieczki… albo ucieczki. Czarna piłka oświadczyła przecież wyraźnie, że życie na Ziemi mogą zmieniać tylko i wyłącznie sami ludzie.

— Świecie, świecie! — jęknął cicho.

— Co tam znowu? — zaniepokoił się ojciec.

— Tato, jak zmienić świat?

— Masz ci los! — zawołała babcia załamując ręce. — I to ma być beztroski urlop?!

— Jak widzę, przeszliśmy od historii do filozofii — Pina Uranis uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. — Odpowiedzi na to pytanie szukają także historycy…

— Zamknij oczy i wyobraź sobie taki świat, w jakim chciałbyś żyć — powiedział pan Milej. — A potem weź czarodziejską kulę i powiedz: hop!

— Tato! — krzyknął bez zastanowienia Bolek. — Skąd wiesz? Czy ty też masz taką czarną piłkę?

Przez chwilę panowało milczenie.

— Zdaje się, że zostałem mianowany czarownikiem plemienia… jak to powiedzieć? Klionów? Klianów? W każdym razie ludu mieszkającego na Klio.

— Tato!

— Chłopiec za długo siedział na słońcu — zawyrokowała babcia. — Podobno jest tu gdzieś jakiś lekarz.

Bolek oprzytomniał. Zrozumiał, że palnął głupstwo, i postanowił natychmiast je naprawić.

— Właśnie zamknąłem oczy — rzekł siląc się na żartobliwy ton. — Teraz wyobrażam sobie świat… — mocno zacisnął powieki — ach, jaki świat! Mmmm — wydał pomruk zachwytu. — No i co dalej?

— Dalej? — głos ojca zabrzmiał niespodziewanie poważnie. — No, cóż. Zapamiętaj obraz tego świata i otwórz oczy. A teraz zacznij myśleć, co zrobić, aby ta wizja stała się rzeczywistością. I myśl o tym przez całe życie. Dziel się swoimi myślami z innymi ludźmi. Zarażaj ich swoją wolą. Pracuj. Przynajmniej twoje własne życie zyska sens i przyniesie ci nieco satysfakcji. A przy okazji wzbogacisz życie swoich najbliższych. W ten sposób troszeczkę zmienisz i cały świat.

— Nie wiem, jak kto, ale ja mam zupełnie dosyć — oświadczyła stanowczo babcia Miła. — Nie jedzą, nie pływają, tylko siedzą i gadają.

— O, pani mówi wierszem! — ucieszył się Pelos.

— Właśnie — babcia przytaknęła energicznym ruchem głowy. — Już i mnie udziela się wasze fiksum — dyrdum! Co za towarzystwo — wyprostowała się, po czym zgrabnie wykonała kilka przysiadów. — Idę się kąpać — zakończyła.

— Ja także! — zawołała Eli, która od dłuższego czasu milczała, przysłuchując się wywodom Bolka z trochę ironicznym, a trochę zachwyconym wyrazem twarzy. — Popływamy razem, dobrze?

— Drogie dziecko — powiedziała babcia obejmując dziewczynę ramieniem — my obie jesteśmy jedynymi normalnymi osobami przebywającymi na tej wysepce.

— Pływać, to pływać — zgodził się pan Uranis. — Kąpiel leczy ponoć także wariatów.

Ale nie doszło do kąpieli.

— Popatrzcie! — krzyknął Pelos wskazując morze. — Okręty!

Rzeczywiście. Na tle horyzontu, jak brzydkie rysy na czystym szkle, widniały ciemne, podłużne sylwetki. Niektóre płynęły stosunkowo blisko. Inne, większe, przesuwały się powolutku za nimi. Wśród nich wybijał się jeden, ogromny jak położony na boku drapacz chmur.

— Lotniskowiec — mruknął pan Uranis. W jego głosie zabrzmiała głęboka niechęć. Archeolog odwrócił się i wszedł do namiotu. Po chwili wrócił z lornetką. Zatrzymał się na skraju plaży i przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, obserwując groźny, milczący pochód wojennej floty.

— Daj mi popatrzeć — poprosił pan Milej. Jego grecki przyjaciel bez słowa podał mu lornetkę.

— Tak, lotniskowiec. W licznej asyście. Zauważyłeś bandery?

— Uhm…

— Chodzi o Cypr?

Pan Uranis wzruszył ramionami.

