Rozdział 5 List od nieznanego bohatera

„Jesteśmy w stanie uczynić ośrodek pamięciowy człowieka równie sterylnym, jak skalpel świeżo wyjęty z autoklawu. Natychmiast jednak zaczynają się w nim gromadzić okruchy nowych doświadczeń. Te z kolei łączą się w systemy, nie zawsze sprzyjające myśleniu po wojskowemu. Problem rekontaminacji pamięci wydaje się nierozwiązywalny.”

dr Morris N. Castle

Minister Zdrowia Psychicznego. Mars


Formacja Wuja zatrzymała się przed granitowym barakiem, jednym z tysięcy w szeregu, który biegł, zdawało się, w nieskończoność, aż po horyzont żelaznej niziny. Przed co dziesiątym barakiem wznosił się maszt flagowy z flagą łopocącą na uporczywym wietrze.

Każda flaga była inna.

Flaga, która jak anioł stróż łopotała nad terenem kompanii Wuja, była bardzo wesoła: czerwone i białe paski, i masa białych gwiazdek na niebieskim polu. Była to Old Glory, flaga Stanów Zjednoczonych Ameryki, z planety Ziemia.

Dalej widniał czerwony sztandar Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Za nim znajdował się wspaniały zielono-pomarańczowo-żółto-purpurowy sztandar z lwem dzierżącym miecz. Była to flaga Cejlonu.

Jeszcze dalej widać było czerwoną piłkę na białym polu — flagę Japonii.

Flagi oznaczały kraje, które zostaną zaatakowane i sparaliżowane przez poszczególne jednostki Marsjańskich Sił Zbrojnych, kiedy rozpocznie się wojna między Marsem a Ziemią.

Wujo nie dostrzegł sztandarów aż do chwili, gdy antena pozwoliła mu zgarbić się, rozluźnić kończyny — krótko mówiąc: rozejść się. Zatkało go na widok nieskończonej perspektywy baraków i masztów flagowych. Barak, przed którym stał, miał nad drzwiami wypisany wielkimi cyframi numer. Był to numer 576.

Jakaś cząstka Wuja uznała ten numer za fascynujący, zmusiła Wuja, aby się nad nim zastanowił. Wujo przypomniał sobie egzekucję — przypomniał sobie, że rudzielec, którego zamordował, mówił mu coś o błękitnym kamieniu i baraku dwanaście.

Wewnątrz baraku 576 Wujo czyścił broń. Odkrył, że jest to wyjątkowo przyjemne zajęcie. Odkrył ponadto, że nadal potrafi rozłożyć broń na części. Przynajmniej ten skrawek jego pamięci nie uległ zatarciu w szpitalu. Wujo uradował się w duszy na myśl o tym, że istnieją prawdopodobnie jeszcze inne zakamarki jego pamięci, których nie zauważono. Dlaczego ta myśl tak go uradowała — nie miał zielonego pojęcia.

Czyścił wyciorem wnętrze lufy. Jego bronią był niemiecki mauzer, kaliber 11 milimetrów, jednostrzałowy, z gatunku tych, które potwierdziły swoją reputację w rękach Hiszpanów podczas ziemskiej wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Cały arsenał Marsjańskich Sił Zbrojnych pochodził z jednego mniej więcej rocznika. Marsjańscy wywiadowcy, podczas swej mrówczej pracy na Ziemi, trafili na okazyjną sprzedaż całej góry mauzerów, brytyjskich enfieldów i amerykańskich springfieldów, i to za psie pieniądze.

Towarzysze broni Wuja również czyścili wyciorami lufy swoich karabinów. Smar pachniał nieźle, a naoliwione szmatki, gdy się je wpychało przez gwint, opierały się naciskowi wyciora akurat na tyle, aby podtrzymać zainteresowanie czyszczącego robotą. Prawie nikt się nie odzywał.

Nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek szczególnie przejął się egzekucją. Jeśli egzekucja miała być dla towarzyszy broni Wuja jakąkolwiek nauczką, okazała się nauczką równie lekkostrawną jak kaszka manna.

Wygłoszono tylko jeden komentarz na temat udziału Wuja w egzekucji, a wygłosił go sierżant Brackman.

— Dobrześ się spisał, Wuju — powiedział Brackman.

— Dziękuję — odparł Wujo.

— Dobrze się spisał, no nie? — zwrócił się Brackman do towarzyszy broni Wuja.

Kilku skinęło głowami, ale Wujo odniósł wrażenie, że kiwnęliby oni w odpowiedzi na każde pytanie zawierające twierdzenie i pokręciliby przecząco w odpowiedzi na każde pytanie zawierające przeczenie.

Wujo wydobył z lufy wycior i szmatkę, wsunął kciuk pod otwarty zamek karabinu i złapał promyk słońca na błyszczący od smaru paznokieć kciuka. Puścił zajączka w głąb lufy. Następnie przytknął oko do wylotu lufy i przeżył wstrząs, gdyż ujrzał piękno doskonałe. Gotów był godzinami wpatrywać się z uniesieniem w nieskazitelną spiralę gwintu, marząc o krainie szczęśliwości, której okrągłe podwoje widział na drugim końcu lufy. Różowość pod zatłuszczonym paznokciem na drugim końcu lufy sprawiała, że koniec ten wydawał się Wujowi iście różanym paradyzem. Wujo obiecał sobie, że pewnego dnia przeczołga się przez lufę do raju po tamtej stronie.

„Będzie tam ciepło — myślał sobie Wujo — i księżyc będzie tylko jeden, za to pyzaty, powolny i dostojny”. Różany paradyz nasunął Wujowi jeszcze jedną wizję; jasność tej wizji zdumiała Wuja. W raju mieszkały trzy piękne kobiety, a Wujo dokładnie pamiętał, jak one wyglądają! Jedna była biała, druga złocista, a trzecia brązowa. W widzeniu Wuja — złocista paliła papierosa. Wujo zdumiał się ponownie, stwierdziwszy, że wie, co to za papieros.

Był to papieros marki Księżycowa Poświata.

— Natychmiast sprzedać Księżycową Poświatę! — zarządził głośno Wujo. Wymówił te słowa z przyjemnością — poczuł się nagle władczy, kompetentny.

— Co takiego? — zapytał młody ciemnoskóry żołnierz, który czyścił karabin obok Wuja. — Co mówiłeś, Wuju?

Żołnierz miał dwadzieścia trzy lata. Na lewej piersi, nad kieszonką, nosił czarną naszywkę z wyhaftowanym na żółto imieniem.

Na imię miał Boaz.

