„Mówiąc punktualnie — do widzenia”.
Saturn ma dziewięć księżyców, z których największym jest Tytan.
Tytan jest niewiele tylko mniejszy od Marsa.
Tytan jest jedynym księżycem w Systemie Słonecznymi który posiada atmosferę. Otacza go mnóstwo tlenu do oddychania.
Atmosfera Tytana przypomina atmosferę na tyłach ziemskiej piekarni w wiosenny poranek.
Tytan posiada w swoim jądrze naturalny piec chemiczny, który zapewnia stałą temperaturę powietrza. Temperatura powietrza na Tytanie wynosi sześćdziesiąt siedem stopni Fahrenheita.
Na Tytanie znajdują się trzy morza, każde o powierzchni równej ziemskiemu jezioru Michigan. Wody wszystkich trzech mórz są orzeźwiające i czyste jak szmaragd. Morza noszą następujące nazwy: Morze Winstona, Morze Nilesa, Morze Rumfoorda.
Znajduje się tam również archipelag dziewięćdziesięciu trzech sadzawek i jezior — czyli czwarte morze w stadium powstawania. Archipelag nosi nazwę Basenów Kazaka.
Morze Winstona, Morze Nilesa, Morze Rumfoorda i Baseny Kazaka łączą się z sobą trzema wielkimi rzekami. Rzeki te, wraz z dopływami, są kapryśne — szumne, niespokojne i rozczłonkowane. Kaprysy ich zależą od niesfornie zmiennych wpływów ośmiu pozostałych księżyców, a także od przytłaczającego wpływu Saturna, którego masa dziewięćdziesięciopięciokrotnie przewyższa masę Ziemi. Nazwy rzek brzmią: Rzeka Winstona, Rzeka Nilesa i Rzeka Rumfoorda.
Są tam lasy, łąki i góry.
Najwyższą górą jest Szczyt Rumfoorda, wysokości dziewięciu tysięcy pięciuset sześćdziesięciu jeden stóp.
Tytan oferuje możliwość obejrzenia niezrównanego obrazu najpiękniejszego zjawiska w Systemie Słonecznym — pierścieni Saturna. Owe oszałamiające obręcze mają średnicę czterdziestu tysięcy mil przy grubości niewiele większej niż grubość ostrza żyletki.
Na Tytanie pierścienie te noszą nazwę Tęczy Rumfoorda.
Saturn zakreśla krąg wokół Słońca.
Czyni to raz na dwadzieścia dziewięć i pół ziemskiego roku.
Tytan zakreśla krąg wokół Saturna.
W rezultacie Tytan zakreśla spiralę wokół Słońca.
Winston Niles Rumfoord i jego pies Kazak byli zjawiskami falowymi. Pulsowali w odkształconych spiralach, które poczynają się na Słońcu, a kończą na Betelgeuzie. Ilekroć jakieś ciało niebieskie przecinało ich spirale, Rumfoord i jego pies materializowali się na tym ciele.
Z nie zbadanych dotychczas przyczyn spirale Rumfoorda, Kazaka i Tytana dokładnie się na siebie nakładały.
Wskutek tego Rumfoord i jego pies przebywali na Tytanie w stanie ciągłej materializacji.
Rumfoord i Kazak zamieszkiwali wyspę na Morzu Winstona, o milę od brzegu. Domostwem ich była wierna reprodukcja Tadź Mahal z ziemskich Indii.
Wznieśli ją robotnicy z Marsa.
Rumfoord z przewrotną fantazją ochrzcił swój dom na Tytanie mianem Kres Włóczęgi.
Do czasu pojawienia się na Tytanie Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord i chłopca Chrono, zamieszkiwała tam tylko jedna osoba. Osoba ta miała na imię Salo. Salo był stary. Salo liczył sobie jedenaście milionów ziemskich lat.
Salo pochodził z innej galaktyki, z Małego Obłoku Magellana. Mierzył cztery i pół stopy wysokości.
Skóra Salo strukturą i barwą przypominała skórkę ziemskiej mandarynki.
Salo miał trzy skoczne, sarnie nogi, ze stopami o niezwykle ciekawej budowie, gdyż każda z nich była nadymanym balonem. Nadymając balony stóp do rozmiarów szwabskiej szmacianki, Salo mógł spacerować po wodzie. Redukując je do rozmiarów piłki golfowej — mógł z wielką prędkością pokonywać tereny o twardej nawierzchni. Po całkowitym wypuszczeniu powietrza, stopy przemieniały się w ssawki. Salo mógł chodzić po ścianach.
Salo nie miał rąk. Salo miał troje oczu, przy czym oczy jego odbierały nie tylko tak zwane spektrum widzialne, lecz i promienie podczerwone, ultrafioletowe oraz X. Salo był punktualny — co oznacza, że żył zawsze tylko w danym punkcie czasu — i z upodobaniem powtarzał Rumfoordowi, że woli przyglądać się cudownym barwom na obrzeżach widma światła niż przyszłości czy też przeszłości.
Było w tym sporo kokieterii, gdyż Salo, żyjąc zawszą tylko w danym punkcie czasu, zdążył już zobaczyć znacznie więcej tak przeszłości, jak i przyszłości, niż Rumfoord. Znacznie lepiej zapamiętywał też to, co zobaczył.
Salo miał okrągłą czaszkę o konstrukcji kardanowej.
Jego aparatem głosowym był elektryczny artykulator dźwięków podobnych do odgłosu trąbki rowerowej. Salo znał pięć tysięcy języków, w tym pięćdziesiąt współczesnych języków ziemskich i trzydzieści jeden martwych języków ziemskich.
Salo nie mieszkał w pałacu, choć Rumfoord ofiarował się, że wystawi mu pałac. Salo mieszkał pod gołym niebem, w pobliżu statku kosmicznego, który przed dwustu tysiącami lat przywiózł go na Tytana. Statek Salo był latającym talerzem — prototypem marsjańskiej floty inwazyjnej.
Salo miał ciekawą biografię.
W roku ziemskim 483 441 p.n.e. uznany został przez powszechną aklamację telepatyczną za najpiękniejszego, najzdrowszego, najszlachetniejszego osobnika swego gatunku. Konkurs, którego został laureatem, zorganizowany był przy okazji obchodów stumilionowej rocznicy panowania ekipy rządowej na jego macierzystej planecie w Małym Obłoku Magellana. Planeta nazywała się Tralfamadoria, co stary Salo przetłumaczył kiedyś Rumfoordowi jako słowo oznaczające zarówno „my wszyscy”, jak i „liczba 541”.
Rok na rodzinnej planecie Salo był — wedle jego własnych obliczeń — 3,6162 raza dłuższy niż rok ziemski — a zatem uroczystości, w których Salo uczestniczył, upamiętniały 361 620 000 rocznicę władzy ekipy rządowej. Salo określił niegdyś ów fenomen trwałego rządu jako anarchię hipnotyczną, odmówił jednak prośbie Rumfoorda o bliższy opis jej funkcjonowania.
— Albo od razu wiesz, o co chodzi — rzekł Salo — albo w ogóle nie ma sensu tego wyjaśniać, Kajtek.
Zadaniem Salo, z chwilą wybrania go na reprezentanta Tralfamadorii, było przenieść pewną zapieczętowaną wiadomość „Z Jednego Końca Wszechświata w Drugi”. Autorzy scenariusza obchodów rocznicowych nie byli na tyle ślepi, by wierzyć, że planowana trasa podróży Salo opisze cały Wszechświat. Była to wizja poetycka — podobnie jak cała ekspedycja Salo. Salo miał po prostu wziąć wiadomość i udać się z nią tak daleko i tak szybko, jak tylko na to pozwalały zdobycze techniczne Tralfamadorii.
Salo nie znał treści wiadomości. Jej autora określił Rumfoordowi jako „coś w rodzaju uniwersytetu — tylko że nikt na nim nie studiuje. Nie ma żadnych budynków ani urządzeń. Są tam wszyscy — i nie ma nikogo. To jakby chmura, w którą każdy tchnął kłębuszek pary wodnej, a teraz ona już sama za wszystkich się głowi. Oczywiście żadnej chmury tam nie ma. To po prostu coś w tym stylu. Jeśli nie rozumiesz, o czym mówię, to nie ma sensu, Kajtek, żebym ci dalej wyjaśniał. Mogę ci tylko powiedzieć, że nikt się tam z nikim nie spotyka”.
Wiadomość zawarta była w zapieczętowanym ołowianym waflu o powierzchni dwóch cali kwadratowych i grubości trzech ósmych cala. Wafel tkwił w złotej siateczce, zawieszonej na taśmie z nierdzewnej stali przypiętej do sztyftu, który można by nazwać szyją Salo.
