O, Panie na Wysokościach, Stwórco Kosmosu, Wirniku Galaktyk, Duszo Fal Elektromagnetycznych, Wdychaczu i Wydychaczu Niezmierzonych Obszarów Próżni, Plucicielu Ognia i Skały, Ty, Który Igrasz Mileniami — cóż moglibyśmy uczynić dla Ciebie, czego Ty sam nie zrobiłbyś o cały oktylion razy lepiej? Nic. O, Rodzie Ludzki, uciesz się obojętnością Stwórcy swego, albowiem jej to zawdzięczamy wolność, prawdę i godność. Nigdy już głupiec w rodzaju Malachiego Constanta nie powie, wskazując na trywialny zbieg okoliczności: „Ktoś tam na górze mnie lubi”. Nigdy też nie powie wam tyran: „Bóg chce, by stało się to czy owo, a kto nie przyczyni się do realizacji tego czy owego, jest przeciw Bogu”. O, Panie na Wysokościach, jakąż wspaniałą bronią jest Obojętność Twoja, gdyż dobyliśmy jej, tnąc i szlachtując szczodrze, aż pułapka owa, która tak często czyniła nas więźniami lub pozbawiała rozumu, legła oto w gruzach!
Było wtorkowe popołudnie. Na północnej półkuli Ziemi trwała wiosna.
Ziemia była zielona i przesycona wilgocią. Dobrze było wdychać woń ziemi, pożywną jak śmietana.
Czystość deszczu, który padał na ziemię, także miała swój smak. Smak czystości był bosko cierpki.
Ziemia była ciepła.
Powierzchnia Ziemi wzdymała się i kipiała w żyznym uniesieniu. Ziemia była najżyźniejsza tam, gdzie najwięcej było śmierci.
Bosko cierpki deszcz padał na zieloną równinę, gdzie było mnóstwo śmierci. Padał na wiejski cmentarzyk w Nowym Świecie. Cmentarz znajdował się w West Barnstable, Cope Cod, Massachusetts, USA. Cmentarz był pełen, przestrzenie między naturalnie zmarłymi utkane były gęsto ciałami czcigodnych ofiar wojny. Marsjanie i Ziemianie spoczywali tu ramię przy ramieniu.
Na całym świecie nie było kraju, na którego cmentarzach Marsjanie i Ziemianie nie spoczywaliby ramię przy ramieniu. Na całym świecie nie było kraju, w którym nie rozegrałaby się jakaś bitwa w wojnie całej Ziemi z marsjańskim najeźdźcą.
Wszystko zostało przebaczone.
Wszystkie żywe istoty były braćmi, a wszystkie zmarłe istoty jeszcze bardziej.
Kościółek, przycupnięty wśród nagrobków jak zmokła kwoka dodo, bywał już w różnych epokach kościołem prezbiteriańskim, kongregacyjnym, unitariańskim i apokaliptycznym. Teraz był to Kościół Boga Doskonale Obojętnego.
Człowiek o wyglądzie dzikusa stanął na kościelnym dziedzińcu, dziwiąc się śmietankowemu powietrzu, zieleni i wilgoci. Był prawie nagi, a jego skołtuniony czarny zarost i włosy znaczyły pasma siwizny. Za jedyne odzienie miał dźwięczącą przepaskę na biodra, sporządzoną z nitów i miedzianych przewodów.
Odzieniem tym przesłaniał swój wstyd.
Deszcz spływał mu po szorstkich policzkach. Człowiek uniósł twarz, aby napić się deszczu. Dłonie wsparł o nagrobek, bardziej po to, by poczuć jego dotyk, niż by zyskać oparcie. Przyzwyczajony był do dotyku kamieni — był śmiertelnie przyzwyczajony do dotyku szorstkich, suchych kamieni. Lecz kamień mokry, kamień omszały, kamień przycięty w blok i poryty napisami przez człowieka — taki kamień to było coś, czego nie dotykał od bardzo, bardzo dawna.
Pro patria — głosił kamień, na którym człowiek oparł dłonie.
Człowiekiem był Wujo.
Wujo wrócił do domu z Marsa i Merkurego. Jego statek wylądował samoczynnie w przyległym do cmentarza lesie. Wuja przepełniała nieukierunkowana, stłumiona agresja człowieka, któremu w okrutny sposób zmarnowano całe życie.
Wujo miał czterdzieści trzy lata.
Miał też wszelkie powody, aby sczeznąć i wyzionąć ducha.
Jedynym, co trzymało go przy życiu, było życzenie — bardziej machinalne niż serdeczne. Wujo życzył sobie ponownego spotkania ze swoją, kobietą Be, ze swym synem Chrono i ze swym najlepszym i jedynym przyjacielem, Stonym Stevensonem.
Wielebny C. Horner Redwine stał owego deszczowego wtorkowego popołudnia na ambonie swojego kościoła. W kościele nie było poza nim nikogo. Redwine wdrapał się na ambonę po to tylko, by doznać najwyższego upojenia. Najwyższego upojenia doznawał w wyjątkowo upojnych okolicznościach — był bowiem powszechnie uwielbianym głosicielem religii, która nie tylko obiecywała, lecz i czyniła cuda.
Kościół Redwine’a — Pierwszy Kościół Boga Doskonale Obojętnego w Barnstable — nosił wezwanie: Kościół Utrudzonego Tułacza z Kosmosu. Wezwanie usprawiedliwiała następująca przepowiednia: pewnego dnia samotny niedobitek Marsjańskich Sił Zbrojnych pojawi się u wrót kościoła w Barnstable.
Kościół był w każdej chwili gotowy na cud. Przez zżarły wiekiem dębowy słup za amboną przechodziła ręcznej roboty żelazna dzida. Słup podtrzymywał potężną krokiew ożebrowania dachu. Na haku tkwił wieszak na ubrania, wysadzany półszlachetnymi kamieniami. Na wieszaku zaś, w przezroczystej plastikowej torbie, wisiał kompletny strój męski.
Przepowiednia głosiła, że Utrudzony Tułacz z Kosmosu przybędzie nago, a strój będzie pasował na niego jak ulał. Strój był tak pomyślany, że nie pasował na nikogo poza Tułaczem. Był to kombinezon barwy cytrynowej, impregnowany, zapinany na suwak i idealnie obcisły.
Strój odbiegał od ówczesnej mody. Był to sztuczny twór, obmyślony w celu dodania cudowi splendoru.
Na piersi i plecach kombinezonu naszyte były pomarańczowe znaki zapytania wysokości jednej stopy każdy. Oznaczały one, że Tułacz z Kosmosu nie wie, kim jest.
Imię Tułacza miało pozostać nieznane, dopóki Winston Niles Rumfoord, głowa wszystkich kościołów Boga Doskonale Obojętnego, nie obwieści go światu.
Ewentualne pojawienie się Tułacza z Kosmosu Redwine miał zasygnalizować obłąkańczym biciem w kościelny dzwon.
Na obłąkańcze bicie dzwonu parafianie popaść mieli w ekstazę, rzucić wszelką robotę i przybiec ze śmiechem i płaczem.
Ochotnicza Straż Pożarna w West Barnstable była tak dalece opanowana przez parafian Redwine’a, że na miejsce cudu przybyć miał sam wóz strażacki, jako jedyny pojazd choćby częściowo legitymujący się wspaniałością godną Tułacza z Kosmosu.
Syrena alarmowa ze szczytu remizy miała się przyłączyć do obłąkańczego pienia dzwonu. Pojedynczy ryk syreny oznaczał pożar łąki lub lasu. Dwa ryki oznaczały pożar w zabudowaniach. Trzy ryki oznaczały ugaszenie pożaru. Dziesięć miało obwieścić przybycie Tułacza z Kosmosu.
Woda sączyła się do środka przez spaczoną ramę okienną. Woda sączyła się spod obluzowanej dachówki, kapała przez szczelinę i błyszczącymi kropelkami osiadała na brzegu baldachimu ponad głową Redwine’a. Dobrotliwy deszcz kapał na wysłużony dzwon — przyszłego herolda wielkiej nowiny — ściekał wzdłuż sznura, nasączał przyczepioną u końca sznura drewnianą kukłę, odrywał się kroplami od stóp kukły i formował kałużę na kamienistej posadzce dzwonnicy.
