Rozdział 2 Amok w furcie

„Czasami zdaje mi się, że materia, która myśli i czuje, jest wielkim błędem. Za bardzo marudzi. Na tej samej zasadzie można by jednak, jak sądzę, zarzucić głazom, górom i księżycom nadmierny flegmatyzm”.

Winston Niles Rumfoord


Limuzyna pomknęła na północ od Newport, skręciła w żwirową drogę i spotkała się z oczekującym na pastwisku helikopterem.

Przesiadka Malachiego Constanta z limuzyny w helikopter miała zapobiec ewentualnym próbom śledzenia go przez kogokolwiek, a co za tym idzie — odkryciu, kim był brodaty, niedowidzący gość Rumfoordów.

Nikt nie wiedział o trasie eskapady Constanta.

Ani szofer, ani pilot nie wiedzieli, kim naprawdę jest ich pasażer. Dla obydwu Constant nazywał się Jonasz K, Rowley.

— Panie Rowley? — zagadnął szofer wysiadającego z limuzyny Constanta.

— Tak? — odparł Constant.

— Nie bał się pan, panie Rowley?

— Bać się? — Constant był szczerze zdumiony pytaniem. — A czego?

— Czego? — powtórzył z niedowierzaniem szofer. — A tych wszystkich wariatów, co nas chcieli zlinczować.

Constant uśmiechnął się i pokręcił głową. Kiedy przedzierał się środkiem roznamiętnionego tłumu, przeszło mu kilkakrotnie przez myśl, że może zostać ranny.

— Strach niewiele pomaga, nie sądzi pan? — odparł.

Rozpoznał w tym zdaniu stylistykę Rumfoorda, a nawet i odrobinę jego arystokratycznego zaśpiewu.

— Pan to chyba ma jakiegoś anioła stróża. Wszystko spływa po panu jak woda po kaczce — rzekł szofer z podziwem.

Komentarz ten zainteresował Constanta, gdyż z dużą celnością oddawał jego samopoczucie wśród szalejącego tłumu. Constant przyjął go w pierwszej chwili jako metaforę — poetycki obraz własnego nastroju. Osoba strzeżona przez anioła stróża musiałaby się czuć dokładnie tak, jak Constant.

— Mówię panu — ciągnął szofer. — Coś tam pewnie ma na pana oko.

I wówczas Constant doznał olśnienia:

— Przecież tak właśnie było.

Aż do tej chwili prawdy Constant traktował incydent w Newport jak kolejną wizję narkotyczną — efekt kolejnej orgii peyotlowej — barwną, zaskakującą, zabawną i całkowicie pozbawioną następstw.

Lilipucia bramka była elementem snu… tak samo jak nieczynna fontanna… i wielki portret nieskazitelnie białej, niedotykalskiej dziewczynki z nieskazitelnie białym kucykiem… i pokój pod schodami, przypominający wnętrze komina… i fotografia trzech syren z Tytana… i proroctwa Rumfoorda… i zmieszanie Beatrycze Rumfoord na szczycie schodów…

Malachi Constant oblał się zimnym potem. Kolana drżały mu tak, że mało nie wyskoczyły ze stawów, a oczy wylazły z orbit. Zaczynał powoli rozumieć, że wszystko, co do joty, zdarzyło się naprawdę! Wśród tłumu zdołał zachować spokój, gdyż wiedział, że nie umrze na Ziemi.

Coś tam miało na niego oko, jeszcze jak.

Wszystko jedno, co to było — to coś oszczędzało skórę Constanta na…

Constant zaczął wyliczać na palcach atrakcje turystyczne trasy, którą obiecał mu Rumfoord, dygocąc przy tym na całym ciele.

Mars.

Dalej — Merkury.

Dalej — Ziemia po raz drugi.

Dalej — Tytan.

Skoro trasa kończyła się na Tytanie, właśnie tam zapewne Malachi Constant miał zakończyć życie. Umrzeć! Z czego ten Rumfoord tak się cieszył?

Constant dowlókł się jakoś do helikoptera. Wielkie cielsko rozklekotanej stalowej ważki zakołysało się, gdy wsiadał do środka.

— To pan jest Rowley? — spytał pilot.

— Zgadza się — odparł Constant.

— Ale imię to pan ma fikuśne, panie Rowley — zauważył pilot.

— Słucham? — bąknął Constant, bliski mdłości. Patrzył przez plastikową kopułę kabiny, patrzył w górę na wieczorne niebo. Zastanawiał się, czy to możliwe, że są tam jakieś oczy — oczy, które widzą — wszystko, co Constant robi. I jeśli te oczy tam są i chcą, aby Constant coś zrobił albo gdzieś się udał — to jak mogą go do tego zmusić.