Salo otrzymał rozkaz nie otwierać siateczki ani wafla, póki nie dotrze na miejsce przeznaczenia. Miejscem przeznaczenia nie był Tytan. Miejscem przeznaczenia była galaktyka mająca swój początek w odległości osiemnastu milionów lat świetlnych za Tytanem. Autorzy scenariusza obchodów, w których uczestniczył Salo, nie mieli pojęcia, na co Salo natknie się w owej galaktyce. Zgodnie z otrzymaną instrukcją Salo miał odszukać w niej żywe stworzenia, opanować ich język, rozpieczętować wiadomość i przetłumaczyć stworzeniom jej treść.
Salo nie kwestionował racjonalności swojej misji, gdyż — jak wszyscy Tralfamadorczycy — był maszyną. Jako maszyna, musiał wykonać to, czego od niego oczekiwano.
Ze wszystkich rozkazów, które Salo otrzymał na odjezdnym z Tralfamadorii, najsilniej akcentowano właśnie ten, który zabraniał mu, pod jakimkolwiek pozorem, rozpieczętować wiadomość przed dotarciem do celu.
Podkreślano ów rozkaz tak dobitnie, że przeistoczył się on w samo sedno istnienia małego posłańca z Tralfamadorii.
W roku ziemskim 203117 p.n.e. trudności techniczne zmusiły Salo do zejścia w głąb Systemu Słonecznego. Przyczyną była kompletna dezintegracja niewielkiego elementu siłowni statku, elementu wielkości mniej więcej ziemskiego otwieracza do puszek. Salo nie miał smykałki do mechaniki, toteż bardzo słabo orientował się w konstrukcji i funkcji brakującego elementu. Ponieważ statek zasilany był PWZ — Powszechną Wolą Zaistnienia — nieudolny majsterkowicz nie miał czego szukać w jego siłowni.
Statek Salo nie był całkowicie unieruchomiony. Mógł się poruszać — ale kulawo i z prędkością zaledwie sześćdziesięciu ośmiu tysięcy mil na godzinę lub coś koło tego. Nawet w wersji uszkodzonej, był w pełni wystarczający na krótkie przeskoki w obrębie Systemu Słonecznego. Kopie tego właśnie uszkodzonego statku produkowały służby specjalne Marsjańskich Sił Zbrojnych. Dla potrzeb międzygalaktycznej misji Salo, uszkodzony statek był stanowczo zbyt powolny.
Tak więc Salo zatrzymał się na Tytanie i wysłał na Tralfamadorię wiadomość o tym, co go spotkało. Wysłał tę wiadomość z prędkością światła, co oznaczało, że dotrze ona na Tralfamadorię za sto pięćdziesiąt tysięcy lat ziemskich.
Dla zabicia czasu Salo oddawał się rozmaitym zajęciom. Najbardziej pochłaniały go: rzeźba, hodowla tytańskich stokrotek i obserwowanie zdarzeń na Ziemi. Obserwacje Ziemi umożliwiał mu obiektyw na desce rozdzielczej statku. Obiektyw był na tyle silny, że Salo — jeśli tylko miał na to ochotę — mógł śledzić życie ziemskich mrówek.
Przez ten właśnie obiektyw otrzymał pierwszą odpowiedź z Tralfamadorii. Odpowiedź wypisana była wielkimi głazami na pewnej ziemskiej równinie, która obecnie znajduje się na terytorium Anglii. Zachowane do dziś szczątki tej odpowiedzi znane są jako Stonehenge. Stonehenge, widziane z lotu ptaka, oznacza po tralfamadorsku: „Część zapasową wysyłamy błyskawicznie”.
Nie była to jedyna odpowiedź, jaką Salo otrzymał z Tralfamadorii.
Otrzymał ich jeszcze cztery, wszystkie wypisane na powierzchni Ziemi.
Wielki Mur Chiński, widziany z lotu ptaka, oznacza po tralfamadorsku: „Bądź cierpliwy. Pamiętamy o tobie”.
Złoty Dom cesarza rzymskiego Nerona oznaczał: „Robimy, co w naszej mocy”.
Moskiewski Kreml, tuż po obmurowaniu, głosił: „Ruszysz w drogę, zanim się obejrzysz”.
Pałac Ligi Narodów w Genewie, Szwajcaria, znaczy: „Pakuj manatki i w każdej chwili bądź gotów do startu”.
Prosta arytmetyka pozwala stwierdzić, że każda z tych wiadomości nadeszła z prędkością znacznie przekraczającą prędkość światła. Salo wysłał swoje SOS z prędkością światła i dotarło ono na Tralfamadorię po stu pięćdziesięciu tysiącach lat. Odpowiedź z Tralfamadorii przyszła zaś w mniej niż pięćdziesiąt tysięcy lat.
Kiedy ktoś tak prymitywny jak Ziemianin usiłuje wyjaśnić zasady funkcjonowania owego systemu błyskawicznego przekazu — staje się to zwyczajną farsą. Poprzestańmy więc — w tak prymitywnym towarzystwie — na informacji, że Tralfamadorczycy potrafili tak kierunkować pewne impulsy Powszechnej Woli Zaistnienia, że odbijały się one echem wzdłuż kopulastej struktury Wszechświata z prędkością około trzykrotnie większą niż prędkość światła. Potrafili też odpowiednio ogniskować i modulować te impulsy, aby za ich pomocą sterować zachowaniami stworzeń w dalekich zakątkach kosmosu oraz inspirować owe stworzenia do tego, by służyły tralfmadorskim celom.
Była to cudowna metoda na załatwianie spraw z dala od Tralfamadorii. Była to bez wątpienia metoda najszybsza.
Lecz nie była ona tania.
Stary Salo nie miał wyposażenia, które pozwoliłoby mu porozumiewać się i załatwiać sprawy tą metodą, choćby na najkrótsze nawet odległości. Metoda wymagała gigantycznego zestawu urządzeń i kolosalnych ilości Powszechnej Woli Zaistnienia, jak również wielotysięcznej obsługi technicznej.
Lecz nawet hojnie zasilanej, hojnie obsługiwanej i hojnie rozbudowanej aparaturze z Tralfamadorii zdarzały się błędy. Stary Salo był świadkiem licznych zakłóceń przekazu na Ziemi. Bywało, że cywilizacje zaczynały tam rozkwitać, że zaczynano wznosić gigantyczne konstrukcje, mające niewątpliwie stać się komunikatami w języku tralfmadorskim — i nagle cywilizacje te bez przyczyny obracały się w proch, przed ukończeniem budowy komunikatu.
Stary Salo oglądał to już setki razy.
Stary Salo udzielił swemu przyjacielowi Rumfoordowi mnóstwa ciekawych informacji na temat rozwoju cywilizacyjnego Tralfamadorii, nigdy jednak nie opowiedział mu o komunikatach i sposobach ich przekazywania.
Powiedział mu jedynie, że posłał do ojczyzny rozpaczliwy komunikat o swym położeniu i że lada dzień spodziewa się dostawy części zamiennej. Umysł starego Salo tak dalece różnił się od umysłu Rumfoorda, że Rumfoord nie potrafił czytać w myślach Salo.
Salo z wdzięcznością przyjmował istnienie bariery, jaka dzieliła myśli jego i Rumfoorda, gdyż śmiertelnie bał się reakcji Rumfoorda na ewentualne odkrycie faktu, iż naród Salo miał tak wiele wspólnego z zababraniem historii Ziemi. Mimo iż Rumfoord był infundybułowany chronosynklastycznie — a więc można było oczekiwać, że zaprezentuje szersze horyzonty myślowe — Salo odkrył, że w głębi serca pozostaje on nadal zdumiewająco zaściankowym Ziemianinem.
Stary Salo nie chciał, aby Rumfoord zorientował się, co Tralfamadorczycy wyprawiają z Ziemią, gdyż był pewien, że Rumfoord poczuje się dotknięty, że odwróci się od Salo i od wszystkich Tralfamadorczyków. Salo obawiał się, że nie zniósłby tego, ponieważ Salo kochał Winstona Nilesa Rumfoorda.
Jego miłość nie miała w sobie ani cienia natarczywości. Krótko mówiąc, nie był homoseksualistą. Nie mógł nim być, ponieważ w ogóle nie miał płci.
Był maszyną, jak wszyscy Tralfamadorczycy.
Był poskładany do kupy za pomocą sworzni, śrub, nakrętek, nitów i magnesów. Mandarynkową skórę Salo, tak wymownie reagującą na wszelkie zakłócenia emocjonalne, można było wkładać i zdejmować jak ziemski kombinezon. Skóra zapinała się na magnetyczny zamek typu ekler.
