„Zupełnie nie rozumiem, dlaczego szwabska szmacianka nie jest dyscypliną olimpijską — i to najwyższej rangi.”
Równina, na której stała flota inwazyjna, oddalona była od obozu o sześć mil marszu. Trasa przecinała północno-zachodni kraniec Phoebe — jedynego miasta na Marsie.
Według „Kieszonkowej historii Marsa” Winstona Nilesa Rumfoorda, liczba mieszkańców Phoebe w okresie szczytowego zaludnienia miasta wynosiła osiemdziesiąt siedem tysięcy. Każda istota i każda budowla w mieście Phoebe pozostawały w bezpośrednim związku z wysiłkiem mobilizacyjnym. Armia zatrudnionych w Phoebe robotników sterowana była, tak samo jak żołnierze, poprzez umieszczone pod czaszkami anteny.
Kompania Wuja przecinała właśnie północno-zachodni kraniec Phoebe, maszerując pośrodku macierzystego pułku w kierunku oczekującej eskadry. Utrzymywanie żołnierzy w marszu i w szyku za pomocą impulsów z anten uznano chwilowo za zbędne. Żołnierze byli teraz sterowani gorączką wojny.
Idąc, śpiewali i mocno stukali żelaznymi obcasami w żelazną ulicę. Śpiewali krwiożerczą pieśń:
Strach, żałoba, spustoszenie —
Hejże, hejże ha! —
Niech ogarną całą Ziemię!
Hejże, hejże ha!
Ziemia w ogniu i łańcuchach!
Hejże, hejże ha!
Nie ma mózgu, nie ma ducha!
Hejże, hejże ha!
Krzycz! — Hejże ha!
Mdlej! — Hejże ha!
Giń! — Hejże ha!
Biaaaaaaaaaaaada.
Fabryki Phoebe pracowały jeszcze pełną parą. Nikt nie szwendał się po ulicach, żeby popatrzeć na przemarsz rozśpiewanych herosów. Budynki łypały oknami, za którymi rozbłyskiwały i gasły oślepiające błyski światła. Jakaś brama rzygnęła bryzgą dymiącego, żółtego blasku topionego metalu. W żołnierską piosenkę wdarł się piskliwy zgrzyt młyna.
Trzy latające talerze — błękitne patrolowce — przeleciały tuż ponad miastem, wydając słodki, kojący odgłos grającego bączka do zabawy.
„Juhuuu” — zaśpiewały i pomknęły po stycznej do zakrzywiającej się pod nimi powierzchni Marsa. Po chwili równej merdnięciu psiego ogona, błyszczały już jako punkciki w wiekuistej przestrzeni.
„Strach, żałoba, spustoszenie” — śpiewało wojsko.
Lecz jeden żołnierz tylko bezgłośnie poruszał ustami. Tym żołnierzem było Wujo.
Wujo maszerował jako pierwszy z lewej, w drugim od końca szeregu swojej kompanii.
Tuż za nim maszerował Boaz. Od wzroku Boaza Wuja swędział kark. Ponadto, z Wuja i Boaza zrobiono braci syjamskich, łącząc ich długą rurą sześciocalowego ciężkiego moździerza.
„Mdlej! — Hejże ha! — śpiewało wojsko. — Giń! — Hejże ha! Biaaaaaaaaaaaada”.
— Wuju, kumplu — zagadnął Boaz.
— Tak, kumplu? — odparł Wujo z roztargnieniem. Pośród chaosu swego rynsztunku Wujo ukrywał odbezpieczony ręczny granat. Zawleczka już była wyciągnięta. Aby doprowadzić do wybuchu w trzy sekundy, wystarczyło go teraz po prostu upuścić.
— Wystarałem się dla nas o niezły przydział, kumplu — powiedział Boaz. — Stary Boaz potrafi zadbać o swojego kumpla, no nie, kumplu?
— No tak, kumplu — zgodził się Wujo.
Dzięki staraniom Boaza, Boaz i Wujo mieli się znaleźć na pokładzie kampanijnego statku-matki floty inwazyjnej. Statek-matka miał wprawdzie, przez czysty logistyczny traf, hołubić na swym pokładzie ciężki moździerz, lecz nie był to w zasadzie statek bojowy. Jego załoga liczyła raptem dwie osoby, resztę zaś miejsca zajmowały słodycze, sprzęt sportowy, nagrania muzyczne, puszkowane hamburgery, gry planszowe, piguły, napoje orzeźwiające, egzemplarze Biblii, papier listowy, przyrządy do golenia, deski do prasowania i inne tego typu bodźce pobudzające morale żołnierza.
— Niezły początek, co, kumplu? Dostać się na statek-matkę.
— Mamy szczęście, kumplu — zgodził się Wujo. Nie przerywając marszu, spuścił granat w otwór kanalizacyjny.
Gardziel rynsztoka bluznęła i ryknęła wielkim głosem.
Żołnierze padli plackiem na ziemię.
Boaz, jako rzeczywisty dowódca kompanii, pierwszy uniósł głowę. Widząc sączący się z kanalizacji dym, pomyślał, że musiała nastąpić eksplozja gazów kanałowych.
Boaz wsunął dłoń do kieszeni, nacisnął guziczek i zasilił swą kompanię sygnałem do powstania.
Kiedy żołnierze wstawali, Boaz także wstał.
— Psiakrew, kumplu — powiedział. — Zdaje się, że przeszliśmy chrzest ogniowy.
Uniósł swój koniec lufy moździerza.
Drugiego końca nie miał kto unieść.
Wujo oddalił się w poszukiwaniu żony, syna i najlepszego przyjaciela.
Wujo przekroczył wzgórze i wyszedł na płaską, płaską, płaską, płaską powierzchnię Marsa.
Syn, którego szukał Wujo, miał na imię Chrono.
Według rachuby ziemskiej Chrono miał osiem lat.
Imię Chrono otrzymał na cześć miesiąca, w którym się urodził. Rok marsjański dzielił się na dwadzieścia jeden miesięcy, w tym dwanaście trzydziestodniowych i dziewięć trzydziestojednodniowych. Miesiące nazywały się kolejno: styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik, listopad, grudzień, winston, niles, rumfoord, kazak, newport, chrono, synklastyk, infundybuł i salo.
W ujęciu mnemonicznym:
Salo, niles i czerwiec mają dni trzydzieści,
Tak samo jak wrzesień, winston, chrono, kwiecień,
Kazak, infundybuł, rumfoord, newport, luty.
A reszta miesięcy ma trzydzieści jeden.
Nazwa „salo” pochodziła od pewnego stworzenia, które Winston Niles Rumfoord spotkał na Tytanie. Tytan to, jak wiadomo, wyjątkowo przyjemny księżyc Saturna.
Salo, kumpel Rumfoorda na Tytanie, był wysłannikiem obcej galaktyki. Do lądowania na Tytanie zmusiła go awaria elementu siłowni statku kosmicznego, którym podróżował. Salo czekał na dostawę części zamiennej.
Czekał cierpliwie już od dwustu tysięcy lat.
