Oddaj mi mój piorun!

— Jesteś śpiący? — spytał Bolka Pelos.

Zagadnięty rozejrzał się. Słońce zeszło już za linię horyzontu. Wokół panowała zupełna cisza.

— Nie chce mi się spać — Bolek potrząsnął głową. — Nic mi się nie chce — wyznał nieoczekiwanie dla samego siebie.

Pelos zaśmiał się cicho.

— Nawet popływać? Swoją drogą, paskudny pech — spoważniał nagle. — Teraz przez jakiś czas będą nas pilnować jak niemowlaków.

— To moja wina — powtórzył Bolek. — Gdybym był tam, gdzie powinienem być…

— Słyszałeś, co powiedział mój ojciec — przerwał mu czarnowłosy. — I tak nic nie zdążyłbyś zrobić. Oni o tym wiedzą i dlatego w gruncie rzeczy nie mieli do nas pretensji. To jednak nie znaczy, że pozwolą nam dalej nurkować bez opieki. Po prostu będą się bali… No — zmienił ton — ale przynajmniej na wyspie możemy robić, co nam się podoba. Ja także nie jestem śpiący. Wiesz co? Chodźmy się przejść. Masz ochotę zajrzeć do Gniazda?

To ostatnie słowo zostało wymówione ze szczególnym naciskiem, jakby stanowiło jakieś hasło, które dla Bolka, przebywającego na Klio, jak musiał sądzić Pelos, od ładnych kilku dni, powinno być zupełnie jasne i zrozumiałe. Ponieważ jednak Bolek przybył na wyspę dopiero dzisiaj, pozostało mu jedynie zrobić mądrą minę.

— Do gniazda? — powtórzył chcąc zyskać na czasie. — A… nie jest za późno?

— Za późno? — Pelos rozejrzał się po niebie. — Czemu? Przecież to blisko. Wieczór będzie chłodny, ale nie zimny.

— Dobrze, chodźmy — Bolek potrząsnął głową, jakby odpowiadając sobie samemu na jakąś nie wypowiedzianą myśl. Myśl widać nie była najprzyjemniejsza. I rzeczywiście. Bolek rzekł sobie bowiem w duchu, że w jego sytuacji tylko skończony idiota może zadawać naiwne pytania, zamiast cichutko i niby nigdy nic korzystać z każdej okazji, by dowiedzieć się, co robił przez ostatnie dnie.

Po kolacji mama Eli odprowadziła swoją zabandażowaną córkę do namiotu. Alicja Milejowa udała się z nimi, żeby sprawdzić, czy dziewczyna nie ma gorączki, i dać jej na wszelki wypadek jakieś pigułki. Również babcia Miła asystowała przy układaniu do snu niefortunnej bohaterki dnia, po czym sama poszła się położyć. Panowie Andreas i Henryk przechadzali się brzegiem zatoczki, wiodąc przyciszonymi głosami rozmowę. Zapewne obmyślali plan zbadania podwodnej jaskini, ponieważ co chwila któryś z nich zerkał w stronę skały spadającej do morza.

Obaj chłopcy zaraz po kolacji włożyli na letnie koszulki sportowe swetry. Ale wieczór nie był zimny. Nie był nawet chłodny, jak zapowiadał Pelos. Ktoś, kto przyjechał z Polski, nazwałby go raczej upalnym.

Bolek kroczył w milczeniu za bratem Eli. Opuścili już teren obozu. Jakiś czas szli pod skałą, która od strony morza kryła u swych stóp podwodną grotę, stale oddalając się od brzegu. Wreszcie skręcili pod kątem prostym, w miejscu gdzie strome zbocze przecinał wąski kamienisty żleb. Ten żleb służył widocznie za ścieżkę, bo Pelos nie oglądając się na swego towarzysza od razu ruszył nim pod górę.

Wspinali się przez dziesięć, może piętnaście minut. A kiedy wreszcie stanęli na szczycie, Bolek aż krzyknął z zachwytu.

Widok, jaki się przed nim roztoczył, był co się zowie przepyszny. Znaleźli się na wierzchołku skały górującej nad obozowiskiem, a zarazem w najwyższym punkcie Klio. Miejsce na pewno zasługiwało na nazwę Gniazda. Nawet orlego.

Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągało się morze. Na wschodzie już ciemnofioletowe, prawie czarne, na zachodzie jeszcze rozjaśnione ostatnimi promieniami słońca, odbitymi od płaskich ciemnopurpurowych obłoków. Brzegi wyspy, przysiadłej niziutko u stóp strzelistego szczytu, były niewidoczne. Daleko majaczyły maleńkie pojedyncze światełka jak zakotwiczone na morzu gwiazdy. Zabłysły już także prawdziwe gwiazdy. Nad horyzontem jasno świeciła planeta Wenus, a po przeciw» ej stronie nieba rysował się kształt Wielkiego Wozu.

— Ale fajnie! — wyrwało się Bolkowi.

— Fajnie? — zdziwił się Pelos. — To ja tak zawołałem, kiedy nas tutaj wyciągnąłeś, zaraz pierwszego dnia. Eli nie chciała z nami iść, pamiętasz? A w końcu poszli wszyscy, nie wyłączając twojej babci. Masz strasznie równą babcię — młody Grek zachichotał, jakby sobie przypomniał coś nad wyraz śmiesznego.