Mój Boże! Jak pusto i zimno było tam w górze!

— Mówiłem, że dali panu fikuśne imię — powtórzył pilot.

— Co za imię? — zdziwił się Constant, który całkiem zapomniał, jakie to idiotyczne imię wybrał sobie dla mistyfikacji.

— Jonasz — powiedział pilot.

W pięćdziesiąt dziewięć dni później Winston Niles Rumfoord i jego wierny pies Kazak zmaterializowali się ponownie. Od czasu ich ostatniej wizyty wiele się wydarzyło.

Po pierwsze, Malachi Constant wyprzedał wszystkie akcje Wehikułu Międzygwiezdnego — korporacji, która sprawowała pieczę nad ogromnym statkiem kosmicznym o nazwie „Wieloryb”. Uczynił to, aby odciąć się całkowicie od jedynego znanego sobie sposobu dotarcia na Marsa. Zyski ze sprzedaży ulokował w przedsiębiorstwie tytoniowym Księżycowa Poświata.

Po wtóre, Beatrycze Rumfoord zlikwidowała cały swój bogaty portfel zabezpieczeń, a zyski ulokowała w akcjach Wehikułu Międzygwiezdnego, z zamiarem osiągnięcia decydującego wpływu na wszystko, co tyczyło „Wieloryba”.

Po trzecie, Malachi Constant przyjął zwyczaj wysyłania do Beatrycze Rumfoord obraźliwych liścików, aby zrazić ją do siebie jak najgruntowniej i stać się dla niej człowiekiem absolutnie i po wsze czasy nie do zniesienia. Wystarczyło przeczytać jeden z tych listów, aby wyrobić sobie wyobrażenie o całej reszcie. Ostatni, napisany na firmowej papeterii Magnum Opus — korporacji, której jedynym zadaniem była dbałość o interesy Malachiego Constanta — brzmiał następująco:

Hej, Kosmiczna Laleczko! Całuski ze słonecznej Kalifornii! Fantastycznie by było przelecieć taką wystrzałową damę jak ty pod bliźniaczymi księżycami Marsa. Nie mogę się doczekać. Tylko takiej nigdy jeszcze nie miałem, a założę się, że to jest gatunek ekstra. Na razie tylko ściskam i całuję — Mal.

Po czwarte, Beatrycze zakupiła kapsułkę cyjanku — o wiele bardziej śmiercionośną niż żmija Kleopatry. Zamiarem Beatrycze było przegryźć ją, jeśliby miała kiedykolwiek znaleźć się choćby w tej samej strefie czasowej, co Malachi Constant.

Po piąte, nastąpił krach na giełdzie, który zrujnował między innymi Beatrycze Rumfoord. Za akcje Wehikułu Międzygwiezdnego płaciła ona po 151 i pół, do 169 punktów. W ciągu dziesięciu sesji ceny spadły do 6 i na tym poziomie legły, wahając się okresowo o ułamki punktu. Ponieważ Beatrycze kupowała nie tylko za gotówkę, lecz i na wadium, straciła wszystko, co miała, łącznie z rezydencją w Newport. Pozostało jej tylko trochę ubrań, dobre imię i świadectwo ukończenia gimnazjum dla panienek z dobrych domów.

Po szóste, w dwa dni po powrocie z Hollywood Malachi Constant wydał wystawny bankiet, który dogasał dopiero teraz, w pięćdziesiąt sześć dni później.

Po siódme, młodzieniec z autentyczną brodą, nazwiskiem Martin Koradubian, ujawnił się jako brodacz zaproszony na materializację do posiadłości Rumfoordów. Był to zegarmistrz od zegarków słonecznych, który mieszkał w Bostonie i łgał z niesamowitym wdziękiem.

Redakcja pewnego tygodnika kupiła jego wspomnienia za trzy tysiące dolarów.

Siedząc w Muzeum Kajtka pod kręconymi schodami, Winston Niles Rumfoord z zachwytem i podziwem czytał opublikowaną w tygodniku opowieść Koradubiana. Koradubian twierdził, że Rumfoord powiedział mu wszystko o dziesięciomilionowym roku naszej ery.

Rok dziesięciomilionowy miał być, według Koradubiana, rokiem generalnych porządków. Wszystkie dokumenty dotyczące okresu między śmiercią Chrystusa a rokiem milionowym miały zostać wywiezione na śmietniska i puszczone z dymem. A to dlatego, że — zdaniem Koradubiana — muzea i archiwa zaczną do tego czasu literalnie spychać to, co żywe, z powierzchni Ziemi.