— A skąd mam wiedzieć, o co tym razem chodzi. Może to tylko manewry… — słowo „tylko” zostało wymówione z gorzką ironią. — A może znowu coś się dzieje i jacyś ludzie doszli do wniosku, że trzeba postraszyć innych ludzi? Cypr — mruknął. — Wyspa Afrodyty. Myślę, że teraz wybrałaby sobie inne miejsce, gdyby chciała znowu wyłonić się z morskiej piany. Ale raczej w ogóle zrezygnowałaby z przyjścia na świat. Przynajmniej póki Bolek choć trochę tego świata nie zmieni.

— Pięknie wyglądają, kiedy tak płyną — zauważył Pelos.

— A pewnie! — westchnął jego ojciec. — Podobno wybuch bomby wodorowej jest także zjawiskiem fascynującym. Tylko ja nigdy nie nazwałbym go pięknym.

— Wiecie co — powiedziała cicho pani Pina — odechciało mi się kąpieli. Ciągle siedzimy na plaży. Może raz poszlibyśmy na spacer w głąb wyspy?

— Żeby nie mieć przed oczami morza? — szepnęła mama Bolka.

— Idźcie, idźcie — burknęła babcia. — Ja posiedzę w obozowisku. Rzeczywiście, może trochę za ciepło na kąpiel. Jesteśmy tacy zgrzani…

Wspięli się na wzgórze, idąc cały czas wzdłuż strumyczka, a następnie, przekroczywszy łagodną grań otaczającą półkolem nadbrzeżną łączkę, zeszli w niewielką dolinę. Okrążyli kilka pagórków z piętrzącymi się na szczytach białymi kopczykami pokruszonych głazów i znowu ujrzeli morze. Klio była naprawdę małą wysepką. Tu jednak brzeg jej urywał się raptownie i spadał do wody pionową ścianą, wysoką na kilkadziesiąt metrów.

Dolinka i zbocza wzgórz były pokryte kwiatami. Ich zapach mieszał się z ledwie uchwytnym zapachem morza. Niebo miało barwę białobłękitną. Jedynie wzdłuż linii horyzontu leżały wąziutkie pasma różowych obłoków.

Spacer udał się znakomicie. Wkrótce wszyscy zapomnieli o poważnych dyskusjach, jakie zajęły im całe przedpołudnie, i o niewesołych refleksjach wywołanych widokiem groźnych okrętów. Nawet Bolek przestał wracać myślami ku minionej nocy i swojej czarnej piłeczce, za to częściej niż zwykle zerkał w stronę Eli schylającej się co chwilę, żeby z bliska obejrzeć jakiś kwiatek, i powtarzającej od czasu do czasu jeden i ten sam okrzyk: „ach, jak tu pięknie!”

Wrócili po godzinie zmęczeni, ale pogodni. A babcia Miła powitała ich gotowym obiadem.

— To by było to — rzekł nieco później ojciec Bolka odsuwając pusty talerz. — A teraz róbcie sobie, co chcecie, ale mnie dajcie święty spokój. Idę spać. Tu grasują duchy. Skąd mogę wiedzieć, czy dziś znowu nie dadzą mi się we znaki? Muszę być przygotowany na najgorsze — łypnął na żonę. — Zbudźcie mnie, kiedy lekarze orzekną, że można już pójść popływać.

— Na mnie nie licz — odpowiedziała mama Bolka. — Ja także się zdrzemnę.

— To rozumiem — przytaknęła z zadowoleniem babcia Miła. — Tyle gadacie o starożytnych, a to przecież oni wymyślili powiedzonko: „po obiedzie spocznij chwilkę, po kolacji przejdź się milkę”.

— O ile wiem, starożytni mówili raczej o obowiązkowym tysiącu kroków po jedzeniu — wtrącił nieśmiało pan Uranis. — Niemniej przyznaję, że i to powiedzonko wydaje się całkiem niegłupie… aaa! — zasłonił sobie dłonią usta.

Bolek też poczuł, że ogarnia go senność. Swoją drogą, kto jak kto, ale on na pewno miał prawo czuć się niewyspanym.

Ostatecznie wszyscy, nawet Eli i Pelos, postanowili poleżeć trochę w cieniu. Obozowisko na polanie zaległa głucha cisza.

Bolek wyniósł swoje łóżko przed namiot, ustawił je pod okapem, po czym wyciągnął się jak długi i zamknął oczy. Niemal natychmiast usłyszał znajomy głos:

— Zgłasza się automat jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa. Czym mogę służyć?