Kukła była symbolem sakralnym. Obrazowała powszechnie potępianą postawę wobec życia, która to postawa należała już do przeszłości. Kukłę zwano malachem. Nie było domu ani biura, w którym wierni Redwine’a nie wywiesiliby malacha.
Istniał tylko jeden prawidłowy sposób wywieszania malacha. Za szyję. Stosowano w tym celu jedyny prawidłowy rodzaj węzła. Węzeł katowski.
A deszcz wciąż kapał ze stóp Redwine’owego malacha na końcu liny dzwonu.
Minęła już zimna, zdradliwa, wiosenna pora krokusów.
Minęła delikatna, chłodna, urocza wiosenna pora żonkili.
Nadeszła wiosna ludzkości i z krzewów bzu za kościołem Redwine’a zwisały dorodne kiście, ciężkie jak winogrona pierwszego gatunku.
Redwine wsłuchiwał się w deszcz i wyobrażał sobie, że deszcz przemawia językiem Chaucera. Redwine wyrecytował na glos słowa, które w jego mniemaniu wypowiadał deszcz; wyrecytował nie za głośno, aby nie zagłuszać deszczu.
Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem
Marcową suszę zmoczy do korzeni
I skąpie żyłę ziemi w takim płynie,
Który kwitnienia moc daje roślinie;
Kropelka deszczu migocąc opadła z baldachimu nad głową Redwine’a, zmoczyła lewe szkło jego okularów i policzek jak jabłuszko.
Czas był dla Redwine’a łaskawy. Stojąc na ambonie, Redwine wyglądał jak pyzaty wiejski roznosiciel gazet w okularkach, chociaż miał już czterdzieści dziewięć lat. Uniósłszy dłoń, by zetrzeć wilgoć z policzka, Redwine zagrzechotał błękitnym płóciennym woreczkiem pełnym ołowianych naboi, który zwisał mu u nadgarstka.
Podobne woreczki z nabojami nosił przy kostkach obu nóg i przy drugim nadgarstku, na szelkach zaś zwisały mu dwie sztaby żelaza — jedna po stronie klatki piersiowej, druga na plecach.
Ciężarki te hamowały go w pogoni za życiem.
Nosił na sobie czterdzieści osiem funtów — i nosił je z radością. Silniejsi dźwigali więcej, słabsi mniej. Każdy silny fizycznie parafianin Redwine’a z ochotą brał na siebie ciężarki i obnosił je wszędzie z wielką dumą.
Nawet najsłabsi i najpokorniejsi musieli w końcu przyznać, że wszyscy mają równe szansę w pogoni za życiem.
Wodnista muzyka deszczu stanowiła tak urocze tło dla wszelkiej recytacji, że Redwine postanowił zadeklamować jeszcze kawałek. Tym razem zdecydował się na rzecz autorstwa Winstona Nilesa Rumfoorda, Mistrza z Newport.
Kawałek, który Redwine zamierzał wyrecytować do wtóru deszczu, był utworem, w którym Mistrz z Newport określał własną pozycję w odniesieniu do swych posłanników, pozycję posłanników w odniesieniu do trzódek, którymi się opiekowali, a także pozycję każdego człowieka z osobna w odniesieniu do Boga. Redwine odczytywał ten utwór swym owieczkom w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.
— „Nie jestem ojcem waszym — deklamował Redwine. — Nazwijcie mnie raczej bratem. Lecz i bratem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej synem. Lecz i synem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej psem. Lecz i psem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej pchłą na ciele psa waszego. Lecz i pchłą nie jestem. Nazwijcie mnie raczej parchem na ciele pchły psa Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. H. Pręczkowska (przyp, tłum).
waszego. Jako parch na ciele pchły psa waszego, gotów jestem służyć wam jak potrafię najlepiej, tak jak i wy sami pragniecie służyć Panu Bogu Wszechmogącemu, Stwórcy Wszechświata”.
Redwine klasnął w dłonie, zabijając niewidzialną sparszywiałą pchłę. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca cała parafia tłukła pchłę zgodnym klaśnięciem.
Następna kropią spadła drżąc z baldachimu i ona także zmoczyła policzek Redwine’a. Redwine skłonił się w radosnej podzięce za tę kroplę, za kościół, za Mistrza z Newport, za Ziemię, za Boga, Któremu Nie Zależy, za wszystko.
Zstąpił z ambony, a ołowiane kulki w woreczkach kiwały się przy tym statecznie w tył i w przód.
Redwine minął kościół i wszedł pod łuk dzwonnicy. Przystanął obok kałuży pod sznurem dzwonu i popatrzył w górę, śledząc drogę, którą woda dostawała się do środka. Doszedł do wniosku, że żaden wiosenny deszczyk nie mógłby dostawać się do środka wdzięczniej niż właśnie tutaj. Gdyby przyszło mu kiedyś nadzorować przebudowę kościoła, dopilnuje, by przedsiębiorcze kropelki deszczu mogły nadal wpadać do dzwonnicy tą samą drogą.
Tuż za łukiem dzwonnicy znajdował się inny łuk — liściasty łuk gałęzi bzu.
Redwine wkroczył pod ten drugi łuk, dostrzegł statek kosmiczny, który jak wielki bąbel wyrastał ponad las, zobaczył też nagiego, zarośniętego Tułacza z Kosmosu, który stał na dziedzińcu kościoła.
Redwine krzyknął z radości. Biegiem rzucił się z powrotem do kościoła i jak pijany szympans zawisł na sznurze dzwonu. W dźwięcznym jazgocie dzwonu usłyszał słowa, które — jak głosił Mistrz z Newport — wypowiadały wszystkie dzwony świata:
— PIEKŁA NIE MA! — rozśpiewał się dzwon.
— PIEKŁA NIE MA!
— PIEKŁA NIE MA!
— PIEKŁA NIE MA!
Dźwięk dzwonu zatrwożył Wuja. Wujo usłyszał w nim gniew i przerażenie, więc puścił się biegiem w kierunku swego statku, boleśnie ścierając skórę podczas gramolenia się przez mur. Zatrzaskując klapą usłyszał, jak syrena wyjękuje dzwonowi odpowiedzi.
Wujo doszedł do wniosku, że Ziemia musi nadal pozostawać w stanie wojny z Marsem, a syrena i dzwon wieszczą mu rychłą śmierć. Wcisnął guzik „start”.
Automatyczny pilot zawahał się z odpowiedzią na sygnał, zajęty ożywioną, nie prowadzącą do niczego kłótnią z sobą samym. Kłótnia zakończyła się samowyłączeniem pilota.
Wujo ponownie wcisnął guzik „start”. Tym razem z całej siły przydusił go piętą.
Pilot znów podjął idiotyczną kłótnię z samym sobą i spróbował się wyłączyć, Stwierdziwszy, że nie może się wyłączyć, puścił brudnożółty dym.
Dym stał się wkrótce tak gęsty i zjadliwy, że zmusił Wuja do połknięcia piguły i ponownego zastosowania techniki oddechowej Schliemanna.
Następnie pilot-nawigator wydał z siebie głęboki, wibrujący, organowy dźwięk i zamarł bezpowrotnie.
O starcie nie było mowy. Z chwilą śmierci pilota-nawigatora umierał cały statek.
Wujo przedarł się poprzez dym do luku i wyjrzał na zewnątrz.
Zobaczył wóz strażacki. Wóz strażacki przedzierał się ku statkowi przez leśne poszycie. Mężczyźni, kobiety i dzieci kurczowo trzymali się pompy, przemoczeni do suchej nitki i pełni ekstazy.
Przed wozem strażackim postępował wielebny C. Horner Redwine. W jednej ręce niósł kanarkowy kombinezon w przezroczystej plastikowej torbie. W drugiej dzierżył kiść świeżo ściętego bzu.
Kobiety słały Wujowi całusy i podnosiły w górę dzieci, aby i one mogły popatrzeć na umiłowaną postać w środku. Mężczyźni zostali przy wozie strażackim, wznosząc okrzyki na cześć Wuja, wznosząc okrzyki na własną cześć, wznosząc okrzyki na cześć wszystkiego. Kierowca strzelił ogniem z motoru, włączył syrenę, zadzwonił dzwonkiem.