Okres miliona lat, którego dotyczyło spalone barachło, miał zostać podsumowany w podręcznikach historii jednym zdaniem, Według Koradubiana, zdanie to miało brzmieć: „Po śmierci Jezusa Chrystusa nastąpił okres restabilizacji, który trwał, w przybliżeniu, milion lat”.

Winston Niles Rumfoord roześmiał się i odłożył tygodnik ze wspomnieniami Koradubiana. Nic tak nie mogło uradować Rumfoorda jak fachowo wykonane, piramidalne oszustwo.

— Rok dziesięciomilionowy — rzekł Rumfoord na glos, — Rok fajerwerków, defilad i światowych jarmarków. Wymarzony rok na rozsadzanie kamieni węgielnych i wykopywanie z ziemi puszek zawierających opisy — współczesności, które ludzie z upodobaniem w niej zagrzebywali.

Rumfoord nie mówił bynajmniej sam do siebie. Ktoś towarzyszył mu w Muzeum Kajtka.

Tym kimś była jego żona, Beatrycze.

Beatrycze siedziała w fotelu naprzeciwko Rumfoorda. Zeszła na dół, aby zwrócić się do męża o pomoc w godzinie wielkiej potrzeby.

Rumfoord umiejętnie zmienił temat.

Beatrycze, która w białym peniuarze i tak już wyglądała jak duch, zrobiła się sina.

— Człowiek to jednak optymistyczne zwierzę! — rzekł z ożywieniem Rumfoord. — Wyobrażać sobie, że gatunek ludzki przetrwa następne dziesięć milionów lat, jakbyśmy byli zaprojektowani równie optymalnie jak żółwie! — Wzruszył ramionami — A może, kto wie, może rodzaj ludzki właśnie przetrwa tak długo, z czystej przekory. Jak sądzisz?

— Co? — spytała Beatrycze.

— Spróbuj zgadnąć, jak długo jeszcze rasa ludzka posiedzi na Ziemi — zaproponował Rumfoord.

Spomiędzy zaciśniętych zębów Beatrycze wydobył się słaby, przenikliwy, powstrzymywany dźwięk, którego wysokość przekraczała nieomal barierę ludzkiego słuchu. Dźwięk ów zawierał w sobie tę samą zgubną obietnicę, co świst lotek spadającej bomby.

Potem nastąpiła eksplozja. Beatrycze przewróciła fotel, zaatakowała szkielet i cisnęła go w kat, gdzie rozpadł się na kawałki. Opróżniała półki Muzeum Kajtka, roztrzaskując eksponaty o ściany i rozdeptując je na podłodze.

Rumfoord oniemiał.

— Boże święty — wyjąkał. — Dlaczegoś ty to zrobiła?

— Podobno wiesz wszystko — odparła histerycznie Beatrycze. — Podobno nic ci nie trzeba mówić. Poczytaj sobie w moich myślach — i tyle!

Rumfoord przyłożył dłonie do skroni i wybałuszył oczy.

— Szumy… słyszę tylko szumy — powiedział.

— A co byś jeszcze chciał? — piekliła się Beatrycze. — lada chwila znajdę się na bruku, bez grosza przy duszy, a mój małżonek śmieje się ze mnie w najlepsze i wymyśla zagadki!

— To nie była zwykła zagadka — przerwał jej Rumfoord. — Prosiłem cię, byś się zastanowiła, ile lat przetrwa jeszcze rodzaj ludzki. Sadziłem, że pomoże ci to ujrzeć własne problemy w odpowiedniej perspektywie.

— Mam gdzieś rodzaj ludzki! — oświadczyła Beatrycze.

— Tak się składa, że do niego należysz — przypomniał jej Rumfoord.

— W takim razie chętnie zamieniłabym się z szympansem! — odparła Beatrycze. — żaden szympans nie stałby spokojnie z boku, patrząc, jak jego żonie odbierają wszystkie banany. Żaden szympans nie starałby się zmienić swej żony w kosmiczną kurwę dla Malachiego Constanta z Hollywood!

Wyrzuciwszy z siebie te straszliwe słowa, Beatrycze spokorniała nieco. Ze znużeniem pokręciła głową.

— A więc, jak długo jeszcze rasa ludzka posiedzi na Ziemi, wielmożny panie? — zapytała.

— Nie wiem — odpowiedział Rumfoord.

— Myślałam, że wiesz wszystko — powiedziała Beatrycze. — Po prostu zajrzyj w przyszłość.

— Zaglądam w przyszłość — rzekł Rumfoord — i widzę, że kiedy rasa ludzka wymrze, nie będzie mnie już w Systemie Słonecznym. Tak więc, koniec jest dla mnie taką samą tajemnicą jak dla ciebie.