Gdyby w Marsjańskich Siłach Zbrojnych dopuszczało się podejrzliwość, Boaz musiałby uchodzić za osobnika mocno podejrzanego. Był zaledwie starszym szeregowcem, a mimo to jego mundur — choć regulaminowej barwy mchu — uszyty był z daleko lepszego materiału i był daleko porządniej skrojony niż mundury pozostałych żołnierzy, z mundurem sierżanta Brackmana włącznie.

Mundury innych żołnierzy były szorstkie, drapiące, pozszywane byle jak grubymi nićmi. Wyglądały przyzwoicie, tylko gdy ich właściciele stali na baczność. W każdej innej pozycji mundur przeciętnego żołnierza wybrzuszał się i marszczył, jakby zrobiony był z papieru.

Mundur Boaza z kocią zwinnością podążał za każdym jego ruchem. Ściegi miał gęste i drobniutkie. A najbardziej zadziwiające było to, że buty Boaza lśniły głębokim, mrocznym, czerwonawym blaskiem — blaskiem, jakiego nie zdołał nadać swoim butom żaden inny żołnierz, niezależnie od tego, jak starannie je czyścił. W odróżnieniu od pozostałych butów kompanii, buty Boaza uszyte były z autentycznej ziemskiej skóry.

— Mówiłeś, żeby coś sprzedać, Wuju? — nalegał Boaz.

— Księżycowa Poświata: na szmelc! Do diabła z nią — wymamrotał Wujo. Sam nie rozumiał, co by te słowa miały znaczyć. Wyrzucił je z siebie tylko dlatego, że bardzo chciały się wydostać. — Sprzedać! — powtórzył.

Boaz uśmiechnął się smętnie.

— Sprzedać, mówisz? — powtórzył. — W porządku. Wuju, sprzedamy. — W zdumieniu uniósł brwi. — A co mamy sprzedać, Wuju?

Boaz miał zadziwiająco świetliste i świdrujące źrenice.

Wujo uświadomił sobie, że w miarę, jak Boaz się w niego wpatruje, lśnienie i ostrość jego spojrzenia budzą w Wuju rosnący niepokój. Wujo odwrócił wzrok i spojrzał przypadkiem w oczy innych towarzyszy broni — oczy te patrzyły z niezachwianą tępotą. Nawet oczy sierżanta Brackmana.

Wzrok Boaza nadal wwiercał się w Wuja. Wujo poczuł, że musi ponownie spojrzeć Boazowi w oczy. Ich źrenice lśniły jak diamenty.

— Nie pamiętasz mnie, Wuju? — zapytał Boaz. Pytanie to wprawiło Wuja w panikę. Wiedział, że z jakiegoś powodu nie powinien pamiętać Boaza. Z ulgą stwierdził, że istotnie go sobie nie przypomina.

— Boaz, Wuju — rzekł ciemnoskóry. — Nazywam się Boaz.

Wujo skinął głową.

— Bardzo mi miło. Jak leci? — powiedział.

— Leci, można powiedzieć, nie najgorzej — odparł Boaz. Z niedowierzaniem pokręcił głową: — Ty naprawdę nic a nic nie pamiętasz, Wuju?

— Nie — powiedział Wujo. Pamięć zaczęła mu trochę dokuczać, dawała do zrozumienia, że gdyby się naprawdę postarał, mógłby przypomnieć sobie coś w związku z Boazem. Wujo uciszył pamięć. — Przykro mi — oświadczył. — Absolutnie nic nie pamiętam.

— Ty i ja, Wuju, my jesteśmy kumple — powiedział Boaz. — Boaz i Wujo.

— Aha — powiedział Wujo.

— Pamiętasz, Wuju, zasadę kumpel z kumplem? — zapytał Boaz.

— Nie — odparł Wujo.

— Każdy jeden żołnierz w każdej jednej drużynie — wyjaśnił Boaz — ma swojego kumpla. Kumple siedzą w jednym wykopie, trzymają się razem w ataku i osłaniają się nawzajem. Jak jeden kumpel popadnie w tarapaty w jakiejś bijatyce, drugi kumpel mu pomaga, przemyca nóż, i tak dalej.

— Aha — powiedział Wujo.

— Niesamowite — zdziwił się Boaz. — Czego to człowiek nie zapomni w szpitalu, a jakie rzeczy zapamięta, żeby mu robili nie wiem co. Ty i ja, Wuju, szkoliliśmy się na kumpli przez okrągły rok, a ty nic nie pamiętasz. A tu nagle bredzisz mi coś o papierosach. Co to za papierosy, Wuju?

— Ja… już nie pamiętam — odparł Wujo.

— Spróbuj sobie przypomnieć — nalegał Boaz. — Raz ci się udało. — Zmarszczył brwi i zrobił zeza, jakby chciał dopomóc Wujowi w koncentracji. — Uważam, że to pasjonujące, co człowiek pamięta po wyjściu ze szpitala. Spróbuj sobie przypomnieć, co się da.

Boaz był trochę zniewieściały — zachowywał się jak cwany osiłek, który bierze maminsynka za frak i przemawia do niego tiu-tiu-tiu, jak do niemowlaka.

Ale Boaz lubił Wuja — na swój sposób.

Wujo doznał dziwnego uczucia, że on i Boaz są jedynymi prawdziwymi ludźmi w kamiennym baraku — a reszta to szklanookie roboty, i to roboty nie najlepszego gatunku. Sierżant Brackman, rzekomy dowódca, był mniej więcej równie czujny, równie odpowiedzialny, równie przywódczy, jak worek zmokłego pierza.

— Powiedz mi wszystko, co pamiętasz, Wuju — kusił Boaz. — No, stary — namawiał. — Spróbuj przypomnieć sobie wszystko, co się da.

Zanim Wujo zdołał przypomnieć sobie cokolwiek, ból głowy, który przedtem zmusił go do przeprowadzenia egzekucji, znów dał o sobie znać. Tym razem nie skończyło się na ostrzegawczym dźgnięciu. Pod beznamiętnym spojrzeniem Boaza ból w głowie Wuja urósł do rozmiarów dudniącego, oślepiającego kolosa.

Wujo wstał, upuścił karabin, złapał się za głowę, ryknął, wrzasnął i zemdlał.

Kiedy Wujo odzyskał przytomność na podłodze baraku, jego kumpel Boaz zwilżał Wujowe skronie mokrą ścierką.

Towarzysze broni Wuja utworzyli krąg wokół Wuja i Boaza. Na twarzach towarzyszy broni nie było śladu zdziwienia, śladu współczucia. Uważali oni najwyraźniej, że Wujo zrobił coś głupiego i niegodnego żołnierza, w związku z czym zasłużył na to, co go spotkało.