Pewno sobie i przypomniał — pomyślał Bolek. W dodatku jest przekonany, że ja także wiem, o co chodzi. A niech to licho!

— Te światełka to wyspy? — spytał, żeby coś powiedzieć, bo cóż może błyszczeć na morzu, jeśli nie latarnie ostrzegające marynarzy przed niebezpieczeństwami i wskazujące im drogę do portów.

— Oczywiście, że wyspy. Pokazywałem ci je przecież za dnia. Ale nie tylko wyspy. Na przykład tam na lewo — Pelos wyciągnął rękę wskazując jakiś, punkt na widnokręgu — widać światełka przy szosie prowadzącej do stóp Olimpu. Do pałacu bogów — zaśmiał się. — Jaka szkoda, że ich tam nie ma. Ale Olimp i tak jest piękny. Sam zobaczysz, kiedy ojciec weźmie nas wreszcie na tę wycieczkę, o której tyle mówił. Podobno jednym z pierwszych ludzi, którzy tam weszli — ciągnął — był Aleksander Wielki. Miał wtedy mniej więcej tyle lat co my i chciał złożyć wizytę bóstwom. Ale nie zastał nikogo w domu. A potem podbił pół świata… a właściwie prawie cały ówczesny świat.

Ba, jeden świat! — pomyślał Bolek, odruchowo dotykając palcami swojej wypchanej kieszeni.

— Klio wcale nie leży tak blisko lądu — podjął po krótkiej pauzie Pelos. — Rzadko widać Olimp tak dobrze jak dzisiaj. To znaczy, nie sam Olimp, ale światła pod nim, bo jest już późnooaa… — ostatnie słowo przeszło w serdeczne ziewnięcie. — No co — dodał po chwili — wracamy?

— A mówiłeś, że nie jesteś śpiący.

— Bo nie byłem. Wszystko jest zmienne, jak uczył jeden z naszych starożytnych mędrców, tylko nie pamiętam, który. Nie muszę pamiętać. Przecież mamy wakacje, nie? — ciągnął coraz bardziej leniwym głosem Pelos. — Najpierw coś jest, a potem tego nie ma. To tak jak z bogami. Kiedyś może i naprawdę przebywali na Olimpie. A zresztą, co za różnica, czy byli czy nie, skoro wszyscy w nich wierzyli? Bogom podobno tylko o to chodzi. No co, wracamy?

— Ja bym jeszcze chwilę został… — bąknął Bolek. Nie chciało mu się opuszczać tego pięknego miejsca, które, wbrew wszystkiemu co miał prawo sądzić jego towarzysz, odkrył dopiero przed chwilą.

— A nie pogniewasz się, jeśli zostawię cię samego? Pomyślałem sobie, że wypada mi jeszcze zajrzeć do Eli. Mama na pewno będzie przy niej siedzieć co najmniej przez pół nocy. A ja, jak wiesz, nie śpię w namiocie, tylko przed namiotem, pod burzowcem. Potem mieliby mi za złe, że nie zatroszczyłem się o małą. Poza tym, trzeba przynieść wody.

— Ależ idź, idź — Bolek uśmiechnął się mimo woli. — Tylko nie zaśnij po drodze. Przynajmniej dopóki będziesz schodził tym żlebem. Mama miałaby drugiego pacjenta, a wszyscy zaczęliby się zastanawiać, czy nie spędzić reszty wakacji w jakimś mieście posiadającym dobry szpital. Tymczasem mnie się tu bardzo podoba.

— Mnie też. Nie zasnę, nie martw się. W ogóle się nie martw — zakończył niezbyt jasno Pelos i dorzuciwszy krótkie „cześć”, zniknął Bolkowi z oczu.

Przybysz z Polski został sam. Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym jeszcze raz obiegł spojrzeniem dalekie światełka na morzu i niebie.

— Ładnie tu — mruknął. — Bardzo ładnie…

Ta odkrywcza myśl zaprzątnęła jego uwagę na całą minutę. Następnie znowu odetchnął głęboko i rozprostował ramiona. — Bardzo, bardzo ładnie — uzupełnił swoje niedawne stwierdzenie. — Prawie jak na balkonie w naszym bloku — pokiwał ironicznie głową.

Nagle drgnął. Przez chwilę stał nieruchomo, marszcząc brwi, po czym otwartą dłonią palnął się z całym rozmachem w czoło.

— Kretyn! — zawołał głośno. — Skończony bałwan! Przecież cały czas miałem przy sobie automat. Mogłem od razu, jeszcze pod wodą, w tej głupiej jaskini, przenieść Eli do świata, gdzie nie uderzyła przedtem głową o skałę! Ty, Jeden-Jeden i jak ci tam! Czemu siedziałeś cicho?

— Nie wzywałeś mnie — usłyszał znajomy głos. — Nie mogę sam proponować zmiany wariantu…

— Zamknij się!

Piłeczka umilkła. Bolek przez chwilę poruszał bezgłośnie wargami, a następnie odchrząknął i mruknął:

— Przepraszam. Wiem, że sam nie mogłeś nic zrobić. To ja powinienem był pomyśleć…

— Jesteś bardzo podatny na emocje — stwierdził swoim dobrotliwym tonem automat. — System nerwowy istot zamieszkujących Ziemię wydaje mi się mało stabilny. Nie wiem, czy to cecha waszej rasy, czy też tylko przejściowa słabość, związana z etapem rozwoju, na jakim się właśnie znajdujecie.

