Rozdział 10 Anatomia człowieka

Ktoś zapukał do drzwi.

Wchodziliśmy w szesnaste okrążenie Dziewiątej, jednej z granicznych planet systemu słonecznego Alfy, ostatniej, na jakiej nasz zwiad fotogeologiczny wykrył obecność ziem rzadkich. Po upływie niespełna dwóch godzin „Helios” i „Proxima”, które lądowały tutaj dla uzupełnienia zapasów paliwa, miały spotkać się z nami na orbicie.

— Proszę — rzuciłem, nie odrywając wzroku od pulpitu. Wszedł Krosvitz. Chwilę marudził przy drzwiach, wreszcie przeszedł przez kabinę i stanął za moimi plecami.

— Poczekaj minutkę — mruknąłem, nie odwracając się. — Już kończę.

Rzeczywiście byłem akurat przy ostatnim wzorze. Pracowałem bez przerwy jedenaście godzin. Teraz tylko sprawdzałem wyniki. Trajektorię lotu, przyspieszenia i korytarze znałem już niemal na pamięć.

Automat zabrzęczał cichym, przerywanym sygnałem, wyrzucił na ekran rozwiązanie wybranego wariantu i umilkł. Chwilę wpatrywałem się w zapis. Mocny, harmonijny wzór. Jak ostatni akord symfonii. Jeden z tych, za jakie każdy średniowieczny matematyk zapisałby duszę diabłu.

Wyłączyłem komputer i odwróciłem się z fotelem.

— Lecisz na Trzecią — stwierdził raczej, niż zapytał Krosvitz.

— Kto ci powiedział?

— Thorns. Kilka minut temu…

Umilkł. Odczekałem chwilę, po czym spytałem:

— Lecę. O co chodzi?

— Po Ustera?

— Powiedzmy, że po Ustera. Masz coś przeciwko temu? — sam się zdziwiłem, ile zniecierpliwienia zabrzmiało w moim głosie.

Potrząsnął głową.

— A co będzie z nami?

— Nic — rzuciłem. — Poczekacie tu na orbicie dwadzieścia dni. Ani minuty dłużej. Jeżeli do tego czasu nie wrócę, weźmiecie kurs na Lunę.

Przybliżył się o krok. Stał teraz tuż nade mną, tak, że chcąc spojrzeć mu w oczy, musiałem zadzierać głowę.

— Siadaj — powiedziałem.

Nie poruszył się. Milczał tak długo, że zaczęło mnie to już naprawdę drażnić. Wreszcie oświadczył:

— Polecę z tobą.

— Nie.

Skinął głową, jakby się tego spodziewał. Odwrócił się, zrobił kilka kroków, następnie znowu przystanął i utkwił we mnie wzrok. Nie był wzburzony.

— Ja czekałem na tę chwilę — powiedział spokojnie. — Sześć lat. Miałem zadanie. Nie wykonałem go. Byłem razem z Usterem. Jeśli ktoś ma prawo…

— Ja też otrzymałem zadanie — przerwałem. — I jak dotychczas nie idzie mi najgorzej.

Przyjął to bez protestu. Wiedziałem, o co mu chodzi. Ale obydwaj mieliśmy własne rachunki. A poza wszystkim, byłem tu w końcu dowódcą.

Główny cel ekipy został osiągnięty. I to bez względu na to, czy uda mi się odnaleźć Ustera, czy nie. Po jednym facecie z Korpusu nikt nie zapłacze się na śmierć. Tak już jest.

Jeszcze tylko jedno zostało do zrobienia: pouczenie mieszkańców trzeciej planety Alfy, że z ludźmi należy postępować przyzwoicie. Można ich nie kochać. Ale w takim razie, trzeba ich się bać.

To prawda, że Krosvitz ma prawo uczestniczyć w tym ostatnim akcie pierwszego wypadu człowieka w rejon obcej cywilizacji. Mimo to postanowiłem, że będzie inaczej. Nie zmienię programu automatów celowniczych, zanim sam nie dotknę stopą ich macierzystej planety. Nie obejrzę z bliska tych miast wyrastających z kwietników. Nie zrobię wszystkiego, aby wyciągnąć stamtąd Ustera. Co do tego ostatniego, nie próbowałem w siebie wmawiać, że chodzi o naszą dawną przyjaźń. To znaczy, tylko o nią. A jednak była to moja i wyłącznie moja sprawa.

Wstałem i podszedłem do Krosvitza.

— Mamy dwudziestu sześciu ludzi na „Proximie” — powiedziałem pojednawczym tonem. — Z tego dwudziestu czterech w hibernatorach. Wiesz, w jakim są stanie. Ktoś musi być przy nich. Zostanie Snagg. Riva weźmie „Urana” i jeden ze statków satelitarnych. Najprawdopodobniej „Merkurego”. Ty będziesz się musiał przesiąść na „Heliosa”. Nie można zdalnie pilotować całej eskadry. Masz jeszcze coś do powiedzenia?

Dobrą chwilę milczał, wpatrując się we mnie nic nie mówiącym wzrokiem, w końcu wzruszył ramionami.

— Mam. Ale sam wiesz, że to niczego nie zmieni.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kabiny. Odprowadziłem go spojrzeniem. Nie uwierzył. Oczywiście. Na jego miejscu zachowałbym się zapewne podobnie. I nic dziwnego. Byliśmy tacy sami. Bliżsi sobie niż bracia bliźniacy. O jednym tylko nie wiedział. Że kiedyś, wiele lat temu, w kręgu psychotronu centrali, dokonałem wiwisekcji na automatycznej korekturze homeostazy. Zepsułem sobie idealną równowagę ducha. Po to, żeby zachować pamięć czegoś, co nie mieściło się w kategoriach już nie tylko regulaminu inforpolu, ale i sposobu myślenia każdego z tysiąca jego członków: uczucia.


Dokładnie dwie godziny po tej rozmowie, która niczego nie wyjaśniła, bo nie mogła wyjaśnić, byłem gotów. Energetyczne grodzie „Heliosa” i „Proximy” wypełniał świeży zapas lantanowców, wystarczający dla lotu do Budorusa i z powrotem. To „z powrotem” nie wchodziło, rzecz jasna, w rachubę.