Patrzyli na Wuja, jakby dopuścił się on jakiejś straszliwej głupoty, jak na przykład wystawienie się na cel wroga, czyszczenie nabitej broni, kichnięcie podczas zwiadu lub złapanie choroby wenerycznej i niepowiadomienie o tym przełożonych; jak odmowa wykonania bezpośredniego rozkazu lub przespanie pobudki; jak picie alkoholu na służbie albo dobieranie do małego strita; jak przechowywanie w szafce książki albo granatu ręcznego; jak zadanie pytania, kto właściwie założył te całą armię i po co…

Jedynie Boaz wyglądał, jakby się przejął losem Wuja.

— To moja wina, Wuju — powiedział.

Sierżant Brackman przecisnął się przez krąg i stanął nad Wujem i Boazem.

— Co on narozrabiał, Boaz? — zapytał.

— Żartowałem sobie z niego, panie sierżancie — odparł szczerze Boaz. — Powiedziałem, żeby sięgnął pamięcią tak daleko, jak potrafi. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że weźmie i spróbuje.

— Trzeba mieć trochę oleju w głowie! Żartować sobie z faceta, który dopiero co wyszedł ze szpitala! — burknął Brackman.

— Wiem, wiem — przyznał Boaz, wielce skruszony. — I to mój kumpel… — dodał. — Niech mnie jasna cholera!

— Wuju — zwrócił się Brackman do Wuja. — Nie mówili ci w szpitalu o przypominaniu sobie?

Wujo niepewnie pokręcił głową.

— Może i tak — powiedział. — Dużo mi mówili.

— To najgorsze, co możesz zrobić, Wuju — rzekł Brackman. — Usiłować przypomnieć sobie, co było. Właśnie dlatego wzięli cię do szpitala: bo za dużo pamiętałeś. — Brackman złożył kanciaste dłonie w miseczkę, a w niej umieścił bolesny problem Wuja. — Święty Boże — westchnął. — Pamiętałeś, Wuju, tak mnóstwo, że jako żołnierz nie byłeś wart funta kłaków.

Wujo usiadł, położył dłoń na piersi i stwierdził, że cały przód bluzy ma mokry od łez. Przeszło mu przez myśl, żeby wyjaśnić Brackmanowi, że wcale nie starał się wysilać pamięci, że instynktownie wyczuł w tym przewinienie — a mimo to ból go poraził. Nie powiedział tego jednak, w obawie, że ból powróci.

Wujo jęknął i wymrugał z oczu resztki łez. Postanowił, że nie zrobi absolutnie nic, póki nie otrzyma wyraźnego rozkazu działania.

— A ty, Boaz — powiedział Brackman. — Nie wiem, może tygodniowy dyżur w latrynie nauczy cię, co to znaczy robić sobie jaja z ludzi, którzy dopiero co wyszli ze szpitala.

Jakaś bezkształtna cząstka pamięci Wuja kazała Wujowi bacznie obserwować rozgrywkę pomiędzy Brackmanem a Boazem. Nie wiedzieć czemu, było to bardzo ważne.

— Tydzień, panie sierżancie? — zapytał Boaz.

— Tak jest, jak Boga kocham — odpowiedział Brackman, po czym zadrżał i przymknął oczy. Antena zaserwowała mu najwyraźniej delikatne ukłucie bólu.

— Cały tydzień, panie sierżancie? — upewnił się powtórnie Boaz z miną niewiniątka.

— Dzień — poprawił się Brackman i zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż jak groźba. Brackman ponownie wzdrygnął się na impuls bólu pod czaszką.

— Od kiedy, panie sierżancie? — indagował Boaz. Brackman zamachał kanciastymi dłońmi.

— Nieważne — powiedział. Wydawał się roztrzęsiony, zawiedziony, zaszczuty. Wciągnął głowę w ramiona, jakby zamierzał tym sposobem skuteczniej odeprzeć atak bólu, jeśli ból się powtórzy. — Dosyć kawałów, do jasnej cholery! — wycharczał. Po czym oddalił się w pośpiechu, wpadł do swojego pokoju w samym końcu baraku i trzasnął drzwiami.

Dowódca kompanii, niejaki kapitan Arnold Burch, wszedł do baraku celem dokonania lotnej inspekcji.

Pierwszy zobaczył go Boaz. Boaz uczynił to, co w podobnych okolicznościach powinien uczynić wzorowy żołnierz. Boaz wrzasnął: „Baa-czność!” Boaz uczynił to, chociaż nie legitymował się żadną rangą. Jest ciekawostką ceremoniału wojskowego, że nawet najniższy rangą szeregowiec może postawić na baczność innych szeregowców i podoficerów, jeśli pierwszy dostrzeże obecność oficera na terenie zadaszonym. Zasada ta nie obowiązuje na polu walki.

Anteny żołnierzy zareagowały natychmiast: wyprostowały żołnierzom plecy, usztywniły kończyny, wciągnęły bebechy, schowały pośladki, wyjałowiły mózgi. Wujo zerwał się z ziemi i wyprężył sztywno, drżąc z zimna.

Tylko jeden żołnierz nie spieszył się z przyjęciem postawy zasadniczej. Tym żołnierzem był Boaz. A kiedy już w końcu stanął na baczność, w jego postawie była jakaś arogancja, jakaś nadmierna swoboda, jakaś drwina.

Kapitan Burch, uznawszy postawę Boaza za obraźliwą, zamierzał powiedzieć Boazowi parę słów. Nie zdążył jednak nawet otworzyć ust, gdy ból rąbnął go między oczy.

Kapitan zamknął usta, nie wymówiwszy ani słowa.

Odprowadzany złowieszczym spojrzeniem Boaza, kapitan zwinnie stanął na baczność, zrobił w tył zwrot, usłyszał werble pod czaszką i w ich takt wymaszerował z baraku.

Po wyjściu kapitana Boaz nie wydał towarzyszom broni komendy „spocznij”, chociaż było to w jego mocy. W prawej przedniej kieszeni spodni Boaz nosił niewielką skrzynkę kontrolną, dzięki której mógł nakłonić swych towarzyszy niemal do wszystkiego. Skrzynka miała rozmiary ćwierćlitrowej piersiówki. Podobnie jak piersiówka, uwypuklała się pośrodku, by szczelniej przylegać do ciała. Boaz nosił ją na twardej, wypukłej powierzchni uda.

Skrzynka kontrolna zaopatrzona była w sześć guziczków i cztery pokrętła. Manipulując nimi, Boaz był w stanie sterować każdym, kto miał pod czaszką antenę. Boaz mógł każdemu zaordynować ból o dowolnym nasileniu — mógł postawić na baczność, mógł sprawić, że właściciel anteny usłyszy werble, mógł nakazać marsz, stój, padnij, powstań, prezentuj broń, do ataku, wróć, do biegu, gotowi, start…

Boaz nie miał anteny pod czaszką.