Statek Salo zasilany był — podobnie jak cały system zbrojeniowy Marsa — zjawiskiem zwanym PWZ — czyli Powszechną Wolą Zaistnienia. To właśnie za sprawą PWZ z nicości powstają wszechświaty — to PWZ sprawia, że nicość pragnie za wszelką cenę stać się „cością”.
Wielu Ziemian cieszy się z tego, że Ziemia nie zna PWZ.
Jak głosi mądrość ludowa:
Wicio znalazł szczyptę Powszechnej Woli Zaistnienia.
Nie wiedział, co z nią zrobić — dodał do jedzenia.
Był to pomysł niebezpieczny:
Z Wicia mamy sześć Dróg Mlecznych.
Syn Wuja, Chrono, był w wieku ośmiu lat wyśmienitym graczem w grę zwaną szwabska szmacianka. Szwabska szmacianka była jedyną rzeczą, na jakiej mu zależało. Szwabska szmacianka była dominującym sportem na Marsie — w szkole, w wojsku i na boiskach zakładowych.
Ponieważ na Marsie było zaledwie pięćdziesięcioro dwoje dzieci, Marsowi wystarczała jedna szkoła, usytuowana w samym środku Phoebe. Żadne z uczęszczających tam pięćdziesięciorga dwojga dzieci nie zostało poczęte na Marsie. Wszystkie zostały poczęte albo na Ziemi, albo — jak w przypadku chłopca Chrono — na statku kosmicznym wiozącym rekrutów na Marsa.
Dzieci nie były przeciążane nauką, gdyż społeczeństwo marsjańskie nie miało specjalnie pomysłu, co z nimi począć. Dzieci większość czasu poświęcały grze w szwabską szmaciankę.
W szwabską szmaciankę gra się sflaczałą piłką wielkości sporego melona. Piłka jest mniej więcej tak samo skoczna, jak pięciolitrowej pojemności kapelusz napełniony deszczówką. Gra przypomina baseball: serwujący celuje piłką w pole przeciwnika i obiega dookoła bazę, a gracze w polu usiłują złapać piłkę i zbić nią biegacza. W szwabskiej szmaciance bazy są tylko trzy: baza pierwsza, baza druga i cel. I nie wolno podawać piłki serwującemu. Serwujący kładzie piłkę na jednej dłoni i wybija ją drugą dłonią. Jeśli zaś gracz w polu zbije biegacza na odcinku pomiędzy bazami, biegacz odpada z gry i musi natychmiast opuścić boisko.
Wielka popularność szwabskiej szmacianki na Marsie była — jak się łatwo domyśleć — osobistą zasługą Winstona Nilesa Rumfoorda, którego zasługą było wszystko na Marsie.
W pracy zatytułowanej Winston Niles Rumfoord, Benjamin Franklin i Leonardo da Vinci Howard W. Sams dowodzi, że szwabska szmacianka była jedyną dyscypliną sportową, z jaką Rumfoord zaznajomił się w dzieciństwie. Sams wykazuje, że gry tej nauczyła Rumfoorda guwernantka, niejaka panna Joyce MacKenzie.
W odległym świecie dziecięcych lat Rumfoorda, w Newport, drużyna w składzie: Rumfoord, panna MacKenzie i Earl Moncrief, lokaj, regularnie rozgrywała mecze w szwabską szmaciankę przeciwko drużynie w składzie: Watanabe Wataru — ogrodnik, z pochodzenia Japończyk, Beverly June Wataru — córka ogrodnika, i Edward Seward Darlington — niedorozwinięty chłopiec stajenny. Drużyna Rumfoorda zawsze wygrywała.
Wujo — jedyny dezerter w historii Marsjańskich Sił Zbrojnych — przycupnął dysząc ciężko za blokiem turkusa i przyglądał się uczniom grającym w szwabską szmaciankę na żelaznym boisku. Za blokiem turkusa Wujowi towarzyszył rower, skradziony ze stojaka na rowery przy fabryce masek gazowych. Wujo nie wiedział, które z dzieci jest jego synem — który to jest Chrono.
Plan Wuja był mocno nieprecyzyjny. Wujo marzył, że zbierze do kupy swoją żonę, syna i najlepszego przyjaciela, gwizdnie gdzieś statek kosmiczny i wszyscy razem odlecą tam, gdzie można żyć długo i szczęśliwie.
— Hej, Chrono! — zawołało jakieś dziecko na boisku. — Twoja kolej!
Wujo zerknął ponad głazem ku stanowisku serwującego. Za chwilę miało tam podejść dziecko, które jest jego synem — za chwilę miał tam podejść Chrono.
Chrono, syn Wuja, stanął na serwisie.
Jak na swój wiek, był niski, ale zadziwiająco barczysty? Jego kruczoczarne włosy były gęste jak szczotka — kruczoczarne włosie szczotki skręcało się gwałtownie w kierunku przeciwnym kierunkowi ruchu wskazówek zegara.
Dziecko było leworęczne. Piłka spoczywała na jego prawej pięści i chłopiec właśnie szykował się uderzyć ją lewą.
Dziecko miało głęboko osadzone oczy, tak samo jak ojciec. Oczy te błyszczały pod czarnymi strzechami brwi. Błyszczały rozpaczliwą furią.
Błyszczący furią wzrok błądził od jednego gracza do drugiego. Wprawiał graczy w dygot, prowokował do zmian miejsca, groził, że ślamazarna, głupia piłka zaatakuje ich zaraz z przerażającą prędkością i porozrywa na strzępy, jeśli tylko ośmielą się stanąć jej na drodze.
Nieme ostrzeżenie serwującego dotarło i do nauczycielki. Zajmowała ona tradycyjną pozycję sędziego w meczach szwabskiej szmacianki, pomiędzy pierwszą a drugą bazą, i ogarnęło ją przerażenie. Była to filigranowa staruszka nazwiskiem Isabel Fenstermaker, Miała siedemdziesiąt trzy lata i — zanim wyczyszczono jej pamięć — była świadkiem Jehowy. Została uprowadzona podczas próby sprzedania „Czaty” agentowi marsjańskiemu w Duluth.
— Drogi Chrono — rzekła z wymuszonym uśmiechem. — Nie zapominaj, że to tylko zabawa.
Niebo pociemniało nagle za sprawą eskadry stu latających talerzy — krwistoczerwonych wehikułów, którymi podróżowały Marsjańskie Oddziały Narciarsko-Desantowe. Chóralne pohukiwania rakiet brzmiały jak śpiewna burza, od której zadrżały szyby w oknach szkoły.
Na dowód wielkiej wagi, jakiej osoba Chrona przydawała grze w szwabską szmaciankę, wypada zaznaczyć, że ani jedno dziecko nie spojrzało w górę.
Doprowadziwszy graczy i pannę Fenstermaker do granicy rozstroju nerwowego, Chrono odłożył piłkę na ziemię i wyjął z kieszeni krótką metalową blaszkę, która była jego talizmanem. Pocałował blaszkę na szczęście i schował z powrotem do kieszeni.
Potem gwałtownie podniósł piłkę, zaserwował z potężnym plaśnięciem i na czworakach rzucił się między bazy.