— Jesteśmy zupełnie normalną i rozwiniętą cywilizacją! — zaperzył się znowu chłopiec. — System nerwowy! Też coś! Tam u ciebie nikt się niczym nie przejmuje, więc myślisz, że wszędzie powinno być tak samo! A co do słabości…

Nagle stanęła mu przed oczami twarz Eli.

— Może masz rację — rzekł nieoczekiwanie cicho i łagodnie. — Może rzeczywiście miewamy jakieś słabości. Ale… czy to naprawdę tak źle?

Zadawszy tę filozoficzną zagadkę, czy to kosmicznej kulce, czy raczej sobie samemu, chłopiec powtórzył:

— Przepraszam cię. Ty nie jesteś niczemu winien. U nas również są automaty i one też mogą postępować tylko tak, jak chcieli tego ludzie, którzy je budowali. Ale jeszcze nie słyszałem, żeby jakiś najwymyślniejszy nawet automat wiedział coś o emocjach.

Na szczycie skały górującej na Klio zapanowała cisza.

Bolek stał jeszcze przez chwilę w milczeniu, po czym usiadł spuszczając nogi w przepaść. Następnie podparł się dłonią pod brodę i zaczął dumać:

Pelos interesuje się historią. Mówi o Aleksandrze Wielkim, o mędrcach, o bogach… Ale ja także znam mitologię.

Była to najszczersza prawda. Bolek zawarł znajomość z mieszkańcami Olimpu bardzo wcześnie, ponieważ opowiadali mu o nich i mama, i tato, a nawet babcia. W domu państwa Milejów znajdowało się sporo książek o starożytnych ludach żyjących niegdyś na brzegu Morza Śródziemnomorskiego. Wśród tych książek były takie, które mogli z tym samym zainteresowaniem czytać ludzie w wieku od lat dziesięciu do stu. Bolek przeczytał je wszystkie.

Więc te światełka to Olimp — myślał chłopiec. — Pelos powiedział, że mamy tam pojechać. Ba, ale kiedy? Przecież jutro pan Uranis popłynie po aqualungi i sprzęt badawczy… w związku z tą amforą, którą na swoje nieszczęście znalazła Eli. Potem będzie czekać na statek, by w odpowiedniej chwili spotkać się z nim w Salonikach i odebrać wszystkie zamówione rzeczy. A skoro już raz przystąpią do pracy, to żegnajcie, wycieczki. Ojciec Pelosa nie darmo jest znanym i zapalonym archeologiem, no a tato… szkoda gadać! Nawet gdyby historia starożytna nie stanowiła jego hobby, to i tak nie ruszyłby się z miejsca, w którym mogło dojść do sensacyjnego odkrycia.

Ale czy koniecznie trzeba czekać na sprzęt?! — ta myśl przyszła tak nagle, że chłopiec wyprostował się odruchowo. Oczywiście, że nie!

Zerwał się na równe nogi, odskoczył od skraju przepaści i zawołał:

— Piłeczko! Automacie!

— Słucham?

— Świecie, świecie! Niech na dole, obok namiotów, znajdują się już te wszystkie rzeczy, które chce sprowadzić pan Uranis. Tak żeby jutro od razu można było badać jaskinię. Ale żeby w tym nowym świecie Eli także się dzisiaj topiła, bo inaczej nikt nie wiedziałby nic o amforze i w ogóle o tym, że trzeba zajrzeć do tej groty. Dobrze?

— Tak.

Chłopiec przymknął na moment oczy. Chwilę później uśmiechnął się z wyższością. Jakie to proste. Oczywiście, jeśli dysponuje się magiczną piłką z kosmosu. I pomyśleć, że na całej kuli ziemskiej on jeden może sobie nie tylko skakać z jednego świata do drugiego, lecz także zmieniać losy innych. Pewnego pięknego dnia ludzie zbudzą się rano z przekonaniem, że niejaki Bolek Milej jest już od wielu lat ich absolutnym władcą, mądrym i uwielbianym przez wszystkich. Albo nagle okaże się, że rozumni mieszkańcy Ziemi zawsze żyli w oceanach, a na powietrze wychodzili w aparatach do nurkowania. Tylko co wtedy byłoby z gwiazdami, lotami na Księżyc, na Marsa i na Wenus? Nie, morza zostawmy delfinom. Za to już nie ma żadnych przeszkód, aby na przykład nauczyciele, ilu ich tylko jest, stali się wyrozumiali, dobroduszni i nigdy nic nie zadawali do domu… I nie byłoby wojen, mafii, terrorystów, żadnych klęsk, powodzi, głodu ani innych dręczących dotychczasowy świat plag, o których ojciec często pisywał swoje artykuły siedząc przy maszynie z ponurą, zaciętą twarzą.

— Mogę absolutnie wszystko — stwierdził Bolek. W „ciemnościach, na pustej skale sterczącej z Morza Egejskiego na wprost masywu Olimpu, jego słowa nie zabrzmiały nawet aż tak śmiesznie i cudacznie, jak mogłoby się zdawać. Tam, na tej górze, ku której wspinał się rząd ledwie widocznych światełek, kiedyś żyli ponoć bogowie.