Wszyscy nosili ciężarki. Były to w większości ciężarki typowe — obciążone szarfy, woreczki z ołowiem, stare fajerki — które miały za zadanie hamować przewagę fizyczną. Znalazła się jednak wśród parafian Redwine’a grupa gorliwych wiernych, którzy wybrali sobie ciężarki bardziej finezyjne i więcej mówiące.
Były wśród nich kobiety obdarzone przez ślepy los oszałamiającą przewagą urody. Zniweczyły one tę niesprawiedliwą przewagę za pomocą łachmaniarskich strojów, nieprawidłowej postawy, gumy do żucia i karykaturalnego makijażu.
Pewien staruszek, którego jedyną przewagą był doskonały wzrok, popsuł go sobie, nosząc okulary żony.
Ciemnoskóry młodzieniec, którego wybujały, drapieżny seksapil rzucał się w oczy mimo nędznego stroju i fatalnych manier, obciążył się żoną, która miała wstręt do spraw seksu.
Parafia Redwine’a nie była niczym wyjątkowym. Nie była to wcale parafia fanatyków. Na całej Ziemi żyły dosłownie miliardy radośnie samoobciążonych ludzi.
Ich radość brała się stąd, że nikt już nad nikim nie miał przewagi.
Strażacy wpadli nagle na całkiem nowy pomysł wyrażenia radości. Na samym szczycie wozu strażackiego znajdowała się sikawka. Można nią było kręcić w kółko jak karabinem maszynowym. Strażacy ustawili sikawkę pionowo i włączyli wodę. Drżący, niepewny strumień, zaczął piąć się ku niebu, a gdy osiągnął maksymalną wysokość, wiatr porwał go na strzępy. Strugi wody chlustały dookoła: jedne rozplaskiwały się o statek Wuja, inne oblewały samych strażaków, jeszcze inne spadały znienacka na kobiety i dzieci, wywołując w pierwszej chwili wielkie osłupienie, a zaraz potem jeszcze większą radość.
Jedynie uroczemu przypadkowi zawdzięczać należy fakt, że woda odegrała tak istotną rolę w powitaniu Wuja. Nie było tego w planie. Tak się po prostu idealnie złożyło, że wszyscy mogli zapamiętać się w wielkim, powszechnym święcie wody.
Wielebny C. Horner Redwine, który w oblepiającym go szczelnie mokrym stroju czuł się nagi jak pogański duszek leśny, cisnął kiść bzu do wnętrza statku przez uchyloną szybę luku, do której natychmiast przycisnął swe pełne uwielbienia oblicze.
Twarz, która odpowiedziała Redwine’owi spojrzeniem, nosiła wyraz zdumiewająco bliski wyrazowi twarzy inteligentnej małpy w zoo. Czoło Wuja poryte było zmarszczkami, oczy zaś szkliły się beznadziejnym wysiłkiem zrozumienia, o co chodzi.
Wujo postanowił, że nie będzie się bać.
Nie spieszył się jednak z wpuszczeniem Redwine’a do środka.
W końcu podszedł do włazu i odryglował obie klapy, wewnętrzną i zewnętrzną. Cofnął się, czekając, aż ktoś je otworzy.
— Dajcie mi najpierw wejść do środka, żebym go namówił do ubrania się w kombinezon! — zwrócił się Redwine do swoich wiernych. — Potem będzie wasz!
Kanarkowy kombinezon pasował na Wuja jak ulał. Znaki zapytania na piersi i plecach leżały bez jednej zmarszczki.
Wujo nie wiedział jeszcze, że jest ubrany jak nikt inny na świecie. Przyjął założenie, że podobne kombinezony — z pytajnikami i w ogóle — nosi mnóstwo ludzi.
— Czy to… czy to jest Ziemia? — zwrócił się Wujo do Redwine’a.
— Tak jest — odparł Redwine. — Znajdujemy się w Cape Cod, Massachusetts, Stany Zjednoczone Ameryki, Rodzina Człowiecza.
— Dzięki Bogu! — powiedział Wujo. Redwine pytająco uniósł brwi.
— Dlaczego? — zapytał.
— Co dlaczego? — powiedział Wujo.
— Dlaczego dziękuje pan Bogu? — zapytał Redwine. — On się panem nie przejmuje. Nawet palcem nie kiwnął, żeby dostarczyć pana tutaj całego i zdrowego, tak samo, jak nie kiwnąłby palcem, żeby pana zabić. — Redwine uniósł ramiona, demonstrując atletyzm swej wiary. Grzechot ołowianych kulek w woreczkach u nadgarstków Redwine’a przyciągnął uwagę Wuja. Od ciężarków przy dłoniach uwaga Wuja bez najmniejszego już trudu przeskoczyła na ciężką sztabę żelaza, którą Redwine dźwigał na piersi. Redwine, który podążał za wzrokiem Wuja, uniósł żelazną sztabę w dłoni. — Swoje waży — powiedział.
— Aha — mruknął Wujo.
— Jak pana trochę odżywimy — obiecał Redwine — uniesie pan, na moje oko, z pięćdziesiąt funtów.
— Pięćdziesiąt funtów? — powtórzył Wujo.
— Powinien się pan cieszyć z takiego ciężaru, a nie martwić — pouczył go Redwine. — Nikt nie zarzuci panu wówczas, że wykorzystuje pan swą przewagę w pogoni za kapryśnym losem.
W głosie Redwine’a zabrzmiała nutka kaznodziejskiej groźby, której nie miał okazji specjalnie nadużywać, odkąd minęły pierwsze dni Kościoła Boga Doskonale Obojętnego, od czasu wzruszających zbiorowych nawróceń, które nastąpiły po zakończeniu wojny z Marsem. W owych dniach Redwine i wszyscy inni młodzi neofici straszyli niewiernych słusznym gniewem tłumu. Słusznie rozgniewane tłumy jeszcze wówczas nie istniały.
Słusznie rozgniewane tłumy istniały za to teraz w każdym zakątku świata. Liczba wiernych Kościoła Boga Doskonale Obojętnego osiągnęła solidne, okrągłe trzy miliardy. Młode lwy, które niegdyś głosiły pierwsze nauki nowej wiary, mogły spokojnie zamienić się w baranki i zająć kontemplacją zjawisk godnych wschodniego mędrca — jak na przykład ściekanie wody po sznurze od dzwonu. Karzące ramię Kościoła ucieleśniło się w tłumach całej Ziemi.
— Muszę pana ostrzec — rzekł Redwine do Wuja — że kiedy wejdzie pan między ludzi, nie wolno panu powiedzieć nic, co sugerowałoby, że Bóg szczególnie się panem interesuje albo że pan może się Bogu na coś przydać. Najgorszą rzeczą, jaką może pan powiedzieć, byłoby coś w tym stylu: „Dzięki Bogu za to, że wydobył mnie cało z tarapatów. Bóg upatrzył mnie sobie z jakiegoś powodu, więc teraz jedynym moim życzeniem jest służyć Mu wiernie”.
Ten przyjazny tłum — ciągnął Redwine — mógłby się szybko stać bardzo nieprzyjazny, i to bez względu na wysokie auspicje, pod jakimi pan przybywa.
Wujo planował sobie, że powie niemal dokładnie to, przed czym ostrzegł go Redwine. Wydawało mu się, że tylko taka przemowa będzie tu na miejscu.
— No to… no to co ja mam powiedzieć? — zmieszał się Wujo.
— To, co pan powie, znamy już z przepowiedni — odparł Redwine. — Co do słowa. Długo i pilnie rozmyślałem o słowach, które pan wygłosił, i jestem święcie przekonany, że nie sposób byłoby udoskonalić pańską wypowiedź.
— Kiedy nic mi nie przychodzi do głowy, chyba że „Czołem, dziękuję wam” — poskarżył się Wujo. — Co by pan chciał, żebym powiedział?
— To, co pan powie — odparł Redwine. — Wszyscy ci poczciwi ludzie, którzy tam czekają, od dawna ćwiczyli się na tę chwilę. Zadadzą panu dwa pytania, a pan odpowie im w miarę swoich możliwości jak najlepiej.
Redwine wyprowadził Wuja przez właz. Pompa była już wyłączona. Krzyki i tańce ustały.