Wolna do woli — oto jak dalece wolna była wolna wola Boaza.

Boaz był jednym z rzeczywistych dowódców Marsjańskich Sił Zbrojnych. Dowodził jedną dziesiątą wojsk, które miały zaatakować Stany Zjednoczone Ameryki w chwili, gdy padnie sygnał do natarcia. Pozostałe jednostki szkoliły się do zaatakowania kolejno: Związku Radzieckiego, Szwajcarii, Japonii, Australii, Meksyku, Chin. Nepalu, Urugwaju…

O ile Boaz się orientował, w Marsjańskich Siłach Zbrojnych było ośmiuset rzeczywistych dowódców, przy czym żaden nie przerastał rangą zwykłego sierżanta. Nominalny wódz całej armii, generał armii Borders M. Pulsifer, znajdował się w istocie pod stałą kontrolą swego ordynansa, kaprala Berta Wrighta. Wzorowy ordynans Bert Wright zawsze nosił przy sobie aspirynę dla generała, który cierpiał na chroniczne niemal bóle głowy.

Zalety systemu tajnego dowodzenia są oczywiste.

Wszelkie ewentualne rozruchy w Marsjańskich Sitach Zbrojnych kierowałyby się zawsze przeciwko niewłaściwym osobom. Podczas wojny zaś wróg mógł spokojnie wytrzebić cały marsjański korpus oficerski, nie zakłócając porządku armii Marsa w najmniejszym nawet stopniu.

— Siedmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu — poprawił Boaz na głos swój uprzedni szacunek liczby rzeczywistych dowódców. Jeden z rzeczywistych dowódców już nie żył, uduszony przy palu przez Wuja. Uduszonym był sierżant Stony Stevenson, były rzeczywisty dowódca jednostki szykującej atak na Wielką Brytanię. Stony tak się zafascynował wysiłkami Wuja zmierzającymi ku zrozumieniu, co jest grane, że zaczął nieświadomie pomagać Wujowi w myśleniu.

Stevensona spotkało za to najwyższe upokorzenie. Wmontowano mu pod czaszkę antenę, na polecenie której przemaszerował do pala, aby tam czekać śmierci z rąk swojego protegowanego.

Boaz zostawił towarzyszy broni w postawie zasadniczej — zostawił ich drżących, bezmyślnych, ślepych na wszystko dookoła. Boaz podszedł do pryczy Wuja i wyciągnął się na niej, plasując swe ogromne, lśniące buty na brązowym kocu. Splecione dłonie założył za głowę i wyprężył się w łuk.

— Aaaa — powiedział. Było to coś pośredniego między ziewaniem a stęknięciem. — Aaaaa… no, chłopcy, chłopcy, chłopcy — powtórzył bezmyślnie. — Chłopaki, do jasnej cholery. — Był to bezsensowny, rozleniwiony bełkot. Boaz znudził się już trochę swoimi zabawkami. Przyszło mu do głowy, żeby ich może wzajemnie na siebie ponapuszczać, ale karą za to, gdyby go przyłapano, było to samo, co spotkało Stony’ego Stevensona.

— Aaaaa… no, chłopaki. Słuchajcie no, chłopaki — przemówił sennie Boaz. — Do jasnej cholery, chłopcy, nieźle się spisałem. Musicie przyznać. Panu Boazowi świetnie się, można powiedzieć, powodzi.

Sturlał się z łóżka, wylądował na czworakach i podskoczył na równe nogi ze zwinnością pantery. Robił wszystko, co mógł, żeby się maksymalnie nacieszyć swą uprzywilejowaną pozycją życiową.

— Wy, chłopaki, też nie macie najgorzej — przemówił do swych zesztywniałych towarzyszy broni. — Jeśli się wam wydaje, że macie źle, to powinniście zobaczyć, jak się obchodzimy z generałami. — Zachichotał gardłowo. — Przedwczoraj w nocy pokłóciliśmy się z innymi prawdziwymi dowódcami o to, który generał najszybciej biega. Trzask-prask, powyciągaliśmy wszystkich dwudziestu trzech generałów z łóżek, każdy goły jak święty turecki, i ustawiliśmy ich w szeregu jak konie wyścigowe. Potem przyjęliśmy zakłady, no a później puściliśmy generałów w kłus, jakby ich gonił sam diabeł. Pierwszy był generał Stover, zaraz za nim generał Harrison, a za Harrisonem generał Mosher. Rano każdy jeden generał był sztywny jak kłoda. Żaden nie pamiętał, co się działo w nocy.

Boaz znowu zakrztusił się śmiechem, po czym doszedł do wniosku, że jego uprzywilejowana pozycja życiowa wyglądałaby o wiele lepiej, gdyby ją potraktował poważnie — gdyby pokazał wszystkim, jakie to ciężkie brzemię dźwiga na swoich barkach i jak dumny jest z tego, że może je dźwigać. Cofnął się z namaszczeniem, założył kciuki za pasek i zatkał dramatycznie:

— O nie, to nie zabawa, w żadnym razie. — Ciężko dowlókł się do Wuja, zatrzymał się tuż przy nim i zlustrował go od góry do dołu. — Wuju — powiedział. — Nie chcę ci nawet mówić, ile czasu poświęciłem na myślenie o tobie, na zamartwianie się o ciebie, Wuju.

Boaz kiwał się na piętach.

— Dalej próbujesz rozwiązywać zagadki, prawda, Wuju? Wiesz, ile razy brali cię do szpitala, żeby ci wyczyścić tę cholerną pamięć? Siedem razy, Wuju, siedem! Wiesz, ilu zwykle potrzeba zabiegów, żeby skutecznie pozbawić człowieka pamięci? Jednego, Wuju. Tylko jednego! — Boaz strzelił palcami tuż pod nosem Wuja. — Raz… i starczy. Jeden jedyny raz — i człowiek już nigdy niczym nie zawraca sobie głowy. — Boaz z niedowierzaniem pokręcił głową. — Każdy, tylko nie ty, Wuju.

Wujo zadrżał.

— Za długo cię trzymam na baczność, co. Wuju? — zapytał Boaz. Zgrzytnął zębami. Od czasu do czasu nie potrafił sobie odmówić przyjemności potorturowania Wuja.

Po pierwsze: Wujo miał na Ziemi wszystko, a Boaz nie miał nic.

