Rozdział 4 „Helios”

Wielki bezchmurny glob. Martwy. Ale pozornie martwy. Jego milczenie, które zdawało się być milczeniem przestrzeni, nie mogło mnie zwieść. Leciałem sześć lat, żeby dopaść tego, co kryło się pod maską doskonałego bezruchu. Co żyło. Jeśli nie trzeba będzie znaleźć nowego słowa, aby nazwać nim formą ruchu, zdolną do świadomego stawiania sobie celów, zdolną do ich realizowania i do przeciwstawiania się umysłowi człowieka. Formę tak odległą od wszystkiego, co przywykliśmy nazywać żywym, ale nie tylko nowe słowa staną się potrzebne, ale i broń. Monitor zamilkł na zawsze w czasie lądowania. Trudno sobie wyobrazić katastrofę, której nie poprzedziłby jeden, choćby najkrótszy alarmowy sygnał tachjonowych „oczu” neuromatu. Ale gdyby ktoś bardzo chciał, mógł w to od biedy uwierzyć. Jakiś meteoryt, w czasie, kiedy wszystkie zespoły informatyczne przestawiono akurat na retrospekcje, równoczesne zwarcie w głównych i pomocniczych obwodach sterujących modulowaniem pola wokół generatorów laserowych, eksplozja, licho wie, co jeszcze. Spekulacje jałowe i nieaktualne. Bo los, jaki spotkał dwa następne statki w analogicznym momencie lotu, musiał otrzeźwić największych optymistów.

Wielki, bezchmurny glob. Czy wielki? Nie dla nas, Ziemian, gdybyśmy obliczali jego masę, powierzchnię i odczytywali wyniki z czyściutkich perforowanych taśm, tkwiąc przy radioteleskopach i mając za oknem rozległy park, widnokrąg wpływający w błękit, a nad nami solidne, wełniste chmury.

Wielki dla mnie. Bardzo wielki. Nie mówię, że za bardzo. Nic nie może być dla nas za wielkie, skoro już tutaj jesteśmy. Nie istnieje nic takiego, czego nie ugryzłby ciągły ogień antyprotonów. Jeśli ten glob jest zbudowany z materii, jeśli zamieszkujące go istoty są materialne, jeśli w ich organizmach, żywych czy martwych z naszego punktu widzenia, jest chociażby drobina podstawowego tworzywa materii, możemy każdą z nich wraz z całą ich ziemią unicestwić w ułamku sekundy, rozproszyć w płomienistym podmuchu jednym jedynym uderzeniem.

Przyleciałem tu, aby to zrobić. Ostrzec ten świat, wbić do głowy, że ludzi nie tylko jest za co szanować, ale nie wolno ich nie szanować, jeśli ma się ochotę pomieszkać jeszcze na tym świecie, jakikolwiek by był.

Pięknie. Tylko że teraz przedzierzgnąłem się nagle z mściciela w tarczę strzelecką. Kiedy trwałem, zawieszony nad płaskim lądem o lekko wywiniętych brzegach, zdawało mi się, że jestem kaczką, którą można ściągnąć kilkoma drobinami śrutu.

Stanowiłem cel, bo przecież ten glob naprawdę tylko pozornie był martwy. Jego tarcza zdawała się śledzić miliardem oczu każde moje niezdarne poruszenie, rejestrować i obliczać każdy promyczek, strzelający z lekkiego, płaskiego pistoleciku. Chwilami miałem wrażenie, że ci tam na dole specjalnie wywabili mnie z uzbrojonego statku, żeby pobawić się moim widokiem — przybysza, pływającego w próżni i przebierającego bezradnie nogami jak wielki żółw z Galapagos, wciągnięty do łodzi i przewrócony na grzbiet, którego pokazuje się dzieciom, zanim zrobi się z niego zupę i ozdobne szkatułki.


Ten glob żył. I żyła przestrzeń wokół niego. W każdej chwili przez moje ciało mógł przebiec strumień twardego promieniowania, mogło otoczyć mnie pole, śmiertelne dla substancji białkowej. Przecież to jednak fakt, że wywabili mnie z „Uranu”, zmusili, abym szybował nad tarczą ich satelity, śmieszna figurka tkwiąca w pancernym kokonie o ściankach cieńszych od wszystkiego, co mnie otaczało, o jedną nieskończoność. Przede mną był ziemski statek. Stworzyli wokół niego strefę czy pole niedostępne dla automatów. Bo czymże są automaty bez sprzężeń, bez łączności? A tam, gdzie zawodzą automaty, tam idzie człowiek. No, niezupełnie. Tam posyła się faceta z inforpolu.

* * *

Mikroskopijny ekranik pod okapem hełmu prowadził mnie świecącą seledynową nitką do celu. Tuż obok pulsował niebieski świetlik. Znaczyło to, że jak dotąd nic się nie dzieje. Żadnego promieniowania, którego powinienem się obawiać, żadnego sztucznego pola. Okap był tak skonstruowany, że obydwa czujniki nie schodziły mi z oczu. W gruncie rzeczy nie poświęcałem im zbyt wiele uwagi. Sprawdzałem tylko kierunek, przyciskając spust pistoleciku. Poza tym wzrok miałem utkwiony w rudoszarej tarczy satelity, rozciągającej się pode mną niemal do granic widnokręgu.