Parafia Redwine’a ustawiła się teraz w półkole przed Redwine’em i Wujem. Parafianie nabrali powietrza w płuca i szczelnie pozaciskali usta.
Redwine dał święty znak.
— Kim jesteś? — spytali zgodnym chórem parafianie.
— Ja… nie znam swojego prawdziwego imienia — odparł Wujo. — Wołali mnie Wujo.
— Co cię spotkało? — spytali parafianie.
Wujo niepewnie pokręcił głową. Nie przychodziło mu na myśl żadne streszczenie przygód stosowne na tego rodzaju — rytualną najwyraźniej — okazję. Czuł, że oczekuje się od niego wielkich słów. Nie był na siłach, aby sprostać wielkości. Hałaśliwie wciągnął powietrze, dając wiernym do zrozumienia, że z przykrością czyni im zawód swoją przyziemną odpowiedzią:
— Padłem ofiarą szeregu wypadków — rzekł. Wzruszył ramionami i dodał: — Jak każdy.
Okrzyki i tańce zaczęły się od nowa. Wuja wciągnięto na wóz strażacki i podwieziono pod same wrota kościoła.
Redwine gestem pełnym miłości wskazał na drewnianą tablicę nad drzwiami, imitującą wpółrozwiniętą rolkę papieru. Na tabliczce złocił się wyryty napis:
PADŁEM OFIARĄ SZEREGU WYPADKÓW. JAK KAŻDY.
Prosto z kościoła wóz strażacki przetransportował Wuja do Newport, Rhode Island, gdzie miała właśnie nastąpić materializacja.
Zgodnie z ustalonym przed laty planem, dyżur w West Barnstable objęła inna ekipa strażacka z Cape Cod, gdyż West Barnstable miało być czasowo pozbawione własnej pompy.
Wieść o pojawieniu się Tułacza z Kosmosu obiegła Ziemię lotem błyskawicy. W każdej wiosce, każdym miasteczku i mieście, przez które przejeżdżał wóz strażacki, obrzucano Wuja kwiatami.
Wujo siedział na szczycie wozu, na sosnowej desce o rozmiarach dwie na sześć stóp, umieszczonej w poprzek kabiny. Wewnątrz kabiny znajdował się wielebny C. Horner Redwine.
Redwine sprawował pieczę nad dzwonem alarmowym, którym przez cały czas podzwaniał z wielką gorliwością. U serca dzwonu zwisał malach z wysokogatunkowego plastiku. Była to kukła szczególnego rodzaju, z tych, które sprzedawano jedynie w Newport. Posiadanie takiego malacha równało się zaświadczeniu, że jego właściciel odbył pielgrzymkę do Newport.
Pielgrzymkę taką odbył niegdyś cały oddział Ochotniczej Straży Pożarnej z West Barnstable, za wyjątkiem dwóch nonkonformistów. Malacha, który zdobił wóz strażacki, zakupiono z funduszy Straży Pożarnej.
W żargonie handlujących suwenirami kramarzy z Newport, malach Straży Pożarnej, sporządzony z wysokogatunkowego plastiku, był to „jedyny oryginalny, legalny i oficjalny malach na świecie”.
Wujo był szczęśliwy: cieszyło go, że znów jest między ludźmi i że znów oddycha powietrzem. A na dodatek wyglądało na to, że wszyscy za nim przepadają.
Tyle było miłej wrzawy. Tyle było wszystkiego dobrego. Wujo miał nadzieję, że obfitość wszystkiego dobrego nigdy się nie wyczerpie.
— Co cię spotkało? — wrzeszczeli do niego ludzie i wybuchali śmiechem.
Dla potrzeb masowego przekazu Wujo skrócił odpowiedź, która tak strasznie uradowała tłumek parafian Kościoła pod wezwaniem Tułacza z Kosmosu.
— Wypadki! — wrzeszczał w odpowiedzi.
Śmiał się.
O rany.
Ale jaja. Wujo śmiał się do rozpuku.
Posiadłość Rumfoordów w Newport była od ośmiu godzin szczelnie napakowana ludźmi. Wartownicy odprawili sprzed bramki w murze tysiące osób. Wartownicy byli na dobrą sprawę niepotrzebni, gdyż zgromadzony wewnątrz tłum stanowił zwartą masę.
Nie wśliznąłby się w niego nawet naoliwiony węgorz.
Tysiące pielgrzymów zgromadzonych na zewnątrz muru przepychało się teraz bogobojnie w walce o miejsce jak najbliżej umieszczonych na rogach muru głośników.
Z głośników popłynąć miał głos Rumfoorda.
Nigdy jeszcze tłum nie byt tak liczny i tak podekscytowany, gdyż działo się to wszystko w z dawna obiecywanym Wielkim Dniu Tułacza z Kosmosu.
Wszędzie eksponowano najwymyślniejsze i najskuteczniejsze obciążenia. Tłum był cudownie obszarpany i upośledzony.
Be, która była kobietą Wuja na Marsie, także znajdowała się w Newport. Podobnie jak Chrono, syn Be i Wuja.
— Tylko u mnie! Jedyne oryginalne, legalne, oficjalne malachy! — darła się chrypliwie Be. — Tylko u mnie! Kupujcie malachy! Każdy, kto kupi malacha, Tułaczowi nim pomacha! Kupujcie malachy, Tułacz z Kosmosu je wam pobłogosławi!
Be zajmowała kiosk na wprost żelaznej bramki w murze posiadłości Rumfoordów. Kiosk Be był pierwszym z brzegu w rzędzie dwudziestu kiosków ustawionych na wprost bramki. Nad wszystkimi dwudziestoma straganami rozciągał się wspólny dach, a przedzielały je przepierzenia, sięgające kramarzom do pasa.
Malachy, którymi handlowała Be, były to plastikowe lalki o ruchomych kończynach i oczach ze sztucznego kryształu. Be kupowała je w magazynach dewocjonaliów po dwadzieścia siedem centów od sztuki, a sprzedawała po trzy dolary. Be miała głowę do interesów.
Wprawnie demonstrowała światu swą przedsiębiorczą i efektowną zewnętrzność, ale i tak sukcesy handlowe zawdzięczała głównie swej wewnętrznej pańskości. Karnawałowe efekciarstwo Be przyciągało wzrok pielgrzymów. Ale to otaczająca ją aura przyciągała klientów do kiosku i zmuszała do wydawania pieniędzy. Aura otaczająca Be niezbicie dowodziła, że Be przeznaczona była w życiu do wyższych celów, a fakt, że siedzi tu, gdzie siedzi, świadczy jedynie o tym, że Be jest niesamowicie równą babką.
— Kupujcie malachy! Kupujcie póki czas! — gardłowała Be. — Po rozpoczęciu materializacji — koniec z kupowaniem malachów!
Była to prawda. Regulamin nakazywał, aby kramarze pozamykali kioski na pięć minut przed materializacją Winstona Nilesa Rumfoorda i jego psa. Otworzyć je z powrotem mogli dopiero w dziesięć minut po zniknięciu ostatnich śladów Rumfoorda i Kazaka.
Be zwróciła się do swego syna Chrono, który otwierał właśnie nowy karton malachów.
— Ile do gwizdka? — spytała. Gwizdkiem nazywano potężną syrenę na parę, ulokowaną wewnątrz posesji. Gwizdek włączano na pięć minut przed materializacją.
Samą materializację obwieszczała salwa z działka kalibru 80 mm.
Dematerializację sygnalizowało wypuszczenie w górę tysiąca baloników.
— Osiem minut — odparł Chrono, spoglądając na zegarek. Chłopiec Chrono miał jedenaście ziemskich lat. Był śniady i chmurny. Świetnie rozmieniał pieniądze i miał smykałkę do kart. Wyrażał się nieprzyzwoicie i nosił nóż sprężynowy z sześciocalowym ostrzem. Chrono niechętnie zadawał się z innymi dziećmi, a odwaga i bezpośredniość w zmaganiach z życiem zyskały mu tak fatalną reputację, że tylko garstka najgłupszych i najładniejszych dziewczynek ubiegała się o jego względy.
W kartotekach newportskiego posterunku policji i Policji Stanowej Rhode Island, chłopiec Chrono figurował jako młodociany przestępca. Co najmniej pięćdziesięciu porządkowych znał po imieniu. Był też weteranem czternastu sesji z detektorem kłamstw.