W Hollywood, Kalifornia, błękitny telefon w budce ze sztucznego kryształu stojącej tuż przy basenie Malachiego Constanta, dzwonił i dzwonił bez ustanku.

Stoczenie się człowieka do pozycji godnej zwierzęcia jest zawsze faktem żałosnym. O ileż większa żałość, jeśli człowiek taki miał przed sobą świetlane perspektywy!

Malachi Constant spał snem opoja w przestronnym rynsztoku swojego basenu w kształcie nerki. Rynsztok wypełniony był ciepłą wodą na głębokość ćwierci cala. Constant miał na sobie niebiesko-zielone wieczorowe slipy i smoking ze złotego brokatu. Ubranie przemokło do suchej nitki.

Był całkiem sam.

Basen był niegdyś szczelnie pokryty falującym dywanem gardenii, lecz uporczywy poranny wietrzyk zepchnął wszystkie kwiaty w jeden kąt. Wyglądało to teraz jak koc zwinięty w nogach łóżka. Zwijając koc, wietrzyk obnażył dno basenu wyłożone odłamkami szkła, wiśniami, zrzynkami skórki od cytryny, petami peyotlu, plasterkami pomarańczy, nadziewanymi oliwkami, surową cebulą, telewizorem, strzykawką i wrakiem białego fortepianu. Na powierzchni unosiły się pety po cygarach i papierosach, także i tych z marihuaną.

Basen przypominał w sumie raczej kocioł piekielny niż urządzenie rekreacyjne.

Jedna ręka Constanta zwisała do basenu. Na zanurzonym w wodzie nadgarstku błysnął zegarek słoneczny. Zegarek nie chodził.

Telefon dzwonił dalej.

Constant wybełkotał coś, ale się nie poruszył. Telefon ucichł. Po upływie dwudziestu sekund rozdzwonił się na nowo.

Constant jęknął, usiadł, znowu jęknął.

Z wnętrza domu dobiegł go energiczny, żwawy stukot wysokich obcasów o posadzkę. Olśniewająca, pewna siebie blondyna przeszła z domu do budki telefonicznej, po drodze rzucając Constantowi spojrzenie pełne wyniosłej pogardy.

Żuła gumę.

— Taa? — powiedziała do słuchawki. — A, to znowu pan. Tak, obudził się. Hej! — wrzasnęła w kierunku Constanta. Skrzeczała jak kawka. — Hej tam, kosmonauta!

— Mmm? — zainteresował się Constant.

— Dzwoni do ciebie jeden facet, prezes jakiegoś tam towarzystwa.

— Jakiego towarzystwa? — zapytał Constant.

— Jak się nazywa to, czego pan jest prezesem? — zapytała kobieta w słuchawkę. Rozmówca odpowiedział. — Magnum Opus — powtórzyła. — Ransom K. Fern z Magnum Opus.

— Powiedz mu… powiedz mu, że później do niego zadzwonię — zdecydował Constant.

Kobieta przekazała informację i otrzymała w zamian kolejną wiadomość dla Constanta.

— On mówi, że składa wymówienie.

Constant podniósł się niepewnie, pocierając twarz dłońmi.

— Wymówienie? — powtórzył nieprzytomnie. — Stary Fern składa wymówienie?

— No właśnie — potwierdziła kobieta. Uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją. — On mówi, że nie stać cię już na wypłacenie mu poborów. Mówi, żebyś najlepiej przyjechał pogadać z nim osobiście, zanim pójdzie sobie do domu. — Zaśmiała się. — Mówi, że jesteś spłukany do suchej nitki.

Tymczasem w Newport odgłosy szału Beatrycze Rumfoord ściągnęły do Muzeum Kajtka lokaja imieniem Moncrief.

— Pani wołała, proszę pani?

— Raczej wrzeszczałam, Moncrief — poprawiła go Beatrycze.

— Pani niczego nie potrzebuje, dziękuję, Moncrief — wtrącił się Rumfoord. — Wdaliśmy się po prostu w ożywioną dyskusję.

— Jak śmiesz podejmować decyzje w moim imieniu — upomniała go wyniośle Beatrycze. Zaczynam podejrzewać, że nie jesteś ani w połowie tak wszystkowiedzący, jak udajesz. Tak się składa, że właśnie czegoś potrzebuję, i to bardzo. Potrzebuję kilku rzeczy.

— Słucham panią — rzekł lokaj.

— Chcę, żebyś wpuścił psa do domu — powiedziała Beatrycze. — Chcę go pogłaskać, zanim odejdzie. Chcę się przekonać, czy infundybuła chronosynklastyczna równie skutecznie zabija miłość w psie, jak w człowieku.