Po drugie: Boaz byt w perfidny sposób zależny od Wuja, czy też miał być od niego uzależniony od chwili, gdy wylądują na Ziemi. Boaz był sierotą; gdy zwerbowano go na Marsa, miał zaledwie czternaście lat — i zielonego pojęcia o tym, jak się można zabawić na Ziemi.

Liczył, że dowie się tego od Wuja.

— Chcesz wiedzieć, kim jesteś, skąd pochodzisz, czym byłeś? — zapytał Boaz Wuja. Wujo trwał niewzruszenie w postawie zasadniczej, absolutnie bezmyślny, głuchy na wszystko, co Boaz mógłby mu mieć do powiedzenia. Boaz zresztą nie mówił dla pożytku Wuja. Boaz sam siebie upewniał co do kumpla, który będzie przy nim, gdy wylądują na Ziemi.

— Stary! — zaskowyczał Boaz Wujowi prosto w twarz. — Jesteś jednym z największych szczęściarzy na świecie! Tam, na Ziemi, stary, byłeś królem!

Jak większość obiegowych wiadomości, które kursowały na Marsie, informacje Boaza o Wuju były mocno mętnawe. Boaz nie potrafiłby wskazać źródeł poszczególnych informacji. Wyławiał je to tu, to tam, z ogólnego podkładu dźwiękowego, który towarzyszył życiu armii.

A jako wzorowy żołnierz, nie mógł sobie pozwolić na zadawanie pytań i próby uzupełniania wiedzy.

Wiedza żołnierza wcale nie musiała być pełna.

W rezultacie Boaz nie wiedział o Wuju nic poza tym że Wujo był niegdyś wielkim szczęściarzem. Tkał wokół tego zawiązka informacji.

— To znaczy — ciągnął Boaz — że nie było, Wuju, takiej rzeczy, której nie mógłbyś mieć, nie było takiej rzeczy, której nie mógłbyś zrobić, nie było takiego miejsca do którego nie mógłbyś dotrzeć!

Wychwalając cud Wujowego szczęścia na Ziemi, Boaz wyrażał jednocześnie swoje wielkie przejęcie innym cudem: mistycznym przekonaniem, że on sam miał na Ziemi wyjątkowo parszywe szczęście.

Boaz użył następnie trzech magicznych słów, które, w jego mniemaniu, opisywały największe szczęście, jakiego człowiek może dostąpić na Ziemi: nocne kluby Hollywood. Boaz nigdy nie widział Hollywood na oczy, nigdy też nie oglądał nocnego klubu.

— Stary! — powiedział. — Dniami i nocami przesiadywałeś w nocnych klubach Hollywood!

Stary! — ciągnął Boaz przemową do sztywnego Wuja. — Miałeś wszystko, czego człowiek potrzebuje, żeby urządzić się na Ziemi, i dobrze wiedziałeś, co z tym robić.

Stary — Boaz starał się zamaskować groteskową bezkształtność swoich pragnień. — Będziemy chodzić po różnych fantastycznych miejscach i zamawiać fantastyczne rzeczy; będziemy się pokazywać z fantastycznymi ludźmi, i w ogóle zafundujemy sobie niekiepską balangę! — Potrząsną? Wuja za ramię. — Kumple — to my, kumplu! o żesz ty — będziemy sławną parą, Wuju! Będziemy wszędzie!

Patrzcie, to ten stary szczęściarz Wujo i jego kumpel Boaz! — zawołał Boaz, łudząc się, że takim właśnie okrzykiem będą ich witać Ziemianie po opanowaniu planety przez armię Marsa. — Oto i oni, radośni jak szczygiełki! — Boaz zachichotał i uchnął na myśl o radosnej parze szczygiełków.

Uśmiech zamarł mu na ustach.

Uśmiechy Boaza nigdy nie miały długiego żywota. Gdzieś głęboko w środku Boaz był chory ze strachu. Był chory ze strachu o utratę posady. Nigdy nie pojął do końca, jak mu się ona trafiła — jak mu się trafił ten wielki przywilej. Nie wiedział nawet, komu zawdzięcza swoją ciepłą posadkę.

Nie wiedział nawet, kto jest dowódcą rzeczywistych dowódców.

Nikt mu nigdy nie wydał rozkazu — nikt, kto mógłby uchodzić za przełożonego rzeczywistych dowódców. Boaz — jak wszyscy autentyczni dowódcy — kierował się w swych posunięciach tym, co najbliżej określa termin „towarzyskie ploteczki” — ploteczki krążące w grupie rzeczywistych dowódców.

Autentyczni dowódcy spotykali się w późnych godzinach wieczornych, a ploteczki wędrowały wokół stołu na równi z piwem, krakersami i serem.

Pojawiała się, na przykład, ploteczka o marnotrawstwie w magazynach albo o potrzebie autentycznych kontuzji i emocji podczas treningów jujitsu dla żołnierzy, albo też o niechlujstwie żołnierzy, którzy sznurując sztylpy opuszczają dziurki. Boaz, tak samo jak inni, przekazywał ploteczki dalej, nie mając zielonego pojęcia o ich źródle — i na nich właśnie bazował swoje działania.

Egzekucja Stony’ego Stevensona, którą przeprowadził Wujo, dotarła do wiadomości rzeczywistych dowódców w podobny sposób. Ni stąd, ni zowąd, stała się gwoździem konwersacji.

Ni stąd, ni zowąd rzeczywiści dowódcy wpakowali Stony’ego do aresztu.

Boaz dotknął skrzynki kontrolnej, którą nosił w kieszeni, nie ruszając na razie ani gałek, ani guzików. Zajął swe miejsce między tymi, którymi zdalnie sterował, z własnej woli przyjął postawę zasadniczą, nacisnął guzik i przyjął postawę spocznij razem z pozostałymi towarzyszami broni, którzy przyjęli postawę spocznij.

Boaz miał wielką ochotę napić się alkoholu. Wolno mu było używać alkoholu, kiedy tylko zechciał. Autentyczni dowódcy regularnie otrzymywali z Ziemi olbrzymie dostawy wszelkich gatunków alkoholu. Oficerowie też mogli pić do woli, ale przysługiwał im tylko jeden gatunek. Alkohol, którym raczyli się oficerowie, był to wściekle zielony trunek pędzony na miejscu ze sfermentowanego mchu.

Boaz jednak nie pił nigdy. Pierwszym powodem, dla którego nie pił, był strach przed tym, że alkohol obniży jego żołnierską sprawność. Drugim powodem, dla którego nie pił, był strach przed tym, że zapomni się i postawi wódkę zwykłemu żołnierzowi.

Rzeczywistemu dowódcy, który poczęstowałby alkoholem zwykłego żołnierza, groziła kara śmierci.

— Tak, Panie — rzekł Boaz, włączając swój głos w ogólną wrzawę rozluźniających stawy żołnierzy.