Przed zakładem wychowawczym bronił go kwiat ziemskiej palestry, palestry Kościoła Boga Doskonale Obojętnego. Adwokaci, pod przywództwem Rumfoorda, zbijali wszelkie oskarżenia przeciwko Chronowi.
Oskarżenia te dotyczyły najczęściej kradzieży kieszonkowych, noszenia ukrytej broni, posiadania nie zarejestrowanej broni palnej, użycia broni palnej na terenie zabudowanym, handlowania sprośnymi obrazkami i literaturą oraz włóczęgostwa.
Władze skarżyły się z goryczą, że koronną przyczyną chuligańskich wybryków chłopca jest jego matka. Matka chłopca Chrono kochała go takim, jakim był.
— Ludzie! Zostało wam osiem minut na zakup malachów! Spieszcie się!
Na samym przodzie górnej szczęki Be lśniły złote zęby, a skóra jej ciała, podobnie jak skóra syna, miała barwę złocistego dębu.
Be straciła górne zęby podczas katastrofy statku kosmicznego, który rozbił się w regionie Gumbo Amazońskiej Dżungli Deszczowej, wioząc Be i chłopca Chrono z Marsa na Ziemię. Tylko Be i Chrono ocaleli w katastrofie. Przez następny rok błąkali się po dżungli.
Odcień skóry Be i chłopca Chrono był trwały, brał się bowiem z uszkodzenia wątroby. Be i Chrono uszkodzili sobie wątroby trzymiesięczną dietą złożoną z wody i korzonków salpa-salpa, czyli błękitnej topoli amazońskiej. Dieta owa była elementem rytuału przystąpienia do plemienia Gumbo, któremu to rytuałowi poddani zostali Be i Chrono.
Podczas rytuału matka i syn stali spętani u pala w samym środku wioski, przy czym Chrono symbolizował Słońce, Be zaś — Księżyc, zgodnie z pojęciami Słońca i Księżyca, jakie panowały wśród plemienia Gumbo.
Wspólne przeżycia sprawiły, że Be i Chrono byli sobie bliżsi niż większość matek i synów.
W końcu uratował ich helikopter. Winston Niles Rumfoord wysłał helikopter dokładnie tam, gdzie trzeba i w najbardziej odpowiednim momencie.
Winston Niles Rumfoord załatwił Be i chłopcu Chrono koncesję na lukratywny kramik z malachami przed lilipucią bramką. Opłacił też kurację stomatologiczną Be i podsunął jej pomysł wstawienia na przodzie złotych zębów.
Właścicielem kramu, który sąsiadował z kramem Be, był Harry Brackman. Brackman był na Marsie sierżantem dowodzącym plutonem Wuja. Teraz zmienił się w statecznego, łysiejącego mężczyznę. Miał drewnianą nogę i prawicę z nierdzewnej stali. Nogę i rękę utracił w bitwie o Boca Raton. Tylko on jeden ocalał w bitwie — i gdyby nie to, że był ciężko ranny, zostałby zlinczowany razem z resztą niedobitków swojego plutonu.
Brackman sprzedawał plastikowe modele fontanny Rumfoordów. Modele miały wysokość jednej stopy. Ich podstawki wyposażone były w pompki sprężynowe. Pompki pompowały wodę z wielkiej misy na dole aż do najmniejszej na samym czubku. Z najmniejszej miski woda przelewała się do trochę większej, z trochę większej do jeszcze większej, z jeszcze większej…
Brackman uruchomił na ladzie trzy fontanny jednocześnie.
— Taka samiutka jak tamta w środku! — zachwalał. — Można ją zabrać do domu i wstawić w okno od ulicy, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, że się było w Newport! Można ją ustawić na środku stołu podczas balu dla dzieci i napełnić różową lemoniadą!
— Ile? — zapytał kmiot.
— Siedemnaście dolarów — odparł Brackman.
— O kurczę! — zdumiał się kmiot.
— To święty grobowiec, wujciu — wyjaśnił Brackman, z wyższością wpatrując się w kmiota. — To nie jest zabawka. — Sięgnąwszy pod ladę, wyciągnął modelik marsjańskiego statku kosmicznego. — Pan szanowny życzy sobie zabaweczkę? Proszę uprzejmie, czterdzieści dziewięć centów. Zarabiam na nich tylko po dwa centy.
Kmiot zaczął się popisywać, jakim to niby jest rozważnym klientem. Porównał zabawkę z oryginałem, który miała przedstawiać. Oryginałem był marsjański statek kosmiczny, wystawiony na szczycie dziewięćdziesięcioośmiostopowej kolumny. I kolumna, i statek znajdowały się na terenie posesji Rumfoorda — w tym jej rogu, który zajmowały niegdyś korty tenisowe.
Rumfoord obiecał wyjaśnić kiedyś, do czego ma posłużyć statek kosmiczny, którego kolumnę wzniesiono z groszowych składek dzieci całego świata. Statek utrzymywany był w stałej gotowości. Najwyższa z wolno stojących drabin przykolumiennych w historii świata chwiejnie wiodła do włazu statku.
Ładunek paliwowy statku zawierał resztkę zapasów Powszechnej Woli Zaistnienia, jakimi dysponowały Marsjańskie Siły Zbrojne.
— Hm, hm — bąknął kmiot. Odłożył modelik na ladę. — Pan wybaczy, ale jeszcze się trochę rozejrzę. — Jak dotąd kupił jedynie kapelusik a la Robin Hood, z portretem Rumfoorda po jednej stronie, namalowaną żaglówką po drugiej i własnym imieniem wymalowanym na piórku, imię kmiota, zgodnie z tym, co głosiło piórko, brzmiało Delbert. — Tak czy owak, bardzo panu dziękuję — powiedział Delbert. — Pewnie tu wrócę.
— Pewnie, że tak, Delbert — odparł Brackman.
— Skąd pan wie, że mam na imię Delbert? — zdumiał się Delbert, zarazem uradowany i podejrzliwy.
— A tobie się zdaje, że tu tylko Winston Niles Rumfoord ma nadprzyrodzone zdolności? — odparł z wyższością Brackman.
Za murem uniosła się w niebo smużka pary wodnej. W chwilę później ponad straganami przetoczył się odgłos wielkiego parowego gwizdka — władczy, żałobny i triumfalny. Był to sygnał oznaczający, że Rumfoord i jego pies zmaterializują się za pięć minut.
Handlarzom sygnał ten nakazywał natychmiastowe przerwanie nie licującego z powagą chwili reklamowania tandety i zamknięcie straganów.
Wszystkie okiennice natychmiast zawarły się z trzaskiem.
Wnętrze kramów zamieniło się skutkiem zamknięcia w półmroczny tunel.
Izolacja kramarzy wewnątrz tunelu zyskiwała dodatkowy wymiar niezwykłości dzięki temu, że wszyscy oni byli niedobitkami z Marsa. Rumfoord kategorycznie zażądał, aby pierwszeństwo w uzyskiwaniu koncesji w Newport mieli właśnie Marsjanie. Była to z jego strony forma podziękowania.
Niedobitków nie było wielu — zaledwie pięćdziesięcioro ośmioro na terenie Stanów Zjednoczonych i tylko trzystu szesnastu na obszarze całego świata.
Z pięćdziesięciorga ośmiorga niedobitków w Stanach Zjednoczonych, dwadzieścia osób prowadziło kramy w Newport.
— Znów się zaczyna, miłe dziatki — obwieścił jakiś głos na szarym końcu szeregu kramów. Głos należał do ślepca handlującego kapelusikami a la Robin Hood z portretem Rumfoorda po jednej stronie i żaglówką po drugiej.
Sierżant Brackman oparł się łokciem i protezą o przepierzenie oddzielające jego kiosk od kiosku Be. Mrugnął do chłopca Chrono, który leżał na zapieczętowanym kartonie malachów.
— Idź do diabła, co mały? — rzekł Brackman do chłopca Chrono.
— Idź do diabła — zgodził się Chrono. Wydłubywał właśnie brud zza paznokci przy użyciu dziwnie zakrzywionego, podziurkowanego i wyszczerbionego kawałka metalu, który był jego talizmanem na Marsie. Na Ziemi również był to jego talizman.