Salo twierdził, że Tralfamadorczycy sami wytwarzają swoich kolejnych towarzyszy. Nikt nie wiedział na pewno, w jaki sposób powstała pierwsza maszyna.
Legenda na ten temat brzmi następująco:
„Dawno, dawno temu, na Tralfamadorii żyły stworzenia, które w niczym nie przypominały maszyn. Były zawodne. Były mało wydajne. Były niekonsekwentne. Były nietrwałe. Nieszczęsne te stworzenia żyły w obsesyjnym przekonaniu, że wszystko, co istnieje, musi mieć jakiś cel i że niektóre cele są wyższe od innych.
Stworzenia większość swego czasu spędzały na próbach ustalenia, w jakim celu istnieją one same. A ilekroć ustaliły rzekomy cel własnego istnienia, cel ten wydawał im się tak niski, że stworzenia ogarniał niesmak i wstyd.
Aby więc nie musiały służyć niskiemu celowi, postanowiły wybudować maszynę, która mu posłuży. W ten sposób sobie pozostawiały — jedynie służbę celom wyższym. Ilekroć jednak znalazły jakiś wyższy cel, cel ten okazywał się nie dość wysoki.
Skonstruowano więc i maszyny do służenia celom wyższym.
Maszyny zaś robiły wszystko tak doskonale, że w końcu zatrudniono je do ustalania, jakie mogą być wyższe cele istnienia stworzeń.
Maszyny z ręką na sercu odpowiedziały, że stworzenia owe nie mają w gruncie rzeczy żadnego celu.
Wówczas stworzenia zaczęły mordować się nawzajem, gdyż ponad wszystko nienawidziły rzeczy bezcelowych.
Odkryły przy tym, że nawet mordować się nie umieją porządnie. A więc i to zajęcie powierzyły maszynom. Maszyny zaś ukończyły robotę w czasie krótszym, niż trzeba, aby wymówić słowo «Tralfamadoria»„.
Korzystając z obiektywu na desce rozdzielczej swego statku, stary Salo obserwował teraz, jak do Tytana zbliża się pojazd kosmiczny niosący na pokładzie Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono. Pojazd był ustawiony na automatyczne lądowanie u brzegu Morza Winstona.
Zaprogramowany był na lądowanie pośród dwóch milionów posągów istot ludzkich w naturalnych rozmiarach. Salo rzeźbił posągi w tempie około dziesięciu sztuk na ziemski rok.
Posągi koncentrowały się w rejonie Morza Winstona, gdyż wykonane były z tytańskiej odmiany torfu. Okolice Morza Winstona obfitują w torf tytański, który zalega na głębokości zaledwie dwóch stóp pod powierzchnią.
Torf tytański to substancja specyficzna i niezwykle atrakcyjna dla pokornego i oddanego sztuce rzeźbiarza.
Tuż po wykopaniu torf tytański ma konsystencję ziemskiego kitu.
Po godzinnym wystawieniu na światło i powietrze Tytana torf uzyskuje trwałość i twardość gipsu sztukatorskiego.
Po dwóch godzinach staje się twardy jak granit i trzeba go obrabiać zimnym dłutem.
Po trzech godzinach jedynie diament jest w stanie zadrasnąć powierzchnię torfu tytańskiego.
Do stworzenia tak wielkiej liczby rzeźb natchnęły Salo efekciarskie pozy Ziemian. Natchnęły go nie tyle same czynności, co sposoby ich wykonywania.
Ziemianie przez cały czas zachowywali się tak, jakby z nieba obserwowało ich jakieś wielkie oko — i jakby to wielkie oko bez końca łaknęło rozrywki.
Wielkie oko było nienasyconym wielbicielem teatru.
Wielkiemu oku obojętne było, czy na Ziemi grają komedię czy tragedię, czy farsę, czy satyrę, czy zawody lekkoatletyczne, czy wodewil. Żądało jedynie, aby spektakl zrobiony był z rozmachem — dla Ziemian zaś to żądanie było najwyraźniej równie nieodparte, jak siła ciążenia.
Żądanie było tak kategoryczne, że Ziemianie nie robili prawie nic innego, tylko grali, grali dniem i nocą — a nawet we śnie.
Wielkie oko było jedyną publicznością, jaką Ziemianie się przejmowali. Autorami najwymyślniejszych spektakli, jakie oglądał Salo, byli ci Ziemianie, którzy żyli w najokrutniejszej samotności. Ich jedyną publicznością było rzekome wielkie oko.
W swych diamentowo twardych posągach Salo starał się zawrzeć choć cząstkę stanu umysłowego tych Ziemian, którzy inscenizowali dla rzekomego wielkiego oka najciekawsze spektakle.
Nie mniej zdumiewające od posągów były tytańskie stokrotki, w które obfitowały okolice Morza Winstona. Kiedy w roku 203117 p.n.e. Salo pojawił się na Tytanie, tytańskie stokrotki były żółtymi gwiaździstymi kwiatuszkami o średnicy zaledwie ćwierci cala.
Salo rozpoczął hodowlę selektywną.
Kiedy na Tytana przybyli Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich syn Chrono, przeciętna tytańska stokrotka miała łodygę o średnicy czterech stóp, zwieńczoną fioletowym kwiatem z różowymi żyłkami o łącznej masie przekraczającej tonę.
Zakończywszy obserwację nadlatującego statku kosmicznego, którym przybywali Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich syn Chrono, Salo nadął swe stopy do rozmiarów szwabskiej szmacianki. Zstąpił na szmaragdowa czyste wody Morza Winstona i po ich powierzchni ruszył w kierunku Tadź Mahal Winstona Nilesa Rumfoorda.
Wkroczywszy na otoczony murem dziedziniec pałacu, Salo wypuścił powietrze ze stóp. Powietrze uleciało z sykiem. Syk rozniósł się echem po murach.
Liliowy fotel, przystosowany do wymogów sylwetki Winstona Nilesa Rumfoorda, stał pusty obok basenu.
— Kajtek? — zawołał Salo. Salo posługiwał się najbardziej prywatnym imieniem Rumfoorda, imieniem z czasów dzieciństwa, mimo iż Rumfoord był temu przeciwny. Salo nie posługiwał się tym imieniem, aby drażnić Rumfoorda. Posługiwał się nim, aby udokumentować uczucie przyjaźni, jakim darzył Rumfoorda, aby za każdym razem wystawiać tę przyjaźń na niewielką próbę i móc patrzeć, jak wychodzi z niej bez szwanku.
Salo miał swój powód, aby poddawać przyjaźń Rumfoorda tak szczeniackiemu testowi. Póki nie trafił w System Słoneczny, nigdy nie przeżył przyjaźni i nigdy o czymś podobnym nie słyszał. Była to dla niego frapująca nowość. Musiał się nią nabawić do syta.
— Kajtek? — powtórzył Salo. W powietrzu unosił się niezwykły zapach. Salo zidentyfikował go w przybliżeniu jako zapach ozonu. Nie potrafił wyjaśnić jego źródła.
W popielniczce przy fotelu Rumfoorda tlił się papieros — a więc Rumfoord musiał opuścić fotel bardzo niedawno.
— Kajtek? Kazak? — zawołał Salo. Rumfoord zazwyczaj drzemał w swoim fotelu, Kazak zazwyczaj drzemał obok. Mężczyzna i pies spędzali przy basenie większość czasu, monitując stąd sygnały do swoich innych jestestw, rozproszonych w czasie i przestrzeni. Rumfoord zazwyczaj siedział w fotelu nieruchomo, zagłębiając palce wiotkiej, zwieszonej za oparcie dłoni w kudły Kazaka. Kazak zazwyczaj nerwowo skamlał i podrygiwał przez sen.
Salo popatrzył w głąb wód prostopadłościennego basenu. Na jego dnie, pod ośmiostopową warstwą wody, znajdowały się trzy syreny z Tytana, trzy piękne ludzkie samice, ofiarowane niegdyś lubieżnemu Malachiemu Constantowi.
Były to rzeźby, które Salo wykonał w torfie tytańskim. Spośród milionów posagów dłuta Salo, jedynie te trzy pomalowane zostały w naturalne barwy. Musiały być kolorowe, aby komponować się należycie pośród orientalnego przepychu pałacu Rumfoorda.
— Kajtek? — zawołał znowu Salo.
Na wezwanie odpowiedział Kazak, Pies z Kosmosu. Kazak wynurzył się ze zwieńczonej kopułami i minaretami budowli, która odbijała się w basenie. Kazak na sztywnych łapach wymaszerował spomiędzy ażurowych cieni ośmiokątnej komnaty.
Kazak wyglądał, jakby ktoś go otruł.
Kazak zadrżał, tępo wpatrzony w jakiś punkt tuż obok Salo. Nic tam nie było.
