Generalne porządki

— Świecie, świecie!.. nie, poczekaj — Bolek zamachał gwałtownie rękami na znak, że cofa hasło wywoławcze. — Słuchaj — rzekł z zastanowieniem. — Zrób tak, żebyśmy przenieśli się do świata, o jakim w tej chwili myślę, dopiero wtedy, kiedy skończę o nim mówić. Kiedy wyliczę już wszystko, co tam ma być. Dobrze?

— Dobrze — zgodziła się piłeczka. — Tylko musisz mi dać znak, gdy przyjdzie czas.

— Powiem „już”! Póki nie usłyszysz „już”, nie rób nic.

— Pamiętam.

— A więc… — w niebieskich oczach chłopca odmalowało się skupienie. — Niech będzie tak… Po pierwsze — przystąpił do rzeczy człowiek, w którego rękach znalazły się losy wszystkich możliwych światów — niech babcia będzie zupełnie zdrowa. I… mogłaby mieć o pięć lat mniej. Tak samo mama i ojciec. Ja także niech już nigdy więcej nie mam anginy i będę…

— O pięć lat młodszy? — podpowiedział przybysz z kosmosu.

Bolek aż cofnął się o krok.

— Co? Skądże znowu! — zawołał przerażony. — Nie, nie! Dlaczego młodszy? Przeciwnie, mógłbym… — zawahał się, ale w końcu odrzucił myśl, która przyszła mu do głowy — niech mam tyle lat, ile mam — zadecydował. — Tylko mógłbym być znowu odrobinkę silniejszy, trochę lepiej pływać, nurkować i biegać. Żeby w szkole zawsze dobrze mi się wiodło, bez żadnych głupich wpadek — dyktował. — Żebyśmy w domu mieli kolorowy telewizor i żeby samochód nigdy się nie psuł, bo tata wtedy jest taki zły, że… zresztą, mniejsza z tym — urwał. Nie musi przecież tłumaczyć, dlaczego wyraża jakieś życzenie. Automat ma je tylko spełnić, a nie oceniać, czy to życzenie jest słuszne czy nie.

— A właśnie — podjął chłopiec — wspomniałem o tacie. — Więc niech tata nigdy na mnie nie krzyczy, nawet kiedy się bardzo zdenerwuje i ma trochę racji, tylko niech spokojnie tłumaczy, co i jak. W ogóle mógłby częściej ze mną rozmawiać i chodzić do kina, a nie siedzieć kołkiem przy maszynie do pisania. A mama niech nie burczy. Kiedy jest uśmiechnięta, to w domu robi się weselej. I żeby nikt się z nikim nie kłócił. Aha, i żeby ten… August stał się równym, miłym kolegą… bo tu blisko nikt inny z mojej klasy nie mieszka — zakończył. Następnie wyprostował się, przymknął oczy i krzyknął: — Uwaga, już!

Nic się nie zmieniło. Kiedy Bolek uniósł powieki, ujrzał nad sobą zwykły błękit nieba, nieco niżej sąsiednie domy, jeszcze niżej drzewa i skwery, a pod nogami czarną kulkę. Mamy i taty nie było, więc nie mógł sprawdzić, czy stali się bardziej pogodni i uśmiechnięci. Ale w rogu pokoju zamiast starego telewizora ujrzał nowy, z większym ekranem i wieloma błyszczącymi gałkami, obok których umieszczono różnobarwne prostokąciki. A więc stało się!

W tym momencie drzwi z korytarza otworzyły się dość gwałtownie. Chłopiec szybko zrobił w tył zwrot i ujrzał babcię Miłę. Jej twarz wręcz promieniała zdrowiem i energią. Poza tym babcia przez parę ostatnich lat nie wyglądała tak kwitnąco i młodo jak dzisiaj.

— Cóż to za leniuchowanie? — padło od progu. — Już wszystko zapakowałeś? Jeśli na wyspie usłyszę, że czegoś zapomniałeś, to za karę będziesz przez tydzień zmywał naczynia! Po wszystkich!

— Babciu! Jesteś zdrowa! Odmłodniałaś! Hurra! — wrzasnął Bolek.

— Co ci jest? — babcia Miła natychmiast zmieniła ton. — Boli cię coś? Chory jesteś?

Bolek zaśmiał się, aż szyby odpowiedziały zaniepokojonym dzwonieniem. Pomyśleć tylko! Babcia jego podejrzewa o chorobę, a przecież sama jeszcze przed chwilą leżała z gorączką i czekała na kolejną porcję pigułek.

— Nie jestem chory. Mam tylko taką piłeczkę!.. — nie zważając na cichy jęk przestraszonej babci skoczył na balkon, porwał z podłogi czarny automat i uniósł go wysoko nad głowę. — Hurra! Jedziemy do Grecji! Będzie cudownie! — trzymając nad sobą czarodziejską piłkę wykonał serię radosnych podskoków.

— Jestem odporny na wstrząsy — usłyszał nagle wewnątrz swoich skroni łagodny głos — ale istoty żywe odczuwają także wstrząsy psychiczne. Człowiek, który właśnie wszedł do pokoju, jest, jak mi się zdaje, szczególnie na nie podatny. Nie wolno mi sprawiać przykrości żadnej żywej istocie.

Bolek znieruchomiał. Okazało się jednak, że „istota żywa”, której automat chciał oszczędzić nazbyt mocnych wrażeń, wykazała zgoła zdumiewającą odporność na wstrząsy. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, spowodowane przedziwnym zachowaniem Bolka, babcia Miła pokiwała głową i powiedziała zupełnie spokojnie:

— Zwariował. No cóż, nie ma rady. Wobec tego wracam do moich zajęć. Mam jeszcze kilka pustych słoików, które muszę napełnić. Kiedy już będziemy na tej wyspie i kiedy wreszcie porządnie się najesz, to może ci przejdzie. Na razie będę udawać, że nic nie zauważyłam.

Zgodnie z tym postanowieniem babcia odwróciła się z godnością i opuściła pokój.

Bolek odprowadził ją rozradowanym spojrzeniem, po czym nagle spoważniał i przyjrzał się z uwagą swojej piłeczce.

— Czy kiedy do mnie mówisz, to tego na pewno nie może usłyszeć nikt inny? — spytał z niepokojem.

— Nikt. Ty spośród mieszkańców tego świata pierwszy nawiązałeś ze mną kontakt. Jestem tak skonstruowany, że utrzymuję łączność zawsze tylko z jedną istotą rozumną — wyjaśnił automat.

Uspokojony Bolek pomyślał teraz o tajemniczych kosmitach, którzy sporządzili tak wspaniały automat.