To zapewne talizman uratował Be i chłopca Chrono w dżungli. Członkowie plemienia Gumbo uznali blaszkę za obiekt posiadający wielką moc magiczną. Szacunek, z jakim odnieśli się do blaszki, nakłonił ich, by zamiast skonsumować jej właścicieli, wcielili ich do plemienia.
Brackman roześmiał się porozumiewawczo.
— Proszę, oto prawdziwy Marsjanin! — powiedział. — Nawet się nie ruszy ze skrzynki z malachami, żeby rzucić okiem na Tułacza z Kosmosu.
Chłopiec Chrono nie był jedynym, który potraktował Tułacza z Kosmosu obojętnie. Butnym i szlachetnym obyczajem wszystkich handlarzy było trzymanie się z dala od wszelkich ceremonii. Całą materializację Rumfoorda i psa spędzali oni zawsze w półmroku tunelu.
Nie wynikało to z pogardy kramarzy dla religii Rumfoorda. Większość z nich uważała wręcz, że nowa religia jest, być może, całkiem niezła. Siedząc w zamkniętych kioskach demonstrowali natomiast, że jako weterani z Marsa uczynili już więcej niż dość dla postawienia na nogi Kościoła Boga Doskonale Obojętnego.
Demonstrowali fakt, że wykorzystano ich do cna.
Rumfoord popierał tę ich postawę — nazywał ich czule swoimi „…świętymi żołnierzami przed bramką. Ich obojętność — stwierdził niegdyś Rumfoord — to straszliwa rana, którą odnieśli w wojnie po to właśnie, byśmy my mogli stać się bardziej aktywni, bardziej wrażliwi, bardziej wolni”.
Marsjańskich kramarzy strasznie kusiło, aby choć raz zerknąć na Tułacza z Kosmosu. Na murze otaczającym posesję Rumfoordów zainstalowano megafony, toteż każde słowo wymówione przez Rumfoorda po tamtej stronie muru biło po uszach wszystkich w promieniu ćwierci mili. Słowa uparcie wieściły triumfalną chwilę prawdy, która nadejdzie wraz z pojawieniem się Tułacza z Kosmosu.
Gorliwi wierni od dawna szykowali się na tę wielką chwilę — na wielką chwilę, w której wiara gorliwych wiernych rozrośnie się, rozjaśni i rozbudzi dziesięciokrotnie.
Chwila ta oto nadeszła.
Wóz strażacki, który przywiózł Tułacza z Kosmosu spod kościoła pod wezwaniem Tułacza z Kosmosu na Cape Cod, dzwonił teraz i wył za okiennicami straganów.
Ukryte w półmroku kramów trolle ostentacyjnie nie wyjrzały na zewnątrz.
Za murem gruchnęła salwa armatnia.
A więc Rumfoord i jego pies zmaterializowali się — a Tułacz z Kosmosu przekraczał właśnie lilipucią bramkę.
— Pewnie wynajął jakiegoś spłukanego aktorzynę z Nowego Jorku — podsumował Brackman.
Uwaga Brackmana nie doczekała się niczyjej reakcji, nawet ze strony chłopca Chrono, który uważał się za koronnego cynika straganów. Brackman sam nie traktował własnej uwagi serio — wcale nie sądził, że Tułacz z Kosmosu jest podstawiony. Kramarze aż nadto dobrze znali skłonność Rumfoorda do realizmu. Kiedy Rumfoord inscenizował misterium, używał wyłącznie prawdziwych ludzi i prawdziwych piekieł.
Należy tu podkreślić, że — mimo całego swego upodobania do imprez na wielką skalę — Rumfoord nigdy nie uległ pokusie ogłoszenia się Bogiem, czy też kimś bardzo bliskim Bogu.
Przyznają to nawet jego najzagorzalsi przeciwnicy. W książce pt. Pan-Galaktyczna bzdura albo trzy miliardy naiwnych, dr Maurice Rosenau twierdzi:
Międzygwiezdny Faryzeusz, Tartuffe i Cagliostro — słowem: Winston Niles Rumfoord — zadał sobie trud ogłoszenia, że nie jest Bogiem Wszechmogącym, że nie jest bliskim krewnym Boga Wszechmogącego i że Bóg Wszechmogący nie udzielał mu żadnych bezpośrednich instrukcji. Na te słowa Mistrza z Newport możemy powiedzieć jedynie — Amen! Dodajmy przy tym, że Rumfoord tak dalece nie jest krewnym ani przedstawicielem Boga Wszechmogącego, że jego, obecność uniemożliwia wszelkie porozumienie z Bogiem Wszechmogącym.
Rozmowy marsjańskich weteranów w półmroku zamkniętych budek bywały zazwyczaj mocno ożywione — pełne obrazoburczej pikanterii i opisów cennych doświadczeń w dziedzinie wciskania półgłówkom dewocyjnego barachła.
Teraz jednak, w obliczu bliskiego spotkania Rumfoorda z Tułaczem z Kosmosu, kramarze z wielkim trudem hamowali ciekawość.
Zdrowa ręka sierżanta Brackmana powędrowała ku ciemieniu. Był to gest charakterystyczny dla marsjańskich weteranów. Brackman dotykał miejsca, pod którym tkwiła antena — antena wykonująca niegdyś za niego całe istotne myślenie. Brackmanowi brak było jej sygnałów.
— Przyprowadźcie do mnie Tułacza z Kosmosu! — beknęły rozmieszczone na murach trąby anielskie głosem Rumfoorda.
— A może… może by tak pójść? — zwrócił, się Brackman do Be.
— Czego? — mruknęła Be. Stała tyłem do zamkniętej okiennicy kramu. Zamknęła oczy. Spuściła głowę. Wyglądała, jakby było jej zimno.
Podczas materializacji zawsze dostawała dreszczy.
Chrono metodycznie pocierał talizman opuszkiem kciuka, wpatrując się w aureolkę pary wodnej na zimnej powierzchni metalu — aureolkę opisującą jego kciuk.
— Do diabła z nimi, no nie, Chrono? — powiedział Brackman.
Mężczyzna, który handlował świergolącymi mechanicznymi ptaszkami, nerwowo kręcił towarem młynka ponad głową. Pewna wieśniaczka w bitwie o Toddington w Anglii wzięła go na widły, po czym zostawiła, uznawszy za zmarłego.
Międzynarodowa Komisja Identyfikacji i Rehabilitacji Marsjan zdołała — za pomocą odcisków palców — ustalić tożsamość ptasznika: był to Bernard K. Winslow, wędrowny sekser, który pewnego dnia zniknął z oddziału dla alkoholików londyńskiego szpitala.
— Dzięki za informację — powiedział Winslow Komisji. — Przynajmniej nie będę się już czuł taki zagubiony.
Sierżant Brackman był — jak to ustaliła Komisja — szeregowym Francisem J. Thompsonem, który zniknął w środku nocy podczas dokonywania samotnego patrolu wokół parku maszynowego w Fort Bragg, Północna Karolina, USA.
Be okazała się dla Komisji wielką zagadką. Rejestr nie zawierał jej odcisków palców. Zdaniem Komisji Be była albo Florencją White — nieciekawą i pozbawioną przyjaciół dziewczyną, która zniknęła nagle z pralni w Cohoes, Nowy Jork, albo też Darleną Simpkins — nieciekawą i pozbawioną przyjaciół dziewczyną, którą widziano po raz ostatni, gdy wsiadała do przygodnego wozu prowadzonego przez nieznanego śniadego kierowcę w Brownsville, Teksas.
Właścicielami kramów za Brackmanem, chłopcem Chrono i Be była zbieranina marsjańskich wypierdków, zidentyfikowanych jako: Myron S. Watson, alkoholik, który zniknął podczas pełnienia obowiązków łaziebnego na lotnisku w Newark… Charlene Heller, pomoc dietetyczki w stołówce Stivers High School w Dayton, Ohio… Krishna Garu, zecer, formalnie wciąż ścigany przez władze Kalkuty, Indie, pod zarzutami bigamii, stręczycielstwa i odmowy płacenia alimentów… Kurt Schneider, również alkoholik, dyrektor podupadłego biura podróży w Bremie, Niemcy.
— Wszechmocny Rumfoord — odezwała się Be.
