Rozdział 7 Dwie projekcje

Głosy pozostałych przy życiu członków załogi trzech ziemskich statków, jakie udało nam się niedawno wyłuskać na parę sekund z gąszczu sygnałów obiegających przestrzeń wokół globu, nie mogły pochodzić z wnętrza kopulastej budowli. W miarę jak pogrążaliśmy się w mroczny przestwór bazy, dochodziliśmy do przekonania, że eksplozje jądrowe musiały ucichnąć we wnętrzu czaszy co najmniej kilka miesięcy temu. Nasze analizatory stwierdziły to ponad wszelką wątpliwość.

Nieregularny obrys wyrwy, przez którą wtargnęliśmy do wnętrza, widniał już daleko za nami, w postaci nikłego, świecącego punkciku. Teraz dopiero mogliśmy ocenić ogrom budowli. Pomieściłaby bez trudu trzy takie kompleksy jak nasz macierzysty ośrodek w Budorusie.

Hala nie była pusta, jak to się mogło zdawać, zanim przekroczyliśmy wrota, wypalone we wschodniej ścianie. Jechaliśmy ślimacznicą, wytyczoną przez płytką rynnę, wzdłuż której biegły wysokie na dziesięć metrów bariery. Droga obniżała się, po przebyciu sześciuset metrów pozostawiliśmy nad sobą wysokość dobrych kilkunastu pięter. Łączność z „Uranem” urwała się, kiedy tylko zgasło za nami światło dnia. Pokrywa kopuły stanowiła zarazem nieprzenikliwy ekran.

W pewnej chwili światła reflektorów załamały się przed nami na jakiejś szklistej powierzchni. Rynna skręcała tutaj ostro, obiegając ciasnym łukiem gruby, pionowy filar, którego górna część tonęła w czerni, zalegającej pod sklepieniem. Boczne ściany zbiegały się. Pomyślałem, że trzeba zawrócić i to zaraz, jeśli nie chcemy dopuścić do zaklinowania „Phobosa” w ciasnym labiryncie. Już sięgałem do głównego pulpitu, kiedy z lewej strony grodzie rozstąpiły się, opadając gwałtownie w niewidoczną głębię, reflektory ześliznęły się z filara i ugrzęzły w bezkresnej przestrzeni. Droga załamała się w dwóch kolejnych uskokach i urwała jak obcięta nożem, bez żadnego ostrzeżenia.

Zastopowałem.

— Światło — powiedział Riva.

Już od pewnej chwili miałem wrażenie, że ekrany poza odbiciem dwóch białych, matowych smug, padających spod wieżyczki „Phobosa”, nasączają się jakby głębszą, pastelową poświatą. Zgasiłem lampy i na kilka sekund zamknąłem oczy.


Kiedy je otwarłem i kiedy mój wzrok oswoił się ze zmienionym otoczeniem, pomyślałem w pierwszej chwili, że wylądowała koło nas kolejna piguła i że znowu tracę kontakt z rzeczywistością. Posłałem szybkie spojrzenie w stronę Rivy. Ale w wyrazie jego oczu nie było nic, co mogłoby mnie zaniepokoić.

Wstałem z fotela, przecisnąłem się między pulpitem a obudową ekranu i przywarłem hełmem do okiennej płyty. Po przeciwnej stronie kabiny Riva zrobił to samo. Z naszych ust nie padło ani jedno słowo.

Wytłumiłem czujniki. W doskonałej ciszy i mroku panującym wewnątrz naszej ziemskiej łupinki, śmiesznie małej w porównaniu z otaczającym nas ogromem, chłonęliśmy z mimowolnym podziwem widok, przerastający rozmachem i pełną ekspresji harmonią wszystko, co zdarzyło nam się dotychczas oglądać.

Przed nami, jak okiem sięgnąć, przestrzeń wypełniała się słonecznym światłem. Ale nie była to przestrzeń zamknięta planem, na jakim zbudowano kopulastą halę. Rozpościerała się do granic zamglonego horyzontu, tam, gdzie pochód z rzadka rozsianych po szafirowym firmamencie jasnobeżowych obłoków wpływał już w rozcieńczony mlekiem błękit. Blask padający na powierzchnię ziemi, bo patrzyliśmy na ziemię, planetę życia, był blaskiem dnia. Ale ziemia sama, a raczej to, co znajdowało się na niej, jaśniało również, jak jaśnieje wielkie miasto, kiedy cienie sięgają już połowy wysokości domów, na ulicach i w mieszkaniach zapalają się lampy, a w atmosferze pozostało jeszcze dość światła, aby rysunek był całkowity, aby jego kontury wypełniała plastyczna treść, której nie zamazują, lecz uwypuklają właśnie orientacyjne punkciki lamp.

Cały ten obraz rozwijał się powoli, wynurzał jak żywa, przestrzenna makieta z głębi gigantycznego szybu spadającego pionową ścianą metr przed dziobem pojazdu. Jeszcze byliśmy w hali, jeszcze w perspektywie z lewej i z prawej strony widniały zarysy grodzi i wklęsłych rynien, ale wszystko to topniało w oczach, ustępując otwartej przestrzeni krajobrazu. Wreszcie niewidoczna tarcza unosząca rzekomą powierzchnię ziemi zrównała się poziomem z krawędzią szybu i rozpierzchła z szybkością światła, wypełniając bez reszty krąg horyzontu. Z elementów budowli, w której wnętrze wtargnęliśmy, nie jako pierwsi zresztą, nie pozostało śladu.