— Słuchaj — zaczął poważnie — czy mógłbyś przenieść mnie tam, gdzie ty powstałeś?

Tym razem Jeden-Jeden zwlekał chwilę z odpowiedzią.

— Do ojczyzny moich konstruktorów? — zapytał w końcu.

Chłopcu wydało się, że głos w jego głowie zabrzmiał nieco mniej ciepło niż dotychczas. Potwierdził jednak zdecydowanie:

— Tak.

— W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie. Chcę cię jednak uprzedzić, że znajdziesz się w rzeczywistości zupełnie innej niż ta, do której przywykłeś, a nawet innej niż te, jakie możesz sobie wyobrazić. Wątpię, czy zdołasz zrozumieć sposób myślenia i postępowania mieszkających tam istot.

— Nie szkodzi. Czekaj… chcesz mnie ostrzec? Uważasz, że to niebezpieczne?

— Nie. Obecny wariant załamania czasoprzestrzeni jest dla ciebie wyjściowy. W razie jakiegokolwiek zagrożenia powrócisz tutaj. Tylko jeśli ja znajdę się w moim pierwotnym świecie, to nie wiem, czy będę mógł nadal zachować z tobą kontakt. Wówczas, gdyby nic ci nie zagrażało i nie włączył się mój automatyczny zespół bezpieczeństwa, mógłbyś tam zostać już na zawsze.

Bolek wzdrygnął się nieznacznie. Nie. Co to, to nie…

— A jeślibyś poczekał na mnie tutaj? — spytał po chwili.

— Wówczas taka możliwość przestanie istnieć.

— Ale powiedziałeś przecież, że musisz towarzyszyć komuś, kogo przenosisz do innej… no, do innego świata?

— Nie powiedziałem „muszę”, tylko „mogę”. Automaty udzielają informacji dokładnych i prawdziwych. Mogę ci towarzyszyć. Jednak gdybyś tego ode mnie zażądał, byłbym zmuszony spełnić twoje polecenie i poczekać na ciebie w twoim pokoju.

— Więc żądam! — zawołał szybko chłopiec. — A w ogóle to nie myśl, że chcę tam być, żeby szpiegować czy zrobić cokolwiek, co nie podobałoby się twoim ziomkom… chciałem powiedzieć, twoim konstruktorom. Ale, widzisz, jeszcze nikt z ludzi nie odwiedzał innych planet i ich mieszkańców. Nie dziw się, że jestem ciekawy.

— Tak. Ludzie są ciekawi. Nie dziwię się.

— No, to zostań tutaj, a mnie przenieś tam… zaraz chwileczkę… — przerwał sobie Bolek tknięty nową myślą. — Jeśli nie będę cię miał przy sobie, to gdyby coś mi tam groziło, także od razu znajdę się z powrotem tutaj?

— Nie. Jeśli ja zostanę w tej rzeczywistości, to niestety ty nie będziesz już objęty działaniem moich automatycznych zespołów bezpieczeństwa. Mogę stworzyć wokół siebie strefę, wraz z którą przeniosę cię dokąd zechcesz, ale jeśli sam pozostanę na zewnątrz tej strefy, to ty będziesz zdany już wyłącznie na siebie.

Zapadła cisza. Nagle oczy chłopca zabłysły. Bruzda na jego czole wygładziła się.

— Słuchaj, automacie! Właśnie coś wymyśliłem. Powiedz, czy nie moglibyśmy zrobić w ten sposób, żebym odwiedził twój świat tylko przez godzinę, a po upływie tego czasu wrócił z powrotem? Niezależnie od okoliczności.

— Proszę.

— Świetnie — zawołał Bolek uradowany, że znalazł tak sprytne rozwiązanie trudnego problemu. — No, to hop! — krzyknął nieco ciszej niż zamierzał, ponieważ perspektywa „podróży” do istot mieszkających gdzieś wśród gwiazd i budujących tam kulki zamieniające światy z taką łatwością, napawała go mimo wszystko pewną rezerwą. Ale nic się nie stało. Chłopiec czekał jakiś czas, aż wreszcie stracił cierpliwość:

— Wciąż jestem tutaj! Zaspałeś czy co?

— Nie odebrałem sygnału upoważniającego mnie do zmiany wariantu — wyjaśniła piłka.

— Świecie, świecie! — zawołał Bolek, tym razem bardzo głośno. — Niech będę tam, skąd ty przybywasz!

Balkon, drzwi do pokoju, sąsiednie domy, drzewa, stawy i niebo — wszystko to znikło w mgnieniu oka. Zamiast znajomego osiedla Bolek ujrzał nieskończoną przestrzeń zalaną szkłem. Nigdzie nie było widać słońca ani innego źródła światła, a jednak ta przestrzeń błyszczała jak wielka kryształowa gwiazda, Jej lśnienie było zarazem mocne i łagodne. Gdziekolwiek się popatrzyło, tam natychmiast światło przygasało, jakby spadała zasłona sporządzona z przezroczystej, lecz przy ciemniowi szyby. Wtedy wydawało się, że światło pada skądś z boku lub z tyłu.

Bolek stał dłuższą chwilę wstrzymując oddech, nim zdecydował się wreszcie zrobić pół kroku do przodu. Jego otoczenie odpowiedziało na ten nieznaczny ruch miękkim falowaniem, jakby tutejsze powietrze, sprawiające wrażenie szklanego, posiadało zarazem właściwości gęstej, idealnie czystej cieczy.

— Miłego dnia. Czy masz świeże pragnienia? — zabrzmiał w tym momencie tuż za przybyłym z Ziemi chłopcem melodyjny głos.

Bolek odwrócił się, ale ujrzał jedynie jakąś bezkształtną plamę błękitu, ledwie widoczną w kryształowej perspektywie.

— Dziękuję. Nie chce mi się pić — wyszeptał na wszelki wypadek.

Odpowiedział mu cichutki śmiech.

— To ja dziękuję — wyśpiewał ten sam muzykalny głos. — Nie miałem o czym myśleć. Dzień nie przyniósł mi żadnych zadań. Obecnie pójdę zastanowić się nad istotą humoru. Życzę ci dobrych, trudnych pragnień — ostatnie słowa brzmiały coraz ciszej, jakby mówiący zaczął się szybko oddalać. Było to widać pożegnanie.