Wszystko było już omówione. Tak jak zapowiedziałem Krosvitzowi, mieli czekać tutaj, na granicy obszaru Alfy, nad globem nie większym od Plutona i równie mało przytulnym, dwadzieścia dni. Termin aż nadto długi, biorąc pod uwagę przyspieszenia, osiągane przez zespół napędowy „Kwarka”, rakiety bojowej, przeznaczonej w zasadzie do lotów bezzałogowych. Zostawiłem sobie trzy dni na penetrację powierzchni planety. Zresztą nawet gdybym się z jakichś powodów zasiedział dłużej, mogłem sam wrócić do bazy. Rezerwy energetyczne statków satelitarnych były praktycznie niewyczerpane. Tyle że bite sześć lat miałbym spędzić w zaimprowizowanym fotelu, przed pulpitem nawigacyjnym. Na pokładzie „Kwarka” nie było hibernatora. Ani nawet umywalni. Przeniosłem tylko z „Heliosa” jeden syntetyzator koncentratów odżywczych.

Nie żegnałem się z nikim. Siedząc już w kabinie pilota, umieszczonej w samym niemal dziobie, tuż za wylotem głównego miotacza, połączyłem się z „Proximą”.

— Baza potwierdza odbiór meldunku o starcie z drugiego satelity Trzeciej — oświadczył Snagg. — Hiss pyta, czy przetrzepiesz im skórę.

— Komu?

Zaśmiał się, po czym powiedział:

— Nie poznaję ich. Opublikowali komunikat z naszymi nazwiskami.

— Uściskaj ich ode mnie — rzuciłem. — Powiedz, że się popłakałem. A przy okazji spytaj, co zrobią z tym pięknym pomnikiem na Evereście? Melduj — dodałem szybko.

Podał mi jeszcze raz apogeum równikowej orbity, na jaką wyszły wszystkie statki. Tachdar nie wykazywał śladu obecności w rejonie Dziewiątej jakichkolwiek sztucznych obiektów. Promieniowanie w normie.

— Obejmujesz dowództwo, Snagg. Schodzę z orbity — powiedziałem, uruchamiając generatory głównego ciągu.

— Tak, Al — jego głos brzmiał nadal czysto i mocno, pomimo charakterystycznego organowego akordu, jaki wypełnił nie wytłumioną kabinę. — Thorns cię pozdrawia.

— Dziękuję — mruknąłem. Powiedział jeszcze coś, czego nie dosłyszałem. Po chwili znowu. Tak, jakby rozmawiał z kimś trzecim.

— Ann również — oświadczył wreszcie. — Prosi, żebyś na siebie uważał. Nie znam nic bardziej pożytecznego niż dobre rady. Nie wiem doprawdy, co bym bez nich zrobił.

* * *

Dobra, sprawna rakieta. Ale człowiek był w niej intruzem. Statek dawał to poznać każdym kolejnym manewrem. Przez najbliższe minuty miałem okazję doświadczyć wszystkiego, co musieli znosić piloci pierwszych statków księżycowych. Przeciążenia jak na poligonie, pod koniec ostatniego kursu. Wgniotło mnie w fotel, na klatce piersiowej spoczął dwustukilowy ciężar, zmętniałbym wzrokiem nie ogarniałem wskazań czujników, nie było mowy o doprowadzeniu do końca jakiejkolwiek myśli poza jedną: żeby się to raz nareszcie skończyło. Potrzymało mnie tak dobre dziesięć minut. Inna rzecz, że startowałem niemal pionowo, jak z powierzchni lądu. I jednym ciągiem, bez najkrótszej chociażby aklimatyzacji etapowej, wszedłem w szybkość podróżną. Zwykle unika się tego w obszarze układu planetarnego. Pełno tam zawsze meteorów, odprysków starych planet i satelitów, jakichś zabłąkanych asteroidów. I chociaż okolice Alfy były pod tym względem bez porównania czystsze niż sąsiedztwo naszego słońca, wolałem nie ryzykować. Wyszedłem wysmukłą parabolą z płaszczyzny ekliptyki, dokładnie tak, jak przewidziałem w programie lotu. Neuromat „Kwarka” działał bez zarzutu.


Czwartego dnia osiągnąłem cel pierwszego etapu. Znowu doświadczyłem pionierskich rozkoszy, tym razem w związku z pracą hamownic. Na orbitę wszedłem jak po sznurku. Wyłączyłem silniki i przeprowadziłem pomiary. Przede wszystkim wysłałem dwie sondy. Minęło trzydzieści minut, później godzina, a automat w dalszym ciągu rejestrował ich meldunki. Ale też glob, nad którym zawisłem na wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy metrów, nie był satelitą Trzeciej. Nie był również planetą. Wybrałem pierwszy księżyc Czwartej. Głównie dlatego, że jak wskazywały pomiary i tak w okresie najbliższych stuleci miał wejść w strefę Roche’a. Dawało to pewność, że nie instalowali na nim baz załogowych, najwyżej jakieś radiolatarnie czy automatyczne instrumenty badawcze.

Pobyłem na orbicie tak długo, ile było trzeba, aby nabrać pewności, że ich stacje sygnałowe zdążyły mnie wyśledzić i przekazać mieszkańcom systemu wiadomość o powrocie jednej z ziemskich rakiet. Potem zająłem się miotaczem.

Nie był to duży glob. Mniej więcej sześćdziesiąt razy mniejszy od Luny. I znacznie starszy. Ale kiedy, odszedłszy na bezpieczną odległość, wystrzeliłem w niego cały jednorazowy zapas energetyczny wszystkich akceleratorów „Kwarka”, myślałem, że jestem świadkiem wybuchu supernowej. Martwy od milionów lat, wysuszony do cna, pozbawiony nawet kraterów satelita przypomniał sobie wieki gwiazdowej świetności. Rozgorzał jak słońce w straszliwych wybuchach plazmowej protuberancji, powiększając swoją objętość niemal dziesięciokrotnie. Piękna śmierć. I szybka. W ciągu najbliższych nie lat, ale dni rozpadnie się jak zeschły, wypalony owoc, zdobiąc macierzystą planetę barwnym, jeśli patrzeć z odległości milionów kilometrów, pierścieniem krystalicznych okruchów.

Nie czekając na to, w dosłownym znaczeniu, uwieńczenie własnego dzieła zniszczenia, przesłałem krótki meldunek Snaggowi i wziąłem bezpośredni kurs na Trzecią. Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem.

Zostali uprzedzeni. Jeżeli nie chcą, aby ich planetę razem ze wszystkim, co na niej stworzyli, spotkał ten sam los, co martwego satelitę Czwartej, powinni być grzeczni. Skąd mieli wiedzieć, gdzie kończą się możliwości przybyszów. Nie znali antymaterii. To wydawało się pewne. Inaczej dawno już uporaliby się z nami. Prędko i higienicznie.


Obraz oglądany w ekranie czołowym rozmazał się, pokryła go barwna, popękana mozaika. Tak wygląda przelot płomieni tryskających z hamownic. Wprasowany w twardy fotel, na pół przytomny, pierwszy raz w kabinie pozbawionej automatów wyrównawczych i pierwszy raz po przeszło sześcioletniej przerwie wchodziłem w atmosferę.