Gracze i panna Fenstermaker uchylili się przed piłką, jakby to była rozgrzana do czerwoności kula armatnia. Kiedy piłka zatrzymała się wreszcie sama z siebie, gracze rzucili się na nią z rytualną, celową niezdarnością. Widać było wyraźnie, że celem ich starań jest za wszelką cenę nie trafić chłopca Chrono piłką i nie wyeliminować go z gry. Wszyscy gracze jakby się zmówili, aby spotęgować chwałę chłopca Chrono poprzez odstawienie żałosnej farsy o bezradności jego przeciwników.
Chrono był najwyraźniej najwspanialszą rzeczą, z jaką dzieci zetknęły się na Marsie, a wszelka chwała, jakiej same mogły dostąpić, też pochodziła od niego. Dzieci robiły wszystko, żeby dodać mu chwały.
Chrono dopadł celu w tumanie rdzy.
Jeden z graczy cisnął w niego piłką — ale za późno, za późno, o wiele za późno. Gracz, zgodnie z rytuałem, przeklął swoje parszywe szczęście.
Chrono wstał, otrzepał się i ponownie ucałował talizman, tym razem w podzięce za kolejne dotarcie do celu.
Chrono święcie wierzył, że cała jego moc pochodzi od talizmanu; tak samo wierzyli jego koledzy, a nawet — w głębi duszy — i panna Fenstermaker.
Oto historia talizmanu.
Pewnego dnia panna Fenstermaker zabrała dzieci na lekcję poglądową do fabryki miotaczy ognia. Dyrektor fabryki objaśnił dzieciom kolejne stadia produkcji miotacza ognia i wyraził nadzieję, że niektóre z dzieci, gdy podrosną, zechcą podjąć u niego pracę. Pod koniec wycieczki, w pakowalni, dyrektor złapał się w spiralę stalowej taśmy używanej do zabezpieczania zapakowanych już miotaczy ognia.
Był to spiralny kawałek zębatej taśmy, porzucony w przejściu hali przez niechlujnego robotnika. Zanim dyrektor zdołał wyzwolić się z potrzasku, otarł sobie całą kostkę u nogi i rozdarł spodnie. Odstawił wówczas pierwszy — w przeciwieństwie do poprzednich — w pełni zrozumiały dla dzieci pokaz. Zgodnie z zasadami logiki, wściekł się na spiralę.
Zaczął ją deptać.
A kiedy złapała go ponownie, pochwycił ją i pociął na czterocalowe kawałki, używając w tym celu gigantycznych nożyc.
Dzieci były podbudowane moralnie, głęboko wstrząśnięte i bardzo zadowolone. A kiedy opuszczały pakowalnię, Chrono podniósł jeden z czterocalowych odcinków spirali i schował do kieszeni. Odcinek podniesiony przez chłopca Chrono różnił się od pozostałych tym, że miał wyborowane dwie dziurki.
To był właśnie talizman chłopca Chrono, który stał się częścią jego osoby nie mniej ważną niż prawa ręka. Można powiedzieć, że system nerwowy chłopca Chrono obejmował i tę blaszkę. Ktokolwiek dotknąłby blaszki, dotknąłby i Chrona.
Dezerter Wujo wyprostował się za turkusowym głazem, po czym z animuszem i urzędową miną wkroczył na boisko. Uprzednio pozbawił swój mundur wszelkich insygniów. Nadało mu to urzędowy, wojowniczy wygląd, nie sugerujący jednak udziału w żadnym konkretnym przedsięwzięciu. Z całego ekwipunku, który dźwigał przed dezercją, Wujo zatrzymał jedynie maczetę, jednostrzałowy mauzer i granat. Leżały one teraz w kryjówce za blokiem turkusa, razem ze skradzionym rowerem.
Wujo pomaszerował wprost do panny Fenstermaker. Oświadczył jej, że chciałby niezwłocznie porozmawiać z chłopcem Chrono w sprawie służbowej — i to bez świadków. Nie powiedział jej, że jest ojcem chłopca. Fakt, że był ojcem, nie upoważniał go do niczego. Fakt, że był urzędnikiem, upoważniał go do wszystkiego, o co byłby uprzejmy poprosić.
Biedna panna Fenstermaker z łatwością dała się nabrać. Zgodziła się, aby Wujo porozmawiał z chłopcem w jej gabinecie.
Gabinet panny Fenstermaker zawalony był nie poprawionymi klasówkami, częściowo nawet sprzed pięciu lat. Panna Fenstermaker miała spore zaległości w pracy — tak spore, że ogłosiła moratorium pracy dydaktycznej do momentu, kiedy upora się z wystawieniem stopni za klasówki. Niektóre sterty papieru zawaliły się tworząc lodowce, sięgające mackami pod biurko panny Fenstermaker, do hallu, a nawet do jej prywatnej ubikacji.
Dwupółkową etażerkę wypełniała kolekcja minerałów.
Nikt nigdy nie kontrolował pracy panny Fenstermaker. Nikomu na tym nie zależało. Wystarczyło, że panna Fenstermaker legitymowała się uprawnieniami nauczycielskimi wydanymi w stanie Minnesota, USA, Ziemia, System Słoneczny, Droga Mleczna.
Podczas rozmowy z synem, Wujo siedział za biurkiem panny Fenstermaker, a Chrono stał przed nim. Chrono stał na własne życzenie.
Planując przemowę do syna, Wujo machinalnie otwierał kolejne szuflady biurka, odkrywając przy tym, że i one pełne są minerałów.
Chrono był bystry i agresywny. Zanim Wujo wymyślił, jak zacząć rozmowę, Chrono go ubiegł.
— Głupie gadanie — powiedział.
— Co takiego? — zdziwił się Wujo.
— Wszystko, co pan powie. Głupie gadanie — wyjaśnił ośmiolatek.
— A skąd wiesz? — zainteresował się Wujo.
— Wszyscy tak samo głupio gadają — oświadczył Chrono. — Po co mnie pan w ogóle pyta o zdanie? I tak, jak skończę czternaście lat, wsadzicie mi coś w głowę i będę robił, co wam się spodoba.
Chrono nawiązywał do faktu, że anteny wmontowywano dzieciom dopiero po ukończeniu przez nie czternastego roku życia. Chodziło o rozmiar czaszki. W dniu czternastych urodzin dziecko wędrowało do szpitala na operację. Golono mu głowę, a lekarze i pielęgniarki dowcipkowali sympatycznie na temat jego dojrzałości. Zanim dziecko przewieziono do sali operacyjnej, zadawano mu pytanie, jakie lody lubi najbardziej. Gdy dziecko budziło się po operacji, czekała na nie duża porcja wybranych lodów — orzechowych, waniliowych, czekoladowych albo innych.
— Twoja matka też głupio gada?
— Tak, odkąd ostatnim razem wróciła ze szpitala — odparł Chrono.
— A ojciec? — zapytał Wujo.
— Nic o nim nie wiem — odpowiedział Chrono. — Nie obchodzi mnie. Jest taki sam głupi, jak cała reszta.
— A kto nie jest głupi? — zapytał Wujo.
— Ja — odparł Chrono. — Nikt więcej.
— Podejdź bliżej — powiedział Wujo.
— Po co? — spytał Chrono.