A może jakiś olimpijski bóg także przypadkiem znalazł czarną piłeczkę? Mieszkańcy tej kryształowej planety latają zapewne po kosmosie już od tysięcy lat. Kto wie, czy Zeus, zanim został panem bogów i ludzi, nie był także człowiekiem?’ Eee… chyba nie. Gdyby Zeus mógł sobie zmieniać światy tak, jak miałby ochotę, to teraz Ziemia wyglądałaby na pewno inaczej… Nie, ja jestem potężniejszy niż Zeus! — Bolek zamyślił się.

Dzisiaj, kiedy Eli zagroziło śmiertelne niebezpieczeństwo, nie zażądał pomocy czarodziejskiego automatu z gwiazd. Oczywiście, tylko dlatego, że o nim zapomniał. Człowiekowi nie tak łatwo przyzwyczaić się do własnej wszechmocy. Ale… w tej chwili czuł, że za nic nie zrezygnowałby z przeżytych emocji. Ani ze swojego strachu, kiedy zobaczył, jak dziewczyna uderza głową.o skałę i traci przytomność, ani z tego, że zdołał potem doholować ją do pontonu, ani ze swojej radości, gdy wreszcie otworzyła oczy. Gdyby zawołał „świecie, świecie!” i zażądał od piłeczki przeniesienia ich, tam, gdzie wszyscy troje leżeliby na plażyczce, pogrążeni w błogim lenistwie, obeszłoby się bez tego wszystkiego. Nie miałby żadnych wrażeń i żadnych wspomnień. Bo przecież człowiek wspomina tylko to, czym się martwił, czego się bał i z czego się cieszył. A gdyby ten wypadek skończył się mniej szczęśliwie?

— Nie wiem — szepnął. — Nie wiem…

Po chwili znowu spojrzał w stronę stałego lądu, a następnie omiótł wzrokiem całą nocną panoramę morza. Na prawo od Olimpu także błyszczały jakieś światełka. Tam zaczynała się Zatoka Salonicka. Te ledwie widoczne kolorowe latarenki to statki płynące w stronę portu. Dalej na prawo Półwysep Chalcydycki. W domu, kiedy planowano podróż i kiedy rozmawiano o położeniu Klio na Morzu Egejskim, Bolek tyle razy wpatrywał się w mapy, że teraz nawet po ciemku mógł sobie bezbłędnie odtworzyć z pamięci zarysy okolicznych wysp i lądów. Na przykład ów Półwysep Chalcydycki ma jakby trzy długie pokrzywione palce z miasteczkami i osadami. Latarnie jego rybackich przystani migocą nad horyzontem jak pojedyncze okruchy szkła.

Chłopiec odwrócił się.

Teraz ma przed sobą Sporady. Archipelag złożony z bardzo wielu mniejszych i większych wysp, posiadających regularne połączenia żeglugowe z pobliskimi portami. Tam nie widać żadnych świateł. Klio leży między Sporadami a Zatoką Salonicką, bliżej stałego lądu. Nieco bardziej na prawo, gdzieś za przestrzenią morza, znajduje się znana w starożytności wielka wyspa Limnos lub Lemnos. Jeszcze dalej, niemal dokładnie w linii prostej, jest brzeg Azji, a na tym brzegu, należącym teraz do Turcji, znajduje się jedno z najsłynniejszych wzgórz świata. Wzgórze kryjące ruiny Troi, pod której murami dokonywał swoich bohaterskich czynów Achilles. Której bronił nie mniej waleczny Hektor. I która padła dzięki podstępowi także dzielnego, ale przede wszystkim chytrego Odyseusza. O, z Homerem i wojną trojańską Bolek był za pan brat od dziecka. Ta wojna, jak twierdzą stare mity, wybuchła dlatego, że olimpijscy bogowie bez przerwy kłócili się między sobą i że każdy z nich popierał innego ziemskiego króla bądź wojownika. Zeus jest też postacią dwuznaczną. Budzi podziw, gdy patrzy się na jego posągi, ale gdyby miał naprawdę robić to wszystko, co mu przypisują autorzy mitologii… brr! Szkoda gadać.

Wzrok Bolka powrócił w stronę światełka pod Olimpem. I nagle błysnęła mu myśl tak dziwna i zuchwała, że w pierwszej chwili odrzucił ją wzruszając ramionami. Jednak zaczął się zastanawiać. Pomysł był ogromnie kuszący. Przez dłuższą chwilę czarna, szczupła sylwetka tkwiła nieruchomo na tle nieba i gwiazd. Nagle kamienna postać ożyła. W zupełnej ciszy rozległ się niepewny, trochę zachrypły głos:

— Słuchaj, czy można zmienić świat na taki, który nie istniał naprawdę? Który ktoś sobie tylko wymyślił?

— Co to znaczy „nie istniał naprawdę”? — tego głosu nie było słychać, ponieważ rozbrzmiewał on wyłącznie w głowie pytającego. — Wśród nieskończonej ilości załamań czasoprzestrzeni każdy świat myśli jest realny i dostępny.