Granat firmamentu spłowiał i roztopił się w słonecznej bieli, ale zanim to nastąpiło, gwiazdy zaczęły filować. Pierwszy sygnał, że nie jest się już w próżni. Pode mną rozpostarł się dywan chmur jak powierzchnia mlecznego jeziora lekko zmarszczona od wiatru. Ułamek sekundy i ich strzępy, nagle rozpłomienione, przeleciały wzdłuż iluminatorów.

Teraz, na jedno mgnienie, uderzyłem dyszami głównego ciągu.

Zaraz potem zmieniłem napęd na chemiczny. „Kwark” ciężkim łukiem wyrwał się z lotu koszącego i przeorawszy niższe warstwy obłoków wszedł w niemal poziomy ślizg.


Srebrzystą łuską lśniła powierzchnia oceanu. W oddali zarysowała się regularna, aż zbyt regularna linia brzegu. Już byłem nad nią. Szybkość lotu wciąż jeszcze za duża dla jakichkolwiek bezpośrednich obserwacji. Pomimo to przybliżyłem i powiększyłem obraz na bocznym ekranie. Szczyty, przełęcze, niteczki rzek i nagle pierzchające obrzeża dolin przewalały się barwnymi pasami. Góry pociemniały, po czym raptem zapadły w głąb. Otwarła się nieobjęta wzrokiem równina. Leciałem prosto na wschód, wzdłuż równoleżnika, odpowiadającego mniej więcej ziemskiemu zwrotnikowi Koziorożca. Ponownie wpadłem w noc. Przez najkrótsze mgnienie, tam gdzie planeta wygasała wąskim, jakby narzuconym na powierzchnię pasem cienia, wypatrzyłem mrowisko drobniutkich świateł. Wyglądało z góry jak jedna lampka, przykryta miniaturową siatką na motyle. Nie inaczej przedstawiają się ziemskie miasta na nocnej półkuli, kiedy podchodzi się do lądowania. Potem, już w zupełnym mroku, który bezskutecznie usiłowały rozproszyć tarcze dwóch księżyców, dających w sumie mniej światła niż nasza Luna, kilkakrotnie jeszcze mignęły mi podobne skupiska świetlików. Ale postanowiłem już, że będę lądował przy tym pierwszym, tam gdzie teraz jest świt, zaraz za linią gór odgradzających brązową miedzą rozległą równinę od przymorza.


Kiedy promienie słońca ponownie trafiły w soczewki iluminatorów i przestrzeliły ekrany, znajdowałem się na wysokości nie przekraczającej dwunastu tysięcy metrów. Minąwszy brzeg oceanu poszedłem w dół, aby przemknąwszy nad czubami górskiego pasma uderzyć pionowym słupem w niebo. Bezbłędnie. „Kwark” znieruchomiał, zawisł jak wyrzucona w powietrze wieża, ziejąc ogniem otwartych dysz rufowych prosto w niewielką kotlinę, pośrodku której widniały wypiętrzenia smukłych zabudowań.

Schodziłem spokojnie, nie przyspieszając, jakbym dawał pokaz pilotażu. Ściany kabiny jęczały, obudziło się w nich wibrujące granie, z wytłumieniem stanowczo nie było najlepiej, ale mimo to w pewnej chwili uderzyła mnie nagle niezwykła cisza. Chwilę wytężałem słuch, wreszcie zrozumiałem. Niepojęte dla ziemskich komputerów sygnały nadajników, jakimi posługiwali się mieszkańcy układu Alfy, sygnały, do których przywykliśmy tak, że żaden z nas już ich w gruncie rzeczy nie słyszał, urwały się jak nożem uciął. Wiedzą — przemknęło mi przez myśl. Tak jakbym potrzebował i tego jeszcze sprawdzianu. Ogłosili ciszę radiową. Dokładnie tak samo postępujemy w naszych bazach planetarnych lub satelitarnych, kiedy grozi niebezpieczeństwo i kiedy cały eter czeka na jeden jedyny sygnał alarmu lub komunikat odwołujący pogotowie.

Lądowałem. W ekranach widziałem już wyraźnie czarne smugi, rozbiegające się z miejsca trafionego odrzutem. Jeszcze jedna, ostatnia korekta wprowadzona przez zespoły kierunkowe neuromatu, tak nieznaczna, że ktoś mniej obyty z lotami nie byłby w stanie niczego zauważyć i z hukiem plazmowego huraganu zmieszał się dźwięk, zawsze przyjazny: zgrzyt wypuszczanych z kadłuba kratownic z ogromnymi teleskopowymi amortyzatorami. Wszystkie ekrany zasnuły się w jednej chwili kłębami ognia i dymu, grunt był tuż, niemal fizycznie czułem, jak drży, darty strumieniem gazów, wreszcie nadszedł ten jeden cios, krótki, pewny, jak uderzenie ołowianej kuli padającej na piasek. Stałem.


Natychmiast, nie spuszczając oka z okienek wskaźników, z palcami lewej dłoni zawieszonymi nad kontaktami, wysłałem kod Snaggowi. Odbierze, jak dobrze pójdzie, za kilkanaście minut. Ale nie pozwoliłem mu potwierdzać odbioru. Nie chciałem ani na sekundę tracić z pola widzenia tego, co działo się tutaj.

Na razie jednak nie działo się nic. Chmura wzniecona przez odrzut siadającej rakiety opadała szybciej, niż mogłem przypuszczać. Ekrany przecierały się z każdą chwilą, błysnął najpierw skrawek nieba, błękit, czysty, bez żadnych domieszek, potem ukazały się chmury, wreszcie pod nimi zalśniły promienie słoneczne, odbite od szczytów strzelistych, powleczonych jakby barwnym szkliwem budowli. Mogłem sobie postawić niezłą notę. Siadłem mniej więcej półtora kilometra od pierwszych konstrukcji miasta.


Znałem to miasto. Może nie to. Takie miasto.

Taka sama kwiecista łąka. Bez śladu linii przesyłowych, torów i dróg. Ścieląca się do stóp olbrzymich, odwróconych stożków lub owalnych, lecz niesłychanie wydłużonych wież, opasana niskimi górami, jakby związanymi promieniście z wierzchołkami napowietrznych konstrukcji. Po mistrzowsku wkomponowano to miasto w krajobraz. Łąka, dokładnie tak jak na obrazie wyświetlonym nam wówczas w podziemiach, przemykała pod nim, opływała punktowe podstawy budowli i biegała szerokim prześwitem dalej, nie tracąc nic ze swojej soczystej bujności i świeżości kolorów.