Bolek zamrugał powiekami i odetchnął głęboko. Teraz dopiero poczuł zapach i smak tego powietrza, które wyglądało jak szklane, ale na szczęście pozwalało się wciągać w piersi bez dodatkowego wysiłku. Posiadało jakiś cierpko-słodki armat, orzeźwiający i dość miły, choć całkowicie inny niż atmosfera, do której przywykły płuca człowieka. W ogóle wszystko tu było inne. Tego zresztą należało się spodziewać. Mieszkaniec Ziemi nie potrafiłby sobie wyobrazić świata, gdzie żywe istoty tkwią jak muszki wtopione w ogromną bryłę białego bursztynu i gdzie niewidoczne twory przemawiają takim głosem, jakby grały na harfie, życząc sobie nawzajem całkiem serio i serdecznie „trudnych pragnień”. Co to miało znaczyć? I jak należało temu komuś odpowiedzieć? Przecież uprzejme wprawdzie, ale z całą pewnością niezbyt błyskotliwe odezwanie się Bolka ów niewidzialny osobnik potraktował jako żart. I to niezły żart, skoro zdołał zachęcić go do rozmyślania o humorze w ogóle.

— Nie miał o czym myśleć — mruknął do siebie z przekąsem ziemski chłopiec. — No, to teraz ma. Im tu, zdaje się, brakuje zmartwień. Albo trafiłem do jakiejś luksusowej dzielnicy, gdzie mieszkają znudzeni bogacze. Tylko czy świat zbudowany z jednej przeogromnej grudy kryształu może mieć dzielnice?

Bolek wzruszył ramionami i rozejrzał się. Jeśli ma choć z grubsza poznać ojczyznę konstruktorów czarnych piłeczek, winien dokądś pójść, obejrzeć jakieś domy, miasta, fabryki. Cóż, kiedy tu jak okiem sięgnąć wszystko jest tak samo nijakie, gładkie świecące. Nie ma nawet horyzontu, bo wszędzie gdzie człowiek popatrzy, biegnie w dal przejrzysta perspektywa, pozornie nieskończona, ale to chyba niemożliwe. Gdzieś przecież kończy się ten lód czy to szkło i poza tę granicę wzrok już nie sięga.

Zaledwie to pomyślał, ujrzał przed sobą jakąś jasnobrązową ścianę albo zasłonę także przezroczystą, lecz dalej, w głębi, widać było niezmierzoną, ciemnogranatową przestrzeń otwartego nieba. Co ciekawe, zabarwienie zasłony nie mąciło w najmniejszym stopniu nieskazitelnej czystości owego granatu.

— Horyzont — powiedział zdumiony chłopiec. — Całkiem niepodobny do ziemskiego, ale co tu w ogóle jest podobne do czegokolwiek? Tym bardziej — dodał po chwili — że właśnie pomyślałem o horyzoncie.

— Gratuluję spełnienia — odezwał się zupełnie blisko srebrzysty alt. — Kompozycja jest piękna i pełna. Miałeś bardzo miłe pragnienie.

— Kto mówi? — spytał bez zastanowienia chłopiec. Natychmiast zdał sobie sprawę, że powinien był milczeć, jeśli nie chciał się zdradzić jako obcy, ale było już za późno. Znowu usłyszał cichutki życzliwy śmiech:

— Widocznie jesteś bardzo młody. Specjalnie odrzuciłeś złotą nić, wiążącą cię z naszą myślową wspólnotą, prawda? To nic złego. Zanim jako dojrzałe elementy geometrycznej jedności znajdujemy swoje miejsce w symetrii światów, stworzonej niezliczone pokolenia naszych przodków wewnątrz asymetrycznego kosmosu, często się buntujemy. Mimo to staraj się nie upuszczać tej nici. Możesz wywołać u siebie nazbyt konkretne pragnienia i spełniając je odbierzesz tym, którzy cię prowadzą, swobodę wyboru własnych wyobrażeń. Jestem strażnikiem…

— Strażnikiem?! — powtórzył mimo woli Bolek, chociaż dopiero co powziął postanowienie, że nie odezwie się już ani słowem.

— Oczywiście. Tylko strażnicy są upoważnieni do rozmawiania bezpośrednio z twoimi myślami. Taki sposób kontaktowania się z dziećmi nie jest dla nich miły, ale kiedy będziesz starszy, to sam zrozumiesz, że strażnicy są jeszcze, niestety, niezbędni. Przestrzeń wokół nas kusi i grozi równocześnie. A artyści, kuszeni i zarazem odczuwający lęk przed nieznanym, stają się niekiedy nieobliczalni. Ponieważ zaś nasza społeczność jest zbiorowiskiem artystów poszukujących stale nowych pragnień, musimy strzec osiągniętej harmonii i spokoju istot o uboższej wyobraźni. Musimy także dbać o to, aby jednostki nazbyt prężne nie posunęły się za daleko. Nie myśl o tym, co ode mnie usłyszałeś. Nasz świat nie jest jeszcze doskonały, ale ty na razie powinieneś się tylko dobrze bawić. Życzę ci miłego dnia.

Głos ucichł. Bolek potrząsnął głową raz, potem drugi, wreszcie westchnął:

Niby dlaczego tutaj każą nie myśleć o tym, że świat jest niedoskonały? I czy to ludzie mieliby być tymi „elementami geometrycznej jedności”? Artyści? Istoty o uboższej wyobraźni? Bzdury! Gdzie tu w ogóle są jakiekolwiek istoty? Nic, tylko cudacznie podświetlone szkło! Co prawda, to szkło chwilami gada… Hmm… Tak czy owak, kręcą się tutaj jacyś strażnicy. Piłeczka nic o nich nie wspominała. I co ma znaczyć ta jakaś,złota nitka”, te pytania o kogoś, kto „prowadzi”? Czy tutaj nie ma przyzwoitych domów z rodzicami i dziećmi? I czy dzieciom tylko dlatego nie wolno uciekać od tej złotej nitki, żeby rodzice nie musieli zaprzątać sobie głowy konkretnymi sprawami, bo powinni w spokoju zajmować się jedynie własnymi pragnieniami? Społeczeństwo artystów. Hm… No dobrze, ale kto w takim razie buduje gwiazdoloty i superautomaty? Całe szczęście, że będę tu tylko przez godzinę. Ciekawe, ile minut już minęło.

Niestety, opuszczając Ziemię, Bolek zapomniał spojrzeć na zegarek. Skoro jednak już się tu znalazł, to wypadałoby coś zobaczyć, a nie tylko słuchać milutkich głosików, wygadujących niestworzone rzeczy.

Chłopiec wyprostował się, wciągnął do płuc potężny haust pachnącego powietrza i powoli ruszył przed siebie. Przestrzeń wokół niego zaczęła się delikatnie mienić, jakby w jej kryształowej masie falowały cienkie pasemka kolorowych minerałów. Brązowa zasłona zniknęła, a wraz z nią perspektywa granatowego nieba.