Na szczycie skały znowu przez jakiś czas panowała cisza. Wreszcie dało się słyszeć krótkie urwane westchnienie, po czym padły słowa:

— A gdybym cię poprosił, żebyś przeniósł mnie na Olimp, do czasów kiedy mieszkali tam bogowie? Tylko, widzisz, ich wcale nie było. Ale ludzie wierzyli, że są. Opowiadali sobie o nich różne historie, opisywali, jak wyglądają i co robią. To się nazywa mitologia.

— Nie znam tego pojęcia. Nie posiadam informacji, które mógłbym porównać z tym, o czym mówisz. Wystarczy jednak, że ty sam będziesz myślał o świecie, w którym chcesz się znaleźć. Że przypomnisz sobie wszystko, co o nim wiesz. Tutaj przenieśliśmy się również wyłącznie na podstawie obrazu, który mi przedstawiłeś w swoich myślach.

— No niby tak. To znaczy, że mógłbyś mnie przenieść na ten wymyślony Olimp z Zeusem, Herą, Afrodytą i innymi jego mieszkańcami?

— Tak.

— Więc zrób to. Uważaj! Świecie, świecie… nie, poczekaj!

Zapomniałem, że gdyby tam miało mi grozić jakieś niebezpieczeństwo, to za jednym zamachem cofnąłbyś wszystkie zmiany, jakie dokonałeś dotychczas. Czyli znalazłbym się z powrotem w mieście i całą podróż trzeba by zaczynać od nowa. Czy mógłbyś tak zrobić, żebym w razie czego wrócił tu, na tę górę?

— Mógłbym.

— No, to pamiętaj. Więc jeszcze raz: świecie, świecie!.. już!

— Nie wygłupiaj się, Hero — powiedział damski głos tak blisko, że Bolek aż się wzdrygnął. W przeciwieństwie do tego, co działo się na kryształowej planecie, gdzie ciągle ktoś do niego gadał, a on nie widział nic i nikogo, tutaj od razu ujrzał kobietę, która przed chwilą tak nieelegancko zagadnęła Herę. Kobieta ta stała w gronie kilkunastu innych Olimpijczyków na dość rozległym grzbiecie skalistego szczytu, opasanego pierścieniem gęstych błękitnobiałych obłoków. Miała na sobie śnieżnobiałą powłóczystą szatę, i wyglądała… no, właśnie tak, jak powinna wyglądać bogini.

— Nie wygłupiam się, Hestio — odrzekła dama stojąca pośrodku całej grupy, również piękna, ale o twarzy wyrażającej zawziętość i gniew. — Po prostu chcę wykorzystać okazję. Widzisz przecież, że spił się jak wieprz i śpi. A kiedy się zbudzi, znowu będzie wrzeszczał, groził nam piorunami i wyprawiał swoje błazeństwa. Jak długo chcesz to jeszcze znosić?

— Hera ma rację — odrzekł ponurym głosem mężczyzna z wielką zmierzwioną brodą, dzierżący w ręce trójząb na długim drzewcu. — Taka okazja nieprędko się powtórzy. Niby to mój brat, ale mam go już po dziurki w nosie. Jest obrzydliwym, nieodpowiedzialnym tyranem i myśli jedynie o własnych przyjemnościach. A w ogóle, co tu rozprawiać o więzach rodzinnych! Własny ojciec byłby go pożarł, gdyby Rea nie ukryła go przed nim w grocie. A potem zlitowała się nad nim Amaltea. Zwykła koza. Pomyślcie tylko! I przed takim znajdą wszyscy trzęsiemy łydkami i przymilamy mu się, żeby nam tylko nie zrobił jakiegoś nowego świństwa!

— Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego — powiedziała kobieta, nazwana przez Herę Hestią. — Przepraszam was. Mam pilne sprawy do załatwienia… — to rzekłszy odwróciła się i zniknęła w chmurze opasującej stok góry poniżej szczytu.

— Cha, cha, cha — zaśmiał się szyderczo piękny młody mężczyzna z wieńcem na głowie i prawie nagi, jeśli nie liczyć białej miękkiej peleryny, którą przerzucił sobie przez lewe ramię. — Pilne sprawy! A to dobre! Tchórz ją obleciał i tyle. Ale nie martw się, Hero. My ci pomożemy, prawda, Posejdonie? Tu gdzieś widziałem sznur… ten, z którego wyplatasz swoje sieci. Przyniosę go, dobrze?

Brodaty mąż z trójzębem skinął głową.

— Tak. Spiesz się, Apollo. Zwiążemy go na sto węzłów. Niech potem spróbuje się uwolnić!

Apollo ochoczo pobiegł poszukać liny. Bolek odruchowo odskoczył do tyłu, tak blisko słoneczny młodzieniec przemknął obok niego. Dopiero wtedy chłopiec zorientował się, że piłeczka, przenosząc go tutaj, wybrała miejsce poniżej szczytu. Tam gdzie sięgał jeszcze ów obłok przesłaniający patrzącym z dołu śmiertelnikom siedzibę olimpijskich bóstw. Może właśnie dlatego nikt dotąd nie zauważył, że na świętej górze pojawił się intruz należący do świata zwyczajnych zjadaczy chleba.