Tarcza słoneczna, biała, z błękitnawym nalotem stała nisko na firmamencie, nie tak nisko jednak, żeby padające ze wzniesień cienie mogły zubożyć rzeźbę terenu. Przed nami zbocze obniżało się, spływając łagodnie w obszerną, zieloną dolinę. Miliardy, setki miliardów pojedynczych kryształków szmaragdów i topazów, zmieszanych z soczystym granatem, z wtopionymi nitkami matowego srebra i rudego brązu posłużyło tutaj jako tworzywo, z którego natura zbudowała swoje swobodne, pełne rozmachu, a równocześnie nacechowane prostotą kompozycje. Tak to wyglądało. Śmieszne, lecz dla nas była to mimo wszystko zieleń. Bo zbocze, sprowadzające w głąb niecki, cały jej obszar wraz z granicznymi wypiętrzeniami fantazyjnych wzgórz, aż po zamykające część widnokręgu szczyty, było jednym wielkim parkiem czy raczej pysznym trawnikiem, przypominającym kwitnące połoniny w górskich rezerwatach na Ziemi.

W centralnej części doliny wznosiło się miasto. Jego bryły, odwrócone stożki, nakryte spłaszczonymi kopułami, wysmukłe, graniaste wieże i wyższe od nich nieregularne walce, oplecione pajęczą sinusoidą, z zawieszonymi jakby w powietrzu estakadami, wyrastały bez żadnego przejścia wprost z kwitnącej wszystkimi barwami, niewiarygodnie bujnej łąki.

To miasto żyło. Na jego napowietrznych trasach poruszały się poświęcające pastelowe punkciki. Gdzieniegdzie łączyły się i zlewały w ciągłe, zamazane pasma, potem rozbiegały znowu, wpełzając na łukowate bocznice, strzelające ku szczytom budowli lub opadające falistymi spiralami na niższe kondygnacje. Żadna z nich nie docierała jednak do powierzchni gruntu. Tam nie było dróg, nie było nic, tylko ten kolorowy trawnik i gładkie, pozbawione otworów podnóża konstrukcji. Życie miasta toczyło się wyłącznie na wyższych piętrach, na tarasach i wielopoziomowych estakadach, tu i ówdzie zakończonych krzyżującymi się pętlami.

Nie umiem powiedzieć, jak długo trwaliśmy tak, milcząc, z hełmami przytkniętymi do okien. Z miejsca, gdzie stał Riva, dobiegło w pewnej chwili jakby ciche westchnienie. Oderwał się od szklanej płyty, obszedł kabinę i stanął tuż za moimi plecami.

— Chciałbym wiedzieć, czy wszystkie ich miasta wyglądają tak samo… Odwróciłem się.

— Nie sądzę — powiedziałem — aby wybrali najgorsze.

Odsunąłem go i zająłem miejsce w fotelu, przed pulpitem. Szukając po omacku, odnalazłem klawisze obiektywów. Uruchomiłem aparaturę rejestrującą. W zespołach pamięciowych neuromatu zaczęła się utrwalać panorama cywilizowanych obszarów Trzeciej.

Odczekałem minutę. Aż nadto, biorąc pod uwagę przyspieszenie, z jakim odbywała się rejestracja. Następnie, nie zatrzymując aparatury, przerzuciłem wizję przekazywaną przez obiektyw na ekran i powiększyłem obraz, jak tylko się dało, w granicach kontrastu.

Wzgórza obrzeżające dolinę, zaścieloną wielobarwną zielenią, zbocze przed nami, wszystko to zniknęło z pola widzenia. Pozostały konstrukcje miasta, jego środkowej części. Pastelowe punkciki, poświęcające na sinusoidach napowietrznych dróg, urosły do rozmiarów małych żuczków. Odnosiłem wrażenie, że ich osłony przepuszczają promienie światła. Chwilami wydawało mi się nawet, że dostrzegam wewnątrz pochylone figurki, ale odległość była zbyt duża, abym mógł się pokusić o precyzyjne określenie kształtów tak drobnych szczegółów.

Za to ślimacznice, spinające poszczególne budowle i kompleksy brył, zyskały nowy wymiar. Przedstawiały się teraz jako lekko wklęsłe w środkowej części tasiemki, wpadające w łuki i wiraże niemal pionowymi przechyłami.

Ściany poszczególnych brył widniały przed nami w całej okazałości. Ich linie wydały się z bliska jeszcze śmielsze i bardziej harmonijne. Niektóre, przypominające odwrócone ostrosłupy, ledwie muskały ziemię iglastymi szpicami, przy czym wydawało się, że w równowadze utrzymuje je jedynie sąsiedztwo pajęczych splotów najbliższej estakady. Inne, rozwidlające się lejkowato ku górze, wypuszczały spod płasko ściętych szczytów luźno na pozór zwisające przęsła ku okolicznym wieżom, przęsła te donikąd jednak nie docierały, załamując się nagle i cofając zwiniętymi spiralnie tasiemkami ku najbliższemu wybrzuszeniu drogi. Nigdzie natomiast, w żadnej ze ścian, nie było śladu okien, drzwi czy w ogóle jakichkolwiek otworów. Życie tego środowiska nie przedostawało się poza zamknięte wnętrza strzelistych brył. Żuczki, które w pierwszej chwili uznaliśmy za pojazdy, mogły być równie dobrze automatami.

Miasto, zagęszczające się w górze, dołem pozostawiało obszerne prześwity, nie naruszając piękna i spokoju kwiecistej łąki. Jakby nie wyrastało z niej, lecz unosiło się w powietrzu.

Przywykliśmy do spokoju, Riva i ja. Ale w tym widoku było coś więcej niż zwykły spokój. Była w nim niewzruszona wiara projektantów i budowniczych całego kompleksu w trwałość idei, z jaką przystąpili do pracy. Głęboka świadomość ceny, jaką trzeba zapłacić za pogodę życia swojej rasy.

— A jednak to Trzecia — odezwał się nagle Riva.

Myślałem o tym samym. Trzecia. Ojczyzna istot, które zawładnęły systemem planetarnym swojego słońca. Które pobudowały na martwych, otaczających ich globach i satelitach bazy czy może lepiej strażnice, podobne do tej, w której wnętrzu byliśmy teraz świadkami jedynego w swoim rodzaju spektaklu. Budowali je zapewne nie tylko po to, aby niszczyć statki i załogi przybywające z przestrzeni. Ale po to także. I teraz ten fakt musieliśmy uwzględnić przede wszystkim.