Wszystko jedno — rzekł sobie w duchu chłopiec. — Jak tak będę szedł i szedł, to może w końcu dokądś dojdę…

Nagle usłyszał słabe buczenie, a raczej coś w rodzaju świergotu, jaki wydają cicho pracujące silniczki elektryczne. Ten odgłos przybliżał się błyskawicznie. Zaraz potem ktoś powiedział:

— Popatrz, to przecież Ziemianin. Któryś z nich wyobraził sobie Ziemianina. Oni rzeczywiście już nic nie mają do roboty.

— Cóż dziwnego. Wszystkie prace za nich odwalamy. Zresztą, zamieniłbyś się? — rzekł drugi. Obaj rozmawiający byli z pewnością mężczyznami. Ich głosy brzmiały mocno i niemal normalnie.

— Tylko skąd właściwie tutejszy fantasta miałby wiedzieć, jak wygląda Ziemianin — zainteresował się osobnik, który przemówił jako pierwszy. — Czyżby to zrobił ktoś z naszej bazy kosmicznej?

— Wykluczone — padła odpowiedź. — Zresztą, ten Ziemianin nie jest wcale tak bardzo udany… Popatrz… Jakiś chudy i minę ma nieszczególną. Tak wyglądają tam dzieci. W każdym razie tak wyglądały, kiedy opracowywano materiały przywiezione przez poprzednią ekspedycję. Kiedy wróci Zamknięty Krąg, przekonamy się, czy na Ziemi wszystko zostało po staremu.

— Mimo to — powiedział po chwili milczenia pierwszy — spróbuję poprawić tę figurkę. Niech ci nasi beztroscy wizjonerzy wiedzą, że byliśmy tutaj. Ktoś się pewnie oburzy, ale dzięki temu może spłynie na niego nowe natchnienie. Przecież niczego tak się u nas nie ceni, jak wzruszeń i wrażeń pobudzających wyobraźnię. Poczekaj…

Ostatnie słowo zabrzmiało tuż przy uchu „nieudanego” mieszkańca Ziemi, który jednak był zbyt przejęty nowym spotkaniem, aby obrazić się na niewidzialnych zuchwalców mówiących o nim z tak karygodnym brakiem szacunku. Wspominali o jakiejś bazie kosmicznej — kołatało mu w głowie. — Wiedzą, jak wyglądają ludzie. Pewnie to oni latają w kosmosie, zajmują się nauką i techniką oraz budują automaty. Od nich na pewno można by się czegoś dowiedzieć. Hm… Na razie biorą mnie za wytwór czyjejś wyobraźni. Czy bezpiecznie byłoby się zdradzać przed takimi specjalistami? A nuż potraktują mnie jak szpiega? W dodatku nie podoba im się moja mina…

Teraz dopiero Bolek skrzywił się z urazą. W następnym ułamku sekundy skrzywił się jeszcze bardziej, ale tym razem z czystego strachu. Poczuł bowiem na swojej twarzy dotyk czegoś miękkiego i elastycznego, jakby dużej gąbki, która najpierw przylgnęła do jego nosa, ust i brody, a następnie zacisnęła się tam mocno, jak na pewno nie potrafiłaby żadna żywa gąbka zamieszkująca morskie głębiny.

— Uumue!!! — rozległ się w kryształowej ciszy rozpaczliwy okrzyk ofiary zdradzieckiej napaści. Okrzykowi temu towarzyszył gwałtowny skok do tyłu. Gąbka natychmiast cofnęła się także, ale zaraz wróciła. Teraz jednak nie próbowała już zmiażdżyć Bolkowi nosa. Oparła się tylko na jego głowie i znieruchomiała. Chłopiec wrzasnął znowu, ile sił w płucach:

— Ratunku! Nie chcę!

— On tu istnieje naprawdę! — stwierdził ze zdumieniem pierwszy z nieznajomych. — On jest plastyczny! Dotykam go!

— Istota z Ziemi? Niemożliwe! Pokaż…

— Nie ma nic do pokazywania. Przecież ich pamiętasz. Razem zmykaliśmy krąg galaktyczny na ostatnim patrolu…

— Ratunku!!!

— On krzyczy — zauważył z niesmakiem drugi. — Czy mu się coś stało?

— Nie. Gdybyśmy go naprawdę uszkodzili, to nie mógłby tak ryczeć. Oni są znacznie bardziej uzależnieni od swojego ciała niż my. Przypuszczam raczej, że chce nam coś powiedzieć i złości się, że go nie rozumiemy.

— No, to lećmy z nim do bazy. Tam potrafią nawiązać; z nim kontakt. Wystarczy użyć najprostszego automatu przetwarzającego fale biologiczne.

— Tak zrobimy — zgodził się pierwszy napastnik. W tej samej chwili gąbka przeniosła się z czaszki Bolka pod jego plecy i siedzenie. Bohaterski podróżnik przez światy wrzasnął jeszcze głośniej, ponieważ poczuł, że opuszcza powierzchnię lądu i unoszony potężną siłą coraz prędzej pomyka w górę.

— Słuchaj, jemu jednak coś chyba jest? — ponownie zatroskał się drugi głos.

Cały orszak stanął w miejscu. Obyło się bez łagodnego wytracania szybkości czy hamowania. Bolek po prostu błyskawicznie znieruchomiał. Stracił nawet na moment oddech, żołądek podszedł mu pod gardło, ale oprzytomniawszy nieco odczuł coś na kształt nikłego zadowolenia, że już nie leci.

— Poczekaj. Zastanówmy się — zaproponował teraz osobnik, któremu chłopiec zawdzięczał przerwanie pionowego lotu. — Skąd mógł się tutaj znaleźć żywy człowiek z Ziemi? To jedna sprawa. Natomiast druga wiąże się z tym, co powiedziałeś, przed chwilą. Jeśli oni naprawdę są aż tak zależni od swojego ciała, to może muszą stale mieć wokół siebie atmosferę? A przecież my polecimy z nim do bazy satelitarnej przez przestrzeń kosmiczną. Czy to mu nie zaszkodzi, jeśli weźmiemy go tak jak jest, bez skafandra i butli z powietrzem? Tam, na Ziemi, oni zdaje się bez przerwy oddychają.

— Zaszkodzi! — krzyknął przeraźliwie Bolek czując, że wszystkie włosy stają mu sztorcem na głowie. Chcą go ciągnąć ze sobą przez próżnię kosmosu?! W letniej koszulce bez rękawów?!