A jednak było to inne miasto. Film, jeśli program wprowadzony w projektory pozostawione na drugim satelicie można nazwać filmem, zrobiono z tej samej mniej więcej perspektywy, z jakiej teraz „patrzyły” kamery „Kwarka”. Ale tamto miasto było większe, jego wieże i stożki wznosiły się wyżej, więcej łączyło ich dróg, przypominających fantazyjnie rozrzucone karnawałowe serpentyny. Oczywiście nie liczyłem na to, że odnajdę oryginał obrazu wybranego przez mieszkańców planety, aby reprezentował ich cywilizację. Nie było mi to zresztą do niczego potrzebne.

Wydawało się oczywiste, że rozwinęli tylko dwa rodzaje komunikacji: powietrzną i podziemną. Jakieś koleje grawitacyjne i tym podobne. Mniejsza z tym. Obchodziło mnie tylko to, jaki użytek zrobią ze swojej łączności. Byłoby z mojej strony szczytem naiwności szukać miejsca, gdzie trzymali Ustera. Nawet gdybym tam wreszcie jakimś cudem trafił, musiałoby mi to zająć lata. Planeta jest mniej więcej rozmiarów Marsa.

Nie. Niech mi go przyślą tutaj, gdzie wylądowałem. Z powietrznej komunikacji nie zechcą chyba skorzystać. Podczas obydwóch okrążeń globu ani razu nie dostrzegłem śladu maszyn latających. Przyczaili się. Proszę bardzo. Nie moja rzecz, jak to zrobią.

Na szczęście miałem do czynienia ze społeczeństwem zintegrowanym. Nawet jeśli w swojej ekspansji kosmicznej nie przekroczyli dotychczas progu własnego systemu słonecznego, to choćby tylko ze sposobu zasiedlenia okolicznych planet przebijała prawda o ich dynamice społecznej. Zupełnie inaczej poczynałaby sobie rasa skłócona lub podzielona wewnętrznie. A skoro tak, to dla mieszkańców miasta, przed którym akurat stałem, porozumienie z ośrodkiem, gdzie przebywa Uster, będzie tylko kwestią czasu. Oczywiście, jeśli żyje. Gdyby miało być inaczej…

Wolałem o tym nie myśleć. Na razie.

Nie śpiesząc się, wstałem i przeszedłem do śluzy. Przygotowałem wszystko jeszcze przed odejściem z orbity Dziewiątej. Jeden podręczny generator laserowy i projektor holowizyjny z pełnym zestawem kontaktowym. Ważył chyba z dziesięć kilo, ale umieściłem go na stelażu butli tlenowych. Te przynajmniej nie były tu potrzebne. W śluzie nie odezwała się ani jedna sprężarka. Nad górną krawędzią włazu świecił napis: „Ziemia”. Oto, jak łatwo oszukać automaty. Trochę helu, trochę argonu, szczypta dwutlenku węgla, niemal połowa tlenu — i zaraz „Ziemia”. Ale automat brał pod uwagę jedynie przydatność powietrznej mieszanki dla pęcherzyków płucnych człowieka. A atmosfera była tutaj, trzeba przyznać, bez porównania lepsza niż na naszej macierzystej staruszce.


Klapa windy opadła z jękliwym zgrzytem. Nie chcąc ani na chwilę tracić z pola widzenia miasta i poprzedzającej go równiny, ustawiłem się tyłem do uchwytów. Właz był tuż pod dziobem, a rakieta miała pięćdziesiąt sześć metrów wysokości. Licząc razem z podporami, którymi wparła się w grunt.

Platforma znieruchomiała. Przebrzmiało ciche sapnięcie pneumatycznych amortyzatorów. Nie odczułem wstrząsu. Stałem na powierzchni Trzeciej planety Alfy. Jeszcze niezupełnie. Jeszcze czułem pod stopami stal konstrukcji ziemskiego statku. Małą, owalną płytę windy. Jakby mnie zaczarował ten skrawek metalu lub przyssał podeszwy moich butów polem magnetycznym. Nie wkładałem próżniowego skafandra. Tu nie był potrzebny. Na wszelki wypadek wziąłem tylko kask z całym oprzyrządowaniem.

Spojrzałem pod nogi. Wypalona na kość gleba bielała centymetry przed czubkami moich butów. Mimo to, kiedy wreszcie zdecydowałem się opuścić platformę, uniosłem stopę wysoko, jakbym przekraczał wysoki próg.

Teraz szedłem już nie zatrzymując się, aż grunt zmienił barwę, z bieli przeszedł w jasny brąz, w który wmieszał się fiolet, aż wreszcie zacząłem deptać zżółkłe, ocalone źdźbła roślin. Jeszcze parę kroków i wkroczyłem w wysoką trawę. Krąg martwej ziemi, po krytej miałkim, białawym pyłem, wszystkim, co zostało z łąki trafionej ogniem lądującej rakiety, został poza mną.

Przeszedłem już więcej niż kilometr, kierując się stale w stronę podstawy najbliższej budowli i ani razu nie spoglądając za siebie. Powietrzne estakady, opasujące splątanymi ślimacznicami wieże miasta, dawno już rozrosły się do rozmiarów owej rynny, której trzymał się „Phobos” w czeluściach satelitarnej bazy. Ruchome żuki, jak je nazwaliśmy, osiągnęły wielkość ziemskich żyrobusów. Wypukłe ściany pierwszych konstrukcji wznosiły się stromo, musiałem zadzierać głowę, chcąc dosięgnąć wzrokiem ich wierzchołków.

Wtedy stanąłem. Powoli zsunąłem z ramion stelaż i rozłożyłem na trawie stojak projektora aparatury holowizyjnej. Rozpiąłem jego półkoliste skrzydła i usztywniłem je magnetycznymi taśmami. Sprawdziłem zasilanie. Następnie odszedłem kilka kroków, ciągnąc za sobą kabel projektora. Sam aparat postawiłem na trawie, w zasięgu ręki.

Wtedy w obrazie miasta zaszła zmiana. W pierwszej chwili nie mogłem się zorientować, o co chodzi. Nie czekałem jednak długo na wyjaśnienie.

Ażurowe tarasy, pozornie zawieszone w powietrzu na nie istniejących sieciach, strome spirale i ślimacznice dróg, wszystko to nagle opustoszało. Jeszcze kilkanaście sekund, jeszcze u wylotu jednej i drugiej pobocznicy mignęła wydłużona sylwetka zapóźnionego „żuczka” — i żywy, tętniący ruchem organizm miejski przeistoczył się na moich oczach w powiększoną do absurdalnych rozmiarów martwą makietę, obrazującą wizję awangardowej grupy urbanistów.