Lokaj skłonił się i wyszedł.

— Niezła komedia, i to na oczach służby — zauważył Rumfoord.

— Ogólnie rzecz biorąc — odparła Beatrycze — mój wkład w dobre imię rodziny jest nieco większy niż twój.

Rumfoord zwiesił głowę.

— Czy cię w czymś zawiodłem? Czy to właśnie chcesz mi powiedzieć?

— W czymś? — powtórzyła Beatrycze. — We wszystkim!

— A co, twoim zdaniem, powinienem był zrobić? — zapytał Rumfoord.

— Mogłeś mnie uprzedzić, że będzie krach na giełdzie! — powiedziała Beatrycze. — Mogłeś mi oszczędzić wszystkiego, co dziś przeżywam.

Rumfoord zamachał rękami w powietrzu, bezskutecznie przymierzając się do różnych argumentów.

— No? — ponagliła go Beatrycze.

— Szkoda, że nie możemy przenieść się razem w infundybułę chronosynklastyczna — powiedział w końcu Rumfoord. — Mogłabyś wreszcie zrozumieć, o czym mówię. Zapewniam cię, że fakt, iż nie ostrzegłem cię przed krachem giełdowym, należy do porządku naturalnego w — tym samym stopniu, co kometa Halleya. Wściekanie się na jedno czy na drugie ma — dokładnie tyle samo sensu.

— Czyli, że nie masz za grosz charakteru i ani krzty poczucia odpowiedzialności wobec mojej osoby — podsumowała Beatrycze. — Przepraszam za dosadność sformułowania, ale taka jest prawda.

Rumfoord skłonił głowę i szybkim ruchem odrzucił ją do tyłu.

— Prawda, lecz, mój Boże, jakaż jednostkowa! — westchnął.

Wycofał się z powrotem za parawan tygodnika. Tygodnik w sposób naturalny otworzył się na rozkładówce, gdzie widniała kolorowa reklama papierosów marki Księżycowa Poświata. Koncern tytoniowy Księżycowa Poświata został niedawno wykupiony przez Malachiego Constanta.

„Rozkosze głębi!” — głosił slogan reklamowy. Towarzyszące mu zdjęcie przedstawiało trzy syreny z Tytana — białą, złocistą i brązową.

Palce dłoni Złocistej, spoczywające na jej lewej piersi, były przypadkiem rozstawione, co pozwoliło artyście od reklamy wmalować między nie papierosa marki Księżycowa Poświata. Dym z papierosa snuł się tuż pod nosami Brązowej i Białej, wskutek czego ich bezgraniczna, kosmiczna pożądliwość, wydawała się koncentrować wyłącznie na przepojonym mentolem aromacie dymu.

Rumfoord wiedział, że Constant podejmie próbę zbezczeszczenia zdjęcia poprzez użycie go do celów reklamowych. Ojciec Constanta zachował się niegdyś podobnie, stwierdziwszy, że za żadne skarby nie może kupić oryginału „Mony Lizy” Leonarda da Vinci. Stary Constant ukarał Monę Lizę, używając jej w kampanii reklamowej czopków przeczyszczających. Była to wolnorynkowa forma obcowania z krnąbrnym pięknem.

Rumfoord samymi ustami wyartykułował buczący dźwięk, który tradycyjnie oznaczał, że zbiera mu się na współczucie. Obiektem współczucia był Malachi Constant, który przeżywał właśnie chwile stokroć gorsze niż Beatrycze.

— Czy to już koniec mowy obrończej? — Spytała Beatrycze, zachodząc Rumfoorda od tyłu. Splotła ramiona, a Rumfoord odczytał w jej myślach, że para ostrych, sterczących łokci przypomina szpady do walki z bykiem.

— Co mówiłaś? — zapytał.

— Czy to milczenie, to chowanie się za gazetę, oznacza, że wygłosiłeś całą swoją ripostę? — spytała Beatrycze.

— Riposta, celne słówko — odparł Rumfoord. — Ja coś mówię, ty ripostujesz, potem ja ripostuję twoją ripostę, w końcu przychodzi ktoś trzeci i ripostuje nam obojgu. — Rumfoord zadrżał. — Cóż to za koszmar, nieskończony szereg ludzi, którzy wzajemnie sobie ripostują.

— Czy nie mógłbyś — przerwała mu Beatrycze — udzielić mi w tej chwili kilku typów giełdowych, dzięki którym odzyskałabym wszystko, co straciłam, może być z nawiązką? Jeśli choć trochę się o mnie troszczysz — czy nie mógłbyś powiedzieć mi dokładnie, w jaki sposób Malachi Constant z Hollywood zamierza zwabić mnie na Marsa, żebym go mogła przechytrzyć?