— Rzeczywiście, oddychają — odrzekł po namyśle pierwszy z porywaczy. — Ale chyba są już tak cywilizowani, żeby przetrzymać bez przykrości krótką podróż bez powietrza. Natomiast skąd on się tu wziął, jest rzeczywiście zagadkowe. Bo sami Ziemianie nie są jeszcze zdolni do pokonywania tras galaktycznych. Zwłaszcza że w naszym układzie nie wylądował żaden obcy statek, bo bazy orbitalne odkryłyby go natychmiast. Ciekawe…

— Poczekaj — głos długiego zadrżał z przejęcia. — Przecież w ich rejonie przeprowadza się teraz nowe badania. Nie wiesz przypadkiem, czy statek tej ekipy nadaje normalne sygnały?

— Wszystko wam powiem! — zawołał Bolek. — Posłuchajcie! Ja spotkałem pewien przedmiot należący do was! Puśćcie mnie! Nie mogę tak lecieć w kosmos!

— Czy nadaje sygnały? — powtórzył z wahaniem zagadnięty nie reagując na krzyki chłopca. — Nie, nie wiem, czy nadaje. Mogę się jednak zapytać. Nawiążę łączność. Chwileczkę…

Chłopiec jęknął. Kiedy wreszcie minie ta feralna godzina, po upływie której znajdzie się znowu pod błękitnym niebem, bezpieczny i szczęśliwy, w przededniu podróży na wyspy na ślicznym ziemskim morzu?

— Miałeś słuszność — zabrzmiał ponownie głos. — Wczoraj baza straciła kontakt z patrolem i to akurat w chwili, gdy gwiazdolot wchodził w orbitę. Powiedziałem im o tym stworzeniu, które znaleźliśmy, a oni polecili natychmiast dostarczyć go do pierwszego laboratorium satelitarnego. Wygląda na to, że nasza ekipa straciła kontrolę nad automatami obronnymi i że przynajmniej jeden z nich dostał się w ręce istoty mieszkającej na Ziemi… Wtedy zapewne ta istota zażądała, aby przeniesiono ją na naszą macierzystą planetę. Postanowiono natychmiast wysłać statek ratunkowy z żywą załogą, przedtem jednak szef bazy chce pogadać z tym tutaj. Liczy, że poda im dane dotyczące miejsca upadku automatu. Dzięki temu łatwiej będzie go odnaleźć. A więc…

— A więc — wpadł mu w słowo towarzysz — dość gadania. My i tak się z nim nie porozumiemy, bo on przecież nie ma pojęcia ani o wzmacnianiu pól mózgowych, ani tym bardziej o modulacji fal biologicznych. Lecimy do bazy.

— Lecimy.

Bolek poczuł, że jego ciało ponownie nabiera prędkości. Ogarnął go lodowaty ziąb. Świat dookoła nie był już sporządzony z subtelnie podświetlonego szkła. Stał się czarny, aksamitny, przepastny. Zabłysły maleńkie gwiazdy. Chłopiec zaczął się dusić. Próbował jeszcze dać znać swym prześladowcom, że jeśli chcą się czegoś od niego dowiedzieć, to muszą natychmiast wrócić z nim na dół, ponieważ żaden człowiek nie przetrzyma kosmicznego spaceru bez specjalnego skafandra, ale nie zdołał nic powiedzieć. Zamknął oczy i stracił przytomność.

— Upłynęła godzina — oznajmiła piłeczka ze swego miejsca w rogu balkonu. — Minął czas, jaki zgodnie z poleceniem miałeś spędzić w świecie, z którego przybywam. Automat jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa informuje, że podczas twojej nieobecności nikt nie próbował nawiązać ze mną kontaktu.

Bolek powoli uniósł powieki. Jeszcze z trudem chwytał gorące czerwcowe powietrze, jeszcze mimo woli szukał nad sobą gwiazd w czarnym aksamicie obcego nieba, jeszcze kulił się, jakby nadal leciał przez lodowatą próżnię. Minęła dobra minuta, zanim jako tako przyszedł do siebie. A przyszedłszy do siebie, zamiast się ucieszyć ze szczęśliwego powrotu, wpadł, w furię:

— Ładnie mnie urządziłeś! — wydyszał. — Najpierw utknąłem wewnątrz jakiegoś szklanego słoja, który niby był przezroczysty, ale nic nie widziałem. Ani kawałka tej twojej planety. Coś do mnie wprawdzie gadało, tyle że zupełnie od rzeczy. Życzono mi miłych pragnień. Potem przyszedł jakiś strażnik. Z tym przynajmniej mogłem się porozumieć, co wcale nie znaczy, że powiedział mi coś mądrego o waszym świecie. Myślał, że jestem dzieckiem, i pouczał mnie, żebym pilnował jakiejś „złotej nitki”. Też coś! Zrozumiałem tyle, że tam mieszkają sami artyści, zajmujący się wyłącznie wymyślaniem czegoś, co i tak nigdy nie będzie istnieć naprawdę. A po strażniku pojawiły się jakieś dwa typy spod ciemnej gwiazdy i choć słyszeli, że krzyczałem, to porwali mnie ze sobą i ponieśli ponad atmosferę. Nie mieli żadnego pojazdu i nie dali mi nawet skafandra. A ty mówiłeś, że nie spotka mnie tam nic nieprzyjemnego. Dobre sobie! Jeszcze chwilka, a byłbym teraz wędrującą pod gwiazdami kupką lodu.

— Przepraszam — rzekł łagodnie Jeden-Jeden. — Nie przewidziałem, że spotkasz pracowników bazy kosmicznej. Oni przebywają przeważnie na satelitach i bardzo rzadko odwiedzają planetę. Co do kontaktów z jej stałymi mieszkańcami, to ostrzegałem, że ich nie zrozumiesz. Cywilizacje we wszechświecie ogromnie różnią się od siebie. Tu i ówdzie Ziemianin nie odgadłby nawet, że przebywa w zamieszkałej krainie. U nas na …. przykład panuje idealna harmonia, ale jej twórcą jest za każdym razem jeden osobnik. Harmonia ta dotyczy wyłącznie jego. Widok krajobrazu wspólny dla wszystkich byłby zakłóceniem praw jednostki. Dlatego ty, jako przybysz z zewnątrz, nic nie widziałeś.

Bolek wzruszył ramionami.

— Też mi harmonia! — burknął. — I cóż by mi z tego przyszło, że oglądałbym sobie najpiękniejsze rzeczy czy widoczki, jeśli istniałyby one jedynie w mojej wyobraźni i nie mógłbym z nikim o nich porozmawiać? Jeszcze nie zwariowałem… chociaż to z pewnością nie twoja zasługa — zakończył.