Podczas całego lotu i później już, kiedy metr po metrze zbliżałem się do podnóża kompleksu gmachów, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś wyjdzie mi na spotkanie. Nie spodziewałem się jednak, że tak przede mną zrejterują. Brakuje tylko, żeby całkiem opuścili miasto, podobnie jak postąpili z drugim satelitą, nawiedzonym przez istoty z Ziemi.

A może takie właśnie wyjście dyktuje im przyjęta i obowiązująca obyczajowość, etyka ich rasy? Może ich społeczność wykształciła i narzuciła sobie prawo, stanowiące swego rodzaju parodię staroindyjskiej zasady nieprzeciwstawiania się złu? Prawo tak konsekwentnie od wieków przestrzegane, że nie mieści im się w głowie, aby można było od niego odstąpić, nawet wtedy, kiedy zło, jak chyba przecież sądzili, spotyka całą ich cywilizację?

W takim wypadku doprawdy mógłbym im tylko współczuć. Ale ta ostatnia hipoteza, ba, nie hipoteza nawet, lecz jakieś pseudo — filozoficzne domniemanie, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze rasa kierująca się takimi zasadami nigdy nie osiągnęłaby wielkości. Po drugie… ludzie. To co z nich uczyniło kilkuletnie przebywanie w kręgu tej cywilizacji.

Jeszcze raz przebiegłem wzrokiem frontowe budowle miasta, ich strzeliste bryły o litych, połyskujących pastelowo ścianach. Kompletny bezruch. Cisza. Nigdzie wjazdu, drzwi, jakiegokolwiek otworu, który kojarzyłby się z czymś takim jak okno.

Stałem tak już dobre piętnaście minut. Dość. Nic, tylko ta martwa obojętność wspaniałych form, ciągle to samo wrażenie ostatecznego opuszczenia.

Spokojnie, jakbym powtarzał regulamin, przystąpiłem do dzieła. W gruncie rzeczy cały czas czułem, że jestem pod obserwacją. Może setek par oczu. Może milionów. Powiedzmy, za pośrednictwem telewizji.

Wziąłem w ręce miotacz laserowy i, unosząc jego wylot pionowo w górę, zwolniłem spust.

Ku mlecznym, pierzastym obłokom trysnęły jaśniejsze od słońca nitki. Pochyliłem się do przodu. Wiązka promieni przecięła powietrze centymetry nad płaską kopułą najbliższej budowli. Trzymałem miotacz pewnie, oburącz przyciskając uchwyt do piersi. Kierunek ognia korygowałem ruchami całego ciała. Nie mogłem się pomylić.

Trzy punktowe uderzenia. Trzy dłuższe. Pauza.

Ostrożnie, milimetr po milimetrze naprowadzałem promienistą prostą w prześwit między ścianami konstrukcji. Teraz musieli pojąć, że nie chodzi o atak. Że sygnalizuję.

Jeden krótki błysk jak sekundowy refleks potężnej soczewki, następnie dwa, trzy i tak do dziesięciu. Przerwa. I od początku.

Nic. Od kiedy pierwszy raz dotknąłem spustu, minęło dziesięć minut. Długich jak lata. Osiem razy przejechałem nasz system dziesiętny. Byłem w połowie dziewiątej serii.

Skończyłem, chwilę stałem jeszcze nieruchomo, ściskając krótką rękojeść miotacza, wreszcie wyprostowałem się powoli i opuściłem ręce. Rzuciłem aparat przed siebie, w trawę. Upadł miękko, bezgłośnie, jakby trafił na kupę pierza. Łąka była gęsta i bujna. Rośliny bardziej mięsiste i wyższe niż nasze. Poza tym niezwykle elastyczne, a równocześnie jakby obłożone gąbczastą masą. Kiedy szedłem w stronę projektora, poddawały się podeszwom moich butów jak puszysty dywan. Początkowo niewyczuwalnie, potem sprężyście i bez najmniejszego szmeru. Kiedy unosiłem stopę, natychmiast wstawały, prostowały łodygi, podobne do wysmukłych, rozdwojonych na końcu palców, tak że po upływie kilku sekund nie potrafiłbym już wskazać miejsca, gdzie przed chwilą spoczywała moja stopa, unosząca cały ciężar ciała.

Zatrzymałem się przed aparaturą holowizyjną i sprawdziłem ekranizację łączy. Nie było żadnych przebić ani upływów. Zwróciłem się do projektora. I wtedy kątem oka dostrzegłem, że w mieście coś zaczyna się dziać.

Nie. To nie działo się w mieście. Przemknęło mi przez myśl, że ulegam halucynacji. Zamknąłem oczy.

Obraz zniknął. Czyli, że istniał w rzeczywistości. Pomimo że nie przypominał żadnej ze znanych projekcji. Nie potrafiłem umiejscowić go w jakiejkolwiek konkretnej płaszczyźnie. Jakby mimo wszystko rzecz rozgrywała się tylko w mojej wyobraźni.

Widok miasta zatarł się, budowle i spinające je napowietrzne szlaki osnuła delikatna mgła. Wysoko na niebie, sięgając łukiem powyżej linii horyzontu, zarysował się pierścień kolorowej tęczy. Pozostał tak nie dłużej, niż było trzeba, aby jego kształt dotarł do mojej świadomości. Łuk zaczął się zacieśniać, wielobarwny pierścień zbliżał się malejąc, wbrew wszelkim prawom optyki. Równocześnie pasma fioletu, różu, złota i purpury wyostrzyły się. Niby przezroczyste, zaczęły jednak przesłaniać wszystko, co znajdowało się za nimi. Pierścień czy raczej już unoszący się pionowo krąg podpłynął ku mnie łagodnym, ale niezbyt wolnym lotem. Wszędzie, gdzie w danym momencie patrzyłem, widziałem równocześnie i tę zwiniętą tęczę, i wyraźnie rysujące się w perspektywie miasto.

Znowu przymknąłem oczy. I znowu wszystko znikło. Pomyślałem, że mają aparaturę, zdolną pobudzić umysł człowieka do plastycznych wyobrażeń rozmaitych form, barw, konstrukcji, może nawet pojęć, na przykład wzorów. Ale w takim razie obraz zachowałby tę samą wyrazistość bez względu na to, czy miałem powieki otwarte, czy zamknięte. Nie.

Przestrzenna projekcja. Bez porównania bardziej „przestrzenna” niż program zademonstrowany nam w podziemiach satelity.

Tęczowy ślimak przestał się zbliżać. Odruchowo postąpiłem kilka kroków do przodu. Czułem pod stopami łagodną sprężystość łąki. Aparatura projektowa została za moimi plecami, zapomniałem o jej istnieniu.