Wkrótce Apollo ukazał się znowu. Szedł teraz wolniej, z trudem ciągnąc za sobą długą linę, uplecioną z twardych rzemieni. Posejdon pośpieszył mu naprzeciw. Inni także chwycili linę. Jednak niektórzy z obecnych udawali tylko, że pomagają wiązać śpiącego. Widać było, że nie mieli ochoty zadzierać z Zeusem, ale zarazem nie chcieli narażać się Herze, która najwyraźniej odgrywała główną rolę w tym boskim zamachu stanu.

— Weźcie ten piorun! — rozkazała.

Wszyscy umilkli.

— Jego piorun? — spytał po chwili niepewnie Apollo.

— A co?! Chcesz, żeby się nagle zbudził i nas poraził? Nawet gdy będzie już związany, lepiej żeby to złote straszydło leżało w przyzwoitej odległości — wydyszała Hera. — Jeśli się boisz, sama go wezmę!

— W każdym razie zróbcie to — burknął Posejdon. — Widzicie przecież, że ja mam pełne ręce roboty.

Rzeczywiście, srogi bóg, władca mórz, wysp i rzek, odłożywszy trójząb, którym mógł wzniecać i uciszać burze, a nawet powodować trzęsienia ziemi, pochylony nad śpiącym Zeusem szybko i z zaciekłością wiązał swoją rzemienną sieć.

Apollo przestał się wahać. Na tle czystego błękitnego nieba zalśniło coś przez mgnienie jak bezgłośna błyskawica. Był to ni mniej, ni więcej tylko słynny piorun, który pan antycznego świata dzierżył zwykle w dłoni jako oznakę swojej władzy. Straszny piorun nie wyglądał zbyt imponująco. Przypominał pęk złotych drucików zakończony z obu stron grubo splecionymi i zwiniętymi warkoczykami. Przed tym pękiem drucików drżeli jednak nie tylko ludzie, lecz nawet bogowie.

Osobliwym zrządzeniem losu Apollo, odebrawszy obalonemu Zeusowi straszliwą broń, złożył ją na porośniętej mchem skale nie dalej niż o dwa metry od Bolka.

— No! — zawołał w tym momencie Posejdon prostując się z ulgą. — Skończone! Zawiązałem dokładnie sto węzłów. Długo się nabiedzi ten, kto zechce je rozsupłać. Teraz nasz przyjemniaczek nic już nikomu nie zrobi. Musimy się naradzić, co z nim począć. Zepchnąć go do podziemi? Gotów stamtąd wrócić.

— Na razie zostawimy go tutaj — orzekła rozkazującym tonem Hera. — Niech leży i przygląda się moim rządom. To będzie dla niego najlepsza kara. Pęknie z zazdrości… cha, cha, cha!

— Twoim rządom? — powtórzył powoli Posejdon gładząc się po rozczochranej brodzie.

— A co? Czy nie jestem tu panią? — Hera wyprostowała się dumnie. — Pomijając już, że i tak noszę tytuł królowej Olimpu, to tylko dzięki mojej inicjatywie ten przebrzydły kacyk leży teraz związany i zdany na naszą łaskę.

— No tak… — Apollo zatarł dłonie i uśmiechnął się niepewnie. — Tak… Ale czy ty, Hero, nie będziesz taka sama jak on?

— Co do mnie, nie chcę baby! — Posejdon przybrał groźną postawę. — Ja obejmę rządy! Najwyższy czas, żebym rozciągnął swoje panowanie także na lądy. Morzami władałem dotąd mądrze i sprawiedliwie. Mam największe doświadczenie z was wszystkich. Ty, Hero, umiałaś tylko zrzędzić!

— Taaak?! — wysyczała żona obalonego Zeusa. — Spróbuj! Przekonamy się. Wezwę na pomoc Atenę z tarczą i dzidą, którą pokonała gigantów. A także Dionizosa i Mojry. Spójrzcie — schyliła się i podniosła małą złotą jabłoń obsypaną złotymi owocami — to dostałam od matki. Od samej Ziemi. I ta jabłoń będzie odtąd symbolem władzy na Olimpie.

— Akurat! — wykrzyknął coraz bardziej rozzłoszczony Posejdon. — Ja wam zaraz… ja wam… — uniósł trójząb i z rozmachem uderzył nim w skałę. Cała góra zadygotała.

— Co to za hałasy? — odezwał się nagle potężnie grzmiący głos, dochodzący jakby z głębi ziemi. Zeus zbudził się wreszcie, oprzytomniał i zobaczył, co zaszło. Zaryczał, wściekle targając więzami, ale sto węzłów trzymało mocno.

— Łajdaki! Zdrajcy! — wrzeszczał wszechpotężny dotąd władca świata. — Wszystkich was porażę piorunem! Banda szubrawców! Niewdzięcznicy! Natychmiast mnie rozwiązać! Piorun! Gdzie jest mój piorun?

Gromadka Olimpijczyków rozpierzchła się. Zeus był skrępowany i bezsilny, ale zbuntowani niebianie woleli mimo wszystko nie stać zbyt blisko. Tylko Hera nie cofnęła się ani o krok.

— Kogo porazisz? — spytała szyderczo. — Mnie? Od dzisiaj ja jestem twoją panią. Twoją i ich wszystkich — zatoczyła dłonią łuk, wskazując grupę milczących bogiń i bogów.