— Bo chcę ci powiedzieć na ucho jedną strasznie ważną rzecz.
— Wątpię — powiedział Chrono.
Wujo wstał, obszedł biurko, zbliżył się do chłopca i szepnął mu do ucha:
— Jestem twoim ojcem! — Z chwilą, gdy wymówił te słowa, serce zaczęło mu dudnić jak młot pneumatyczny.
Chrono był nieporuszony.
— No i co z tego? — zapytał z kamienną twarzą. Nikt mu nigdy nie uświadomił, nie pokazał na przykładzie, że ojciec jest czymś istotnym. Na Marsie słowo „ojciec” pozbawione było ładunku emocjonalnego.
— Przyszedłem cię zabrać — powiedział Wujo. — Jakoś się stąd wydostaniemy.
Potrząsnął chłopcem łagodnie, próbując wykrzesać z niego iskierką zainteresowania.
Chrono metodycznie odrywał palce ojca z własnego ramienia jakby to były pijawki.
— I co będziemy robić? — zapytał.
— Żyć! — zawołał Wujo.
Chłopiec zlustrował ojca beznamiętnym spojrzeniem, próbując znaleźć choćby jeden powód, dla którego miałby wchodzić w konszachty z obcym. Wydobył z kieszeni swój talizman i potarł go obiema dłońmi.
Wyimaginowana moc, jakiej dostarczał mu talizman, pozwoliła chłopcu Chrono konsekwentnie nie ufać nikomu i żyć tak, jak dotychczas, w furii i samotności.
— Ja już żyję — powiedział. — Niczego nie potrzebuję — dodał. — Niech pan idzie do diabła.
Wujo cofnął się. Usta skrzywiły mu się w podkówkę.
— Do diabła? — szepnął.
— Wszystkim każę się wynosić do diabła — oświadczył chłopiec. Starał się być uprzejmy, ale natychmiast zmęczył się wysiłkiem. — Czy mogę już wrócić na boisko?
— Własnemu ojcu każesz iść do diabła? — mamrotał Wujo. Pytanie to sięgnęło echem poprzez opustoszałą pamięć Wuja do nietkniętego zakamarka, gdzie drzemały okruchy jego własnego dzieciństwa. Dziwaczne dzieciństwo Wuja upłynęło na marzeniach o ujrzeniu i ukochaniu wreszcie ojca, który nie chciał go oglądać i wcale nie pragnął jego miłości.
— Słuchaj, ja… ja zdezerterowałem, żeby tu przyjść… żeby cię odszukać — wydukał Wujo.
W oczach chłopca rozbłysła iskierka zainteresowania, która natychmiast zgasła.
— Dorwą pana — powiedział. — Każdego w końcu dorwą.
— Ukradnę statek kosmiczny — mówił Wujo. — Ty, twoja matka i ja wsiądziemy do niego i odlecimy stąd!
— Dokąd? — zapytał chłopiec.
— Gdzieś, gdzie jest dobrze! — odparł Wujo.
— Niech mi pan powie, gdzie jest dobrze — nalegał Chrono.
— Nie wiem. Trzeba będzie poszukać! — odparł Wujo. Chrono z politowaniem pokiwał głową.
— Bardzo mi przykro — rzekł — ale wydaje mi się, że pan nie wie, co pan mówi. Po prostu zginie przez pana cała masa ludzi.
— Chcesz tu zostać? — zapytał Wujo.
— Mnie tu nie jest źle — odparł Chrono. — Czy mogę już wrócić na boisko?
Wujo rozpłakał się.
Płacz Wuja zaniepokoił chłopca, Chrono nigdy jeszcze nie widział płaczącego mężczyzny. Sam też nigdy nie płakał. — Idę na boisko! — wrzasnął dziko i wybiegł z gabinetu.
Wujo podszedł do okna. Wyjrzał na żelazne boisko. Drużyna chłopca Chrono grała teraz w polu. Chrono dołączył do drużyny, stanął twarzą do serwującego, którego plecy oglądał Wujo.
Chrono ucałował talizman i schował go do kieszeni.
— Dobra, chłopaki! — ryknął gardłowo. — Do roboty, chłopaki! Zabijemy go!
Kobieta Wuja, matka chłopca Chrono, pracowała jako instruktorka w Szkole Oddechowej Schliemanna, do której uczęszczali rekruci. Metoda oddechowa Schliemanna polega, rzecz jasna, na przystosowaniu człowieka do przebywania w próżni lub w niesprzyjającej atmosferze, bez hełmu czy innej nieporęcznej aparatury respiracyjnej.
Najogólniej rzecz biorąc, metoda ta sprowadza się do zażywania bogatych w tlen pigułek. Pobierany w tej postaci tlen przenika do krwiobiegu nie poprzez płuca, lecz przez ścianki jelita cienkiego. Na Marsie pigułki te nosiły oficjalną nazwę Bojowych Racji Tlenowych, potocznie zaś zwano je pigułami.
Metodę oddechową Schliemanna najłatwiej jest stosować w atmosferze nieszkodliwej, lecz i bezwartościowej, jaką była na przykład atmosfera Marsa. Oddychający oddycha i mówi normalnie, mimo iż w atmosferze nie występuje tlen, który nadawałby się do wchłonięcia w płuca. Należy jedynie pamiętać o regularnym zażywaniu piguł.
Na kursach, które prowadziła kobieta Wuja, rekruci zaznajamiali się z technikami trudniejszymi, stosowanymi w próżni lub w atmosferze szkodliwej dla człowieka. Oddychanie wymaga wówczas nie tylko regularnego łykania pigułek, lecz i blokowania otworów usznych i nosowych, przy jednoczesnym zaciskaniu ust. Każda próba nabrania powietrza czy przemówienia powoduje krwotok i zwykle śmierć.
Kobieta Wuja była jedną z sześciu instruktorek w Szkole Oddechowej Schliemanna, do której uczęszczali rekruci. Pracowała w jałowej, bielonej sali bez okien, o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych. Wzdłuż ścian sali biegły ławki.
Na ustawionym pośrodku stole znajdował się słój piguł, słój zatyczek do nosa i uszu, rolka przylepca, nożyczki i mały magnetofon. Magnetofon miał za zadanie emitować muzykę podczas długich przerw, kiedy uczniowie nie mieli nic do roboty, poza cierpliwym oczekiwaniem na efekty działania własnej fizjologii.
Taki okres właśnie trwał. Uczniowie przed chwilą zażyli piguły. Teraz mieli za zadanie siedzieć cicho na ławkach i słuchać muzyki, czekając, aż piguły dotrą w rejony ich jelit cienkich.
Piosenkę, której słuchali, piracka radiostacja marsjańska przechwyciła ostatnio z jakiejś ziemskiej audycji muzycznej. Na Ziemi był to wielki szlagier; wykonywał go tercet w składzie: głos męski, głos żeński i dzwony kościelne. Piosenka nosiła tytuł: „Bóg to inżynier naszych dusz”. Chłopiec i dziewczyna śpiewali na przemian po jednej linijce tekstu, aby w refrenie połączyć się w harmonijny duet.
Dzwony kościelne łkały i zawodziły, ilekroć w tekście pojawiła się wzmianka natury religijnej.