Gdzieś daleko, jakby w innej rzeczywistości, czekała moja rakieta z otwartym włazem i gotową unieść mnie przy najlżejszym dotknięciu platformą windy.

Pierścień, nieruchomy teraz, jakby równoległy w czasie do całego wycinka obcego świata, jaki miałem przed oczami — ale tylko w czasie — nie był martwy. Przeciwnie. Jego barwy przemawiały tak, jak przemawia kolor oczu człowieka. Pozornie niezmiennie te same, przecież wyrażały coś, i czułem, że mogą wyrazić bardzo wiele.

Nagłym ruchem sięgnąłem do kryzy skafandra i odrzuciłem kask. Upadł kilka metrów dalej, równie bezgłośnie jak przed chwilą ciężki generator miotacza. Poczułem wiatr. Właściwie powiew, dotykający tylko skóry na policzkach i koniuszkach włosów. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Było niezwykle lekkie i orzeźwiające. Wydawało mi się, że czuję jego smak na języku i podniebieniu. Ale to tylko zapach. Teraz dopiero odkryłem, że łąka wydziela woń dorodnych, aromatycznych jabłek. Cierpką, a równocześnie jakby słoneczną.

Utkwiłem wzrok w trwających nieruchomo pierścieniach tęczy. Raptem zauważyłem zbliżające się do jej zewnętrznego kręgu szpiczaste ostrze czarnego klina. Przez mgnienie krawędź łuku zachowała jeszcze niezmącony profil. Nagle prysła, rozpękła się pod dotknięciem czarnej klingi, w ułamku sekundy fiolet zewnętrznego pasa zmętniał, zbladł, poszarzał jak szlachetna tkanina polana stężonym kwasem. A ostrze nieubłaganie szło dalej, przeniknęło pas fioletu i pogrążyło się w sąsiadującej z nim słonecznej żółci. W jednej chwili spotkał ją ten sam los, co barwę skrajnego pierścienia, nie było już granicy, tylko jedna zmętniała szarość, z której uciekło życie. Klin rozdzierał już tkanki purpury. Nie potrafiłbym powiedzieć, skąd się wziął. Najwyraźniej rysowało się jego szpiczaste zakończenie, atakujące tęczę, dalej kontury nie były już tak mocne, wreszcie, niepostrzeżenie, jednoczył się z tłem, jakie stanowiła spowijająca miasto mgiełka.

Po całym wielobarwnym kole pozostała szara, potargana, jajowata tarcza. Nikt, kto nie był świadkiem odegranej przed chwilą sceny, nie odgadłby, jak wyglądała jeszcze dwie minuty temu. I nie to było najgorsze, że unicestwiono piękno, wyrażone w przedziwnej treści kolorów. Tamta tęcza żyła. Zademonstrowano mi historię zagłady. I nie trzeba było wielkiego wysiłku umysłowego, aby pojąć, komu przypadła rola czarnego klina.

Pośrodku martwej tarczy coś zalśniło. Jakby mikroskopijna plamka fioletu. Natychmiast otoczyła się grubiejącą w oczach skorupą czerni. Czerni tak soczystej i głębokiej, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Zaraz w następnej chwili poczęła pęcznieć, rozrastać się zwartym, regularnym kręgiem. Zajaśniała żółć, jakby otworzono okrągłe, słoneczne okno. Potem czerwień. Wewnątrz zabitego pierścienia rozwijało się nowe życie. Tylko pas fioletu nie stanowił już granicy. Przed nim szła gęsta, pancerna obręcz czerni.

Klin, dokonawszy dzieła zniszczenia, znieruchomiał. Teraz zewnętrzny krąg odrodzonego koła tęczy dotknął już w swoim pochodzie jego ostrza. Klin opierał się chwilę, ale wkrótce jego szpiczasty dziób uległ. Ostrze wywinęło się w przeciwną stronę, jak odwrócona rękawiczka, i naciskane od tyłu przez rozrastającą się skorupę czerni, poczęło pruć swój macierzysty korpus.

Proces przebiegał coraz szybciej. Klin dalej zachował pozorny bezruch. Tylko od strony nowego pierścienia barw stawał się coraz bardziej płaski. Własna broń, jaką dokonał przedtem dzieła zagłady, wnikała teraz coraz głębiej w jego ciało.

Krąg wypełnił się i rozwinął. Wrócił do pierwotnych rozmiarów. Barwy były znów żywe, znów wyrażały niezrozumiałe dla mnie treści. Zatryumfowała urzekająca, niemal muzyczna harmonia linii i gry pastelowych kół. Coś się jednak zmieniło.

To już nie bezbronny fiolet biegł skrajnym pasmem okalającym pozostałe. Dostępu do niego strzegła gruba warstwa czerni. Z boku, zepchnięty, stępiony i zniekształcony, podobny bardziej do nieforemnej kuli aniżeli do ostrego trójkąta, majaczył wrak klinowatego intruza.

* * *

Czy chciano mi wyjaśnić genezę pamiętnych czarnych kul, „piguł”, jak je nazywaliśmy? Mało prawdopodobne. A sam klin, rozdzierający żywe ciało barwnych pierścieni? Te ostatnie mogły oznaczać ich cywilizację. Lub najwyżej przez nią cenione wartości. Czym byłby więc ów intruz? Symbolem wszelkiej, nagłej, brutalnej zmiany? Najściem obcej rasy? Czy mogło chodzić o „Monitor”? Należało wątpić. Wyglądało na to, że system obrony i owe „psychologiczne” projekcje były przygotowane dużo wcześniej. Może więc miałem rację, przypisując to, co spotkało tutaj ludzi, wcześniejszym i niezbyt dobrze wspominanym doświadczeniom mieszkańców planety wyniesionym z wizyty, jaką złożyli im kiedyś przedstawiciele innych gwiezdnych kultur?

Bacznie patrzyłem, co będzie dalej, z nadzieją, że kolejne ruchy przestrzennego obrazu ułatwią mi sprecyzowanie hipotezy, w którą sam od biedy byłbym w stanie uwierzyć. Ale nic się już nie działo. Tylko tęcza zgasła nagle jak zdmuchnięta, mgła spowijająca miasto rozproszyła się w mgnieniu oka i znowu miałem przed sobą jedynie jego strzeliste, pobłyskujące w słońcu konstrukcje.

Odczekałem dłuższą chwilę, potem — jak ktoś zbudzony raptem z najgłębszego snu — rozejrzałem się nieprzytomnie dokoła.

Parę kroków dalej leżał, zagłębiony do połowy w trawie, bo tak nazywałem w myślach rośliny porastające kotlinę, białozielonkawy kask. Nieco na prawo rozchylone czubki łodyżek znaczyły podługowaty kształt miotacza.