Zeus, choć tak srodze spętany, zdołał unieść się i usiąść. Nawet w swoim obecnym żałosnym położeniu wyglądał wspaniale. Jego głowę zdobiły bujne loki spływające spod ozdobnego hełmu. Twarz miał szeroką, majestatyczną, lecz w tej chwili czerwoną z wściekłości i wysiłku. Gromowładny nie przestawał bowiem szarpać krępujących go więzów, próbując się uwolnić. Nagle jego wzrok padł na Bolka. Chłopiec chciał uciec, skryć się w chmurze, ale nie zdążył.

— Śmiertelnik! — ryknął obalony monarcha. — Sprowadziliście śmiertelnika, żeby był świadkiem waszej zdrady a mojej hańby! Hej, ty! Rozkazuję ci, weź mój piorun i przynieś mi go! Wszyscy bogowie jak na komendę spojrzeli w stronę, gdzie stał przerażony przybysz z dolin.

— Rzeczywiście śmiertelnik — Hera wzruszyła pięknymi ramionami. — Ale nikt go tu nie sprowadzał. Sam przyszedł. Widzisz, do czego doprowadziło twoje panowanie — zwróciła się ponownie w stronę męża. — Zwykli śmiertelnicy spacerują sobie po Olimpie jak po rynku w Atenach. Zostaw tego biedaka — powstrzymała Posejdona, który z groźną miną szedł w kierunku Bolka. — I tak nie wróci. Nie udało się to jeszcze żadnemu człowiekowi. I tym razem nie dopuścimy do tego. Na przykład… niechże weźmie ten piorun i odda go mojemu mężowi — zaproponowała łaskawie.

— Nie rób tego — zabrzmiał w tym momencie za plecami chłopca cichy kobiecy głos, miękki i melodyjny. — Żaden śmiertelnik nie może dotknąć złotego gromu Zeusa, bo zabiłoby go to natychmiast.

— Hej, ty ziemski robaku! — zaryczał znowu boski więzień. — Słyszałeś?! Natychmiast oddaj mi mój piorun!

— Co mam robić? — wykrztusił Bolek nie patrząc za siebie, by nie tracić z oczu zgromadzonych na szczycie niebian, a zwłaszcza Posejdona, który wprawdzie zatrzymał się po słowach Hery, lecz nadal spoglądał na ziemskiego chłopca nieżyczliwym wzrokiem.

— Nic. Już nadciąga pomoc — wionął mu do ucha ten sam słodki głosik.

Chłopiec wykonał nieznaczny ruch głową. W razie czego i tak wróci na tę skałę, którą Pelos nazywa Gniazdem. Ta myśl dodała mu odwagi.

— Kim jesteś? — spytał cicho.

— Nereidą, nimfą morską, córką Nereusa. Na imię mam Tetyda. Sam widzisz, co się dzieje. Zeus rzeczywiście bywa czasem nieznośny, ale Hera jako władczyni nie byłaby wcale lepsza. Jest naprawdę niemożliwą zrzędą. Wątpię, czy Posejdon i inni powierzyliby jej boski piorun. A zatem na Olimpie rozgorzałaby wojna o panowanie. Nie mogłam do tego dopuścić. Dosyć jest wojen wśród ludzi. Nie wypada, aby tak samo postępowali bogowie… o, już idzie. Wkrótce Zeus będzie wolny.

Z białobłękitnego obłoku wypadł na oświetlony słońcem skalny grzbiet przerażający olbrzym wielkości drzewa. Miał sto ogromnych ramion i pięćdziesiąt głów. Zawarczał gniewnie i natychmiast rzucił się w stronę związanego władcy. Zanim zamachowcy zdołali ochłonąć z wrażenia, już było po wszystkim. Uwolniony Zeus skoczył na równe nogi, porwał swój święty piorun i zamachnął się na Herę.

— Stokrotne dzięki, Briareusie! — zawołał do olbrzyma. — Tobie także dziękuję, Tetydo. Wynagrodzę was za to, coście zrobili! Ale najpierw policzę się z tą bandą — uniósł piorun. Cały Olimp rozgorzał od blasku jak od wybuchu gwiazdy. Błysk i ogień trwały krótko, lecz gdy Bolek, przecierając oczy, znowu ujrzał przed sobą szczyt góry, okazało się, że Zeusowi wystarczyło czasu, aby ukarać winnych.

Z wysoka, jakby z samego nieba, zwisały potężne łańcuchy zakończone ciężkimi złotymi bransoletami. W tych bransoletach tkwiły przeguby dłoni przywódczyni spisku, Hery. Bogini kołysała się bezwolnie tuż nad powierzchnią gruntu, nie mogąc jednak dotknąć go stopami.