— O nic cię nie prosiłem — odpowiedział niechętnie chłopiec. — Czego chcesz?

— Przecież to ty chciałeś zmienić świat?

— Co takiego? A, pamiętam. Ee, tak sobie tylko powiedziałem. Zresztą nie do ciebie, ale do taty.

— Odebrałem te słowa jako twoje życzenie. Słucham?

— Mam ci powiedzieć, jaki świat powinieneś stworzyć?

— Tak jest.

— No, to na początek niech nie będzie floty wojennej ani wojska, ani wojen, i niech nam nigdy nic nie zagraża.

— Tego nie potrafię. Jeśli chcesz, przeniosę cię do wariantu czasoprzestrzeni, gdzie jest tak, jak mówiłeś. Ale z twoim obecnym światem nie mogę w ten sposób postąpić. Równałoby się to ingerencji w waszą cywilizację. Tego moim konstruktorom robić nie wolno. Tym bardziej że nie zagraża wam nic z zewnątrz. To tylko wy sami…

— Nie kończ — burknął ze złością chłopiec. — Zapomniałem. Mówiliśmy już o tym.

— Tak jest.

Przez chwilę panowała cisza.

— A zatem jaki ma być ten świat? — padło znowu pytanie.

— Odkąd to odzywasz się nie proszony?

— Od momentu, gdy… — automat raptem umilkł. Zupełnie, jakby ktoś nagle wyłączył gadające radio.

Bolka to zastanowiło. Jego kulka nigdy dotąd nie zachowywała się w ten sposób. Pomyślał i powiedział, jak mu się wydawało, nader chytrze:

— A co ty byś zaproponował? Jaki… jak ty to nazywasz? Aha, „wariant załamania czasoprzestrzeni”?

— Taki, żeby wszystkie żyjące w nim istoty rozumne miały zawsze piękne pragnienia. Wyobraź sobie podobny świat…

Chłopiec umocnił się w swoich podejrzeniach.

— Mam sobie wyobrazić? To samo radził mi mój ojciec.

— Wiem.

— Skąd możesz wiedzieć?

— Słyszałem.

— Ach tak, słyszałeś. Rozumiem. Ten świat, w którym wszyscy mieliby zawsze tylko piękne pragnienia, wyglądałby dla kogoś przybyłego z zewnątrz jak zbudowany z kryształu, prawda?

— Nie wiem… — głos rozbrzmiewający wewnątrz głowy Bolka po raz pierwszy zawahał się udzielając odpowiedzi. — Być może…

— Wcale nie jesteś automatem! Okłamujesz mnie. Więc jednak znaleźliście moją… to jest waszą piłeczkę! Ona mnie uprzedzała, że to prędzej czy później nastąpi — chłopiec sam dziwił się swojemu spokojowi. — Co teraz zrobicie? Odbierzecie, mi ten automat?

— Owszem, prędzej czy później, żeby użyć twojego określenia. Czy chciałbyś, żebyśmy ci go zostawili?

— No pewnie!

— A pomyślałeś o tym, że wszystkie zmiany, jakie możesz z jego pomocą osiągnąć, zajdą tylko w świecie geometrii en-wymiarowej, kosmicznej, której nie zna jeszcze wasza nauka? Że zawsze będą jedynie teoretyczne? Bo dla ciebie samego, dla twojej świadomości, wszystko zostanie, jak było. Teraz także jesteś tutaj, a skądinąd wiesz, że u ciebie w domu, w jednym z równoległych wariantów czasoprzestrzeni, twoja babcia nadal leży chora i że…

— Wyobraź sobie, że pomyślałem — przerwał z przekąsem chłopiec. — Powtarzasz tylko to, co już dawno przyszło mi do głowy.

— No, może nie aż tak bardzo dawno — sprostował łagodnie głos.

— Jak to? A może specjalnie podrzuciliście mi tę piłeczkę, żeby ona mnie obserwowała?! Skoro tyle o mnie wiecie.

— Nie. Była awaria. Automat znalazł się u ciebie przypadkiem. Ale potem… No cóż. Awaria została usunięta. Wtedy wykorzystaliśmy okazję. Pewnie się już domyśliłeś, że zbieramy informacje o Ziemi i jej mieszkańcach. Wobec tego zmieniliśmy program automatu jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa. Tylko troszeczkę…

— Aha. Więc on nie jest już automatem obronnym?