— Zgodnie z informacjami, jakie wniesiono do mojej pamięci, sama natura ma charakter asymetryczny — odrzekła piłka. — Tam skąd pochodzę harmonia tworzona jest sztucznie, a jej osią bywa zawsze pojedyncza rozumna istota. Tutaj, na Ziemi, istnieje ład zbiorowy. Niestety, nie rozporządzam zespołami ocen wartości, nie potrafię powiedzieć, co jest lepsze, a co gorsze. Wracając do twojej przygody, miałeś doprawdy szczęście…

— Raczej pecha — wtrącił ponuro chłopiec.

— Prawdopodobieństwo spotkania z pracownikami baz kosmicznych wynosiło jeden do miliona. Oni mają odmienny stosunek do mieszkańców innych planet. Stale latają do różnych światów i poznają ośrodki życia, w których rozpoznanie istot rozumnych wymaga nieraz długich obserwacji.

— Co do człowieka, to chyba nie jest aż tak okropnie trudne — zauważył jeszcze bardziej ponuro Bolek.

— Gdyby wiedzieli, skąd przybywasz…

Chłopiec drgnął:

— Wiedzieli! — zawołał. — Domyślili się… a raczej nie, oni już tutaj byli. Tak powiedzieli! Poza tym odgadli, że jestem u nich dzięki tobie, to znaczy, że wasz statek miał awarię, w wyniku której rozsypały się piłki… przepraszam, automaty, i że jeden z nich wpadł w ręce ludzi. Chcieli polecieć ze mną do jakiejś bazy, która właśnie organizuje wyprawę ratunkową.

— W takim razie wkrótce przybędą na Ziemię.

Bolek przez chwilę nic nie mówił, tylko wpatrywał się w kulisty przedmiot z taką uwagą, jakby ujrzał go po raz pierwszy w życiu.

— Co wtedy będzie? — spytał w końcu.

— Najprawdopodobniej odnajdą uszkodzony gwiazdolot. Trafią do niego, ponieważ w razie katastrofy każda z jego części wysyła specjalne sygnały.

— Czy ty także cały czas wysyłasz jakieś sygnały?

— Nie. Jestem samodzielnym automatem obronnym. Nie należę do elementów statku.

— Więc ciebie nie znajdą?

— Nie mam pewności. Będą mnie jednak szukać.

— A w jaki sposób mogliby do ciebie trafić?

— Obliczając tor upadku z miejsca gdzie nastąpiła awaria. Teoretycznie możliwe jest również zlokalizowanie punktu, gdzie następuje początek zmiany wariantów czasoprzestrzeni.

— Rozumiem — Bolek skrzywił się niechętnie. — A co zrobią, jeśli tu przypadkiem przybędą?

— Zabiorą mnie z powrotem.

— Czy wtedy babcia znowu będzie chora? To znaczy, czy zmieni się cały obecny świat, który już sam uznałeś jako wyjściowy?

— Tak. Anulują wprowadzone zmiany. Na to nic nie poradzę. Oni mają bezwzględne pierwszeństwo wydawania poleceń. Poza tym mogą mnie w każdej chwili przeprogramować.

Bolek znowu zastanawiał się przez jakiś czas.

— No dobrze, przypuśćmy, że łatwo byłoby im odnaleźć cię tutaj, u mnie. A gdybym pojechał razem z tobą w jakieś inne miejsce? Daleko stąd.

— Nie potrafię przewidzieć, jak mogłoby to wpłynąć na poszukiwania. Czy chcesz mnie przenieść?

— Owszem. Na bezludną wyspę Morza Egejskiego. Wezmę cię ze sobą na wakacje. Wyruszymy już pojutrze. Zobaczysz, jak będzie fajnie!

— No i co? Lepiej ci trochę? Widzę, że tak, bo nic nie robisz, czyli zachowujesz się normalnie — zabrzmiał w tym momencie głos babci Miłej, która weszła do pokoju taszcząc cztery wielkie słoje napełnione marynatami. Bolek skoczył, żebypośpieszyć babci z pomocą, ale jego dobra wola nie znalazła zrozumienia.

— O nie! Nie po to się męczyłam, żebyś zaraz wszystko rozwalił. Poza tym te słoiczki nie są wcale ciężkie — to chytre kłamstwo zostało wypowiedziane niejako na zapas. Babcia przewidywała bowiem, i zupełnie słusznie, że jej syn, a ojciec Bolka, kończąc pakowanie rzeczy w samochodzie, będzie się łapał za głowę i używał wszystkich możliwych sposobów, aby przekonać współtowarzyszy wyprawy o fizycznej niemożliwości załadowania do osobowego fiata całego dobrze zaopatrzonego sklepu spożywczego.

Na razie jednak jej syna nie było jeszcze w domu, a wnuk ograniczył się do pełnego wyrzutu mruknięcia: „nic bym nie potłukł”. Babcia ostrożnie ustawiła swoje skarby na podłodze, po czym odsapnęła, wyprostowała się i spojrzała na Bolka ze zwycięskim uśmiechem.

— Nie mogę się już doczekać, kiedy wreszcie wyjedziemy — powiedziała wesoło. — Sprawdź jeszcze raz, czy wszystko zabrałeś. Nie zapomnij o masce do nurkowania i płetwach dla mnie. Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jakby mi dziesięć lat ubyło.

Nie dziesięć, tylko pięć — chciał sprostować chłopiec. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język. Udało mu się nawet zachować powagę, chociaż miał szczerą ochotę parsknąć głośnym śmiechem, co z pewnością nie zostałoby przychylnie przyjęte przez sędziwą amatorkę nurkowania. Nie powiedział więc nic, poszedł od razu do przedpokoju i wyciągnął z pawlacza jeszcze jeden komplet sprzętu pływackiego.

Tata zwariuje — pomyślał z uciechą, rzucając ciężkie płetwy na piętrzący się w przedpokoju stos kolorowych pakunków.

Jednak tata, przyszedłszy do domu razem z mamą, którą spotkał po drodze, zachował niezmąconą pogodę ducha. Oczywiście nie wiedział o chorobie babci Miłej, bo ta choroba istniała w dawnym świecie. No i był wesoły właśnie jak tata, któremu nagle ubyło pięć lat. Już od progu zawołał:

— Ale pogoda, co?! Mamy trening przed słońcem Olimpu! A propos, czy wiecie, że z naszej Klio widać Olimp? Będziemy biwakować pod opieką wszystkich greckich bogów. Co z obiadem? — zmienił temat. — Nie jadłem dzisiaj w stołówce. Jestem głodny jak wilk.