Rekrutów było siedemnastu. Wszyscy mieli na sobie nowiutkie szorty barwy mchu. Kazano im się rozebrać, aby instruktorka mogła bez trudu śledzić ich zewnętrzne reakcje fizjologiczne na technikę oddechową Schliemanna.
Rekruci byli świeżo po aplikacji amnezji i założeniu anten w szpitalu Centrum Recepcyjnego. Wszyscy mieli ogolone głowy, a na nich pasy przylepca, biegnące od ciemienia aż po nasadę karku.
Przylepiec wskazywał lokalizację anteny.
Oczy rekrutów ziały pustką, jak okna opuszczonego młyna.
Podobnie i oczy instruktorki, gdyż ona także przeszła ostatnio zabieg czyszczenia pamięci.
Kiedy wychodziła ze szpitala, poinformowano ją, jak się nazywa, gdzie mieszka, i jak należy uczyć oddychania metodą Schliemanna? Był to praktycznie komplet informacji, jakich jej udzielono. Powiedziano jej ponadto jeszcze jedno: że ma ośmioletniego syna imieniem Chrono i że, jeśli zechce, może odwiedzać go w szkole we wtorki po południu.
Instruktorka, matka chłopca Chrono, kobieta Wuja, miała na imię Be. Nosiła mszystozielony dres i białe tenisówki, a na szyi — gwizdek na łańcuszku i stetoskop.
Na podkoszulku miała wyhaftowane imię.
Popatrzyła na zegar ścienny. Minęło dość czasu, aby nawet najbardziej opieszały system trawienny przetransportował pigułę do jelita cienkiego. Be wstała, wyłączyła magnetofon i dmuchnęła w gwizdek.
— Na miejsca! — zawołała.
Rekruci nie przeszli jeszcze zasadniczego szkolenia wojskowego, nie zdołali więc od razu precyzyjnie zająć miejsc. Na podłodze wymalowane były kwadraty, wewnątrz których rekruci mieli się poustawiać, formując miłe dla oka rzędy i szeregi. Rozpoczęła się zabawa przypominająca komórki do wynajęcia: po kilku pustookich rekrutów tłoczyło się zapamiętale do jednego kwadratu, W końcu jednak każdy trafił na właściwe miejsce.
— W porządku — powiedziała Be. — Proszę teraz wyjąć zatyczki i zatkać nimi nosy i uszy.
Rekruci dzierżyli zatyczki w zaciśniętych dłoniach. Pozatykali sobie nosy i uszy.
Be przeszła od jednego do drugiego, sprawdzając, czy wszystkie nosy i uszy zostały należycie zapieczętowane.
— W porządku — oświadczyła zakończywszy inspekcję. — Bardzo dobrze — pochwaliła. Ze stołu wzięła rolkę przylepca. — Udowodnię wam teraz, że posiadając Bojowe Racje Tlenowe, czy też, jak wkrótce nauczycie się nazywać je po wojskowemu: piguły, nie potrzebujecie w ogóle używać płuc.
Przeszła wzdłuż szeregów, zaklejając wszystkie usta kawałkami przylepca. Nikt nie protestował. Kiedy skończyła, nikt nie dysponował aperturą stosowną do wyrażania protestu?
Be zanotowała dokładny czas i ponownie włączyła magnetofon. Przez dwadzieścia następnych minut czekało ją jedynie obserwowanie zmian kolorystycznych na nagich ciałach i konwulsji szczelnie zapieczętowanych, bezużytecznych płuc. Zgodnie z teorią, ciała powinny były przybrać najpierw barwę siną, następnie czerwoną, zaś po upływie przepisowych dwudziestu minut — z powrotem naturalną. Klatki piersiowe miały natomiast kolejno: drgać z wielką mocą, poniechać wysiłku, powrócić do normy.
Po zakończeniu dwudziestominutowej próby każdy rekrut powinien czuć się skutecznie przekonany, że oddychanie za pomocą płuc jest w ogóle zbędne. Teoretycznie, każdy absolwent Szkoły Oddechowej Schliemanna powinien był nabrać takiej ufności w siebie samego i piguły, że w każdej chwili gotów byłby wyskoczyć z rakiety, czy to na ziemski Księżyc, czy na dno ziemskiego oceanu — obojętne gdzie — nie zastanawiając się ani przez ułamek sekundy, w co właściwie skacze.
Be przysiadła na ławce.
Pod jej wspaniałymi oczami widniały ciemne kręgi. Kręgi pojawiły się, gdy wyszła ze szpitala i ciemniały teraz z każdym dniem. W szpitalu obiecywano Be, że z każdym dniem będzie spokojniejsza i bardziej zorganizowana. Powiedziano jej też, że gdyby przypadkiem czuła się inaczej, ma się natychmiast zgłosić do szpitala po dalszą pomoc.
— Każdy z nas potrzebuje czasem pomocy — rzekł doktor Morris N. Castle. — Nie ma się czego wstydzić. Może któregoś dnia ja przyjdę po pomoc do pani, Be? I z pewnością nie zawaham się o nią poprosić.
Be trafiła do szpitala po tym, jak pokazała swemu przełożonemu wiersz własnego autorstwa o metodzie oddechowej Schliemanna:
Zerwij z powietrzem na zawsze — już czas,
I wszystkie ujścia zablokuj;
Gardło zaciśnij jak skąpiec pełną garść,
Niech życie siedzi w środku.
Głęboki wdech i wydech — to nie my!
Oddech to zwykła słabość.
A gdy w śmiertelną przestrzeń przyjdzie iść,
Pamiętaj: nic nie gadać!
Gdy cię ogarnie żałość albo śmiech,
Niech jedna łza to powie.
Dusza jest twoim więźniem, serce też —
Pora uwięzić mowę.
Wszak każdy z nas jest wyspą, która płynie przez morza nieożywione.
Tak, każdy z nas jest wyspą: wyspą-fortecą, wyspą-domem.
Be, która za napisanie tego sonetu trafiła do szpitala, miała niezwykle wyrazistą twarz: wyniosłą, o wydatnych kościach policzkowych. W zdumiewający sposób przypominała indiańskiego wojownika. Ktokolwiek jednak tak by ją przyrównał, musiałby natychmiast dodać, że wyglądała przy tym naprawdę wspaniale.
Ktoś nagle zapukał do drzwi klasy. Be podeszła do drzwi i otworzyła je.
— Słucham? — powiedziała.
W opustoszałym korytarzu stał czerwony, zgrzany mężczyzna w mundurze. Mundur nie miał dystynkcji. Na plecach mężczyzny wisiał karabin. Mężczyzna miał głęboko osadzone, rozbiegane oczy.
— Posłaniec — burknął. — Wiadomość dla Be.
— To ja — odparła niepewnie Be.
Posłaniec zlustrował ją wzrokiem od stóp do głów. Poczuła się naga pod jego spojrzeniem. Ciało mężczyzny promieniowało gorączką, która otoczyła Be jak duszny namiot.
— Poznajesz mnie? — szepnął mężczyzna.