— Ależ jest. Pełni tylko pewne dodatkowe funkcje.

— Wiecie co — Bolek zezłościł się na dobre — zabierzcie go sobie. Ja już go nie chcę.

— Nie chcesz pozostać dłużej na wysepce? Z rodzicami i z Eli?

— Eli?! Co wy mi tu będziecie gadać o Eli! Tego tylko brakowało! Z Eli — chłopiec zawahał się. Ale urażona ambicja nie pozwoliła mu się wycofać. — Nie chcę! — zawołał. — Nie chcę i już! Rozumiecie?!

— Nie myślisz tak, jak mówisz…

— Właśnie, że myślę! Dużo wiecie o tym, co kto naprawdę myśli — zadrwił. Starał się wszelkimi siłami nie okazać po sobie, że jednak żal mu i Klio, i babci, i tych wszystkich przygód, jakie mógłby jeszcze przeżyć dzięki czarnej piłeczce.

— Zatem mamy zabrać automat?

Bolek przełknął ślinę:

— Tak.

— Dobrze. Zabierzemy go, kiedy będziemy opuszczać wasz Układ Słoneczny. Zresztą — tu głos nabrał takiego brzmienia, jakby mówiący uśmiechnął się — i tak wzięlibyśmy go ze sobą. Nie wolno nam zostawiać przedmiotów pochodzących stamtąd, skąd przybywamy.

— Zabierzcie go już! Od razu! Jasne?! — chłopiec krzyknął tak głośno, aż otworzył oczy.

Przez dłuższą chwilę patrzył nieprzytomnie na cienką tkaninę okapu, przez którą przebijała słoneczna jasność, po czym mruknął pod nosem:

— Spałem i coś mi się śniło. Wiem nawet, co — powiedział trochę głośniej, bo nagle przypomniał sobie rozmowę, którą odbył w czasie drzemki.

Raptem zerwał się i wbiegł do namiotu. Dzień był upalny, więc leżał w samych kąpielówkach. Teraz porwał spodnie i odetchnął z ulgą namacawszy w kieszeni znajomy kulisty kształt. Tak — pokiwał głową przyznając sobie rację. To był tylko sen… Ale ten sen pozostawił po sobie dziwne uczucie. Bolek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zapomniał o czymś bardzo ważnym, i fakt, że nie może sobie przypomnieć, zaczynał go drażnić, a nawet budził jakiś nieokreślony lęk.

Pozostał jeszcze przez chwilę w namiocie, zerkając na wszystkie strony, jakby szukał kogoś, kto ukrył się, by spłatać mu brzydkiego figla, po czym westchnął i wyszedł na zewnątrz.

Pozostali obozowicze musieli już dawno zakończyć poobiednią sjestę, bo całe towarzystwo, oprócz babci Miłej, było w wodzie, a głowy ojca i pana Uranisa, w białych czepkach, ukazujące się daleko od brzegu, wyglądały jak ping-pongowe piłeczki. Natomiast babcia w swoim trochę staroświeckim kostiumie szła właśnie przez plażę, zamierzając dołączyć do grona pływaków. Powoli wkroczyła do wody. Zanurzywszy się po kolana zaczęła iść wzdłuż brzegu, w stronę zamykającej zatoczkę skały. W ten sposób zboczyła z utartej marszruty wiodącej od namiotu do morza. Nagle zachwiała się i przykucnęła wydając okrzyk bólu:

— Auu! Na pomoc! A cóż to za świństwo!

Pierwszy zdążył Bolek. Stał przecież na brzegu i nie musiał płynąć jak inni. Gdy jednak rozpędzony wpadł do wody i już, już miał chwycić babcię za ramię, ta krzyknęła nagle:

— Stój! Ani kroku!

Chłopiec dosłownie zawisł w powietrzu jak rybitwa, która nie może się zdecydować, czy już spaść na upatrzoną rybę, czy jeszcze chwileczkę poczekać. Ponieważ jednak nie był rybitwą, więc nie mógł zbyt długo pozostawać w takiej pozycji. Dał jeszcze jednego susa, wyprostował się i złapawszy równowagę zawołał:

— Co się stało?!

— Mamo! Mamo! — dobiegły strwożone głosy od strony morza. Słychać było gwałtowne chlupotanie.

— Stój tam, gdzie stoisz, i nie ruszaj się! Auu! — surową komendę babci zakończył nowy jęk.