Ekrany pociemniały. Kontury budowli zacierały się w oczach. Wstałem i wróciłem do iluminatora.

Tarcza słoneczna pokazywała już tylko wąziutki skrawek nad ciemnobłękitną linią horyzontu. Dzień dobiegł kresu. Ale światła lamp w mieście zamiast zapłonąć żywiej, przygasły również. Z boku, nad zmatowiałym zboczem ujrzałem nagle tężejące w powietrzu grodzie.

— Koniec filmu — mruknął Riva.

Odruchowo zwróciłem głowę w jego stronę. Wydało mi się, że w jego głosie zabrzmiała nutka żalu.

Tak, to był koniec. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i obraz przed nami zbiegł się do rozmiarów odpowiadających otworowi szybu, zafalował niepewnie i spłynął bezszelestnie w dół, pozostawiając otwartą, czarną czeluść.

Zapaliłem reflektory. Kontrast między tym, co zobaczyłem, a tym, co jeszcze minutę temu rozpościerało się słonecznym krajobrazem przed oknami „Phobosa”, był tak przejmujący, że na moment musiałem przymknąć oczy.

— Ciekaw jestem — wyrwało mi się — czy przygotowali to specjalnie dla nas…

Riva milczał dłuższą chwilę, zanim spytał:

— Tę projekcję? Żeby nas zniechęcić? Czy rozbroić?

Wzruszyłem ramionami.

— Żebyśmy zrozumieli.

Przekręcił się z fotelem, oparł ramieniem o pulpit i pochylił w moją stronę.

— Dlaczego nas nie chcą?

Skinąłem głową.

Minęło kilka minut, zanim nasz wzrok przywykł do nowego, a raczej pierwotnego otoczenia. Ustawiłem „Phobosa” bokiem do krawędzi szybu i odwróciłem wieżyczkę. Pod nami była tylko przepaść. Studnia o średnicy około trzystu metrów spadała pionowymi ścianami, białe smugi naszych reflektorów nie sięgały dna. Wypatrzyłem w bocznej grodzi wylot rynny, która od biedy mogła udawać drogę, i pchnąłem rączkę steru. Silniki zamruczały żywiej, ich głos podawały sobie boczne prowadnice toru, potęgując go jak potężne membrany.

Zaraz za zakrętem rynna zaczęła się obniżać. W pewnej chwili boczne ściany rozpierzchły się, wywinęły, tworząc pobłyskujące krawędziami korkociągi, i zapadły w głąb. Nagle zorientowałem się, że pod nami nie ma już nic, że droga, jeśli to, czym jechaliśmy, istotnie zasługiwało na tę nazwę, jest cienką listwą, wijącą się w próżni.

Spadek był coraz gwałtowniejszy, stromizna przechodziła miejscami w niemal pionowe urwisko. Pojaśniało. Ujrzałem dno. Płaska, pusta, jak się zdawało, kolista przestrzeń, wyłożona płytami twardego, gładkiego materiału. Jeszcze kilkanaście sekund zjazdu, od którego już zaczynało się nam kręcić w głowie, i spłynęliśmy łagodnym upłazem obiegającym pierścieniowato ściany studni. Przejechaliśmy kilka metrów, odbijając ku osi szybu i zastopowaliśmy.


Nad nami wznosiła się gładka, przepaścista cembrowina bez śladu jakichkolwiek konstrukcji, korytarzy czy chociażby najmniejszych nierówności. Jedynym elementem, zakłócającym harmonię tego ogromnego, pustego walca, był spiralny zjazd, wynurzający się ze ściany mniej więcej w połowie wysokości studni. Wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś sztucznego pola grawitacyjnego, tunelu prób, w ogóle poligonu doświadczalnego dla urządzeń, których nie można sprawdzić na powierzchni globu.

Skierowałem światła reflektorów na płyty wykładziny, jakich użyto do wykończenia powierzchni płaskiego dna. Zwarta skała, nie dająca żadnych refleksów, pochłaniająca światło jak czarny aksamit. Łatwo sobie wyobrazić rozmiar fundamentów, spoczywających pod całym tym kolosem. Ale nie było drogi sprowadzającej w głębsze kondygnacje.

Podniosłem reflektory i zacząłem badać powierzchnię ścian. Powoli, metr po metrze prześlizgiwałem się przez kolejne odcinki szerokiego łuku, plamy światła wznosiły się i opadały, za każdym razem trafiając w szklistą, litą caliznę. Przejechałem tak już jedno półkole i powoli zacząłem godzić się z myślą, że będziemy musieli wrócić jak niepyszni tą samą drogą, która nas tutaj sprowadziła. Wtem dostrzegłem jakiś ruch tuż nad podłogą. Naprowadziłem światło na ten punkt i zatrzymałem wieżyczkę.

W ścianie zaczął się rysować prostokątny otwór o podstawie mniej więcej pięciu metrów i wysokości jednego piętra. Na płytach posadzki zalśniła szeroka, jasna smuga. Otwór był coraz większy, a zamykająca go klapa unosiła się pionowo w górę, pozostawiając nad płaszczyzną dna rosnący stale prześwit. Był już dość duży, aby ukazać nam perspektywę przestronnego, jasnego korytarza.

Odwróciłem wieżyczkę. Klapa zatrzymała się natychmiast, zafalowała niepewnie, po czym bardzo powoli, jakby niechętnie, zaczęła bezszelestnie opadać.

— Fotokomórka — stwierdził Riva.

— Uhm — zgodziłem się. — Najzwyczajniejsza pod słońcem.

Nie było to przykre, odnaleźć tutaj, w czeluściach tego na wskroś obcego obiektu, mechanizm znany każdemu ziemskiemu dziecku.

Światło wróciło na obrys przejścia, z którego pozostała już tylko wąska szpara. Klapa posłusznie powędrowała z powrotem do góry.

Odczekaliśmy, aż mechanizm zamykający wlot tunelu odsłoni przejście do końca, po czym ruszyliśmy powoli do przodu. Tuż przed otworem zatrzymałem się ponownie.