— Posłuchaj mnie — rzekł Rumfoord. — Dla człowieka, który istnieje jako punkt, życie jest jak kolejka górska. — Odwrócił się i uniósł drżące dłonie ku jej twarzy. — Wydarzy ci się mnóstwo różnych rzeczy! Pewnie — ciągnął — że widzę kolejkę, którą podróżujesz, i mógłbym ci oczywiście dać świstek papieru z opisem każdego dołka i zakrętu, ostrzec cię przed każdym straszydłem, które wyskoczy z tunelu. Tylko, że to by ci nic nie pomogło.

— Nie rozumiem, dlaczego nie — powiedziała Beatrycze.

— Bo i tak nie możesz wysiąść z tej kolejki — odparł Rumfoord. — To nie ja ją wymyśliłem, nie ja jestem jej właścicielem i nie ja decyduję o tym, kto nią ma podróżować, a kto nie. Ja tylko wiem, jak ona wygląda.

— I Malachi Constant też jest w tej kolejce? — spytała Beatrycze.

— Tak — odparł Rumfoord.

— I nie uda mi się go ominąć? — spytała Beatrycze.

— Nie — odparł Rumfoord.

— W takim razie może byś mi powiedział, jak dojdzie do naszego spotkania — poprosiła Beatrycze. — Żebym przynajmniej mogła zrobić, co się da.

Rumfoord wzruszył ramionami.

— Zgoda, jeśli chcesz — odparł. — Jeśli to ma ci poprawić samopoczucie…

W tej właśnie chwili — ciągnął — prezydent Stanów Zjednoczonych dla ulżenia bezrobociu ogłasza otwarcie Nowej Ery Kosmicznej. Miliardy dolarów wydatkowane zostaną na budowę bezzałogowych statków kosmicznych, tylko po to, aby dać ludziom pracę. Największą atrakcją otwarcia Nowej Ery Kosmicznej będzie wystrzelenie „Wieloryba”, przewidziane na najbliższy wtorek. Na moją cześć nazwa „Wieloryb” zostanie zmieniona na „Rumfoord”. „Rumfoord”, z ekipą małpek-kapucynek na pokładzie, zostanie wystrzelony w kierunku Marsa. I ty, i Constant będziecie oboje uczestniczyć w ceremonii. Ty wejdziesz na pokład, aby dokonać ceremonialnego przeglądu, a wadliwie działający przełącznik wyśle cię w kosmos razem z małpkami.

W tym punkcie wypada przerwać narrację i zaznaczyć, że kit, który Rumfoord wciskał Beatrycze, był jednym z nielicznych kłamstw, jakich ów człowiek się dopuścił.

W opowieści Rumfoorda prawdą było jedynie to, że „Wieloryb” zmieni nazwę i zostanie wystrzelony we wtorek, oraz to, że prezydent Stanów Zjednoczonych ogłaszał właśnie początek Nowej Ery Kosmicznej.

Niektóre z ówczesnych stwierdzeń prezydenta zasługują na zacytowanie — przy czym należy pamiętać, że prezydent ubarwił słowo „rozwój” wymawiając je: „rozbój”. Ubarwił też słowa „hamak” i „hurt”, które w jego wersji brzmiały: „amok” i „furt”.

— Niektórzy rozgłaszają teorię, że gospodarka amerykańska jest przestarzała i chora — oświadczył prezydent. — Szczerze mówiąc, nie rozumiem, jak można głosić takie brednie, skoro nigdy jeszcze w historii ludzkości nie mieliśmy tak wielkich szans rozboju na wszystkich frontach jak obecnie.

Na jednym froncie zwłaszcza możemy osiągnąć szczególny stopień rozboju, a mianowicie na froncie kosmicznym. Kosmos już raz nas odrzucił, ale dzielny naród amerykański nie uznaje odpowiedzi: „nie” tam, gdzie idzie o rozbój.

Ludzie słabego ducha odwiedzają mnie codziennie w Białym Domu — ciągnął prezydent — płacząc i skamląc, i mówiąc mi: „Och, panie prezydencie, hurtownie są zawalone samochodami, samolotami, sprzętem kuchennym i stosem innych produktów. Nikt już, panie prezydencie — tak mi mówią ci ludzie — nie oczekuje od fabryk produkcji nowych dóbr, bo każdy ma wszystkiego po dwa, trzy albo i cztery egzemplarze”.