Kazak przystanął, jakby szykował się na straszliwy ból, którym przypłaci kolejny krok.
I nagle zaczął płonąć i skwierczeć w ogniu świętego Elma.
Ognie świętego Elma to luminescencyjne wyładowania elektryczne. Stworzenie dotknięte tą chorobą cierpi nie mniej niż podczas łaskotania piórkiem. Stworzenie wygląda przy tym, jakby się paliło, toteż nie należy się dziwić jego przerażeniu.
Luminescencyjne wyładowania, których źródłem był Kazak, stanowiły wstrząsający widok. I ponownie nasyciły powietrze gęstą wonią ozonu.
Kazak ani drgnął. Dawno już wyczerpał swój zasób zdumienia wobec niecodziennego spektaklu. Znosił płomienie z męczeńską żałością.
Płomień zgasł.
W głównym wejściu pojawił się Rumfoord. On również miał wygląd niedbały i otumaniony. Wstęga dematerializacji, szeroka na jedną stopę, otaczała postać Rumfoorda od stóp do głów. Po jej zewnętrznej stronie, oddzielone jedna od drugiej o szerokość cala, biegły dwie węższe wstęgi.
Rumfoord trzymał ręce wysoko w górze, palce miał rozcapierzone. Z opuszków palców sączyły mu się smugi różowych, fioletowych i seledynowych ogni świętego Elma. We włosach pełgały płowozłote ogniki, tworzące wokół głowy Rumfoorda namiastkę aureoli.
— Spokój — przemówił Rumfoord omdlewającym głosem. Ognie świętego Elma zamarły.
Salo był wstrząśnięty.
— Kajtek — wykrztusił. — Co… Co się dzieje, Kajtek?
— Plamy na Słońcu — odparł Rumfoord. Dowlókł się do liliowego fotela, złożył w nim swą olbrzymią postać i przykrył oczy dłonią bezwładną i białą jak mokra chustka do nosa. Kazak ułożył się obok niego. Kazakiem trzęsły drgawki.
— Ja… Nigdy cię nie widziałem w takim stanie — rzekł Salo.
— Na Słońcu nigdy jeszcze nie było takiej burzy — odpad Rumfoord.
Salo nie dziwił się, że jego infundybułowani chronosynklastycznie przyjaciele ulegają wpływowi plam na Słońcu. Widywał już Rumfoorda i Kazaka chorych z tego powodu — lecz dotychczas najostrzejszym symptomem choroby bywały krótkotrwałe mdłości. Iskrzenie i wstęgi dematerializacji były czymś nowym.
Na oczach Salo, Rumfoord i Kazak stali się na moment dwuwymiarowi, jak postacie wymalowane na falujących sztandarach.
Zaraz jednak przestali falować i znów się zaokrąglili.
— Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Kajtek? — zapytał Salo.
Rumfoord jęknął.
— Kiedy ludzie przestaną zadawać to potworne pytanie? — powiedział.
— Przepraszam — rzekł Salo. Jego stopy były teraz tak dokładnie opróżnione z powietrza, że stały się wklęsłe — przemieniły się w ssawki. Ssawki cmoktały w zetknięciu z gładkimi płytami dziedzińca.
— Czy naprawdę musisz wydawać te dźwięki? — zirytował się Rumfoord.
Stary Salo miał w tym momencie ochotę umrzeć. Jego przyjaciel Winston Niles Rumfoord po raz pierwszy odezwał się do niego podniesionym głosem. Salo nie mógł tego znieść.
Stary Salo przymknął dwa z trojga swoich oczu. Trzecie oko błądziło po niebie. Jego wzrok przykuły dwa ruchome niebieskie punkciki. Punkcikami były dwa wzlatujące tytańskie błękitki.
Ptasia para trafiła w komin powietrzny.
Żaden z wielkich ptaków nawet nie machnął skrzydłami.
Idealnej harmonii nie zakłócało drgnienie najmniejszego choćby piórka. Życie było wzlatującym snem.
— Kra — odezwał się jeden tytański błękitek dla nawiązania konwersacji.
— Kra — zgodził się drugi.
Ptaki równocześnie złożyły skrzydła i poleciały w dół jak kamienie.
Zdawało się, że nurkują w pewną śmierć za murami pałacu Rumfoorda. Lecz po chwili znów unosiły się w górę, rozpoczynając kolejny długi i nie żądający wysiłku wzlot.
Tym razem wznosiły się ku niebu przeciętemu smugą spalin statku kosmicznego, który wiózł Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono. Statek schodził właśnie do lądowania.
— Kajtek? — przemówił Salo.
— Czy musisz mnie tak nazywać? — zapytał Rumfoord.
— Nie — odparł Salo.
— Więc przestań — powiedział Rumfoord. — Nie przepadam za tym imieniem, chyba, że użyje go czasem ktoś, z kim się wychowywałem.
— Myślałem, że… jako twój przyjaciel… — bąkał Salo — mam prawo…
— Czy moglibyśmy dać sobie spokój z tą farsą na temat przyjaźni? — przerwał mu cierpko Rumfoord.
Salo przymknął trzecie oko. Skóra opinająca jego tors mocno się naprężyła.
— Farsą? — powtórzył.
— Twoje stopy znowu wydają ten dźwięk! — zdenerwował się Rumfoord.
— Kajtek! — zawołał Salo. Natychmiast jednak powściągnął swą nieznośną poufałość. — Winstonie! Twoje słowa są jak zły sen. Myślałem, że naprawdę, jesteśmy przyjaciółmi.
— Zgódźmy się, że byliśmy sobie nawzajem potrzebni. I nie mówmy o tym więcej — powiedział Rumfoord.
Głowa Salo huśtała się lekko w swym kardanowym zawieszeniu.
— Myślałem, że to nie wszystko — rzekł w końcu Salo.
— Zgódźmy się — odparł zjadliwie Rumfoord — że nawzajem odkryliśmy w sobie środki do swych rozbieżnych celów.
— Ja… ja pomagałem ci z radością — rzekł Salo. — I mam nadzieję, że naprawdę zdołałem ci dopomóc. — Salo otworzył oczy. Musiał zobaczyć, jak Rumfoord przyjmie jego słowa. Rumfoord na pewno znów okaże mu przyjaźń, przecież Salo rzeczywiście pomaga mu całkiem bezinteresownie.
— Czy nie oddałem ci połowy PWZ? — wyliczał Salo. — Czy ci nie pozwoliłem sporządzić kopii mojego pojazdu dla Marsa? Czy nie pilotowałem kilku pierwszych misji werbunkowych? Czy nie pomogłem ci wymyślić systemu sterowania Marsjanami, żeby nie sprawiali kłopotów? Czy nie spędziłem długich dni na obmyślaniu wraz z tobą szczegółów nowej religii?
— Tak — powiedział Rumfoord. — A co uczyniłeś dla mnie ostatnio?
— Co takiego? — zdumiał się Salo.
— Nieważne — zbył go Rumfoord — To takie powiedzonko ze starego ziemskiego dowcipu, i to niezbyt śmiesznego, biorąc pod uwagę nasze okoliczności.
— Aha — powiedział Salo. Salo znał wiele ziemskich dowcipów, ale tego akurat nie znał.
— Znowu te twoje nogi! — wrzasnął Rumfoord.
— Przepraszam! — wrzasnął Salo. — Żebym tak mógł płakać jak Ziemianie! — Pogrążone w żalu stopy całkiem wymknęły mu się spod kontroli. Dalej wydawały dźwięk, który ni stąd, ni zowąd zaczął napawać Rumfoorda tak gwałtowną odrazą. — Przepraszam za wszystko! Jednego jestem pewien: zawsze starałem się na wszystkie sposoby być prawdziwym przyjacielem i nigdy nie poprosiłem cię o nic w zamian.
— Nie musiałeś prosić! — odparł Rumfoord. — O nic nie musiałeś prosić. Wystarczyło, żebyś siedział spokojnie i czekał, aż ci to spadnie z nieba.
— Co takiego miało mi spaść z nieba? — spytał z niedowierzaniem Salo.
— Część zamienna do twojego statku — odparł Rumfoord. — Jest już prawie na miejscu. Właśnie ją wielmożnemu panu dowożą. Ma ją chłopak Constanta i nazywa swoim talizmanem. Jakbyś sam dobrze nie wiedział!
Rumfoord wyprężył się w fotelu, zzieleniał i gestem poprosił o ciszę.
— Przepraszam — rzekł. — Znowu mi niedobrze. Winstonowi Nilesowi Rumfoordowi i jego psu Kazakowi istotnie znowu zrobiło się niedobrze — i to bardziej gwałtownie niż poprzednio. Biednemu staremu Salo wydawało się, że tym razem już na pewno spalą się do cna albo eksplodują.