— Dlaczego? Co się stało? — powtórzył gorączkowo Bolek. — Babciu! Złapał cię kurcz?

— Żaden kurcz! Wlazłam na jeża. Z czego się śmiejesz, potworze! Auu! Gdybym cię nie uprzedziła, to kwiczałbyś teraz tak samo jak ja! Tu aż roi się od tego paskudztwa. Ojej!

— Wcale się nie śmieję — chłopiec z oburzeniem odrzucił oszczerstwo. — Wcale się nie śmieję. Ale muszę przecież podejść, żeby ci pomóc.

— Na razie powiedz wszystkim, żeby się nie zbliżali — odrzekła babcia wyciągając z wody nogę i oglądając ją z boleściwym wyrazem twarzy. Widok rzeczywiście nie był budujący. Podeszwa jej stopy przypominała kaktus obdarzony przez naturę rzadko wyrastającymi, lecz za to bardzo długimi cieniutkimi kolcami.

Tymczasem na miejscu katastrofy zameldowali się pozostali mieszkańcy Klio.

— Poczekajcie — przestrzegł ich Bolek, tak jak sobie życzyła babcia. — Tu są jeże. Babcia weszła na jeża.

— Masz ci los! — zawołał pan Uranis. — To moja wina! Ja przecież znam te wody, a pozwoliłem wam kąpać się bez pantofli.

— Przy plaży nie ma jeżowców — odpowiedział nieco uspokojony ojciec Bolka. — Kto mógł przewidzieć, że mama wybierze się na spacer dookoła wyspy.

— Dobrze ci żartować — ofuknęła go nieszczęsna ofiara egejskiej fauny. — Wyrodne dziecko!

— Uspokójcie się — zażądała kategorycznie pani Pina. — Stójcie nieruchomo. Mącicie wodę. Musi się oczyścić, żebyśmy mogli zobaczyć dno. Wtedy podejdziemy do pani Miłej i wyniesiemy ją na ląd, nie narażając się na to, że jeszcze ktoś nadepnie na jeżowca.

Rada była dobra. Zapanowała cisza przerywana cichym pojękiwaniem babci.

W pięć minut później na plażę wkroczył powoli i z godnością milczący orszak, którego centralna postać płynęła w powietrzu jak posąg starożytnej bogini unoszony na ramionach wiernych wyznawców. Ci, to znaczy panowie Milej i Uranis, ostrożnie skierowali się ku obozowisku, gdzie złożyli posąg, to jest babcię, na polowym łóżku. Wtedy do akcji przystąpiła mama Bolka.

— Brzydko wygląda — powiedziała po chwili z troską. — Niektóre kolce złamały się tuż przy skórze i trzeba je będzie wyciągnąć w szpitalu.

— W szpitalu?! — krzyknęła babcia tak przeraźliwie, jakby właśnie nastąpiła na nowego jeżowca. — Za nic w świecie!

Lekarka pokręciła smutnie głową:

— Niestety. Kolce jeżowców są niesłychanie kruche. Nie ma więc mowy, żebym tutaj oczyściła stopę. A gdybyśmy coś zostawili, to mogłoby nastąpić zakażenie.

— Wolę zakażenie niż szpital — odrzekła zdecydowanie babcia.

— Świecie, świecie! — jęknął po swojemu ojciec Bolka. To rodzinne powiedzonko otworzyło jakąś klapkę w mózgu chłopca. Odwrócił się i pobiegł co sił w nogach do namiotu. Podniósł leżące przy łóżku spodnie, chwycił kulisty automat i zawołał:

— Świecie, świecie! Bądźmy tam, gdzie babcia nie weszła na jeża.

— Służę uprzejmie — padła odpowiedź.

Bolek odczekał minutę, zanim zdecydował się ponownie opuścić namiot.

Na plaży nie było nikogo. Wszyscy najspokojniej pod słońcem oddawali się kąpieli. Pośrodku szmaragdowej zatoki widniała głowa babci Miłej. Jej czepek co chwila krył się pod wodą, bo babcia pływała żabką. Właśnie zawróciła i zaczęła zbliżać się do brzegu. Zatrzymała się i obrzuciła pogardliwym spojrzeniem stojącego na brzegu chłopca.

— A ty co właściwie robisz? Czekasz, aż ten turysta z „Egidy” wybuduje na Klio basen kąpielowy?

— Świecie, świecie! — odpowiedział Bolek, po czym roześmiał się i wbiegł do wody.

Загрузка...