Pachniało jabłkami. Ukląkłem i zdjąłem rękawice. Rozstawiłem palce i przejechałem nimi przez miękki, delikatny gąszcz. Ścisnąłem w garści pęczek roślin i próbowałem je wyrwać. Wyśliznęły mi się, pozostawiając między palcami jedynie kilka płatków kwiatu o barwach, które próżno siliłbym się porównać do jakichkolwiek znanych z naszych łąk czy parków. Każda łodyżka wypuszczała dwa talerzowate skrzydła o konchach przypominających przekrojone na pół pomarańcze.

Wyprostowałem się, nie wstając z kolan. Moje palce pachniały teraz jabłkami. Ale z bliska wyczuwało się jeszcze inną woń towarzyszącą, jakby morszczynu. Powiedzmy, jabłka, świeże jabłka, zwalone na plaży, tam, gdzie dobiega fala oceanu.

* * *

Wstałem. I musiałem się uśmiechnąć. Od początku byłem zdecydowany, że przylecę tutaj sam. Ale nigdy dotychczas nie czułem tak mocno, że było to jedyne, co mogłem zrobić.

Cokolwiek znaczył ów seans, na pół malarski, na pół symboliczny, wynikało z niego jedno.

Nie będą z nami rozmawiać. Gdziekolwiek się pojawię, pod każdym innym miastem, na którymkolwiek satelicie, pochowają się, ucichną i co najwyżej pokażą mi znowu coś, z czego powinienem wywnioskować, jak bardzo jestem tutaj niepożądany.

Zgoda. Nie będziemy się narzucać. Zostawimy ich drzemiących w niezmąconym, harmonijnym ładzie, pozbawionym wszelkiego ryzyka i wszelkich nadziei. Przynajmniej w ludzkim rozumieniu tych słów. Usiłowałem zdziwić się tą myślą. Tym, że tak łatwo zdecydowałem się odejść. Ale nie potrafiłem. Ta myśl tkwiła we mnie już od dawna. Przynajmniej od momentu, kiedy dotknąłem stopą ich planety. Jeśli nie dopuszczałem jej do głosu, to oszukiwałem się tylko.

A więc dobrze. Niech oddadzą Ustera. Dla niego… nie, nie dodawajmy do starych nowych kłamstw. Zrobiłem to dla siebie. Ja. Facet z Korpusu.

Ale jeśli się lepiej zastanowić, to czemu właściwie mam zawdzięczać fakt, że teraz oto stoję tutaj oko w oko z cywilizacją rozkwitłą w ekosferze obcego słońca? Akceleratorom antyprotonów, którymi mogę w ułamku sekundy przemienić kwitnący glob w krater czynnego wulkanu? Automatom?

Nie. Automaty zawiodły. Nawet nie. Po prostu zrobiły tyle, na ile je stać. To i tylko to, co zawierały ich programy. Opracowane przez ludzi na podstawie precyzyjnych, naukowych przewidywań. Ale co można przewidzieć, ruszając ku gwiazdom?

Bezużyteczna stała się tutaj nawet doskonała aparatura łączności, zapewniająca mieszkańcom Ziemi społeczną mądrość działania. A nawet system synchronizujący łączność wewnątrz układu nerwowego jednego człowieka. W jednej chwili odebrano nam możliwość optymalnego korzystania z całego zasobu wiedzy, wzorców i schematów postępowania, zawartych w ośrodkach pamięciowych mózgu.

A jednak jestem tutaj. Wygrałem. Dzięki temu, co drzemało we mnie od lat, czy może od pokoleń, a z czego obecności nigdy nie zdałem sobie sprawy, bo nie było mi to do niczego potrzebne. Co więcej, nauczono mnie, przeznaczonego do działania bez ryzyka porażki, że tego czegoś nie ma i być nie powinno, bo gdyby istniało, podważałoby tylko skuteczność podejmowanych akcji.

Teraz dopiero ogarnąłem myślą cały fałsz, całą powierzchowność wniosków, jakie wysnuli mieszkańcy planety z obserwacji ludzi, poddanych działaniu stref zerowych. Żałosną niedoskonałość kryteriów, jakimi się posłużyli, odczytując i interpretując projekcję ich pól mózgowych.

Te istoty szanują jak my piękno, ciszę, harmonię. Ich cywilizacja jest łagodna i doskonale zintegrowana. Ale mimo wszystko są nam obcy, jak obcy może być tylko pozaziemski świat. Nie znają nas i nie rozumieją. Nigdy nie zrozumieją. Pozostaniemy im nie znani, nawet jeśli sami, ze swej strony, ich cywilizację i rządzące nią prawa zgłębimy do końca.

Bo nam powiodłoby się to ponad wszelką wątpliwość. Dlatego, że jesteśmy bardziej skomplikowani. Że nosimy w sobie spadek pokoleń, których dzieje były pasmem okrutnych, tragicznych pomyłek i nieustannej szarpaniny o każdy mały krok naprzód. Że nie wypieramy się tego spadku. Człowiek nigdy nie wypierał się tkwiącego w nim zła. Ale nigdy się z nim nie godził. I przecież wyszliśmy zwycięsko z kryzysu cywilizacyjnego. A jeśli nawet część tego świata, który pokazali nam w podziemiach, tkwi jeszcze w naszej podświadomości, to tym lepiej. My nie będziemy otaczać tęczowych kół naszej współczesnej cywilizacji pancerną skorupą czerni. My poradzilibyśmy sobie inaczej z przybyszami z gwiazd, skoro radziliśmy sobie z czymś bez porównania trudniejszym: z sobą.

Jesteśmy bardziej skomplikowani. A więc bardziej uniwersalni. I dlatego oni będą trwać teraz w bezruchu łagodnej harmonii, zasklepieni w błogostanie teraźniejszości, aż wszystkie inne rasy pozostawią ich daleko za sobą. Przebytują w pokoju setki, może tysiące lat, odcięci od własnych, niechby nawet bolesnych, tradycji i od własnej przyszłości. Nic ich już nie czeka. Ich miasto, zawieszone nad pachnącą jabłkami połoniną, jest miastem śmierci. Jak cały ten urzekająco piękny glob.

Nie będziemy im się narzucać. Odejdziemy. Niech tylko załatwię to, co zostało jeszcze do załatwienia.

O zestawie kontaktowym, jaki przyniosłem w zasobniku projektora, już nawet nie myślałem. Coś muszę jednak zrobić. Dać im jakoś do zrozumienia, na co czekam. Żeby wiedzieli, że bez niego nie odejdę.

Gdybym miał fotografię Ustera… ba, gdyby.

Zaraz. Mam przecież… ależ tak. W zestawie kontaktowym są plansze przedstawiające budowę człowieka. Mężczyzny.