— Mała dietka przyda ci się przed podróżą — orzekła jego żona. — Zauważyłam, że twoje letnie spodnie zwęziły się podejrzanie od ubiegłego roku. Ale niech będzie. Przygotuję coś do jedzenia, jeśli mama pozwoli mi wejść do swojego królestwa.

— Niechętnie. Bardzo niechętnie — dobiegł z kuchni głosi babci. — No, ostatecznie weźcie sobie po kromce chleba. Byle szybko!

— Chleb tuczy — powiedział szybko pan domu. — Taki obiad nie wyjdzie na zdrowie moim spodniom.

Obiad był jednak znakomity. Mamie udało się bowiem zmylić straże, to znaczy pod jakimś pozorem wywabić z kuchni, babcię Miłe, i z przygotowanego do zamarynowania mięsa przyrządzić pyszny gulasz po węgiersku. Babcia, zasiadłszy przy stole, natychmiast odkryła zbrodnię, ale wzniosła tylko oczy ku niebu i nic nie powiedziała.

Bolek, który przezornie umieścił swój czarny automat w szufladzie biureczka, popadł w głębokie zamyślenie. Teraz, kiedy siedział przy stole razem z rodzicami i babcią, wydało mu się zupełnie niemożliwe istnienie innych światów, a już zwłaszcza takich, w których każdy sam dla siebie tworzy jakąś własną „harmonię” i troszczy się wyłącznie o to, żeby mu nikt nie przeszkadzał, gdy wymyśla piękne „pragnienia” i gdy potem udaje, że te pragnienia zaspokaja. Właśnie udaje, bo przecież nie robi tego naprawdę. I cóż by to miało za sens żyć w takim świecie. Równie dobrze można by odbywać najpiękniejsze podróże, choćby do Grecji, jedynie we śnie. I to samemu, bez jednej przyjaznej duszy, tak że nie byłoby ani z kim popływać, ani pogadać, ani posiedzieć przy ognisku.

Chłopca uderzyła głęboka cisza, jaka zapanowała przy stole. Rozejrzał się po twarzach współbiesiadników i zrozumiał, że ostatnie zdanie musiał wypowiedzieć na głos.

— Nic, nic — rzekł szybko.

Henryk Milej westchnął.

— Świecie, świecie — pokręcił głową. — Tu mowa o niewysłowionych rozkoszach, jakie czekają nas na pięknym Morzu Egejskim, a ten myśli o niebieskich migdałach. Spakowałeś chociaż swoje rzeczy? Pamiętaj, że odpowiadasz za sprzęt.

— Wszystko jest przygotowane — mruknął Bolek. — Żebyś tylko zdołał zabrać to do auta.

— Dla mnie też ma być maska do nurkowania i płetwy — przypomniała babcia. — Inaczej zabiorę je któremuś z was.

— Chcesz pływać z nami? — zdziwił się nieopatrznie pan domu.

— A po co niby jeździ się na wyspy? Pływałam, kiedy was jeszcze nie było na świecie!

Pan Milej znowu westchnął.

— W takim razie weź dla mamy dwa kostiumy — powiedział do żony — żeby mogła przebrać się po kąpieli. Tam będzie wprawdzie bardzo ciepło, ale mimo wszystko trzeba uważać…

— Jajo mądrzejsze od kury! — burknęła w odpowiedzi babcia. — Twój tata — zerknęła porozumiewawczo na Bolka — raz jeden dostał ode mnie łanie. Miał wtedy cztery lata. Byliśmy na wakacjach, nad morzem. Pod wieczór, kiedy zachodziło słońce, nigdy nie mogłam wyciągnąć go z wody. Ryczał jak osioł, tylko głośniej. Usłyszysz w Grecji ryk osłów, to zrozumiesz, co wtedy działo się na plaży. Pewnego dnia, gdy po nieopisanych męczarniach udało mi się go wreszcie wywlec na brzeg, wytrzeć i przebrać, skorzystał z mojej chwilowej nieuwagi, aby wleźć z powrotem do morza w butach, spodniach, koszuli i sweterku. Nic wtedy nie powiedziałam, odwróciłam się jakby nigdy nic i poszłam do domu. Mój przyjemniaczek taplał się jeszcze chwilę, ale potem zaraz pobiegł za mną. A ja udawałam, że go nie widzę. Zaczął mnie przepraszać, potem szlochać jak bóbr. Ja dalej nic. Z kamienną twarzą szłam prosto przed siebie. Dopiero w domu rozebrałam go i wlepiłam… no, co wlepiłam, to wlepiłam. A teraz on mnie poucza, co mam zrobić po kąpieli, żeby się nie przeziębić. Koniec świata!

— Koniec świata! — zaśmiał się trochę nieszczerze ojciec. — Bolku, nic nie słyszałeś, prawda?! Bo gdybyś przypadkiem usłyszał, to byłoby bardzo niepedagogiczne.

— Niepedagogiczne. A kiedy przy dziecku robisz aluzje do wieku twojej matki, dziwiąc się, że jeszcze ma ochotę pływać, to niby jest pedagogiczne? Właśnie, że będę pływać i wracać do obozowiska tylko wtedy, kiedy zawołacie mnie na gotowy obiad. Ja także jadę na wakacje. Dość mam napychania waszych brzuchów przez cały rok.

— To co robią w przedpokoju te weki, puszki, słoje i paczki? — spytała z uśmiechem mama.

— To wszystko dla mnie — odrzekła bez chwili namysłu babcia. — Po baraszkowaniu w wodzie będzie mi się chciało jeść. A wy gotowiście mnie głodzić. Nie potraficie przecież zrobić nawet porządnej jajecznicy.

— Nieprawda! — wyrwało się Bolkowi. — Jajecznicę smażę taką, że na obozach wszystkim ślinka cieknie.

— Tak, ale tam nie będzie kurzych jajek. Tylko łabędzie.

— Coś się mamie pomyliło — stwierdził ze śmiertelną powagą ojciec.

— Nic mi się nie pomyliło. Mówiliście przecież, że z tej wyspy widać Olimp. A pod Olimpem zawsze znajdowano łabędzie jajka. Z jednego wykluli się nawet ludzie czy jacyś bogowie.

— To całkiem nowa wersja mitu o Zeusie i Ledzie — zauważyła mama. — Będziemy ją musieli opowiedzieć Uranisom. Nie wiem jednak, czy z tego rodzaju surowców wypadałoby robić jajecznicę. Byłoby to coś w rodzaju ludożerstwa.