— Nie — odparła Be. Pytanie sprawiło jej wielką ulgę. Wyglądało na to, że mieli już kiedyś ze sobą do czynienia. A więc jego wizyta była zgodna z panującymi zwyczajami — tyle że w szpitalu Be zapomniała i jego, i zwyczaje.
— Ja też cię nie pamiętam — szepnął.
— Byłam w szpitalu — powiedziała Be. — Musieli wyczyścić mi pamięć.
— Mów szeptem! — pouczył ją z irytacją.
— Co? — zdziwiła się Be.
— Mów szeptem! — powtórzył.
— Przepraszam — szepnęła. Wyglądało na to, że mówienie szeptem należy do obyczaju związanego z tym konkretnym urzędnikiem. — Zapomniałam o bardzo wielu rzeczach.
— Wszyscyśmy dużo pozapominali — odparł zjadliwym szeptem. Ponownie zerknął w głąb korytarza. — Jesteś matką chłopca Chrono, tak? — upewnił się szeptem.
— Tak — odszepnęła.
Dziwny posłaniec zajrzał jej bacznie w oczy. Nabrał powietrza, westchnął, zmarszczył brwi i szybko zamrugał powiekami.
— Co?… co to za wiadomość? — szepnęła Be.
— Wiadomość brzmi tak — szepnął posłaniec. — Jestem ojcem chłopca Chrono. Zdezerterowałem właśnie z armii. Nazywam się Wujo. Zamierzam uciec stąd razem z tobą, chłopcem i moim najlepszym przyjacielem. Nie wiem na razie, jak to zrobić, ale musisz być gotowa w każdej chwili! — Podał jej granat ręczny. — Schowaj to gdzieś — szepnął. — Kiedy przyjdzie czas, może ci się przydać.
Z dyżurki w końcu korytarza dobiegły nerwowe okrzyki.
— Powiedział, że ma do przekazania poufną wiadomość! — wrzeszczał jakiś mężczyzna.
— Ładny mi posłaniec! Tramwaj w oku! — wrzeszczał drugi. — To dezerter wojenny! Do kogo przyszedł?
— Nie mówił. Powiedział, że to ściśle tajne. Rozległ się gwizdek.
— Sześciu za mną! — wrzasnął mężczyzna. — Przeszukamy wszystkie sale. Reszta — otoczyć budynek!
Wujo wepchnął Be z granatem ręcznym do klasy i zamknął drzwi. Zdjął broń z ramienia i wycelował ją w zakorkowanych, pozalepianych plastrem rekrutów.
— Niech mi tylko który mrugnie albo spróbuje jakichś sztuczek — zagroził — a będzie po was.
Wyprostowani sztywno na wyznaczonych polach, rekruci nie zareagowali. Byli sinobladzi.
Klatki piersiowe drgały im konwulsyjnie.
Cała uwaga każdego z żołnierzy skupiona była w rejonie dwunastnicy, gdzie rozpuszczała się właśnie niewielka, biała, życiodajna pigułka.
— Gdzie mogę się schować? — zapytał Wujo. — Jak się stąd wydostać?
Be nie musiała odpowiadać. W sali nie było gdzie się schować. Nie było też wyjścia, z wyjątkiem drzwi na korytarz.
Pozostawało tylko jedno — i Wujo to właśnie zrobił. Rozebrał się do mszystozielonych szortów, ukrył karabin pod ławką, powsadzał sobie zatyczki w uszy i nozdrza, zalepił usta i stanął między rekrutami.
Głowę miał ogoloną, tak samo jak rekruci. I tak samo jak oni nosił na niej plaster biegnący od ciemienia po nasadę karku. Wujo był tak beznadziejnym żołnierzem, że lekarze w szpitalu otworzyli mu czaszkę, aby sprawdzić, czy nie cierpi przypadkiem na niedowład anteny.
Be obiegła salę wzrokiem. Była spokojna jak w transie. Otrzymany od Wuja granat dzierżyła pionowo, jak gdyby to był wazon z doskonałej piękności różą. Następnie podeszła do miejsca, w którym Wujo ukrył karabin, i ułożyła granat obok mauzera — ułożyła go starannie, okazując przykładny respekt dla cudzej własności.
Następnie zajęła swoje miejsce przy stole.
Ani nie wpatrywała się w Wuja, ani też nie omijała go wzrokiem. W szpitalu powiedziano jej, że przeszła bardzo, bardzo poważną chorobę, która grozi nawrotem, jeśli Be nie skoncentruje się tylko i wyłącznie na pracy, pozwalając innym myśleć i martwić się za siebie. Jej jedynym zadaniem było za wszelką cenę zachować spokój.
Jazgot fałszywych alarmów, w jakie obfitowało przeczesywanie budynku, rozlegał się coraz bliżej.
Be programowo odcięła się od troski o cokolwiek. Wujo, z chwilą zajęcia miejsca wśród rekrutów, zredukował sam siebie do roli numeru porządkowego. Obserwując go pod kątem zawodowym, Be stwierdziła, że ciało Wuja przybiera barwę sinozieloną, zamiast czysto sinej. Mogło to oznaczać, że Wujo od kilku godzin nie zażył piguły, skutkiem czego wkrótce wykituje.
Dać mu spokojnie wykitować, było niewątpliwie najbezpieczniejszym rozwiązaniem problemu, jaki Wujo postawił przed Be. A Be nade wszystko pragnęła spokoju.
Nie wątpiła, że Wujo jest ojcem jej dziecka. Takie było życie. Be nie pamiętała Wuja i nie zadała sobie trudu przyjrzenia mu się teraz, aby go rozpoznać następnym razem — jeśliby miało dojść do następnego razu. Nie miała co z nim począć.
Zauważyła, że ciało Wuja nabrało barwy zdecydowanie zielonkawej. Jej diagnoza była więc słuszna. Wykituje lada chwila.
Be zdrzemnęła się na jawie. We śnie ujrzała małą dziewczynkę w wykrochmalonej sukience, białych rękawiczkach i białych pantofelkach, z własnym białym kucykiem. Be zazdrościła dziewczynce, że jest taka czyściutka.
Be nie miała pojęcia, kim może być dziewczynka ze snu. Wujo padł bezszelestnie, wiotki jak wór podrobów.
Wujo obudził się i stwierdził, że leży na plecach w koi statku kosmicznego. W kabinie paliło się oślepiające światło. Wujo zaczął wrzeszczeć, ale kacowaty ból głowy natychmiast zamknął mu usta.
Z wysiłkiem stanął na nogi i jak pijany uczepił się stelaża koi. Był sam. Ktoś na nowo ubrał go w mundur.
W pierwszej chwili Wujo pomyślał, że wystrzelili go w przestrzeń wiekuistą.
Zaraz jednak stwierdził, że luk na zewnątrz jest otwarty, a za lukiem widać twardy grunt.
Wujo wygramolił się przez właz i zwymiotował.
Uniósłszy załzawione oczy stwierdził, że najprawdopodobniej nadal jest na Marsie, czy też na czymś, co uderzająco przypomina Marsa.
Była noc.
Żelazną równinę pokrywały rzędy i szeregi statków kosmicznych.
Na oczach Wuja szereg rakiet pięciomilowej długości oderwał się od szyku i melodyjnie poszybował w przestrzeń.