W dziesięć minut później sierżant Brackman zarządził odpoczynek, w ramach którego wszyscy żołnierze mieli obowiązek opuścić baraki i podjąć grę w szwabską szmaciankę — czołowy sport żołnierzy z armii Marsa.

Wujo wymknął się cichaczem.

Wujo wymknął się cichaczem do baraku 12, żeby poszukać pod błękitnym kamieniem listu — listu, o którym dowiedział się od swojej rudowłosej ofiary.

Wszystkie baraki w odnośnej kwaterze stały puste.

Na maszcie flagowym przed nimi powiewało świeże powietrze.

Opustoszałe baraki były niegdyś kwaterą Komandosów Marsjańskich. Przed miesiącem Komandosi zniknęli cichcem w środku nocy. Usmoliwszy twarze i przytwierdziwszy przylepcem blaszki identyfikacyjne, żeby nie brzęczały, odlecieli rakietami w nieznanym kierunku.

Komandosi Marsjańscy specjalizowali się w duszeniu wartowników pętlami z fortepianowych strun.

Nieznanym celem ich podróży był księżyc planety Ziemia. Tam mieli rozpocząć inwazję.

Wujo odnalazł błękitny kamień za kotłownią baraku dwunastego. Był to turkus. Turkus jest pospolitym minerałem na Marsie. Turkus znaleziony przez Wuja był płytą o boku długości jednej stopy.

Wujo zajrzał pod spód. Znalazł aluminiową tulejkę z nakrętką. Wewnątrz tulejki znajdował się bardzo długi list napisany ołówkiem.

Wujo nie wiedział, kto jest autorem listu. I nie bardzo miał jak zgadywać, ponieważ znał z imienia tylko trzech ludzi: sierżanta Brackmana, Boaza i Wuja.

Wujo wszedł do kotłowni i zamknął za sobą drzwi.

Był bardzo przejęty, chociaż nie rozumiał, dlaczego. Zabrał się do czytania przy skąpym świetle spoza brudnej szyby.

List zaczynał się słowami: Drogi Wuju!

Drogi Wuju! — zaczynał się list. — Bóg mi świadkiem, nie jest tego wiele, ale zapisałem tu kilka rzeczy, które wiem na pewno, a na końcu znajdziesz listę pytań, na które powinieneś za wszelką cenę uzyskać odpowiedzi. To bardzo ważne pytania. Zastanawiałem się nad nimi o wiele więcej niż nad odpowiedziami, które już uzyskałem. Oto pierwsze, co wiem na pewno:

(1.) Jeśli pytanie nie ma sensu, odpowiedź również nie będzie miała sensu.

Każda rzecz, którą autor listu wiedział na pewno, miała swój numer, jakby dla podkreślenia bolesnego, mozolnego charakteru zabawy w odnajdywanie pewników. Rzeczy, które autor listu wiedział na pewno, było sto pięćdziesiąt osiem. Pierwotnie było ich sto osiemdziesiąt pięć, ale siedemnaście wykreślono.

Punkt drugi brzmiał: (2.) Jestem tak zwanym przedmiotem ożywionym.

Punkt trzeci brzmiał: (3.) Znajduję się w miejscu zwanym Mars.

Punkt czwarty brzmiał: (4.) Należę do części czegoś, co się nazywa armia.

Punkt piąty brzmiał: (5.) Armia zamierza zabić inne przedmioty ożywione, znajdujące się w miejscu zwanym Ziemią.

Żaden z pierwszych osiemdziesięciu jeden punktów nie został skreślony. Przez pierwsze osiemdziesiąt jeden punktów autor zbliżał się do spraw coraz bardziej subtelnych i robił coraz więcej błędów.

Boaza rozszyfrował i pozbył się go już na samym wstępie zgaduj-zgaduli.

(46.) Uważaj na Boaza, Wuju. On nie jest tym, na kogo wygląda.

(47.) W prawej kieszeni Boaz nosi coś, co zadaje ludziom ból w głowie, jeśli zrobią coś, co się Boazowi nie spodoba.

(48.) Nie tylko Boaz ma to coś, co zadaje ból w głowie. Na oko nie rozpoznasz, kto to ma, a kto nie, więc bądź miły dla wszystkich.

(71.) Wuju, mój drogi — prawie wszystko, co wiem na pewno, jest owocem zmagań z bólem, który zadaje antena — wyjaśniał dalej autor listu. — Ilekroć odwracam się, żeby na coś popatrzeć, i czuję ból, odwracam się tym bardziej, bo wiem, że zobaczę coś, czego nie powinienem zobaczyć. Ilekroć stawiam pytanie i czuję ból, wiem, że postawiłem naprawdę dobre pytanie. Następnie dzielę to pytanie na małe cząstki i pytam o każdą cząstkę z osobna. Otrzymuję wówczas serię odpowiedzi cząstkowych, które następnie łączę w całość, aby otrzymać odpowiedź na cale pytanie.

(72.) Im lepiej uczę się znosić ból, tym więcej się dowiaduję. Ty, Wuju, na razie boisz się bólu, ale jeśli nie będziesz go prowokował — nie dowiesz się niczego. A im więcej się dowiesz, tym radośniej będziesz znosił ból.

W kotłowni opustoszałego baraku Wujo na chwilę odłożył list. Zbierało mu się na płacz, gdyż bohaterska wiara autora listu w Wuja nie mogła być bardziej mylnie zaadresowana. Wujo wiedział, że nie zniósłby nawet ułamka bólu, jaki wytrzymał autor listu — że nie zdołałby do tego stopnia pokochać prawdy.

Nawet maleńkie próbne dźgnięcie, jakie zaserwowano mu w szpitalu, było tortura nie do zniesienia. Na wspomnienie straszliwego bólu, jakim Boaz poraził go w baraku, Wujo gwałtownie zachłysnął się powietrzem, jak konająca na brzegu ryba. Wolałby umrzeć, niż wystawić się na kolejne ryzyko takiego bólu.

Oczy zaszkliły mu się łzami.

Gdyby teraz spróbował coś powiedzieć, zatkałby rozpaczliwie.

Biedny Wujo, już nigdy nikomu nie chciał się narażać. Całą wiedzę, jaką oferował mu list — wiedzę zdobytą dzięki cudzemu bohaterstwu — postanowił wykorzystać do unikania bólu w przyszłości.

Wujo pomyślał, że może niektórzy ludzie są bardziej odporni na ból. Pomyślał, że z takim właśnie przypadkiem ma tu zapewne do czynienia. Ze łzami w oczach powiedział sobie, że on sam jest pod tym względem wyjątkowo nieodporny. Wujo nie życzył źle autorowi listu, ale życzył mu, żeby choć raz poczuł ból tak, jak go odczuwa Wujo.