— Dlatego zabieram jedzenie — odparowała z żelazną logiką babcia.

Wszyscy się roześmieli, a ojciec Bolka zawołał:

— Świecie, świecie! Na następny urlop wybiorę się sam jak palec i nie zostawię wam nawet adresu. Przynajmniej nikt mi nie będzie przypominał, że miałem niedobrą matkę, która mnie katowała, kiedy byłem malutki. Poza tym — w oczach taty odbiło się rozmarzenie — poza tym może i ja spotkam jakąś cudowną, białą łabędzicę.

Bolek przestał przysłuchiwać się rozmowie, choć przybrała nader interesujący obrót. Wszyscy w domu są dzisiaj tacy weseli i zadowoleni z życia. Dlaczego tak nie może być zawsze? Czy koniecznie trzeba aż „przesiąść się” do innego świata przy pomocy kosmicznej piłeczki, żeby widzieć wokół siebie szczęśliwych ludzi?

Bo zwykły powszedni dzień w zwykłym prawdziwym świecie nie był wcale tak różowy, jak by człowiek mógł sobie życzyć. Tato, który sam o sobie mówił, że jest w gorącej wodzie kąpany, zbyt często wpadał w pasję i pokrzykiwał. Prawda, że złość mijała mu tak szybko, jak przychodziła, jednak musiał upłynąć pewien czas, zanim z rodzinnego nieba znikały ostatnie ślady chmur. Z kolei mama miała zwyczaj narzekania na codzienne czynności, na brak atrakcyjnych rozrywek i miłych wrażeń, a robiła to najczęściej wówczas, gdy tato wpadał w szał pracy i od świtu do nocy stukał na maszynie. Maszerowała po mieszkaniu z kąta w kąt sztywno wyprostowana. Zagadnięta o coś, odpowiadała albo mrukliwymi monosylabami, albo wygłaszała sążniste przemówienia, w których jej syn, a nierzadko i mąż, występowali jako wcielenie bałaganiarstwa i egocentryzmu. Babcia… o, babcia to zupełnie inna historia. Pokpiwała sobie wprawdzie nader chętnie ze wszystkich i ze wszystkiego, czyniła to jednak tak, że nigdy nikogo nie uraziła. Ale gdy ojciec się złościł lub gdy mama narzekała na swój nieszczęsny los kobiety zepchniętej na margines życia, wtedy babcię bolała wątroba i musiała polegiwać. Zresztą, nawet w dniach miłych i beztroskich, chociaż nigdy się nie skarżyła, często było widać po jej przybladłej twarzy, że czuje ciężar przeżytych lat. Poza tym i mama, i tato nierzadko wracali z pracy ani źli, ani zrzędliwi, tylko przybici.

A teraz w domu tak sympatycznie i wesoło. Aż szkoda, że te ca sprawą piłeczki, która spełniając życzenie Bolka przeniosła go w świat, w którym mama nie będzie zrzędzić, tato krzyczeć, babcia chorować…

Właśnie — chłopiec wrócił w swoich rozważaniach do punktu wyjścia — przecież tak niewiele trzeba, aby czuć się szczęśliwym bez interwencji jakiegoś tam nieziemskiego automatu. Najtrudniej byłoby uzdrowić babcię, chociaż kto wie… Gdyby zawsze w życiu mogła się tylko uśmiechać, gdyby nikt nie robił jej przykrości, to pewnie do dziś nic by nie dolegało i wcale nie trzeba by jej odmładzać, bo po prostu starzałaby się o wiele wolniej. — Świecie, świecie! — wyrwało się Bolkowi.

— Co? Przedrzeźniasz starego ojca? — spytał redaktor Milej.

— Nie przedrzeźnia, tylko bierze przykład — sprostowała mama, zanim chłopiec zdążył się wytłumaczyć. — Robi to zresztą od trzynastu lat.

— A niby czegóż mógł się w tym domu nauczyć? — zauważyła z ubolewaniem babcia. — Przy dyplomowanym szarlatanie, jako że wszyscy lekarze, którzy nie potrafią wyleczyć zwykłego kataru, są szarlatanami, a jak ich coś boli, idą ze złości do kolegi, bo chcą mieć przynajmniej satysfakcję, że on także nic nie umie. No, i przy zawodowym naprawiaczu świata, czyli dziennikarzu. Tylko wzdychać. On nikogo nie naśladuje. To wypływa mu prosto z serca. Rozumiem go doskonale.

— Mama jest dziś niemożliwa — rzekł z uśmiechem ojciec. — Chociaż, jeśli chodzi o lekarzy…

— O to, że czasem chorujesz — wtrąciła słodkim głosikiem mama — nie powinieneś mieć pretensji akurat do mnie. Jak wiesz, nie jestem psychiatrą…

— Świecie, świecie! — zawołał pan domu. Natychmiast jednak spojrzał na syna i wybuchnął głośnym śmiechem.

Wkrótce po obiedzie Bolek znowu został sam w pokoju. Parę minut stał nad mapami krajów, przez które mieli przejeżdżać w drodze do Salonik. Przejrzał raz jeszcze listę sprawdzając po raz setny, czy nie zapomniał o jakimś ważnym drobiazgu należącym do powierzonego jego pieczy sprzętu biwakowo-sportowego. Następnie przeciągnął się leniwie i powoli wyszedł na balkon.

Upał był jeszcze większy niż przed południem. Ludzie wracający z pracy do domu snuli się noga za nogą. Nad stawami zebrał się już taki tłum, jak na stadionie w czasie pasjonującego meczu.

Bolek wyobraził sobie, że jest na plaży i wchodzi do chłodnej czystej wody. Zanurza stopy, kolana, wreszcie rzuca się przed siebie zgrabnym szczupakiem i płynie, płynie…

Podróż przez Czechosłowację, Węgry, Jugosławię i Grecję byłaby na pewno niezapomnianą przygodą. Ale i tak przecież będą musieli przebyć tę trasę w drodze powrotnej. A więc może…

Pokiwał głową, jakby przytakując własnym myślom. Następnie szybko wrócił do pokoju, wyjął z szuflady piłeczkę, schował ją głęboko do kieszeni dżinsów i zawołał:

— Świecie, świecie! Niech wszystko na Ziemi zostanie tak jak jest teraz, tylko my bądźmy już na tej wyspie, którą pan Uranis nazwał Klio. Oczywiście z całym bagażem. Niech obóz będzie już rozbity, a ja niech stoję właśnie nad brzegiem morza. No, hop!

Загрузка...