— To byłoby to! — huknął Zeus spoglądając ze złośliwym uśmiechem na małżonkę. — A teraz policzymy się z resztą. Prawie wszystkim daruję winę, bo byliście namówieni przez tę jędzę — tu znowu zerknął na Herę — a sam wiem najlepiej, że kto jak kto, ale ona nie cofnie się przed najgorszymi pogróżkami. I, co więcej, potrafi je spełnić. Ukarzę jedynie dwóch: Apolla i Posejdona. Wy pomagaliście jej z własnej woli. Niewdzięczne durnie! Naprawdę chcieliście mieć taką władczynię?! Szkoda, że nie mogę spełnić waszego życzenia. To byłoby dla was najsroższą karą. Ale nie dam piorunu Herze, bo i niebo, i ziemię przewróciłaby do góry nogami. Okażę się łaskawszy. Słuchajcie wyroku — głos Zeusa zahuczał jak grom. — Wśród śmiertelnych jest mąż, na którego patrzę łaskawym okiem. Nazywa się Laomedon i panuje w nadmorskiej krainie, przez którą płynie rzeka Skamander. Pójdziecie do niego i będziecie mu służyć. On chce zbudować nowe miasto. Zamierza nazwać je Troją. Pomożecie mu… a raczej wykonacie tę pracę dla niego. Miasto ma być jak się patrzy, wielkie, z pięknymi pałacami i wysokimi murami. Kiedyś, kiedyś padnie pod ciosami najeźdźców, lecz ci, którzy ujdą z płonącej Troi, założą z kolei państwo, które zawładnie całym światem ludzi, a jego mieszkańcy będą mnie czcić pod imieniem Jowisza. Ale dość o przyszłości! Jazda, wy obaj! Jeszcze dziś ofiarujecie Laomedonowi swoje służby. I bądźcie zadowoleni, że wykpiliście się tak tanim kosztem. Wynocha!

Apollo i Posejdon nie dali sobie dwa razy powtórzyć rozkazu. Odwrócili się i zniknęli w chmurach.

Rozliczywszy w ten sposób winnych, Zeus spojrzał na Briareusa łaskawie:

— Mów, czego pragniesz. Należy ci się nagroda za to, że pośpieszyłeś mi z pomocą.

— Niczego od ciebie nie potrzebuję — odparł basowym, zachrypniętym głosem sturęki olbrzym. — Pomogłem ci, bo prosiła mnie o to Tetyda. A ja ją bardzo lubię… Poza tym nie chciałem, aby na Olimpie doszło do walki o władzę. Teraz pragnę wrócić do moich braci, Cygesa i Kottosa. Do widzenia!

To rzekłszy, kolos odszedł. Zeus patrzył za nim przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— Może to i lepiej — zauważył. — Wolę dziękować pięknym dziewczętom niż ponurym olbrzymom. Tetydo, zbliż się. Chcę cię uściskać i ucałować.

Bolek ujrzał wreszcie boginkę, która tak niespodziewanie odezwała się za jego plecami, by ostrzec go przed podstępem Hery, i nie pozwoliła dotknąć świętego piorunu. Córka Nereusa ominęła chłopca i stanęła w ten sposób, żeby go zasłonić przed wzrokiem tryumfującego tyrana. Była smukła, zgrabna i poruszała się z niewysłowionym wdziękiem.

— Cześć ci, panie — powitała Zeusa melodyjnym głosem. — Ale nie dziękuj mi, proszę. Jeśli natomiast uważasz, że naprawdę oddałam ci przysługę, to uczyń mi łaskę i uwolnij Herę. Spójrz tylko, jak cierpi!

— Tak, tak! Okaż miłosierdzie Herze — podchwycili inni niebianie. — Jest przecież twoją żoną. Dość już tego dyndania w powietrzu. Nikomu nie przystoi znęcać się nad Olimpijczykami… nawet tobie.

— Mnie? Mnie przystoi wszystko! — zagrzmiał Zeus. Jednak spojrzał na zwisającą z nieba Herę. — I co, koteczku?! — ryknął. — Czy patrząc na nas z góry nie czujesz się królową?!

— Uwolnij mnie — wystękała nieszczęsna bogini. — Daję ci słowo, że nigdy już nawet nie pomyślę o zamachu stanu i zawsze będę cię słuchać!

— Cicho! Łżesz jak zwykle! Nawet jeśli cię uwolnię, to nie dlatego, żebym miał ci wierzyć. Dobrze jednak, niech będzie. Jeszcze ten ostatni raz zlituję się nad tobą. Ale pod jednym warunkiem. Będziesz mi podawać mój nektar zawsze punktualnie, bo nie będę codziennie czekał na niego pół godziny albo i więcej. Zrozumiano?!

— Tak, tak, mój mężu — załkała Hera. — Tylko wypuść mnie już, bo to bardzo boli!

Zeus zaśmiał się pogardliwie, po czym skinął piorunem. Nagle oswobodzona Hera spadła jak kamień na skalisty szczyt.

— Ale, ale, a gdzie ten śmiertelnik, który zakradł się tutaj, korzystając z zamieszania, jakiego narobiła ta lamentująca baba? Nie pozwolimy chyba, by wrócił na Ziemię i opowiadał, co tu widział?

Bolek dotknął palcami kieszeni, w której tkwiła piłka.

— Automacie Jeden-Jeden! Tym razem wolę nie sprawdzać, czy twoje zespoły bezpieczeństwa, jak nazywasz to urządzenie, przypadkiem się nie zepsuły — chłopiec mówił szybko, bo Zeus patrząc w jego stronę znowu unosił swój straszny piorun. — Świecie, świecie! Niech będę z powrotem na tej górze zwanej Gniazdem. Już!

Загрузка...