Może wówczas zaadresowałby swój list do” kogoś innego.

Wujo nie miał możności sprawdzenia, na ile rzetelne były zawarte w liście informacje. Wszystko chłonął łapczywie, bezkrytycznie. A chłonąc, zaczynał pojmować życie dokładnie tak, jak je pojmował autor listu. Wujo jednym haustem przełknął całą filozofię życiową.

Filozofia ta nadziewana była plotką, historią, astronomią, biologią, teologią, geografią, psychologią, medycyną — a nawet krótką formą literacką.

Oto pierwsze z brzegu przykłady.

Plotka: (22.) Generał Borders chodzi wiecznie pijany. Chodzi tak pijany, że nie potrafi nawet przyzwoicie zasznurować butów, żeby mu się nie rozwiązywały. Oficerowie są tak samo skołowani i nieszczęśliwi jak wszyscy. Ty też, Wuju, byłeś kiedyś oficerem i miałeś własny batalion.

Historia: (26.) Cała ludność Marsa przybyła z Ziemi. Myśleli, że na Marsie będzie im się lepiej powodziło. Nikt już nie pamięta, dlaczego na Ziemi było mu tak niedobrze.

Astronomia: (11.) Wszystko, co jest na niebie, obraca się wokół Marsa raz na dobę.

Biologia: (58.) Nowi ludzie wydostają się z kobiet, kiedy kobiety śpią z mężczyznami. Na Marsie nowi ludzie prawie nigdy nie wychodzą z kobiet, gdyż mężczyźni i kobiety sypiają tu oddzielnie.

Teologia: (15.) Ktoś to wszystko zrobił w jakimś celu.

Geografia: (16.) Mars jest kulisty. Jedyne miasto na Marsie nazywa się Phoebe. Nikt nie wie, dlaczego miasto nazywa się Phoebe.

Psychologia: (103.) Wuju! Największą wadą kardynalnych durniów jest to, że są zanadto głupi, by uwierzyć w coś takiego jak mądrość.

Medycyna: (73.) Kiedy na Marsie wywabiają człowiekowi pamięć, nigdy nie wywabiają jej doszczętnie. Czyszczą jak gdyby tylko sam środek. Zawsze sporo zostaje po kątach. Krążą opowieści o tym, jak to kilku ludziom spróbowano wyczyścić pamięć do cna. Nieszczęśnicy, których to spotkało, nie potrafili chodzić ani mówić, ani nic. Ponieważ nie bardzo było wiadomo, co z nimi począć, postanowiono ich wytresować, wyuczyć podstawowego zasobu tysiąca słów i przydzielić pracę w urzędach wojskowych lub cywilnych.

Krótka forma literacka: (89.) Twoim najlepszym przyjacielem, Wuju, jest Stony Stevenson. Stony jest duży, wesoły i silny, i wypija ćwiartkę whisky dziennie. Stony nie ma pod czaszką anteny i pamięta wszystko, co mu się zdarzyło. Podaje się za asa wywiadu, ale jest jednym z rzeczywistych dowódców. Poprzez zdalne sterowanie kontroluje szturmową kompanię piechoty, która szykuje się do ataku na pewne miejsce na Ziemi zwane Anglią. Stony pochodzi z Anglii. Stony’emu podoba się armia Marsa, bo jest taka śmieszna. Stony śmieje się bez przerwy. Kiedy się dowiedział, co z ciebie za świrus, Wuju, specjalnie przyszedł do twojego barku, żeby ci się przypatrzeć. Udawał przyjaciela, żeby cię naciągnąć na rozmowę. Po chwili zacząłeś mu ufać i wyłożyłeś mu część swoich tajnych teorii dotyczących życia na Marsie. Stony próbował się roześmiać, ale nagle uprzytomnił sobie, że mówisz mu o rzeczach, o jakich sam nie miał pojęcia. Nie mógł się z tym pogodzić, gdyż — teoretycznie — to on powinien był wiedzieć wszystko, a ty nie powinieneś był wiedzieć nic. A potem ty zadałeś Stony’emu mnóstwo ważnych pytań, a on potrafił odpowiedzieć tylko na połowę z nich. Potem Słony wrócił do swojego baraku, ale pytania, na które nie potrafił ci odpowiedzieć, ciągle krążyły mu po głowie. Tej nocy nie mógł zasnąć, chociaż pił, pił i pił. Zaczął się orientować, że ktoś go wykorzystuje, a on nie ma pojęcia, kto to jest. Nie wiedział nawet, po co właściwie istnieją Marsjańskie Siły Zbrojne. Nie wiedział, dlaczego Mars zamierza zaatakować Ziemię. A im więcej przypominał sobie na temat Ziemi, tym głębiej był przekonany, że Marsjańskie Siły Zbrojne mają tam mniej więcej takie same szansę, jak śnieżna kula w piekle. Zmasowany atak na Ziemię był pewnym samobójstwem. Stony zastanowił się, z kim mógłby o tym pogadać, i jedynie ty, Wuju, przyszedłeś mu do głowy. Więc Stony zwlókł się z łóżka mniej więcej na godzinę przed świtem, wśliznął się do twojego baraku i obudził cię. Powiedział ci wszystko, co wiedział o Marsie. Powiedział też, że od tej chwili będzie ci mówił wszystko, kurwa, czego się dowie, a ty masz mu mówić wszystko, kurwa, czego sam się dowiesz. I co jakiś czas mieliście siadać gdzieś na boku i składać to wszystko do kupy. Potem dał ci butelkę whisky. Napiliście się obaj i Stony powiedział ci, że jesteś jego najlepszym, kurwa, przyjacielem. Powiedział, że jesteś jedynym, kurwa, przyjacielem, jakiego w ogóle ma na Marsie, chociaż bez przerwy jest wesoły, a potem się rozpłakał i mało nie pobudził tych, co spali obok ciebie. Kazał ci uważać na Boaza, a na koniec wrócił do swojego baraku i zasnął jak dziecko.

Dalszy ciąg listu był dokumentacją wyników działań tajnej grupy obserwacyjnej w składzie: Stony Stevenson i Wujo. W dalszym ciągu listu wszystkie niemal pewniki poprzedzano zwrotem: „Stony twierdzi” albo: „Odkryłeś, że”, albo: „Powiedziałeś Stony’emu”, albo: „Którejś nocy na strzelnicy spiliście się ze Stonym w cztery dupy i doszliście do wniosku, że…”

Najważniejszy wniosek, do jakiego doszli pijani w cztery dupy Stony i Wujo, był taki, że właściwym dowódcą całego Marsa jest potężny, łagodny, uśmiechnięty, melodyjnie zaciągający mężczyzna, który zawsze pokazuje się z potężnym psem. Człowiek z psem pojawiał się — jak informował Wuja list — mniej więcej raz na sto dni, aby wziąć udział w tajnym posiedzeniu rzeczywistych dowódców armii Marsa.