Kazak wył, uwięziony w kuli ogni świętego Elma. Rumfoord stał sztywny jak kij od szczotki, oczy wyszły mu z orbit — był jednym ognistym posągiem. Ale i ten atak minął.
— Przepraszam — rzekł Rumfoord ze zjadliwą kurtuazją. — Przerwałem ci…
— Co? — spytał nieprzytomnie Salo.
— Coś mówiłeś… czy też chciałeś powiedzieć — odparł Rumfoord. Jedynie pot na skroniach zdradzał, że Rumfoord miał za sobą wyczerpujące przeżycia. Umieścił papierosa w długiej kościanej cygarniczce i zapalił. Wysunął dolną szczękę. Cygarniczka wycelowała pionowo w górę. — Przez następne trzy minuty będziemy mieli spokój — powiedział Rumfoord. — No więc, co takiego mówiłeś?
Salo z niemałym wysiłkiem przypomniał sobie temat rozmowy. Kiedy go sobie przypomniał, zrobiło mu się jeszcze smutniej niż przedtem. Stało się najgorsze, co mogło się stać. Wyglądało na to, że Rumfoord nie tylko odkrył wpływ Tralfamadorczyków na bieg zdarzeń na Ziemi — co już dostatecznie by go rozsierdziło — lecz i sam siebie uznał za jedną z głównych ofiar tego wpływu.
Salo od czasu do czasu miewał niejasne podejrzenia, że Rumfoord działa pod wpływem Tralfamadorii, lecz odsuwał tę myśl od siebie, gdyż nic w tym względzie nie mógłby uczynić. Nie rozmawiał o tym nawet z Rumfoordem, gdyż rozmowa taka z pewnością w mgnieniu oka zniweczyłaby ich piękną przyjaźń. Salo, wielce nieudolnie, postanowił sprawdzić pierwszą hipotezę: że Rumfoord wie mniej, niż to się wydaje.
— Kajtek… — zaczął.
— Prosiłem! — przerwał mu Rumfoord.
— Panie Rumfoord — poprawił się Salo. — Czy uważa pan, że go w jakiś sposób wykorzystałem?
— Ty nie — odparł Rumfoord. — Twoi mechaniczni ziomkowie z twojej ukochanej Tralfamadorii.
— Hm — bąknął Salo. — Uważasz zatem… uważasz… że zostałeś wykorzystany? Tak, Kajtek?
— Tralfamadoria — rzekł z goryczą Rumfoord — sięgnęła w głąb Systemu Słonecznego, wybrała sobie mnie i wykorzystała jak funkcjonalny, poręczny obierak do kartofli.
— Skoro wyczytałeś to wszystko z przyszłości — jęknął Salo, doszczętnie zdruzgotany — dlaczego nigdy nic nie mówiłeś?
— Nikt dobrowolnie nie przyznaje się do tego, że jest wykorzystywany — powiedział Rumfoord. — Człowiek nie przyznaje się do tego nawet sam przed sobą, aż do ostatniej chwili. — Uśmiechnął się kwaśno. — Zdziwisz się zapewne, jeśli ci powiem, że jestem dumny, jakkolwiek fałszywa mogłaby być ta duma, z tego, iż wszelkie decyzje podejmuję sam i wyłącznie z prywatnych pobudek.
— Nie dziwię się — odparł Salo.
— Czyżby? — spytał uszczypliwie Rumfoord. — Myślałem, że to uczucie zbyt subtelne jak na możliwości percepcyjne maszyny.
Tu Rumfoord uderzył w słaby punkt ich wzajemnych stosunków. Salo rzeczywiście był maszyną, skoro został zaprojektowany i wykonany. Salo nie ukrywał tego faktu. Lecz Rumfoord nigdy dotąd nie użył słowa „maszyna” jako kamienia obrazy. Tym razem niewątpliwie właśnie tak się nim posłużył. Poprzez cieniutką woalkę dobrych manier Rumfoord dał Salo do zrozumienia, że być maszyną znaczy być nieczułym, pozbawionym wyobraźni prymitywem, funkcjonalnym przedmiotem bez krzty świadomości…
Salo był szczególnie czuły na to oskarżenie. Ceną za minione duchowe zbliżenie z Rumfoordem było to, że Rumfoord świetnie wiedział, gdzie uderzyć, żeby naprawdę zabolało.
Salo znów przymknął dwoje z trojga oczu i ponownie spojrzał na szybujące po niebie tytańskie błękitki. Ptaki były wielkości ziemskich orłów.
Salo żałował, że nie jest tytańskim błękitkiem.
Statek kosmiczny wiozący Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono przepłynął tuż nad pałacem i wylądował na brzegu Morza Winstona.
— Daję ci słowo honoru — rzekł Salo — że nie wiedziałem, iż jesteś wykorzystywany, i nie mam pojęcia do jakich…
— Maszyna — rzucił z pogardą Rumfoord.
— Powiedz mi, błagam, do czego cię wykorzystano? — poprosił Salo. — Słowo honoru, nie miałem zielonego…
— Maszyna! — przerwał mu Rumfoord.
— Kajtek… Winstonie… Panie Rumfoord… — plątał się Salo. — Skoro tak źle pan o mnie myśli po tym wszystkim, co zrobiłem lub usiłowałem zrobić w imię czystej przyjaźni, nie pozostaje już nic, co mógłbym powiedzieć lub uczynić, aby zmienić pańską opinię na mój temat.
— Dokładnie tak mogłaby odpowiedzieć maszyna — zadrwił Rumfoord.
— Maszyna dokładnie tak odpowiedziała — przyznał pokornie Salo. Nadawszy stopy do rozmiarów szwabskiej szmacianki, przygotował się do odmarszu z pałacu Rumfoorda po wodach Morza Winstona, aby już nigdy więcej nie powrócić. Dopiero po całkowitym nadmuchaniu stóp uświadomił sobie wyzwanie zawarte w słowach Rumfoorda. Rumfoord wyraźnie sugerował, że stary Salo może jednak uczynić coś, co przywróci dawny porządek rzeczy.
Nawet jeśli był maszyną, Salo miał dość wrażliwości, by przeczuć, że z chwilą, gdy zapyta, o co chodzi — upodli się do cna. Salo wziął się w garść. Postanowił upodlić się do cna w imię przyjaźni.
— Kajtek — przemówił — powiedz, co mam zrobić. Zrobię wszystko, wszystko, co każesz.
— Wkrótce — rzekł Rumfoord — wskutek eksplozji, końcówka mojej spirali zostanie zdmuchnięta ze Słońca, a nawet z Systemu Słonecznego.
— Nie! — wrzasnął Salo. — Kajtek! Kajtek!
— Dosyć, dosyć! Nie życzę sobie litości — rzekł Rumfoord, cofając się w obawie przed dotknięciem Salo. — To w gruncie rzeczy bardzo pomyślny obrót sprawy. Zobaczę mnóstwo nowych rzeczy, mnóstwo nowych stworzeń. — Spróbował się uśmiechnąć. — Człowiek, widzisz, męczy się usidlany w monotonny mechanizm Systemu Słonecznego. — Zaśmiał się chrapliwie. — Bądź co bądź nie umieram. Wszystko, co kiedykolwiek było, będzie zawsze, a wszystko, co kiedykolwiek będzie, zawsze było. — Gwałtownie potrząsnął głową, strącając z powieki zabłąkaną łzę.
— Jakkolwiek pocieszająca jest mi ta chronosynklastycznie infundybułowana myśl — ciągnął — chciałbym jednak wiedzieć, co było punktem centralnym całego tego epizodu w Systemie Słonecznym.
— Przecież… sam podsumowałeś to najlepiej na świecie w Kieszonkowej historii Marsa — zdumiał się Salo.
— Kieszonkowa historia Marsa — odparł Rumfoord — nie wspomina o tym, że pozostawałem pod przemożnym wpływem sił emanujących z planety o nazwie Tralfamadoria. — Zacisnął zęby.
— Zanim mój pies i ja wylecimy z trzaskiem w kosmos, jak packi na muchy w rękach wariata — oświadczył Rumfoord — chciałbym bardzo dowiedzieć się, jak brzmi wiadomość, którą masz do przekazania.
— Ja… ja nie mam pojęcia — wyjąkał Salo. — Ona jest zapieczętowana. Otrzymałem rozkaz…
— Wbrew wszelkim rozkazom z Tralfamadorii — rzekł Winston Niles Rumfoord — wbrew wszelkim twoim instynktom maszyny, w imię naszej przyjaźni… chcę, abyś rozpieczętował wiadomość i odczytał mi ją w tej chwili.
Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich dzika latorośl Chrono biwakowali nadąsani w cieniu tytańskiej stokrotki u brzegów Morza Winstona. Każde z nich opierało się plecami o inny posąg.
Brodaty Malachi Constant, playboy Systemu Słonecznego, wciąż miał na sobie kanarkowe ubranie z pomarańczowymi znakami zapytania. Było to jedyne ubranie, jakie posiadał.
Constant opierał się o posąg przedstawiający świętego Franciszka z Asyżu. Święty Franciszek usiłował zaprzyjaźnić się z parą wrogo usposobionych i przeraźliwie wielkich ptaków o wyglądzie łysych orłów. Constant nie zdołał rozpoznać w ptakach tytańskich błękitków, gdyż nigdy jeszcze nie widział tytańskiego błękitka. Na Tytanie przebywał zaledwie od godziny.
Beatrycze, przypominająca wyglądem królową Cyganów, kucała naburmuszona u stóp posągu wyobrażającego młodego studenta fizyki. Na pierwszy rzut oka naukowiec w laboratoryjnym kitlu sprawiał wrażenie oddanego sługi prawdy i tylko prawdy. Na pierwszy rzut oka oglądający musiał ulec przekonaniu, że nic prócz prawdy nie zdoła zadowolić uśmiechającego się do probówki młodzieńca. Na pierwszy rzut oka oglądającemu nasuwała się myśl, że zwierzęce instynkty ludzkości są protagoniście pomnika równie obce, jak harmoniom z jaskiń Merkurego. Był to, na pierwszy rzut oka, młodzieniec nieznający żądzy ni próżności. A zatem tytuł, jaki Salo nadał posągowi — „Odkrycie energii atomowej” — przyjmowało się wprost i bez zastrzeżeń.
Dopiero po chwili oglądający stwierdzał, że młody poszukiwacz prawdy ma szokującą erekcję.
Beatrycze jeszcze tego nie stwierdziła.
Chrono, ponury i złowrogi jak matka, dopuszczał się właśnie — a raczej usiłował się dopuścić — pierwszego aktu wandalizmu na Tytanie. Chrono próbował wydrapać nieprzyzwoite ziemskie słowo na cokole posągu, o który się opierał. Posługiwał się w tym celu ostrym rogiem swego talizmanu.
Zahartowany torf tytański, twardy prawie jak diament, zastąpił go w działaniu, spiłowując w zamian czubek blaszki.
Posąg, do którego zabrał się Chrono, przedstawiał grupę rodzinną — Neandertalczyka z kobietą i niemowlęciem. Było to wzruszające dziełko. Zgarbione, potargane, ufne stworzenia były tak paskudne, że aż piękne.
Ponadczasowej wymowy posągu nie zakłócał nawet ironiczny tytuł, jaki Salo nadał rzeźbie. Salo wszystkim swoim rzeźbom nadawał koszmarne tytuły, jak gdyby za wszelką cenę chciał obwieścić wszem i wobec, że ani przez moment nie uważa się za prawdziwego artystę. Tytuł, który nadał posągowi neandertalskiej rodziny, brał się stąd, że niemowlęciu demonstrowano właśnie skwierczącą na prymitywnym rożnie ludzką stopę.
Tytuł brzmiał: „Och, ty świnko!”
— Obojętne, co się wydarzy, obojętne: piękne czy smutne, radosne czy przerażające — oświadczył Malachi Constant swojej rodzinie zgromadzonej na planecie Tytan — ja nawet palcem nie kiwnę, jak słowo honoru. Na najdrobniejszy znak, że ktoś lub coś oczekuje, abym postąpił tak czy siak, zamieniam się w głaz. — Popatrzył w górę ku pierścieniom Saturna i wydął wargi. — To wprost niewymownie piękne, co? — Splunął pod nogi.
— Ktokolwiek spróbuje mnie jeszcze użyć do swoich fantastycznych planów — oświadczył Constant — narazi się na jedno wielkie rozczarowanie. Znacznie bardziej opłaci mu się namawiać którykolwiek z tych tutaj posągów, żeby się poruszył.
Znowu splunął.
— Jeśli chodzi o mnie — oświadczył Constant — uważam, że wszechświat to śmietnisko, na którym każdy śmieć ma w dodatku zawyżoną cenę. Skończyłem z łażeniem po kupach śmieci w poszukiwaniu okazji. Każda tak zwana okazja — oświadczył Constant — połączona jest cieniuteńkim drucikiem z ładunkiem wybuchowym.
Znowu splunął.
— Ja bardzo dziękuję — oświadczył Constant.
— Ja się wycofuję — oświadczył Constant.
— Ja odmawiam współpracy — oświadczył Constant.
Nieliczna rodzina Constanta przyjęła jego oświadczenie bez entuzjazmu. Butne oświadczenie Constanta było już dla nich odgrzewaną zupą. Constant wygłaszał je wielokrotnie podczas siedemnastomiesięcznej podróży z Ziemi na Tytana — a w dodatku filozofia Constanta była klasyczną filozofią wszystkich marsjańskich weteranów.
Constant i tak zresztą nie przemawiał do swojej rodziny. Przemawiał głośno, aby dotrzeć głosem w głąb posągowej dżungli i na drugi brzeg Morza Winstona. Składał deklarację polityczną, do wiadomości Rumfoorda czy też kogokolwiek innego, kto mógłby akurat czaić się w pobliżu.
— Po raz ostatni — oświadczył głośno Constant — wzięliśmy udział w eksperymentach, bitwach i uroczystościach, które nam się nie podobają i których nie rozumiemy!
„Rozumiemy” — odbiło się echem od murów pałacu na wyspie odległej o dwieście jardów od brzegu. Pałacem tym był oczywiście Kres Włóczęgi — Tadź Mahal Rumfoorda. Widok pałacu nie zdziwił Constanta. Constant spostrzegł go już wysiadając ze statku, widział, jak błyszczy w oddali niby Boże Miasto świętego Augustyna.
— Co teraz będzie? — zagadnął Constant echo. — Wszystkie posągi ożyją?
„Ożyją” — potwierdziło echo.
— To echo — rzekła Beatrycze.
— Wiem, że to echo — rzekł Constant.
— Nie byłam pewna, czy wiesz, że to echo — rzekła Beatrycze. Zachowywała się uprzejmie i z dystansem. Constanta traktowała nad wyraz przyzwoicie, niczego mu nie zarzucając i niczego od niego nie oczekując. Kobieta mniej arystokratyczna mogłaby sprawić mu prawdziwe piekło, zarzucając mu wszystko i domagając się cudów.
Podczas podróży nie doszło między nimi do zbliżenia fizycznego. Ani Constant, ani Beatrycze nie byli tym zainteresowani. Jak wszyscy weterani z Marsa.
Długa podróż nieuchronnie sprawiła, że kobieta i dziecko stali się dla Constanta bliskimi ludźmi. Byli mu teraz znacznie bliżsi niż na pozłacanym labiryncie pomostów, ramp, drabin, platform, schodów i estrad w Newport. Lecz jedyną miłością w ich podstawowej komórce społecznej była nadal miłość między chłopcem Chrono a Beatrycze. Poza miłością matki i syna istniała tam jedynie uprzejmość, milczące współczucie i tłumiona uraza o to, że w ogóle zostało się zmuszonym do stworzenia rodziny w tym składzie.
— O kurczę — westchnął Constant. — Życie jest zabawne, kiedy się tylko przestać nad nim zastanawiać.
Chłopiec Chrono nie uśmiechnął się na słowa ojca o zabawnym życiu.
Z całej rodziny, chłopiec Chrono miał najmniej powodów, aby uważać, że życie jest zabawne. Beatrycze i Constant mogli od biedy pośmiać się gorzko z niesamowitych przypadków, z których wyszli jakoś obronną ręką. Chłopiec Chrono nie mógł jednak śmiać się wraz z nimi, gdyż sam w sobie stanowił niesamowity przypadek.
Nie bez kozery największymi skarbami chłopca Chrono były: talizman i nóż sprężynowy.
Chłopiec Chrono wydobył nóż i nonszalancko zwolnił ostrze. Oczy zwęziły mu się w szparki. Był gotów zabijać, gdyby zabijanie okazało się konieczne. Patrzył w kierunku złoconej łodzi, która odpływała właśnie spod pałacu na wyspie.
U wioseł siedziało stworzenie barwy mandarynki. Wioślarzem był oczywiście Salo. Nadpływał łodzią, aby przetransportować rodzinę Constanta do pałacu. Salo był kiepskim wioślarzem, jako że nigdy jeszcze nie wiosłował. Przytrzymywał wiosła ssawkami stóp.