W głąb biegła prosta jak struna perspektywa wygodnego korytarza. Jego ściany wydzielały jasne, pastelowe światło. Pod samym stropem wisiały pęki cienkich przewodów, które miejscami wpadały w duże płaskie puszki, wbudowane w mury, a kiedy indziej rozwidlały się, oplatając pierścieniami niewidoczne walce. Powtarzało się to w regularnych odstępach aż do miejsca, odległego o kilkaset metrów, gdzie tunel opadał i rozdwajał się, obiegając zamykający go spiczastym kolanem klinowaty narożnik.

Sprawdziłem reakcję celowników na program, którego nie zmienialiśmy od ostatniego starcia i przeprowadziłem pojazd przez nie istniejący próg. Klapa, zamykająca przejście do szybu zapadła za nami, tworząc na powrót pozornie jedną całość z przylegającymi do niej ścianami.

W kabinie zapanowała nagle cisza.

— Tu naszych nie było — mruknął Riva.

Przez ostatnie godziny przywykliśmy do ostrzegawczego sygnału geigera. Kiedy umilkł, odczuliśmy to jako nowy sygnał, tym razem przywołujący pamięć tego wszystkiego, co zobaczyliśmy i co przeżyliśmy od momentu przekroczenia granicy układu Alfy.

Ruszyliśmy środkiem korytarza, uważając, by nie zaczepić wystającymi konstrukcjami wieżyczki o owe puszki ze wzmacniaczami czy przekaźnikami, do których wbiegały cienkie jak struny, błyszczące kable.

— Nie byłoby źle przyjrzeć się temu bliżej — powiedział nagle Riva. Rozejrzałem się.

— Tam, w szybie — wyjaśnił, robiąc ruch głową.

Zrozumiałem, że myśli o nadajnikach czy też aparaturze odtwarzającej, która umożliwia przekazywanie przestrzennych obrazów, takich jak krajobraz kwiecistej doliny, z milczącym miastem pośrodku.

— Miejscowa holowizja. Rzeczywiście jakby trochę lepsza od naszej.

— Coś w tym rodzaju — zgodził się. — W każdym razie warto by to podpatrzeć.

Z pewnością warto by podpatrzeć, nie tylko zresztą ich projektory. Ale nie byliśmy wyprawą kontaktową. Powiedziałem mu to.

— Wiem — rzucił krótko i zamilkł.


Przed nami rosła ostra, klinowata przegroda. Korytarz rozdwajał się tutaj i biegł dalej w głąb dwiema niemal równoległymi odnogami. Wybrałem lewą. Okazało się to zresztą obojętne, ponieważ po kilkunastometrowym zjeździe odsłoniła się przed nami obszerna, prostokątna komora, ustępująca rozmiarami obwodowi szybu, ale dość duża, aby pomieścić na przykład pole startowe średniej bazy satelitarnej. Nieco dalej wpadała do niej także druga odnoga korytarza.

Ta hala nie była pusta. W każdym razie nie tak pusta jak dno gigantycznej studni, gdzie odkryliśmy przypadkiem wjazd do tunelu. Konstrukcje i urządzenia sprawiały wprawdzie wrażenie mebelków dla lalek w porównaniu z przestrzenią wnętrza, ale przecież były to konstrukcje, była także aparatura sterująca w postaci ciągnących się wzdłuż bocznych ścian gładkich, trapezoidalnych pulpitów. Pobłyskiwały w nich wielobarwne światełka, przywodzące na myśl lampki czujników.

Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej, okazało się, że nie ma tam ani śladu lampek. Powierzchnia pulpitów była gładka jak szkło. Żadnych ramek, szkiełek, soczewek, żadnych przycisków czy innych manipulatorów. Wielobarwne strużki światła pochodziły jakby z kryształków wtopionych w powierzchnię płyty i załamujących promienie pod różnymi kątami. Mniej więcej metr powyżej górnej płaszczyzny pulpitów biegł przez całą długość ściany świecący, błękitnawy pas. Sam nie wiem, dlaczego przyszedł mi na myśl ekran.

— Co to jest? — usłyszałem nagle głos Rivy. Zabrzmiało w nim jakby niedowierzanie, a także, jak mi się wydawało, niepokój. Odwróciłem głowę w jego stronę. Siedział, nisko pochylony, wpatrując się w przeciwległy róg hali. Poszedłem za jego spojrzeniem i odruchowo zacisnąłem dłoń na sterze. Chwilę później stopowaliśmy już nad dobrze znanym nam kształtem.

— To już drugi — mruknąłem. Trzeci — poprawiłem się w myśli. Przypomniałem sobie kukły wiszące w śluzie „Heliosa”.

Także tylko skafander. Nie człowiek. Ale i ten skafander należał do człowieka. Przynajmniej do niedawna.

Przyglądaliśmy się w milczeniu przewodom podręcznego analizatora, wyszarpanym z bufiastego rękawa jakby w gorączkowym pośpiechu. Pas był równo przecięty wiązką promieni, oddarta wierzchnia warstwa ukazywała potargane obwody. Hełmu nie było, ale pozostała po nim kryza nosiła ślady mechanicznych urazów, jakby ktoś walił w nią dłuższy czas starym kowalskim młotem.

— Pomyliłeś się — powiedziałem.

Riva spojrzał na mnie badawczo.

Wzruszyłem ramionami.

— Pomyliłeś się — powtórzyłem. — Nasi byli nie tylko tam, na górze…

Przyglądał mi się chwilę, jakby czekając, co jeszcze powiem, wreszcie odwrócił się powoli i utkwił wzrok w czujnikach swojej centralki.

Od kilku sekund odnosiłem wrażenie, że w hali robi się jaśniej. Rozejrzałem się po ścianach i nabrałem pewności. Mój wzrok padł na lśniące pasy, które przed chwilą porównałem w myślach z ekranami. Tak, to nie mogło być złudzenie. Nie lśniły już, lecz świeciły ostrym, oślepiającym blaskiem. Odwróciłem głowę i zamarłem w bezruchu.