— Słucham? — zapytał Brackman.
— Wyrwał nas z życia — powiedziała Be. — Uśpił nas. Wydrążył nam mózgi jak dynie z pestek. Podłączył nas do prądu jak roboty, wytresował, wycelował — i wypalił do cna, wszystko w zbożnym celu. — Wzruszyła ramionami. — Czy powiodłoby nam się lepiej, gdybyśmy mogli sami pokierować własnym życiem? — zastanowiła się Be. — Czy znaczylibyśmy więcej — a może mniej niż teraz? Ja tam się nawet cieszę, że na mnie wypadło. Myślę, że on o wiele lepiej wiedział, co ze mną zrobić, niż Florencja White czy Darleną Simpkins, czy ktokolwiek, kim przedtem byłam.
Ale i tak go nienawidzę — zakończyła Be.
— To twój przywilej — rzekł Brackman. — On powiedział, że to jest przywilej każdego Marsjanina.
— Jedno mnie tylko pociesza — powiedziała Be. — Że jesteśmy wszyscy zużyci do cna. Już nigdy mu się na nic nie przydamy.
— Witaj, o Tułaczu z Kosmosu! — beknęły rozmieszczone na murach trąby anielskie dobrze naoliwionym tenorem Rumfoorda. — Jakże to wymowne, że przybywasz do nas na ogniście czerwonej sikawce ochotniczej straży pożarnej. Nie znam bardziej wymownego symbolu ludzkiej życzliwości dla bliźniego niż właśnie wóz strażacki. Odpowiedz mi, o Tułaczu z Kosmosu, czy widzisz tu wokół siebie coś, co nasuwa ci myśl, że być może kiedyś już odwiedziłeś to miejsce?
Tułacz z Kosmosu bąknął coś pod nosem.
— Głośniej proszę — upomniał go Rumfoord.
— Fontanna… Pamiętam tamtą fontannę — obwieścił z bolesnym namysłem Tułacz z Kosmosu. — Tylko że… Tylko że…
— Tylko że co? — włączył się Rumfoord.
— Tylko że wtedy, wszystko jedno kiedy — nie było w niej wody — odparł Tułacz z Kosmosu.
Po tej wypowiedzi włączono umieszczony tuż przy fontannie mikrofon, tak aby autentyczny gulgot, chlupot i szmer fontanny mógł zilustrować wyznanie Tułacza z Kosmosu.
— Czy poznajesz coś więcej? O! Tułaczu z Kosmosu! — indagował Rumfoord.
— Tak — odparł Tułacz z pewnym zażenowaniem. — Pana.
— Poznajesz mnie? — powtórzył przekornie Rumfoord. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że być może odegrałam już kiedyś jakąś pośrednią rólkę w twoim życiu?
— Pamiętam pana z Marsa — rzekł Tułacz z Kosmosu. — I pan był tym człowiekiem z psem, tuż przed naszym startem.
— Co się wydarzyło po starcie? — zapytał Rumfoord.
— Coś poszło nie tak, jak należy — odparł Tułacz z Kosmosu. Wyznał to ze skruchą, jak gdyby seria nieszczęść wynikła w jakiś sposób z jego winy. — Wszystko poszło nie tak, jak należy.
— A czyś rozważał kiedykolwiek możliwość, że wszystko poszło dokładnie tak, jak należy? — zapytał Rumfoord.
— Nie — odparł zwięźle Tułacz z Kosmosu. Koncepcja Rumfoorda nie zaskoczyła go, nie mogła go zaskoczyć, gdyż wykraczała daleko poza prowizoryczne horyzonty jego filozofii życiowej.
— Czy rozpoznałbyś swoją kobietę i dziecko? — zapytał Rumfoord.
— Nie… nie jestem pewien — zająknął się Tułacz.
— Sprowadźcie tu kobietę i chłopca, którzy sprzedają malachy pod żelazną bramką — rzekł Rumfoord. — Sprowadźcie Be i chłopca Chrono.
Tułacz z Kosmosu, Winston Niles Rumfoord i Kazak stali na podeście przed rezydencją. Podest biegł na wysokości wzroku stojącej publiczności. Podest przed rezydencją był jedną z części kompleksowego systemu pomostów, ramp, drabin, platform, schodów i estrad, który rozgałęział się na całą posesję, sięgając wszystkich zakamarków.
System umożliwiał swobodną i efektowną cyrkulację Rumfoorda po włościach, cyrkulację, której tłum nie był w stanie zakłócić. Pozwalał również na to, by Rumfoord ukazał się choć na chwilę każdemu z obecnych na terenie widzów.
System nie był podwieszony magnetycznie, choć z pozoru zakrawał na cud lewitacji. Rzekomy cud umożliwiło przemyślne wykorzystanie farby. Wszystkie wsporniki były jednolicie czarne, a wszystko, co się na nich opierało — olśniewająco złote.
Kamery telewizyjne i mikrofony na wysięgnikach mogły poruszać się swobodnie po całej konstrukcji.
Podczas materializacji nocnych każdy element konstrukcyjny opisany był wianuszkiem mlecznych lamp elektrycznych.
Tułacz z Kosmosu byt trzydziestą pierwszą z kolei osobą, którą Rumfoord wezwał do siebie, na podest.
Wysłany przed chwilą człowiek z obsługi miał przyprowadzić z budki z malachami osoby trzydziestą drugą, trzydziestą trzecią, które także czekało dostąpienie zaszczytu.
Rumfoord wyglądał marnie. Były blady i, choć uśmiechał się jak zwykle, sprawiał wrażenie, jakby za maską uśmiechu z całej siły zaciskał zęby. Jego błoga pogoda ducha zmieniła się we własną karykaturę, zdradzając fakt, że absolutnie nic nie jest w porządku.
Mimo to słynny uśmiech Rumfoorda nie miał końca. Wspaniale snobistyczny zadowalacz tłumów przytrzymywał za obrożę wielkiego psa Kazaka. Obroża była tak spleciona, że w razie potrzeby wgryzała się ostrzegawczo w gardło psa. Ostrzeżenie takie było akurat bardzo na miejscu, gdyż Tułacz z Kosmosu wyraźnie nie przypadł Kazakowi do gustu.
Uśmiech zamarł na chwilę, przypominając tłumom, jak wielki ciężar Rumfoord dźwiga dla ich dobra, ostrzegając tłumy, że być może nie zdoła dźwigać go po wsze czasy.
Rumfoord trzymał w dłoni mikrofon z nadajnikiem wielkości jednopensowej monety. Ilekroć nie życzył sobie, by jego glos dotarł do tłumu, po prostu zaciskał monetę w garści.
Zacisnąwszy monetę w garści, Rumfoord wygłaszał teraz pod adresem Tułacza z Kosmosu uszczypliwe komentarze, które zbulwersowałyby tłum, gdyby tłum mógł je usłyszeć.
— Nareszcie masz swój dzień, co? — mówił Rumfoord. — Ledwie się pojawiłeś i od razu festyn uwielbienia. Ten tłum cię wprost ubóstwia. A ty? Czy ubóstwiasz tłumy?
Radosne emocje, których przez cały dzień doświadczał, zredukowały psychikę Tułacza do poziomu dziecka — do stanu, w którym ironia, a nawet drwina, nie sięgają celu. Tułacz bywał w swym niespokojnym życiu jeńcem rozmaitych rzeczy. Teraz był jeńcem tłumu, który uważał go za istny cud.
— Oni są świetni — rzekł w odpowiedzi na ostatnie pytanie Rumfoorda. — Są fantastyczni.
— Tak, to fantastyczna ferajna — przyznał Rumfoord. — Co do tego nie ma dwóch zdań. Siliłem się, żeby znaleźć dla nich odpowiednie określenie, a ty mi je tu przynosisz prosto z kosmosu. „Fantastyczni”, tacy oni właśnie są. — Rumfoord wyraźnie bujał myślami całkiem gdzie indziej. Tułacz z Kosmosu, jako indywidualność, nie bardzo go interesował — Rumfoord prawie na niego nie patrzył. Nie wydawał się też zbytnio przejęty perspektywą rychłego nadejścia kobiety i dziecka Tułacza z Kosmosu.
— Gdzie oni są, gdzie oni są? — zwrócił się Rumfoord do stojącego na dole człowieka z obsługi. — Prędzej, prędzej.