Jeden z takich ludzi szczególnie utkwił mi w pamięci, a był to producent amoków, zawalony nadwyżkami, który już nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym, że z każdą chwilą przybywa mu nowy amok w furtowni. A ja mu powiedziałem: „W ciągu dwudziestu lat liczba mieszkańców Ziemi podwoi się i miliardy nowych ludzi zaczną rozglądać się za meblem, na którym mogliby się wyciągnąć, więc niech się pan lepiej trzyma swoich amoków. A póki co — czemu nie miałby pan na jakiś czas zapomnieć o tym całym amoku w furcie i zająć się dla odmiany rozbojem w dziedzinie kosmosu?”

Powiedziałem mu jeszcze… i powtarzam to wam, i chętnie powtórzę każdemu: „Przestrzeń kosmiczna bez trudu wchłonie produkcję trylionów planet wielkości Ziemi. Moglibyśmy bez końca budować i wystrzeliwać rakiety, a i tak nigdy nie zapełnimy przestrzeni i nie dowiemy się o niej wszystkiego”.

Ci sami ludzie, którzy tak lubią płakać i skamleć, mówią mi na to: „No tak, panie prezydencie, ale co z infundybułą chronosynklastyczną, co z tym, co z owym?” A ja im odpowiadam: „Gdyby słuchano takich jak wy, nigdy w ogóle nie doszłoby do rozboju. Nie mielibyśmy ani telefonu, ani nic. A poza tym — mówię im — i mówię to wam, i chętnie powtórzę każdemu — nie musimy wysyłać w kosmos ludzi. Wystarczą nam zwierzęta niższych gatunków”.

Przemówienie miało dalszy ciąg.

Malachi Constant z Hollywood, Kalifornia, wyszedł ze sztucznie kryształowej budki telefonicznej absolutnie trzeźwy. Oczy piekły go jak węgle. W ustach czuł smak przywodzący na myśl puree z końskiej derki.

Był absolutnie pewien, że nigdy w życiu nie widział pięknej blondynki.

Zadał jej jedno z klasycznych pytań, jakie zadaje się w chwilach wielkich przemian:

— Gdzie reszta?

— Wyrzuciłeś ich do jasnej cholery — poinformowała go kobieta.

— Naprawdę? — zdumiał się Constant.

— No — potwierdziła kobieta. — A co, film ci się urwał?

Constant z wysiłkiem kiwnął głową. W którymś momencie pięćdziesięciosześciodniowego przyjęcia osiągnął stadium, w którym już nic poza tym nie mogło mu się urwać. Zamierzał uczynić się niegodnym jakiegokolwiek przeznaczenia — niezdolnym do podjęcia jakiejkolwiek misji — stanowczo zbyt niedysponowanym, aby udać się w podróż. Zamiar ten powiódł mu się w zdumiewającym stopniu.

— Dałeś niezły cyrk — zapewniła go dziewczyna. — Przy wrzucaniu fortepianu do basenu bawiłeś się nie gorzej niż inni. A potem, kiedy już chlupnęło, dostałeś spazmów.

— Spazmów — powtórzył głucho Constant. To było coś nowego.

— No — potwierdziła kobieta. — Powiedziałeś, że miałeś bardzo nieszczęśliwe dzieciństwo i kazałeś wszystkim wysłuchiwać, jak bardzo było ono nieszczęśliwe. Opowiadałeś, jak to twój ojciec nigdy nie zagrał z tobą w piłkę, w żadną piłkę. Połowy z tego, co mówiłeś, nikt nie rozumiał, — ale za każdym razem, jak coś docierało do ludzi, historia dotyczyła tego, jak to nigdy nie miałeś żadnej piłki.

Potem mówiłeś o matce — ciągnęła kobieta. — Najpierw, że była kurwą, a potem, że jesteś dumny będąc synem kurwy, jeśli wszystkie kurwy są takie, jak twoja matka. Potem powiedziałeś, że podarujesz szyb naftowy każdej kobiecie, która podejdzie, poda ci rękę i powie na głos, tak, żeby wszyscy słyszeli: „Jestem kurwą, tak samo jak twoja matka”.

— I co dalej? — zapytał Constant.

— Wszystkie dziewczyny dostały po jednym szybie — odparła. — A potem zacząłeś płakać jeszcze gorzej i wyciągnąłeś mnie na środek, i powiedziałeś wszystkim, że jestem jedyną osobą w Systemie Słonecznym, której możesz ufać. Powiedziałeś, że cała reszta tylko czeka, żebyś zasnął, a wtedy wsadzą cię w rakietę i wystrzelą na Marsa. A potem wszystkich oprócz mnie odprawiłeś do domu. Nawet służbę.