Ściany hali rozstępowały się, znowu mieliśmy przed sobą otwartą przestrzeń, nakrytą niebem, po którym wędrowały chmury. Pośrodku równiny znowu wyrastało miasto.

— Powtórka — rzucił Riva.

Ale to nie była powtórka. A jeśli nawet, to powtórka jakiejś dawno zapomnianej lekcji historii. Historii Ziemi.

Odwróciłem wieżyczkę i powiększyłem obraz. W ekranach ukazał się wycinek centralnej części miasta.

Koszmar. Tylko to słowo mogło oddać przerażającą treść widowiska, jakim nas tym razem uraczono.

Powiększenie było bez porównania większe aniżeli wtedy, kiedy obserwowaliśmy strzeliste konstrukcje, zawieszone nad wielobarwną połoniną. W wizerunku domów, ulic, pojazdów i postaci ostro rysowały się kontury najmniejszych szczegółów.

Było to jedno wielkie, wielowarstwowe mrowisko mechaniczne i ludzkie. Zbite, skotłowane strumienie osób i pojazdów przewalały się przez węższe i szersze ulice i z nieopisanym jazgotem i nie maskowaną wzajemną wrogością. Szerokie, szklane drzwi domów, sklepów i urzędów nie zamykały się w ogóle, kotłowały się w nich przeciwbieżne tłumy ludzi pochłoniętych, jak można było sądzić, jedynym pragnieniem: wyprzedzenia innych. Tuż nad chodnikami mrugały ostrymi, oślepiającymi światłami wielopiętrowe reklamy. Nad tym wszystkim unosiła się odrażająca, brudnosina mgiełka zmieszana z wszechobecnym kurzem.

Ulicami przeciskały się archaiczne poduszkowce, ryczały spalinowymi silnikami piętrowe autobusy, niemal zawadzając o przęsła ciasno stłoczonych żelbetowych zawijasów, którymi pomykały wagoniki jednotorowych kolejek. Małe i ciche samochody elektryczne, wypełniające szczelnie każdy skrawek wolnej przestrzeni na jezdniach i chodnikach, przesuwały się w ślimaczym tempie, chwilami zastygając na kilka, a nawet kilkanaście minut w niekończących się wielowarstwowych szeregach.

To miasto — tak bardzo różne od barwnej kompozycji harmonijnych brył, jaką zademonstrowano nam tam, na górze — było naszym ziemskim miastem. Każde dziecko potrafiłoby bez trudu określić epokę, z jakiej pochodziło. I nie była to wcale tak bardzo odległa epoka. Jeśli chodzi o czas. Bo pod wszystkimi innymi względami dzieliła nas od niej przepaść większa niż swego czasu neandertalczyka od budowniczych egipskich piramid. Dwudziesty pierwszy wiek. Pierwsza połowa. Szczytowa faza kryzysu cywilizacyjnego.

Od stu lat mamy to za sobą. Za sobą?

Coś we mnie nagle drgnęło. Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z Itią. Kiedy to było? Przedwczoraj? Trzy dni temu?

Sześć lat. Mniejsza z tym. Czas nie ma w tym wypadku znaczenia. Jak to ona powiedziała? „I ty myślisz, że jesteś maszyną?”

Wzruszyłem ramionami. Nonsens. Nigdy nie uważałem się za maszynę. Tak tylko mówiłem, żeby przestała myśleć o mnie i o Usterze. Ale o to, czy człowiek najgorsze kłopoty z sobą samym ma już na zawsze z głowy, pytałem naprawdę. Była w końcu historykiem. I jedyne, co potrafiła mi odpowiedzieć, to że nie jestem cyborgiem. Czyżby krótka refleksja, nie refleksja nawet, przelotna myśl, jaką wtedy wypowiedziałem, trafiła w coś, co tkwiło w niej głęboko, może nawet głębiej, niż sama zdawała sobie z tego sprawę?

Zostawmy to. Tak czy owak miałem teraz przed oczyma obraz ubiegłowiecznego kryzysu w całej jego okazałości. I mogłem być pewny, że nie zakomponowano go tutaj, w podziemnej bazie na obcym globie, żeby nam zrobić przyjemność. Ale też nie przypadkiem.

— Skąd oni to wzięli? — spytałem półgłosem, nie patrząc w stronę, gdzie siedział Riva.

Milczał dłuższą chwilę. Wreszcie odchrząknął i wykrztusił:

— Myślisz, że to nasi?

Nie myślałem, że to nasi. Kompletna bzdura. Ostatnią rzeczą, jaką mogłaby zrobić wyprawa kontaktowa w środowisku obcej cywilizacji, byłoby demonstrowanie holowizyjnych filmów, obrazujących najczarniejsze karty naszej historii.

— Nonsens — burknąłem.

Skinął powoli głową.

— Nonsens — powtórzył. Po chwili dodał, jakby z przekąsem: — Może im opowiedzieli?…

W tym momencie zaświtała mi niedobra myśl.

— Zapis?

Riva wstał. Chwilę tkwił bez ruchu, zbliżając hełm do iluminatora, wreszcie odwrócił się powoli, podszedł bliżej i położył rękę na oparciu mojego fotela.

— Projekcja pól mózgowych? — odpowiedział pytaniem. — Ale kto z naszych, u licha, mógł myśleć o czymś takim? Albo tak się zachować…

Wyprostował się na całą wysokość i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.

— Zaraz, zaraz — powiedział z namysłem. — Ty sądzisz…

— Strefy zerowe — rzuciłem sucho.

Milczeliśmy chwilę. Wreszcie Riva cofnął się i wrócił na swoje miejsce. Nie usiadł jednak, tylko ponownie przywarł szybą swojego hełmu do iluminatora.

— W takim razie… — zaczął po chwili półgłosem.

— W takim razie — przerwałem — musimy się śpieszyć.