Jedyną przewagą Salo nad wioślarzami rasy ludzkiej było posiadanie oka z tyłu głowy.
Chłopiec Chrono puścił zajączka prosto w oko starego Salo — puścił go za pomocą swojego noża.
Puszczenie zajączka prosto w oko nie było ze strony chłopca Chrono czczym wygłupem. Była to chytra sztuczka z buszu, sztuczka obliczona na zaniepokojenie każdej nieomal istoty obdarzonej zmysłem wzroku. Była to jedna z tysiąca sztuczek z buszu, których chłopiec Chrono i jego matka nauczyli się podczas swego rocznego pobytu w Amazońskiej Dżungli Deszczowej.
Smagła dłoń Beatrycze zacisnęła się wokół kamienia.
— Podenerwuj go jeszcze — szepnęła Beatrycze do chłopca Chrono.
Chłopiec Chrono jeszcze raz puścił zajączka prosto w oko starego Salo.
— Wygląda jakby był cały miękki — rzekła Beatrycze nie poruszając ustami. — W razie czego, celuj w oko.
Chrono kiwnął głową.
Constant zmartwiał, widząc, jak doskonałą jednostkę samoobrony stanowią połączone siły jego kobiety i dziecka. Ich plany nie uwzględniały Constanta. Constant nie był im potrzebny.
— A co ja mam robić? — szepnął Constant.
— Ćśśś — uciszyła go brutalnie Beatrycze.
Salo przycumował swą złoconą jednostkę. Uczynił to szybko, zaciskając partacki węzeł wokół nadgarstka stojącego tuż nad wodą posągu. Posąg przedstawiał nagą kobietę grającą na puzonie. Zagadkowy podpis głosił: „Ewelina i jej magiczna okaryna”.
Salo był tak otępiały ze zmartwienia, że nie drżał o własne bezpieczeństwo — nie przyszło mu nawet do głowy, że ktoś mógłby się go bać. Przez chwilę stał bez ruchu na płycie zwietrzałego torfu tytańskiego, w pobliżu miejsca, gdzie przybił do brzegu. Pogrążone w żalu stopy przyssały się do wilgotnego kamienia. Salo z ogromnym wysiłkiem oderwał je od podłoża.
Ruszył w stroną rodziny Constanta, oślepiany zajączkami ze sprężynowca chłopca Chrono.
— Bardzo przepraszam — zaczął.
Z oślepiającego błysku wyleciał kamień.
Salo uchylił się.
Jakaś dłoń zacisnęła się wokół łykowatej krtani Salo i powaliła go na ziemię.
Chłopiec Chrono stał nad nim okrakiem, czubkiem ostrza dziobiąc pierś Salo. U wezgłowia klęczała Beatrycze, z kamieniem gotowym w każdej chwili roztrzaskać głowę Salo w drobny mak.
— Proszę bardzo — wycharczał Salo. — Zabijcie mnie. Oddacie mi prawdziwą przysługę. Szkoda, że jeszcze wcześniej nie umarłem. Szkoda, że w ogóle kiedykolwiek mnie poskładano i wprawiono w ruch. Zabijcie mnie, uwolnijcie mnie od moich nieszczęść, a potem idźcie się z nim zobaczyć. On na was czeka.
— Jaki on? — zapytała Beatrycze.
— Nieszczęsny mąż pani — a mój były przyjaciel, Winston Niles Rumfoord — odparł Salo.
— Gdzie on jest? — zapytała Beatrycze.
— W pałacu na wyspie — rzekł Salo. — On umiera, zupełnie sam, został mu tylko wierny pies. Czeka na was — rzekł Salo. — Czeka na was wszystkich. A mnie, jak powiedział, nigdy już nie chce oglądać na oczy.
Malachi Constant przyglądał się ołowianej barwy ustom, które bezgłośnie całowały powietrze. Ukryty za wargami język wydawał ledwie słyszalne mlaśnięcia. Nagle wargi rozsunęły się, odsłaniając nieskazitelne uzębienie Winstona Nilesa Rumfoorda.
Constant również obnażył zęby, gotów stosownie zazgrzytać na widok człowieka, który wyrządził mu tak wiele krzywd. Nie zazgrzytał jednak. Po pierwsze dlatego, że nikt na niego nie patrzył — nikt więc nie dostrzegłby ani nie docenił zgrzytnięcia. Po wtóre — Constant stwierdził, że nie ma w sobie ani krzty nienawiści.
Planowane zgrzytnięcie spadło do rangi głupkowato rozdziawionej gęby, gęby kmiota, postawionego w obliczu wyjątkowo efektownie śmiertelnej choroby.
Winston Niles Rumfoord, w pełni zmaterializowany, spoczywał w swym liliowym fotelu przy basenie. Nieruchomymi i pozornie niewidzącymi oczami wpatrywał się w niebo. Jedna piękna dłoń zwisała poza boczne oparcie fotela, a jej palce wplatały się w stalowa obrożę Kazaka, Psa z Kosmosu.
Obroża była pusta.
Skutkiem eksplozji na Słońcu, mężczyzna i pies zostali rozdzieleni. Jakiś bardziej litościwie pomyślany wszechświat pozwoliłby im może zostać razem — ale nie ten.
Wszechświat, którego lokatorami byli Winston Niles Rumfoord i jego pies, nie uwzględniał czegoś takiego jak miłosierdzie. Kazak wysłany został w nicość, z wielką misją nicości, podczas gdy jego pan pozostał w tyle.
Kazak odchodził ze skowytem, w chmurze ozonu i niezdrowej poświaty, wśród brzęczenia przywodzącego na myśl rój pszczół.
Rumfoord pozwolił pustej obroży ześliznąć się z palców. Obroża — symbol martwoty — z nieokreślonym odgłosem utworzyła na ziemi nieokreślonych kształtów kupkę żelastwa. Była bezdusznym niewolnikiem prawa ciążenia. Nigdy nie miała kręgosłupa.
Ołowiane wargi Rumfoorda poruszyły się.
— Jak się masz, Beatrycze… żono — przemówił Rumfoord grobowym głosem.
— Jak się masz, Tułaczu z Kosmosu — tym razem Rumfoord nadał głosowi więcej serdeczności. — To bardzo szlachetnie, że jednak przybyłeś. Tułaczu z Kosmosu, że jeszcze raz ze mną ryzykujesz.
Jak się masz, sławetny młody nosicielu sławetnego imienia Chrono — rzekł Rumfoord. — Witaj, o gwiazdo szwabskiej szmacianki, witaj posiadaczu talizmanu.
Trójca, do której się zwracał, stała tuż przy bramie. Od Rumfoorda oddzielał ich basen.
Stary Salo, którego życzenie rychłej śmierci nie zostało spełnione, siedział pogrążony w żałobie na rufie złoconej łodzi przycumowanej na zewnątrz muru.
— Ja nie umieram — oświadczył Rumfoord. — Opuszczam jedynie System Słoneczny. A nawet i to nie. W szerokim, ponadczasowym, chronosynklastycznie infundybułowanym pojęciu rzeczy będę zawsze tutaj. Zawsze będę wszędzie, gdziekolwiek bywałem.
Wciąż jestem z tobą w podróży poślubnej, Beatrycze — ciągnął. — Wciąż rozmawiam z panem, panie Constant, w pokoiku pod schodami w Newport. Tak, tak… także gram z panem i Boazem w chowanego po labiryntach jaskiń na Merkurym. A co do ciebie, Chrono — rzekł — bez przerwy obserwuję, jak świetnie grasz w szwabską szmaciankę na żelaznym boisku Marsa.
Rumfoord jęknął. Jęk był cichuteńki — i przejmująco smutny.
Słodkie, łagodne powietrze Tytana uniosło jęk w przestworza.
— Wszystko, cośmy kiedykolwiek powiedzieli, przyjaciele, mówimy nadal: dokładnie tak, jak kiedyś, tak, jak teraz, tak, jak w przyszłości — rzekł Rumfoord.
Jęk się powtórzył.
Rumfoord spoglądał za nim, jak za puszczonym z fajki kółkiem dymu.
— Chcę wam coś powiedzieć o życiu w Systemie Słonecznym — oświadczył. — Ponieważ jestem infundybułowany chronosynklastycznie, wiem o tym już od dawna. Jest to jednak fakt tak obrzydliwy, że starałem się o nim myśleć najmniej, jak to tylko możliwe.
Ów obrzydliwy fakt przedstawia się następująco:
Wszystko, cokolwiek czynili dotąd Ziemianie, uknute zostało przez istoty zamieszkujące planetę odległą od nas o sto pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych. Planeta ta nazywa się Tralfamadoria.