List nie wyjaśniał — gdyż jego autor o tym nie wiedział — że mężczyzną i psem byli kolejno: Winston Niles Rumfoord i Kazak, Pies z Kosmosu. Ich wizyty na Marsie wcale nie były nieregularne. Rumfoord i Kazak, infundybułowani chronosynklastycznie, pojawiali się na Marsie z częstotliwością równie łatwą do przewidzenia, jak pojawienie się komety Halleya. Pojawiali się tam co sto jedenaście dni.

Jak informował Wuja list: (155.) Zdaniem Stony’ego, ten wielkolud z psem pojawia się na zebraniach i robi wszystkich w jajo. Umie nieźle czarować, więc zanim jeszcze zebranie dobiegnie końca, wszyscy usiłują myśleć dokładnie tak, jak on. Wszystko, co przychodzi ludziom do głowy, pochodzi od niego. A on się tylko uśmiecha i zaciąga tym swoim śmiesznym głosem, faszerując wszystkie głowy nowymi pomysłami. A potem uczestnicy zebrania wymieniają poglądy, jakby je właśnie osobiście wymyślili. On ma hopla na punkcie szwabskiej szmacianki. Nikt nie wie, jak on się nazywa. Kiedy, go zapytać — tylko się śmieje. Zazwyczaj nosi mundur oddziałów narciarsko-desantowych, ale rzeczywisty dowódca wojsk narciarsko-desantowych zaklina się, że widuje go tylko na zebraniach.

(156.) Wuju, mój stary przyjacielu! — głosił dalej list. — Dopisuj do tego listu każdą rzecz, jaką odkryjecie ze Stonym. List trzymaj w bezpiecznym ukryciu. Pamiętaj powiadomić Stony’ego o każdej zmianie kryjówki. Dzięki temu, nawet gdybyś trafił do szpitala na czyszczenie pamięci.

Stony będzie ci mógł powiedzieć, gdzie masz się udać, żeby odzyskać pamięć.

(157.) Wuju, czy wiesz, dlaczego się jeszcze jako tako trzymasz? Trzymasz się, bo masz swoją kobietę i dziecko. Prawie nikt na Marsie nie ma ani jednego, ani drugiego. Twoja kobieta nazywa się Be. Pracuje jako instruktorka w Szkole Oddechowej Schliemanna w Phoebe. Twój syn ma na imię Chrono. Zdaniem Stony’ego Stevensona Chrono jest szkolnym mistrzem gry w szwabską szmaciankę. Be i Chrono, jak wszyscy mieszkańcy Marsa, nauczyli się żyć samotnie. Nie tęsknią za tobą. W ogóle o tobie nie myślą. Ty jednak musisz im udowodnić, że potrzebują cię, jak niczego na świecie.

(158.) Wuju, ty pierdolnięty sukinsynu, ja cię kocham. Jesteś szajbus jak ta lala. Kiedy już zbierzesz do kupy tę swoją rodzinkę, gwizdnij gdzieś rakietę i spływajcie tam, gdzie jest cicho i pięknie, i gdzie nie trzeba bez przerwy łykać piguł, żeby nie wykitować. Zabierz ze sobą Stony’ego. A jak już będziecie na miejscu, nie żałujcie czasu na dociekanie, dlaczego ktoś, kto to wszystko urządził, urządził to, i po co.

Teraz Wujowi został do przeczytania jedynie podpis pod listem.

Podpis ten znajdował się na oddzielnej kartce.

Zanim Wujo na niego spojrzał, spróbował wyobrazić sobie psychikę i wygląd zewnętrzny autora listu. Autor listu był nieustraszony. Autor listu był tak gorącym miłośnikiem prawdy, że z własnej woli wystawiał się na dowolnie silny ból, byle tylko powiększyć swój zasób prawd. Górował i nad Wujem, i nad Stonym. Obserwował ich konspiracyjną działalność i opisywał ją z sympatią, rozbawieniem i dystansem.

Wujo wyobrażał go sobie jako wspaniałego siwobrodego starca o posturze kowala.

Wujo odwrócił kartkę i odczytał podpis.

Pozdrawiam cię najserdeczniej — głosiła formułka nad podpisem.

Sam podpis zajmował niemal całą stronę. Składał się z czterech drukowanych liter, każda wysokości sześciu cali i szerokości dwóch. Litery były koślawe, jakby wysmarowane z wielkim przejęciem przez przedszkolaka. Oto podpis:

Byt to podpis Wuja.

Bohaterskim autorem listu był Wujo.

Wujo napisał ten list do siebie samego, zanim poddano go zabiegowi czyszczenia pamięci. List był pierwszej wody literaturą, gdyż dzięki niemu Wujo poczuł się dzielny, czujny i potajemnie wolny. Stał się swoim własnym bohaterem w godzinie wielkiej potrzeby.

Wujo nie wiedział, że człowiekiem, którego zamordował przy palu, był jego najlepszy przyjaciel, Stony Stevenson. Gdyby o tym wiedział, być może popełniłby samobójstwo. Los jednak oddalił od niego tę wiedzę na wiele lat.

Kiedy Wujo powrócił do baraku, żołnierze ostrzyli właśnie maczety i bagnety wielkimi płachtami papieru ściernego. Wszyscy cyzelowali ostrza.

Na wszystkich twarzach widniał charakterystyczny potulny uśmieszek. Był to uśmieszek potulnego baranka, który, w sprzyjających okolicznościach, z rozkoszą dokona krwawego mordu.

Pułk otrzymał właśnie rozkaz bezzwłocznego przemaszerowania na pokłady swoich statków kosmicznych.

Wojna z Ziemią została rozpoczęta.

Jednostki Komandosów Marsjańskich unieszkodliwiły już wszelką aparaturę na ziemskim Księżycu. Komandoskie baterie rakietowe ostrzeliwały teraz z Księżyca wszystkie większe miasta, robiąc piekło na Ziemi.

Aby zaś umilić Ziemianom kontemplację piekła, radio marsjańskie ciurkiem emitowało na Ziemię taką oto wiadomość, w postaci ogłupiającego muzycznego kupletu:

Ejże, czarny, biały, żółty — poddaj się lub zgiń,

Ejże, czarny, biały, żółty — poddaj się lub zgiń.

Загрузка...