Tym razem nie czekałem, aż aparatura projekcyjna zainstalowana przez obcych zakończy transmisję czy raczej retransmisję wprowadzonego do niej programu. Ustawiłem wieżyczkę i uruchomiłem wysięgnik. Po chwili porzucony skafander spoczywał już w komorze transportowej naszego pojazdu. Następnie ruszyłem powoli, trzymając się bocznej ściany i starając się nie patrzeć w stronę, gdzie padające z błękitnawych pasów promienie wiązały się w odrażające i wrogie w swojej wymowie widowisko.

W ten sposób dotarliśmy w końcu do załamania ściany. „Phobos” zakręcił i przyhamował. Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, aż nagle przy lewej burcie coś stuknęło głucho, rozległ się przeraźliwy zgrzyt jakby dartej blachy stalowej, w szybę iluminatora uderzył błękitny płomień, w okienkach celowników zabłysły światełka, płomień zawirował, strzelił ku szczytowi wieżyczki i zgasł równie szybko, jak się pojawił. Zastopowałem.

Z lewej strony, tuż za szybą, zwisał nad korpusem pojazdu jakiś metalowy strzęp. Po chwili rozpoznałem kształt puszki, podobnej do tych, które widzieliśmy w korytarzu. Pozostała z niej tylko górna pokrywa, spiralnie skręcona. Z tylnej ścianki sterczały rozczapierzone i poczerniałe szczątki przewodów. Posuwając się na dobrą sprawę po omacku, wyrżnęliśmy w końcu w jedno z tutejszych urządzeń, powodując spięcie. Mogło się to gorzej skończyć.

Teraz trzeba było jednak przerwać jazdę i poczekać, aż kable i resztki energetycznego gniazda ostygną po chwilowym pożarze. A więc kilka minut zwłoki. Zwłoki, którą mogliśmy wykorzystać tylko w jeden sposób. Mianowicie wypijając do końca gorzki napój, jaki zgotowano na nasze przyjęcie. Odwróciłem wieżyczkę ku środkowi hali i rozparłem się wygodnie w fotelu.

Obraz miasta nie uległ zmianie. Jedynie ruch jakby wzmógł się jeszcze, o ile to w ogóle możliwe.

W dolnej krawędzi ekranu widniał fragment ciasnej, bocznej uliczki bez chodników. Fasadę najniższego piętra narożnej budowli stanowiła szeroka na kilkanaście metrów falista płyta szkła. Nad nią wisiał krzykliwy neon. Dalej były nie kończące się, wybiegające u góry poza pole widzenia, rzędy kwadratowych okien.

Przed panoramiczną szybą na parterze płynął nieustannie potok ludzi. Nad ich głowami, w głębi widocznej za oknem sali stały stoliki, nakryte białymi narzutami. Na niskich, przezroczystych fotelach siedziały dziewczęta w spódniczkach kończących się powyżej ud i kolorowych kamizelkach, młodzi chłopcy w obcisłych, błyszczących bluzach, mężczyźni z wypiekami na twarzy, gestykulujący gwałtownie lub przeciwnie, otępiali, zapatrzeni w pustkę, jaka otwierała się przed ich niewidzącymi oczami. Kobiet liczących sobie ponad trzydziestkę nie zauważyłem.

Najbliżej nas, w rogu sali, niskie, niewygodne krzesło zajmował starszy facet. Głęboko pochylony, położył łokcie na stole i oparł o nie czoło. Zdawało się, że spał. Siedząca naprzeciw dziewczyna mimo to coś do niego mówiła. Mężczyzna nie reagował, od czasu do czasu unosił tylko odrobinę głowę, potrząsał nią, jakby odganiał muchę i ponownie zasypiał. Przed nim widniała butelka z przezroczystym płynem i jakieś brudne naczynia. W pewnej chwili dziewczyna przechyliła się nad stołem i położyła mu ręce na łokciach. Potrząsnęła nim, mocno, a nawet brutalnie. Mężczyzna uniósł głowę. Jego oczy pozostały jednak przymknięte. Kosmyki rzadkich włosów przylepiły mu się do czoła. Poruszył kilkakrotnie ustami i usiłował wstać, ale kolana mu się rozjechały, popływał na nich chwilę, jakby jechał na rowerze i z powrotem padł na krzesło. Dziewczyna zaśmiała się, odwróciła i skinęła ręką. Natychmiast przy ich stoliku pojawił się inny mężczyzna, w lśniącej, niebieskiej bluzie.

W tej samej chwili na chodniku, przed szklaną ścianą powstał zamęt. Z drzwi, w których obracało się coś przypominającego łopatki wirników w starych turbogeneratorach, wypadł inny starszy mężczyzna w podwiniętej koszuli, przeleciał, potykając się, kilka metrów i runął jak długi, uderzając twarzą o kamienne płyty. Tłum zafalował. Mężczyzna podniósł się na łokciach, podkurczył nogi, chciał wstać, ale ramiona ugięły się pod nim i upadł znowu. Raz jeszcze jego palce drgnęły konwulsyjnie, po czym znieruchomiał.

Wokół sylwetki leżącego zrobiło się pusto. Ale tylko na chwilę.

Nie minęła minuta, a szeregi ludzi, omijających dotąd to miejsce, zbliżyły się i zacieśniły. Jedynym świadectwem przeszkody, rozciągniętej na chodniku, pozostał odrobinę większy prześwit w falującym morzu głów. Nie zauważyłem, aby ktokolwiek zatrzymał się, chociażby na ułamek sekundy. Twarze przechodzących odwracały się od leżącego, nie było w nich nic poza zniecierpliwieniem, spowodowanym koniecznością omijania czegoś, co zawalało drogę.

Miałem tego dość. Nie zważając na reakcję, jaką mogę wywołać, przesunąłem wieżyczkę, zablokowałem automaty i puściłem po ścianach serię laserową, starając się trafiać w błękitnawe pasy. Miasto trwało jeszcze ułamek sekundy, nagle rozległ się trzask jakby wyładowania atmosferycznego, obraz rozbłysł momentalnie, po czym wszystko znikło.

Zapaliłem reflektory. Kiedy nasze oczy oswoiły się z ciemnością, powoli ruszyłem do przodu.