Zaszczekał pies. Szczekanie przypominało odgłos wielkiego mosiężnego gongu.
Zaraz potem z czeluści nocy wybiegł susami pies, wielki i przeraźliwy jak tygrys.
— Kazak! — krzyknął w ciemności męski głos.
Pies zatrzymał się posłusznie, ale nie spuszczał oka z Wuja; groźbą swych długich, oślinionych kłów, przyszpilił go do ściany statku.
Pan psiska wychynął z ciemności, poprzedzony tańczącym snopem światła latarki. Kiedy znalazł się o kilka jardów od Wuja, przyłożył sobie latarkę pod brodę. Jego twarz, zmieniona kontrastowym światłocieniem, przypominała oblicze demona.
— Czołem, Wuju — powiedział. Zgasił latarkę i przesunął się w bok, stając w smudze światła, którym rzygał właz rakiety. Był potężny, dziwnie miękki i cudownie pewny siebie. Nosił krwistoczerwony mundur wojsk narciarsko-desantowych i ich charakterystyczne buty o ściętych noskach. Był nieuzbrojony, jeśli nie liczyć czarno-złotej laseczki długości jednej stopy.
— Dawnośmy się nie widzieli — dodał, krasząc słowa nikłym uśmieszkiem w kształcie litery „v”. Przemawiał gardłowym tenorem z melodyjnym zaciąganiem.
Wujo nie przypominał go sobie, za to mężczyzna najwyraźniej dobrze znał Wuja — i myślał o nim z dużą serdecznością.
— Kto ja jestem, Wuju? — spytał, żartobliwie mężczyzna. Wuja zatkało. To musiał być Stony Stevenson, najlepszy nieustraszony przyjaciel Wuja.
— Stony? — szepnął Wujo.
— Stony? — powtórzył mężczyzna. Roześmiał się. — Mój Boże — powiedział. — Ileż to razy żałowałem, że nie jestem Stonym, i ile razy jeszcze tego pożałuję!
Ziemia zadrżała. Górą przeszła trąba powietrzna. To otaczające Wuja zewsząd rakiety smyrgnęły w powietrze i znikły z pola widzenia.
Statek Wuja miał teraz do dyspozycji cały sektor żelaznej równiny. Najbliższe statki znajdowały się o jakieś pół mili od niego.
— Twój pułk odleciał, Wuju — rzekł mężczyzna. — A ty zostałeś? Nie wstyd ci?
— Kim pan jest? — zapytał Wujo.
— Cóż znaczy imię w dobie wojny? — odparł mężczyzna. Położył swą wielką dłoń na ramieniu Wuja. — Ech, Wuju, Wuju, Wuju — powiedział. — Przeszedłeś swoje.
— Kto mnie tu przyprowadził? — zapytał Wujo.
— Żandarmeria, chroń ją Panie Boże — odparł mężczyzna.
Wujo pokręcił głową. Łzy spływały mu po policzkach. Był pokonany. Utrzymywanie tajemnicy przestało mieć sens, nawet wobec kogoś, kto mógł być może zadecydować o jego życiu lub śmierci. Do życia i śmierci biedny Wujo miał stosunek obojętny.
— Ja… ja tylko chciałem zebrać swoją rodzinę — powiedział. — Nic więcej.
— Mars to fatalne miejsce na miłość, Wuju. Fatalne miejsce na życie rodzinne — oświadczył mężczyzna.
Mężczyzną tym był, naturalnie, Winston Niles Rumfoord. Rumfoord był głównodowodzącym wszystkiego, co marsjańskie. Nie był wprawdzie praktykującym komandosem narciarsko-desantowym, ale mógł nosić każdy mundur, który przypadł mu do gustu, nie bacząc na piekło, jakie inni musieli przebyć, aby osiągnąć ten przywilej.
— Najsmutniejsza historia miłosna, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić — rzekł Rumfoord — zdarzyła się właśnie na Marsie. Chciałbyś posłuchać, Wuju?
Dawno, dawno temu — zaczął Rumfoord — latający talerz uniósł pewnego człowieka z Ziemi na Marsa. Człowiek ów przystał na ochotnika do Marsjańskich Sił Zbrojnych, dlatego już w podróży nosił szykowny mundur podpułkownika Szturmowej Dywizji Piechoty tychże sił. Czuł się elegancki w każdym calu, zwłaszcza że na Ziemi należał do kategorii upośledzonych duchowo i, jak wszyscy duchowo upośledzeni, uważał, że mundur świadczy o człowieku jak najpiękniej.
Dysponował nietkniętą jeszcze pamięcią, a instalacja anteny dopiero go czekała. Mimo to był tak szczerze oddany sprawie marsjańskiej, że powierzono mu pilotowanie statku kosmicznego. O takim rekrucie werbownicy mawiają, że ochrzcił swoje jaja imionami Dejmos i Fobus — dodał Rumfoord. — Deimos i Phobos to dwa księżyce Marsa.
Podpułkownik ów, nie mający za grosz militarnego wyszkolenia, doświadczał podczas podróży tego, co Ziemianie nazywają „odnajdywaniem się w roli”. Nie wiedząc absolutnie nic o przedsięwzięciu, w które się wpakował, wydawał on rozkazy innym rekrutom i pilnował, by je wypełniali.
Rumfoord uniósł palec, a Wujo ze zdumieniem stwierdził, że palec jest przezroczysty.
— Na pokładzie talerza była tylko jedna kabina pierwszej klasy, do której nie wolno mu było wchodzić — ciągnął Rumfoord. — Załoga wyjaśniła mu troskliwie, że apartament należy do najpiękniejszej z kobiet, jakie kiedykolwiek przewieziono na Marsa, i że każdy mężczyzna, ujrzawszy tę kobietę, musiałby się w niej zakochać. Miłość zaś — jak twierdzili — jest zgubą każdego żołnierza, z wyjątkiem najtwardszych asów munduru.
Oburzony sugestią, że nie zalicza się do najtwardszych asów munduru, Wujo uraczył załogę całą serią opowieści o swych finezyjnych przewagach w dziedzinie obcowania z najwspanialszymi kobietami, z których żadna nie zdołała wzruszyć głazu jego serca. Załoga nie pozbyła się jednak sceptycyzmu, wyrażając przy tym śmiałą opinię, że w swoich lubieżnych podbojach Wujo nie natknął się nigdy na tak inteligentną i wyniosłą piękność, jak ta w zamkniętym apartamencie.
Ogromny, zdawałoby się, szacunek załogi dla Wuja uległ w tym miejscu nieznacznemu podważeniu. Pozostali rekruci, czując owo podważenie, także pozwolili sobie zwątpić w jego autorytet. Podpułkownikowi w papuzim uniformie dano wreszcie odczuć, kim jest naprawdę — mianowicie nadętym błaznem. Nikt nie powiedział głośno, jakim to sposobem podpułkownik mógłby odzyskać nadwątlony honor, ale sposób ten był dla wszystkich oczywisty. Aby odzyskać honor, podpułkownik musiał uwieść piękność z zamkniętego apartamentu. Podpułkownik gotów był uczynić to w każdej chwili.