Potem polecieliśmy do Meksyku i wzięliśmy ślub, a potem wróciliśmy tutaj — zakończyła. — A teraz przekonałam się, że nie masz nawet własnego nocnika, żeby się przyzwoicie odlać, ani okna, żeby go przez nie wyrzucić. Najlepiej jedź zaraz do biura i dowiedz się, co jest grane, bo mój chłopak jest gangsterem i zabije cię jak psa, jeśli się dowie, że nie mam tu przyzwoitej opieki.

Jasny gwint — dodała. — Ja to dopiero miałam nieszczęśliwe dzieciństwo. Matka kurwa, a ojciec w ogóle nie pokazywał się w domu — ale my jeszcze do tego byliśmy biedni. Ty miałeś przynajmniej miliony dolarów.

W Newport Beatrycze Rumfoord odwróciła się plecami do męża. Stała w drzwiach Muzeum Kajtka, twarzą do korytarza. Z drugiego końca korytarza dobiegał głos lokaja. Lokaj stał w przedsionku, przywołując Kazaka, Psa z Kosmosu.

— Ja też wiem coś niecoś o górskich kolejkach — powiedziała Beatrycze.

— To bardzo dobrze — rzekł beznamiętnie Rumfoord.

— Kiedy miałam dziesięć lat — powiedziała Beatrycze — ojcu ubzdurało się, że przejażdżka górską kolejką sprawi mi wielką frajdę. Spędzaliśmy właśnie wakacje w Cape Cod i wybraliśmy się do wesołego miasteczka, za Fall River.

Ojciec kupił dwa bilety na kolejkę.

Zamierzał jechać razem ze mną.

Spojrzałam na tę kolejkę jeden jedyny raz — ciągnęła Beatrycze — i wydała mi się ona tak idiotyczna, brudna i niebezpieczna, że powiedziałam: „Nie jadę!” Mój własny ojciec nie potrafił mnie nakłonić, żebym wsiadła do środka, mimo że był prezesem komisji Centralnej Kolei Nowojorskiej.

— Odwróciliśmy się na pięcie i wróciliśmy do domu — obwieściła z dumą Beatrycze. Oczy jej rozbłysły, buńczucznie potrząsnęła głową. — Tak właśnie należy traktować górskie kolejki — podsumowała.

Chwiejnym krokiem wyszła z Muzeum Kajtka i skierowała się do hallu, by tam czekać pojawienia się Kazaka.

Po chwili wyczuła za plecami elektryzującą obecność męża.

— Bea — rzekł Rumfoord — jeśli zachowuję pozorną obojętność wobec twoich nieszczęść, to tylko dlatego, że wiem, jak świetnie się zakończy. Jeśli posądzasz mnie o bezduszność, bo nie wzdragam się przed wizją sparzenia ciebie z Constantem, uwierz, że jest to z mojej strony jedynie pokorne uznanie faktu, że Constant będzie dla ciebie znacznie lepszym mężem, niż ja sam kiedykolwiek bytem lub będę.

Przygotuj się na to, że zakochasz się naprawdę, po raz pierwszy w życiu — ciągnął. — Przygotuj się na to, że będziesz postępowała jak wielka dama, bez żadnych zewnętrznych oznak tego, że jesteś wielką damą. Przygotuj się na to, że nie pozostanie ci nic poza własną godnością, inteligencją i wrażliwością, którymi obdarzył cię Pan Bóg. Przygotuj się na to, że z tych wyłącznie darów uczynisz coś niezwykłego.

Rumfoord jęknął metalicznie. Zaczął tracić materialną powłokę.

— Mój Boże — westchnął — ty mi mówisz o kolejkach górskich. Pomyśl sobie kiedyś o tej kolejce, w której ja się znalazłem. Pewnego dnia, na Tytanie, dowiesz się, jak bezwzględnie mnie wykorzystano, do jakich obrzydliwie niskich celów, i kto tego dokonał.

W tym momencie do domu wpadł Kazak; jego obwisłe wargi fruwały jak proporce. Z rozpędu pojechał na łapach po wypolerowanej posadzce.

Chwilę dreptał w miejscu, usiłując wykonać skręt pod kątem prostym w kierunku Beatrycze. Przebierał nogami coraz szybciej, a mimo to nie udawało mu się posunąć do przodu.

Stał się przezroczysty.

Zaczął się kurczyć i wirować obłąkańczo na posadzce hallu, jak piłka pingpongowa na patelni.

Wreszcie znikł.

Już było po psie.

Beatrycze bez oglądania się za siebie wiedziała, że jej małżonek także zniknął.

— Kazak? — szepnęła z wysiłkiem. Strzeliła palcami, jakby chciała przywołać psa. Jej palce nie miały dość siły, aby wydać jakikolwiek dźwięk.

— Dobry piesek — szepnęła Beatrycze.

Загрузка...