Wylot korytarza znajdował się nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie musieliśmy stanąć po zderzeniu. Tak samo jak na dnie szybu odsłoniła go fotokomórka, kiedy trafiły w nią promienie naszych świateł czołowych. Nie oglądając się już za siebie, wjechałem w mroczną perspektywę tunelu.

W pewnej chwili odezwał się geiger. Indykator zapłonął znowu jaskrawą czerwienią. Sprawdzało się to, co powiedziałem Rivie. Nasi byli tutaj przed nami.

Pięćdziesiąt metrów dalej dno korytarza załamało się nagle. Przed nami widniała rozświetlona nikłą poświatą pochylnia, uciekająca stromo ku górze. Silniki zamruczały odrobinę głośniej, kabina zakołysała się miękko i zaczęła się wspinaczka.

Licznik przebytej drogi, biorąc od momentu przejechania wyrwy w powierzchniowej ścianie bazy, wskazywał liczbę dziewięćdziesiąt cztery. Osiem godzin jazdy. Dość, jak na pierwszą dobę po lądowaniu. Miałem teraz tylko jedno życzenie: jak najprędzej znaleźć się na powierzchni. Ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Ściśle mówiąc, dwie.


Chodnik wznosił się dalej, prostą stromizną, pozbawioną jakichkolwiek zakamarków. Robiło się coraz jaśniej, ale w perspektywie nie było jeszcze nic, co wskazywałoby na bliskość wylotu czy wjazdu do obszerniejszego pomieszczenia. Nie wiedziałem nawet, czy pochylnia wyprowadza na powierzchnię, czy też będziemy musieli zawrócić.

Niemniej z każdym przebytym metrem znajdowaliśmy się wyżej. To było już coś.

Odwróciłem się na moment, aby rzucić okiem na czujniki, umieszczone z tyłu kabiny, i właśnie wtedy „Phobos” gwałtownie zastopował. Poleciałem do przodu, z rozpędu uderzając barkiem o poręcz fotela. Chciałem coś powiedzieć, ale Riva mnie uprzedził:

— Tego też weźmiesz do pojemnika? — spytał zachrypłym, nienaturalnie spokojnym głosem.

Z trudem wróciłem na swoje miejsce i wciąż jeszcze buntując się w duchu przeciw takiemu stylowi jazdy, spojrzałem niechętnie na ekran. Natychmiast zapomniałem o stłuczonym barku, o czekającej nas drodze, o tym, co widzieliśmy przed chwilą i tym, co jeszcze możemy zobaczyć. Zerwałem się z fotela i przecisnąłem do iluminatora. Riva stanął tuż za mną, przyciskając brodę do mojego ramienia.

Rozciągnięty w poprzek korytarza, leżał człowiek. Z głową przekrzywioną do tyłu, z rozrzuconymi, podkurczonymi nogami i jakby spłaszczonymi ramionami, przypominał stare, porzucone ubranie. Tak może wyglądać tylko trup.

Poszukałem wzrokiem jego twarzy. Nie znałem go. Chyba nie. Niebawem będę wiedział na pewno. Ale jeszcze przez chwilę przyjrzę mu się stąd, z kabiny.

Mężczyzna miał na sobie cieniutki, pianowy kombinezon, jaki wkłada się pod skafander. Nie było na nim śladów krwi, brudu, żadnych przestrzelin czy choćby zwykłego zadrapania. Nic. Tak właśnie zabija promieniowanie.

— Komplet — powiedziałem cicho. — Najpierw skafander, a teraz jego właściciel. Znasz go?

Odwrócił się bez słowa i podszedł do automatów, zainstalowanych w przejściu do grodzi ładunkowych. Sprawdził swój skafander i zniknął w otwartym szybie studzienki. Wróciłem do pulpitu, by skontrolować dane, dotyczące promieniowania. Skażenie utrzymywało się w nie zmienionym natężeniu. Ale Riva może wyjść bezkarnie. Nasze skafandry były trochę inaczej zbudowane i wyposażone niż ubiory poprzednich ekip.

Usłyszałem głuchy stuk włazu. Po chwili w polu widzenia ukazała się lekko przygarbiona sylwetka mojego współtowarzysza. Szedł równym, odmierzonym krokiem w stronę zabitego. Zatrzymał się nad nim, pochylił, po czym uniósł jego lewe ramię i przerzucił sobie ciało przez plecy. Już wracał, tym samym spokojnym krokiem, jakby nie czując ciężaru.

Znowu dobiegł mnie stuk zamykanego włazu. Zaraz potem usłyszałem syk oczyszczacza. Niebawem jednak w kabinie ponownie zapanowała cisza.

Po upływie dalszych kilku minut w otworze studzienki ukazała się kopułka kasku. Riva wygramolił się z trudem i nie zatrudniając już automatów wrócił na fotel.

Chwilę milczeliśmy, obaj.

— Collins — rzucił wreszcie, jakby wydając rozkaz.

Zamajaczył mi w pamięci obraz cichego, zawsze zatroskanego egzobiologa. Od czasu do czasu pojawiał się w laboratoriach naszej centrali. Kiedyś chyba zamieniłem z nim dwa czy trzy zdania. To wszystko.

— Znałem go trochę — dodał Riva. — Byłem kiedyś świadkiem jego kłótni z Hissem. Ale nie pamiętam, o co im wtedy poszło. Zresztą mniejsza z tym — zakończył ponuro.

Tak, to nie miało znaczenia.

— Był na „Proximie” — powiedziałem. — Wiemy przynajmniej, że wylądowali cało.

— Dużo im z tego przyszło… — odpowiedział mruknięciem.

Ruszyłem. Mimo woli uważniej śledziłem teraz perspektywę stromego korytarza, przeczesując reflektorami także boczne ściany i wklęsły strop. Nie dalej niż piętnaście metrów za miejscem, gdzie znaleźliśmy ciało Collinsa, na gładkiej powierzchni zarysowały się postrzępione, czarne plamy. Biegły od nich długie, smukłe rozbryzgi, przechodzące na posadzkę. Geiger zabrzęczał odrobinę żywiej.