Załoga jednak — ciągnął Rumfoord — w dalszym ciągu usiłowała ustrzec go przed niechybną miłosną porażką i złamaniem serca. Ego podpułkownika zasyczało, zaskwierczało, pyknęło, trzasnęło — i sflaczało.
W mesie oficerskiej — opowiadał dalej Rumfoord — odbywała się właśnie mała prywatka. Nasz podpułkownik spił się jak bela i zaczął rozrabiać. Na nowo chełpił się swą bezduszną rozwiązłością na Ziemi. Nagle spostrzegł, że ktoś podrzucił mu na dno szklanki klucz do apartamentu.
Podpułkownik udał się tam niezwłocznie, otworzył drzwi kabiny i zaryglował je za sobą — rzekł Rumfoord. — Wewnątrz apartamentu było ciemno, lecz wnętrze głowy podpułkownika rozjaśniał alkohol i butne słowa oświadczenia, jakie złoży nazajutrz przy śniadaniu.
Bez trudu posiadł w ciemności kobietę osłabioną strachem i środkami uspokajającymi — ciągnął Rumfoord. — Był to akt pozbawiony radości, w którym zaspokojenia nie zaznał nikt poza Matką Naturą i jej najprymitywniejszymi krewniakami.
Nasz podpułkownik czuł się nieszczególnie. Czuł się parszywie. Nieroztropnie zapalił światło, w nadziei, że uroda kobiety pozwoli mu poczuć dumę z własnej zwierzęcości — ciągnął smętnie Rumfoord. — Na koi kuliła się dość pospolitej urody kobieta po trzydziestce. Miała zaczerwienione oczy i twarz spuchniętą od łez i rozpaczy.
Co więcej, nasz podpułkownik wiedział, kto to jest. Była to kobieta, która, zgodnie z pewną przepowiednią, miała kiedyś urodzić dziecko podpułkownika — rzekł Rumfoord. — Podczas ich poprzedniego spotkania okazała mu tyle dumy i pogardy, teraz zaś była tak zdruzgotana, że nawet bezduszny podpułkownik poczuł się wzruszony.
Nasz podpułkownik po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie wówczas coś, czego większość ludzi nigdy sobie nie uświadamia: że jest nie tylko ofiarą złośliwego losu, lecz i jednym z najokrutniejszych tego losu wysłanników. Kiedy spotkali się poprzednio, kobieta uważała go za świnię. Teraz udowodnił jej bezspornie, że istotnie jest świnią.
Jak słusznie przewidywała załoga — ciągnął Rumfoord — podpułkownik był po tym zdarzeniu do niczego jako żołnierz. Wplątał się beznadziejnie w zawiłą taktykę zadawania najlżejszego, zamiast jak najsilniejszego, bólu. Dowodem jego sukcesów na tym polu niechaj będzie fakt, że uwiedziona kobieta obdarowała go zrozumieniem i przebaczeniem.
Kiedy statek dotarł na Marsa, podpułkownik zorientował się podczas przypadkowej rozmowy w szpitalu Centrum Recepcyjnego, że wkrótce odbiorą mu pamięć. W związku z tym napisał do siebie pierwszy z serii listów, które zawierały w punktach wszystko, o czym nie chciał zapomnieć. Pierwszy list dotyczył w całości skrzywdzonej kobiety.
Już pozbawiony pamięci, nasz podpułkownik odszukał ją i stwierdził, że i ona go sobie nie przypomina. Stwierdził ponadto, że kobieta jest w ciąży i nosi w łonie jego dziecko. Postawił więc przed sobą zadanie zdobycia jej miłości, a poprzez nią — także miłości dziecka.
Usiłował wypełnić to zadanie — ciągnął Rumfoord — i to nie jeden raz, Wuju, lecz wiele razy. Za każdym razem doznawał porażki. Zadanie to stało się jednak centralnym problemem jego życia, być może dlatego, że sam pochodził z rozbitej rodziny.
Źródłem jego porażek, Wuju — mówił dalej Rumfoord — była wrodzona oziębłość kobiety, a także szkoła psychiatryczna, która ideały marsjańskiego społeczeństwa utożsamiała ze szlachetnym zdrowym rozsądkiem. Ilekroć naszemu bohaterowi udało się przekabacić kobietę na swoją stronę — totalnie pozbawiona poczucia humoru psychiatria marsjańska prostowała ją na nowo, czyniąc z niej na powrót pełnowartościową obywatelkę.
Zarówno nasz bohater, jak i jego kobieta, byli częstymi gośćmi na oddziałach psychiatrycznych swoich szpitali. I warto, być może, zastanowić się nad tym — zakończył Rumfoord — że ów doszczętnie sfrustrowany mężczyzna był jedynym Marsjaninem, który stworzył dzieło filozoficzne, zaś owa doszczętnie autofrustrująca się kobieta była jedyną Marsjanką, która stworzyła wiersz.
Boaz zbliżył się do kompanijnego statku-matki od strony miasta Phoebe, gdzie szukał Wuja.
— Jasna cholera — zwrócił się do Rumfoorda. — Polecieli sobie, a nas zostawili! — Boaz przyjechał rowerem.
Dostrzegł Wuja.
— Jasna cholera, kumplu — zwrócił się do Wuja. — Dałeś ty, stary, popalić swojemu kumplowi. Jak słowo daję! Jakżeś się tu dostał?
— Żandarmeria — odparł Wujo.
— Jedyny sposób dostania się do dokądkolwiek — uzupełnił beztrosko Rumfoord.
— Musimy ich gonić, kumplu — powiedział Boaz. — Chłopaki nie zaatakują, jak nie ma z nimi statku-matki. O co by mieli walczyć?
— O przywilej zostania pierwszą armią, jaka padła w zbożnym celu — odparł Rumfoord.
— Jak to? — zdziwił się Boaz.
— Nieważne — odparł Rumfoord. — Wy, chłopaki, wskakujcie teraz do środka, zamknijcie właz i naciśnijcie guzik „start”. Dogonicie ich bez kłopotu. Wszystko jest w pełni zautomatyzowane.
Wujo i Boaz wskoczyli do środka.
Rumfoord przytrzymał zewnętrzną klapę włazu.
— Boaz — powiedział — przycisk „start” to jest ten czerwony guzik na środkowym pulpicie.
— Wiem — powiedział Boaz.
— Wuju — rzekł Rumfoord.
— Słucham? — odparł obojętnie Wujo.
— Ta kobieta, ta, co urodziła jego dziecko — rzekł Rumfoord — ta, co była jedyną poetką na Marsie…
— No, co z nią? — zniecierpliwił się Wujo. Nie obchodziła go specjalnie. Nie domyślił się, że kobieta z opowieści Rumfoorda to Be, jego własna kobieta.
— Przed przyjazdem na Marsa była przez kilka lat żoną kogoś innego — powiedział Rumfoord. — Ale kiedy ten pistolet podpułkownik dobrał się do niej w kajucie statku lecącego na Marsa… była nadal dziewicą.
Winston Niles Rumfoord mrugnął do Wuja, zanim zamknął zewnętrzną klapę włazu.
— Zrobiliście jej mężowi niezły kawał, co. Wuju? — powiedział na pożegnanie.