Przerzuciłem pośpiesznie komory zasobnika. Jest. Mężczyzna, kobieta, dziecko. Anatomia, układ nerwowy, krwionośny, kościec, mięśnie. Pełna prezentacja gatunku, który przybył z przestrzeni galaktycznej i teraz oto ceremonialnie przedstawia się gospodarzom. Śmiać mi się chciało.

Założyłem serię plansz. Połączyłem obwody. Przed miastem, wysoka na jakieś pięćdziesiąt metrów, zarysowała się w powietrzu sylwetka mężczyzny. Wyostrzyłem obraz.

Była to chyba trzecia czy czwarta z pierwszego szeregu plansz, demonstrujących rasę zamieszkującą Ziemię. Ogólna budowa, ale już w powierzchniowym schemacie anatomicznym. Ostre rysy twarzy, kości policzkowe, ściągnięty podbródek. Nos i oczy w zewnętrznym kształcie. Ale pod sklepieniem czaszki widniały zwoje mózgowe.

Model przedstawiał wysokiego, silnie umięśnionego faceta, takiego jak Uster. I nawet w rysach twarzy, zwłaszcza dolnej jej części, z ustami i twardo zarysowanym podbródkiem, dostrzegłem pewne podobieństwo.

Odruchowo zmieniłem planszę na następną, odwróciłem się twarzą do miasta, przeszedłem kilka kroków i usiadłem na trawie. Miałem wrażenie, że pogrążam się w pianowym czółnie jakiejś wyrafinowanie modelowanej leżanki. Wiatr zburzył mi włosy, łączył intensywny zapach roślin z orzeźwiającym ruchem powietrza, wokół panowała cisza, talerzowate kwiaty, rude i błękitne, sięgały mi do piersi. Jeśli są kwiaty — przemknęło mi przez myśl — powinny być także owady. Ale nie było w powietrzu brzęczenia, jakie zawsze unosi się nad ziemskimi łąkami. Nie dostrzegłem śladu żywych stworzeń.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo tak siedziałem. Ogarnął mnie niezwykły spokój, przenikający wszystkie najdrobniejsze włókna nerwowe. Krótko mówiąc, było mi dobrze.

Cichy, łagodny świat. Można w nim żyć bez problemów i kłopotów. Można by. Tylko nie ma w nim ludzi.

Pojąłem, jak mocno człowiek jest związany z własnym gatunkiem. Nie dlatego, że łączy go z nim wspólna świadomość, narosła i ugruntowana w historii tysięcy pokoleń. Chociaż dlatego także. Najważniejsze jest jednak to, co chciałoby się jeszcze zrobić, wspólnie z tym swoim gatunkiem. Wspólnie i dla niego. Bo inaczej nie miałoby sensu wszystko, co robi się dla siebie.

Śmieszne. Bo i o cóż ostatecznie chodzi, jeśli nie o uczucie.

Coś tak osobistego, jak tylko być może. Czy robiłem coś myśląc tylko i wyłącznie o sobie? A czy robiłem coś innego?

Kiedyś zmieniłem program zainstalowany w mojej osobistej aparaturze stymulującej. Żeby zapamiętać miłość. No i mam ją w sobie. Czy mi to przeszkodziło? Nie mógłbym powiedzieć, że tylko dzięki niej przebrnąłem zwycięsko przez strefy zerowe, kiedy zerwały się wszystkie zewnętrzne i wewnętrzne obwody informacyjne, jakie, jak sądziłem, warunkują powodzenie każdego przedsięwzięcia. Nie mógłbym tak powiedzieć, bo być może, poradziłbym sobie jakoś i bez tego.

Ale dlaczego przeciwstawiłem się wtedy surowym przepisom centrali, zmieniając program osobistej aparatury? Chwilowa słabość? Przecież zrobiłem to pozostając cały czas w kręgu psychotronu. Jak więc mogłem to zrobić, jeśli naprawdę tego nie potrzebowałem? Właśnie aby działać skuteczniej i bardziej niezawodnie?

Nie da się ukryć, myślałem tylko o sobie. I robiłem wszystko dla siebie. Nie dla Itii. Mniejsza o Itię. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę nie chodzi o Itię. Zresztą może wiedziałem o tym już od dawna?

Teraz też jestem tu dla siebie. Dlatego przyleciałem sam. Nie miałem prawa mieszać w to innych. Muszę mieć Ustera. Muszę go mieć na Ziemi. Oddać go Itii. Bo nie zapomniałem. Reszta to tylko prosta konsekwencja.


Kiedy go ujrzałem, znajdował się już nie dalej niż o dwieście metrów. I teraz byłbym go jeszcze nie zauważył, zatopiony w rozmyślaniach, gdyby nie to, że podniósł ramię i coś do mnie krzyknął.

Wstałem. Odwróciłem się i powoli poszedłem w stronę projektora. Nie był już potrzebny. Z ręką na wyłączniku, spojrzałem jeszcze w stronę nadchodzącego.

Szedł mocnym, równym krokiem, nie spiesząc się specjalnie. Był bez kasku, w lekkim, treningowym kombinezonie. Idąc kołysał się nieznacznie w biodrach, jak stary żeglarz. Zawsze tak chodził. Wielkie, mocne chłopisko. Facet z inforpolu. Przyjaciel.

Był już blisko. Znowu uniósł ramię i odrobinę przyspieszył. Teraz dopiero spostrzegłem, że cały czas się uśmiecha.


Przeniosłem wzrok na ciągle jeszcze przesłaniający miasto, zawisły w powietrzu obraz anatomii człowieka. Nie wiem, skąd przyszedł mi nagle na myśl posąg zwycięskiego wodza starożytności.

A więc zrobiłem to. Pomimo wszystko. Mogę wrócić. Do tego, co zostawiłem dla siebie. Wrócić do Liny. Zapewne miesiące minęły już od chwili, kiedy zrozumiałem, że ją kocham. Teraz mogłem to sobie powiedzieć.

Przekręciłem kontakt. Ułamek sekundy trwał jeszcze w powietrzu precyzyjny rysunek postaci człowieka. Nadnaturalnie wielki, z dokładnie zaznaczonymi centrami i węzłami nerwowymi, zwojami mózgu, czerwonymi szlakami żył, zbiegającymi się w okolicy serca. Pomyślałem, że nie potrafiłbym powiedzieć, czy przywiozłem ten obraz tutaj, w strefę obcego słońca, aby pokazać go innej, galaktycznej rasie, czy też tylko po to, aby przyjrzeć mu się samemu. Pomyślałem również, że to jedno z tych pytań, które mogą pozostać bez odpowiedzi.

Загрузка...