Tułacz z Kosmosu uważał wszystko, co go od rana spotkało, za tak budujące, twórcze i świetnie zainscenizowane, że wstyd mu było o cokolwiek pytać. Obawiał się, że zadawanie pytań poczytane zostanie za dowód niewdzięczności.
Zdawał sobie sprawę z tego, że ponosi wielką odpowiedzialność za przebieg ceremonii i że najlepiej będzie trzymać język za zębami, odzywać się tylko w odpowiedzi na pytania, wypowiadając się przy tym krótko i bez ozdóbek.
W głowie Tułacza z Kosmosu bynajmniej nie roiło się od pytań. Fundamentalna zasada jego roli w ceremonii była oczywista — równie przejrzysta i praktyczna jak trójnożny zydel do dojenia krów. Cierpiał sowicie i teraz był za to sowicie wynagradzany.
Nagła odmiana losu to zawsze spektakl pierwsza klasa. Tułacz uśmiechnął się, rozumiejąc zachwyt tłumu — udając, że sam jest częścią tłumu i zachwyca się razem z nim.
Rumfoord odczytał myśli Tułacza z Kosmosu.
— W drugą stronę też by im się podobało — zauważył.
— W drugą stronę? — zdziwił się Tułacz.
— Gdyby najpierw była wielka nagroda, a później wielkie cierpienie — wyjaśnił Rumfoord. — Oni lubią kontrasty. Porządek zdarzeń nie robi im najmniejszej różnicy. Ważne są emocje związane z nagłym zwrotem…
Rumfoord rozwarł dłoń, uwalniając mikrofon. Druga dłoń przyzywała kogoś kaznodziejskim gestem. Przyzywała Be i chłopca Chrono, których windowano właśnie na pozłacaną sieć pomostów, ramp, drabin, podestów, schodów i estrad.
— Tędy proszę. Nie możemy tu siedzieć do rana — upomniał ich Rumfoord tonem zrzędliwego belfra.
Podczas przerwy Tułacz z Kosmosu po raz pierwszy poczuł błogi smak budującej przyszłości, która czekała go na Ziemi. W otoczeniu tak przychylnym, entuzjastycznym i dobrotliwym można było wieść żywot nie tylko budujący, lecz wprost doskonały.
Tułacz z Kosmosu został już wyposażony w piękny nowy strój i oszałamiającą pozycję życiową, a przywrócenie mu kobiety i syna było kwestią najbliższych minut.
Brakowało jedynie dobrego przyjaciela. Na tę myśl Tułacza z Kosmosu przeszedł dreszcz.
Drżał, gdyż czuł w głębi serca, że jego najlepszy przyjaciel, Stony Stevenson, ukryty gdzieś na terenie posesji, tylko czeka na sygnał, aby mógł się ukazać.
Tułacz z Kosmosu uśmiechnął się, gdyż oczami wyobraźni zobaczył wejście Stony’ego. Stony zbiegnie po rampie, roześmiany i lekko wstawiony. „Wuju, kurwa twoja mać! — ryknie Stony prosto w nagłośnienie. — Bóg mi świadkiem, szukałem cię po wszystkich zafajdanych knajpach tej zasranej Ziemi, a ty sobie przez cały pierdolony czas wisiałeś na Merkurym!”
W miarę jak Be i Chrono zbliżali się do Rumfoorda i Tułacza z Kosmosu, Rumfoord się od nich oddalał. Gdyby odsunął się od Be, chłopca Chrono i Tułacza na zwykłą odległość ramienia, jego odosobnienie byłoby w pełni zrozumiałe. Złocony układ konstrukcyjny pozwolił mu jednak na pozostawienie wspomnianej trójki w sporej odległości, odległości, która za sprawą rokokowych i bogato symbolicznych elementów konstrukcji, wydawała się wręcz nieznośnie wielka.
Był to niewątpliwie teatr wielkiej klasy, niezależnie od uszczypliwej opinii dr Maurice’a Rosenau (op. cit.): „Ludzie, którzy z nabożeństwem obserwują akrobacje Winstona Nilesa Rumfoorda na jego prywatnej ścieżce zdrowia w Newport, to ci sami idioci, których widuje się w sklepach z zabawkami, nabożnie zapatrzonych w nakręcane kolejki, pędzące — ciuch-ciuch-ciuch — przez kartonowe tunele, przez estakady z wykałaczek, przez papierowe miasteczka, I znów przez tunele. Czy kolejka — czy Winston Niles Rumfoord — wciuchcia na nowo w pole widzenia? O, mirabile dictu!… — Patrzcie! Jest!”
Z podestu przed rezydencją Rumfoord wkroczył na łuk, biegnący okrakiem ponad grzebieniem bukszpanowego żywopłotu. Łuk przechodził w pomost długości dziesięciu stóp, który sięgał pnia czerwonego buka. Średnica pnia wynosiła cztery stopy. Do pnia przyśrubowane były pozłacane klamry.
Rumfoord przywiązał Kazaka do najniższej z klamer, po czym wspiął się po pozostałych i zniknął z pola widzenia, jak diabeł w tabakierce.
Zaszyty w koronę drzewa, przemówił.
Jego głos niósł się jednak nie z korony drzewa, lecz z rozmieszczonych na murach trąb anielskich.
Tłum oderwał wzrok od liściastej korony drzewa i wpił się nim w najbliższe głośniki.
Tylko Be, Chrono i Tułacz z Kosmosu nadal spoglądali w górę, ku miejscu, gdzie rzeczywiście znajdował się Rumfoord. Działali nie tyle pod wpływem poczucia realizmu, co pod wpływem zażenowania. Spoglądając w górę, członkowie tej małej rodziny unikali patrzenia na siebie wzajemnie.
Żadne z trójki nie miało najmniejszego powodu, by się cieszyć z ponownego spotkania.
Be nie czuła najlżejszej inklinacji do cherlawego, brodatego, uszczęśliwionego bubka w kanarkowych kalesonach. Marzył jej się raczej postawny, gniewny, nieprzejednany wolnomyśliciel.
Chłopiec Chrono potraktował brodacza z jawną wrogością, jak intruza, który zamierza zniszczyć subtelne więzy łączące go z matką. Chrono ucałował talizman, życząc ojcu — jeśli istotnie był to jego ojciec — żeby go natychmiast szlag trafił.
A sam Tułacz z Kosmosu — choć szczerze się starał — nie zdołał dostrzec w tej chmurnej, wrogiej parze niczego, co wybrałby sobie z własnej i nieprzymuszonej woli.
Zupełnie przypadkowo wzrok Tułacza spotkał się z jedynym dobrym okiem Be. Należało coś powiedzieć.
— Co słychać? — powiedział Tułacz z Kosmosu.
— A co u ciebie? — powiedziała Be.
Oboje znów spojrzeli w górę, na koronę drzewa.
— O szczęśliwi, upośledzeni bracia — obwieścił głos Rumfoorda. — Podziękujmy Bogu, Bogu, który ceni sobie nasze dzięki tak jak potężna rzeka Missisipi ceni sobie kroplę dżdżu, że nie jesteśmy jak Malachi Constant.
Tułacza z Kosmosu lekko rozbolał kark. Zniżył wzrok. Spojrzenie jego przykuła długa, prosta pochylnia, biegnąca w niezbyt wielkim oddaleniu od miejsca, w którym stał. Spojrzenie Tułacza podążyło wzdłuż pochylni.
Pochylnia kończyła się u stóp najwyższej wolno stojącej drabiny na Ziemi. Drabina także pomalowana była na złoto.
Spojrzenie Tułacza, z Kosmosu wspięło się po drabinie aż do maleńkich drzwiczek ustawionego na szczycie kolumny statku kosmicznego. Tułacz zastanowił się, czy jest na świecie człowiek, który miałby dość odwagi lub powodów, aby wspiąć się po tak zawrotnej drabinie do tak maleńkich drzwiczek.
Tułacz z Kosmosu ponownie spojrzał na tłum. Może gdzieś tam, wśród tłumu jest Stony Stevenson. Może Stony czeka na koniec spektaklu, żeby dopiero wtedy ujawnić się swemu najlepszemu i jedynemu przyjacielowi z Marsa.