— Bili się — stwierdziłem.

Takie płaty sadzy dość często zdarzało nam się oglądać na poligonach. Tam, gdzie przedtem pracowały miotacze. Tylko że nie umiałem sobie wyobrazić struktury budulca, który byłby w stanie wytrzymać napór laserowego ognia. Nie mówiąc już o antymaterii. Tymczasem ściany tunelu nawet w najbardziej okopconych miejscach pozostały równe i całe.

Przyspieszyłem. Nie żeby pancerze naszego pojazdu dawały jakąkolwiek szansę cząsteczkom twardego promieniowania, choćby jego natężenie miało wzrosnąć jeszcze kilkakrotnie. Ale miałem już dosyć tych podziemi, gdzie spotykały nas same niezrozumiałe i mało sympatyczne niespodzianki. Dość miałem tej jazdy w ciemnościach, seansów holowizyjnych, śladów walki, trupów i wszystkiego. Poza tym byłem całkiem zwyczajnie głodny.

Tuż przy uchu zabrzmiał mi nagle ostrzegawczy świergot głośnika.

— Dobra, dobra — warknąłem z niechęcią.

Mimo to minęło jeszcze kilkanaście minut, zanim w przestrzeń korytarza wdarł się nikły promień światła całkowicie odmiennej barwy niż utrzymująca się w podziemiach pastelowa poświata. Przebyliśmy jeszcze sto metrów i raptem rozwarła się przed nami otwarta przestrzeń. I tym razem była to wyrwa, wypalona w kopulastej hali, tylko wielokrotnie mniejsza od pierwszej. Przeskoczyliśmy ją jednym zrywem silników i wytoczyliśmy się na powierzchnię.


Nad nami rozpościerał się czarnogranatowy nieboskłon, niemal złoty od gwiazd. Dzień dobiegł końca. Mieliśmy przed sobą trzy doby mroku. Tyle trwa noc na tym globie, mniejszym od pierwszego satelity Trzeciej, macierzystej planety obcych, ale za to znacznie szybciej wirującym wokół własnej osi. Na pierwszym czekaliśmy na wschód słońca okrągłe trzy tygodnie.

Zastopowałem, uruchomiłem wieżyczkę i omiotłem okolicę światłem reflektorów.

Otaczający nas teren był bliźniaczo podobny do tego, który przemierzaliśmy po opuszczeniu „Urana”, a przed napotkaniem drogi, przypominającej pas startowy. Plamy światła ześlizgiwały się, w miarę jak manewrowałem wieżyczką, z łagodnych zboczy w gładkie, piaszczyste siodła, wracały na wypukłe wierzchołki i znowu wpadały w przełęcze, trafiając wszędzie na ten sam obraz, jak daleko wzrok sięgał. Hala, z której wyjechaliśmy przed chwilą, była małą półkulą, wciśniętą między wydmy i trochę nawet przypominającą je kształtem i rozmiarami. Wokół niej nie było żadnych konstrukcji ani drogi. Podziemny korytarz liczył jednak kilkanaście kilometrów. Sztuczna kotlina z wielką budowlą i jej zagospodarowanym otoczeniem została daleko na wschodzie.

Tylko w wypukłej ścianie tej peryferyjnej bazy czerniła się, widoczna nawet w ciemności, znajoma, wypalona wyrwa.

Spojrzałem na tarczę radaru, porównałem ją ze wskazaniami czujników i ruszyłem przed siebie. Milcząc, przejechaliśmy jeszcze kilkaset metrów, po czym wypatrzywszy nieco głębsze siodełko między dwoma wzniesieniami osadziłem w nim „Phobosa” i wyłączyłem silniki.

W kabinie zapanowała idealna cisza.

— Daj Snagga — powiedziałem.

Zgłosił się natychmiast. Mówił krótko, normalnym głosem, ale wyczułem w nim ulgę. Przekazaliśmy mu komplet danych, zapisanych przez nasze pokładowe automaty, zdaliśmy relację z faktów i przeszliśmy na namiar.

— To by było to — mruknąłem. — Na dziś wszystko. Kolacja i spać. Riva odwrócił się z fotelem i zmierzył mnie spojrzeniem.

— Nie zapomniałeś o czymś?

Nie zapomniałem. I chyba naprawdę lepiej będzie zrobić to teraz.

Riva wstał i nie śpiesząc się ruszył w stronę studzienki, prowadzącej do włazu. Poszedłem za nim. Zaczął już schodzić, kiedy nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, i zadzierając głowę wycelował we mnie szybkę swojego kasku.

— Miałeś rację.

Nie zrozumiałem. Stałem tuż nad krawędzią klapy, czekając, aż powie, o co mu chodzi.

— Z tym seansem. To było naprawdę przeznaczone dla nas…

Oczywiście, że miałem rację. Ale teraz nie odezwałem się słowem. Nie spytałem nawet, którą projekcję ma na myśli, pierwszą czy drugą. Najprawdopodobniej szło mu o obie.


Pół godziny później było po wszystkim. Automat wykopał krótki, podłużny rów. Złożyliśmy w nim ciało Collinsa i usypaliśmy na nim niski kopiec, taki sam, jakie spotyka się na starych cmentarzach. Postaliśmy chwilę, po czym obróciliśmy się na pięcie i wróciliśmy do kabiny.

Zająłem się kolacją. Riva marudził, manipulując przy kontaktach programowych aparatury.

— Gotowe — powiedział wreszcie. Wcisnął klawisz i na ekranie ukazała się lista załogi wszystkich trzech wypraw, jakie przybyły tu przed nami. Była podzielona na dwa pasy. W lewym, jedno pod drugim, widniały nazwiska. Czwarte czy piąte brzmiało: Collins. Było przekreślone czerwoną nitką. W prawym pasie, zupełnie dotąd czystym, pojawiło się to samo nazwisko, na pierwszym miejscu. Nad nim widniał tylko nagłówek: „Odnalezieni”.

Загрузка...