W jaki sposób Tralfamadorczycy nami sterowali — tego nie wiem. Wiem jednak, w jakim celu to robili. Sterowali nami tak, abyśmy musieli dostarczyć pewną część zamienną unieruchomionemu tu, na Tytanie, tralfamadorskiemu posłańcowi.
Rumfoord wycelował palec w chłopca Chrono.
— Ty, młody człowieku — powiedział. — Właśnie ty nosisz to w kieszeni. Twoja kieszeń zawiera punkt kulminacyjny całej ziemskiej historii. Twoja kieszeń zawiera owo tajemnicze coś, co każdy z Ziemian tak desperacko, z takim oddaniem, wnikliwością i poświęceniem starał się wydobyć na światło dzienne.
Z opuszka oskarżycielskiego palca Rumfoorda wyrósł skwierczący kiełek elektryczności.
— Przedmiot, który nazwałeś swoim talizmanem — oświadczył Rumfoord — to właśnie owa część zamienna, na którą tak długo czekał posłaniec z Tralfamadorii!
Posłańcem tym — dodał Rumfoord — jest stworzenie o barwie mandarynki, które trzęsie się teraz po tamtej stronie muru. Nazywa się Salo. Miałem nadzieję, że posłaniec ten uchyli ludzkości, choć rąbka tajemnicy, którą z sobą wiezie, choćby w rewanżu za to, że ludzkość tak pięknie dopomogła mu w podróży. Niestety, obowiązuje go rozkaz nieujawniania wiadomości absolutnie nikomu. Jest on maszyną i jako maszyna musi, chciał, nie chciał, traktować rozkaz jak rozkaz.
Poprosiłem go uprzejmie o ujawnienie mi wiadomości — ciągnął Rumfoord — lecz on z wielką rozpaczą odmówił.
Skwierczący kiełek elektryczności, który wyrósł z palca Rumfoorda, zaczął rozrastać się w spiralę, otaczającą całą jego postać. Rumfoord popatrzył na spiralę ze smutnym politowaniem.
— Zdaje mi się, że to już to — wypowiedział się na temat spirali.
Tak też istotnie było. Spirala ściągnęła się nieco, składając wdzięczny dyg. Po chwili jęła wirować wokół Rumfoorda, snując jednolity kokon zielonego światła.
Wirując, szumiała ledwo dosłyszalnie.
— Mogę jedynie stwierdzić — odezwał się Rumfoord z wnętrza kokona — że, służąc nieubłaganym żądaniom Tralfamadorii, robiłem, co mogłem dla dobra mojej ojczystej planety Ziemi.
Być może teraz, z chwilą dostarczenia tralfamadorskiemu posłańcowi części zamiennej, Tralfamadoria pozostawi System Słoneczny w spokoju. Być może Ziemianie będą nareszcie mogli rozwijać i doskonalić swe naturalne skłonności, do czego przez tysiące lat nie mieli prawa. — Rumfoord kichnął. — To zadziwiające, że Ziemianie zdołali mimo wszystko aż tyle zrobić z sensem — podsumował.
Zielony kokon oderwał się od ziemi i uniósł ponad kopułę pałacu.
— Zapamiętajcie mnie jako dżentelmena z Newport, Ziemia, System Słoneczny — zaapelował Rumfoord. Znów czynił wrażenie spokojnego, pogodzonego z sobą; mógł być, co najmniej równym partnerem dla każdej istoty, którą przyjdzie mu spotkać.
— Mówiąc punktualnie — odezwał się z wnętrza kokonu gardłowym tenorem — do widzenia.
Kokon i Rumfoord zniknęli z cichym „pft”.
Już nigdy więcej nie widziano ani Rumfoorda, ani jego psa.
Stary Salo wtargnął na dziedziniec dokładnie w tej samej chwili, gdy Rumfoord wraz ze swym kokonem, rozpływał się w powietrzu.
Mały Tralfamadorczyk był oszalały z emocji. Ssawką stopy zerwał z szyi plakietkę z wiadomością. Jedna ze stóp pozostała ssawką i w niej właśnie tkwiła teraz wiadomość.
Salo podniósł wzrok ku miejscu, gdzie szybował kokon.
— Kajtek! — Zawołał w niebo. — Kajtek! Wiadomość! Przeczytam ci wiadomość! Wiadomość! Kaj-teeeeeeeeeek!
Głowa Salo przekoziołkowała w kordonowym zawieszeniu.
— Odszedł — skonstatował głucho Salo. — Odszedł — szepnął. — Maszyna? — Ożywił się zaraz. Mówił urywanymi zdaniami, tyleż do siebie samego, co do Constanta, Beatrycze i chłopca Chrono. — Tak, jestem maszyną, tak jak i cały mój naród — oświadczył. — Zaprojektowano mnie i skonstruowano, nie szczędząc środków i starań, abym był solidny, wydajny, konsekwentny i trwały. Byłem najlepszą maszyną, jaką potrafił wyprodukować mój naród. Na ile sprawdziłem się jako maszyna? — zapytał Salo.
— Solidny? — rzekł. — Polecono mi nie otwierać wiadomości, póki nie dotrę do miejsca przeznaczenia — a ja ją otworzyłem.
Wydajny? — rzekł. — Po stracie najlepszego przyjaciela we Wszechświecie, więcej trudu kosztuje mnie przejście ponad zeschniętym liściem niż dawniej pokonanie Szczytu Rumfoorda.
Konsekwentny? — rzekł. — Obserwując istoty ludzkie przez dwieście tysięcy ziemskich lat, stałem się równie narwany i sentymentalny jak najgłupsza ziemska pensjonarka.
Trwały? — rzekł złowieszczo. — Jeszcze zobaczymy, co zobaczymy.
Salo złożył wiadomość, której strzegł tak długo, na pustym liliowym fotelu Rumfoorda.
— Oto ona, przyjacielu — przemówił do wspomnienia po Rumfoordzie. — I niechże ci przyniesie pociechę. Twemu staremu przyjacielowi Salo przyniosła tylko wielki ból. Aby ci ją ofiarować, choćby i za późno, twój stary przyjaciel Salo musiał stoczyć walkę z samym sednem swojego istnienia, z samą istotą bycia maszyną.
Zażądałeś od maszyny rzeczy niemożliwej — rzekł Salo — i maszyna cię usłuchała.
Maszyna nie jest już maszyną — oświadczył Salo. — Jej złącza zżera korozja, jej łożyska się pozacierały, a w obwodach nastąpiło zwarcie. Jej mózg brzęczy teraz i eksploduje jak mózg Ziemianina, skwiercząc i przegrzewając się od myśli o miłości, honorze, godności, prawach, spełnieniu, integralności, wolności…
Stary Salo podniósł plakietkę z fotela Rumfoorda. Był to cienki aluminiowy kwadracik. Wiadomość stanowiła na nim samotny punkt.
— Czy interesuje was, w jaki sposób mnie wykorzystano? Jak zmarnowano mi życie? — zapytał Salo. — Czy interesuje was treść wiadomości, którą niosłem przez blisko pół miliona ziemskich lat, wiadomości, którą mam rozkaz nieść dalej, przez kolejne osiemnaście milionów lat?
Ssawką odnóża uniósł plakietkę w górę. — Punkt — powiedział.
— Samotny punkt — powiedział.
— W języku tralfamadorskim — powiedział — punkt oznacza:
„Wszystkiego najlepszego!”
Przekazawszy sobie, Constantowi, Beatrycze oraz chłopcu Chrono wiadomość, która przebyła sto pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych, maszynka z Tralfamadorii wypadła gwałtownie z dziedzińca, kierując się ku plaży za murem.
Tam popełniła samobójstwo. Rozebrała się na części, które porozrzucała na wszystkie strony.
Chrono wyszedł na plażę sam i przechadzał się w zamyśleniu między częściami Salo. Chrono był zawsze pewien, że jego talizman posiada nadzwyczajną moc i nadzwyczajne znaczenie.
Zawsze podejrzewał, że w końcu zgłosi się po niego jakaś istota wyższa. Cecha, prawdziwych talizmanów było przecież to, że istoty ludzkie nigdy nie posiadały ich do końca.
Opiekowały się nimi i ciągnęły z nich korzyści, póki nie pojawił się prawowity właściciel, właściciel wyższego rzędu.
Chrono wcale nie poczuł się oszukany, jego porządek świata nie uległ zakłóceniu.
Przeciwnie — wszystko wydawało mu się być w jak najlepszym porządku.
A i on sam przybrał w tym doskonałym porządku stosowną rolę.
Wydobył talizman z kieszeni i bez żalu cisnął go w piach, pomiędzy rozproszone części Salo.
Chrono wierzył głęboko, że prędzej czy później magiczne siły Wszechświata znów poskładają to wszystko do kupy.
Zawsze się tak działo.