To było obce. Na pierwszy rzut oka widziało się tę obcość. Kratery. Takie jak na „Lunie”, a przecież inne. Ostre, niemal białe światło. Kontury cienia, widoczne nawet z tej wysokości. Pod słoneczną bielą barwa, niepodobna do żadnej, jaką można ujrzeć w sąsiedztwie Ziemi. Na całej półkuli leżał inny jeszcze cień, jakby gigantycznego drzewa, pozbawionego liści. Wybiegał z grubego pnia w pobliżu bieguna i pełzł, rozdrabniając się na coraz smuklejsze, poskręcane gałęzie, wzdłuż środkowego południka. Wytężyłem oczy, żeby się upewnić czy tylko cień, czy też coś, czego nie mogła stworzyć natura, coś wypiętrzonego, na kształt gigantycznej sieci przewodów na powierzchni globu. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę z całego bezsensu tych usiłowań. Jeśli to nawet był cień, coś przecież musiało go rzucać. Odruchowo potrząsnąłem głową. Nie poczułem najmniejszej zmiany w otoczeniu, braku tlenu, ucisku niczego, co mogłoby sprawić, że nagle zacząłem rozumować jak pięcioletnie dziecko. W popłochu przebiegłem wzrokiem czujniki. Były w porządku. Wszystkie. A przecież coś się działo. Musiało się dziać. Coś, o czym nie miałem dotychczas pojęcia, że może się przytrafić mnie, czy w ogóle komukolwiek z nas. Ujrzałem korpus rakiety, do której zmierzałem. Rosła mi w oczach, jak to bywa w próżni. Powinienem był ją zauważyć już dawno. Odcinała się dość wyraźnie od podszytej czerwienią szarości globu i granatu z utkwionymi w nim gwiazdami. Machinalnie przełożyłem pistolet do lewej ręki. Prawą wyciągnąłem przed siebie, żeby przytrzymać się burty statku, kiedy do niego dobiję.

I nagle zacząłem się bać. To było jak porażenie prądem. Brutalny wstrząs, szok zapierający dech w piersiach i odbierający możność przemyślenia czegokolwiek, co chciałoby się zrobić. Przez moje żyły przebiegł piekący dreszcz, jakby ktoś wtłoczył w nie wrzący ocet. Chwycił mnie kurcz. Szczęki zwarły mi się na wardze, coś ciepłego zaczęło ściekać cienką strużką za kołnierzem skafandra. Nie czułem bólu. Nie czułem w ogóle nic. Zacząłem dygotać, głowa tłukła o kryzę kasku jak pneumatyczny młot, przeszyła mnie przelotna, niejasna myśl, że to już koniec, że jestem pod ostrzałem. Poraziło mnie światło. Mikroskopijny świetlik pod okapem płonął jaskrawą czerwienią. Seledynowa ścieżka znikła. Nagle czujnik zgasł. Kilka razy błysnął jeszcze zielenią. Znowu rozgorzał, na ułamek sekundy. Przed sobą nie widziałem nic. Nie widziałem własnej, wyciągniętej rozpaczliwie ręki. Poczułem uderzenie. Odruchowo zwinąłem dłoń w pięść. Z całej siły, ile jej jeszcze miałem, wyrżnąłem w coś, co stanęło na mojej drodze. Zabolało. Oprzytomniałem na chwilę. Byłem przy statku. Wznosił się przede mną na wysokość kilku pięter, jak góra. Pływająca w próżni. Patrzyłem, nie rozumiejąc, na jego biały niegdyś, osmolony pancerz. Ogarnęła mnie rozpacz. Wydało mi się, że statek przyciągnął mnie do siebie jak okruch materii wędrujący przez przestrzeń, że przywarłem do jego powłoki, osiadłem na niej i nigdy już nie zdołam się od niego oderwać. Ani przez chwilę nie pomyślałem, co tutaj robię, że jestem sam w próżni, że wyleciałem, by osiągnąć jakiś cel i osiągnąłem go w końcu. Wiedziałem tylko jedno: ta straszliwa ściana przede mną broniła mi powrotu do moich. Do domu. Rozpacz narastała. Odruchowo wyciągnąłem przed siebie rękę z pistoletem i zacisnąłem palec na spuście. Znów poraził mnie potworny błysk. Kadłub statku miałem tuż przed sobą. Eksplozja na jego pancerzu odrzuciła mnie gwałtownie. Poleciałem do tyłu, w stronę, skąd przybyłem. Kilka sekund walczyłem o zaczerpnięcie powietrza.

Oszołomiła mnie cisza. Czujnik pod okapem kasku mignął nerwowo raz i drugi czerwienią, zgasł, po czym jakby nigdy nic zaczął pulsować łagodnym, zielonym światłem. Ujrzałem seledynową nitkę. Nie znikła przedtem, jak mi się wydawało. Wirowała z szybkością nieuchwytną dla oka. Teraz uspokoiła się, zafalowała łagodnie i zatrzymała się, nieco ukośnie w stosunku do wytyczonej trasy.

Odezwał się butler. Zauważyłem, że dostaję więcej tlenu. Z ramki, wprasowanej w kask, wysunęła się srebrna, matowa łyżka. Leżały na niej trzy zielone pastylki i jedna żółta. Połknąłem je. Ciągle jeszcze płynąłem w kierunku nadanym mojemu ciału przez odrzut spowodowany eksplozją na pancerzu statku. On tam był. Dotarłem do niego. Tego jednego mogłem być pewny. To jest statek ziemski, nasz statek. Ten, którego szukałem. I jeszcze jedno. Na jego pokładzie nie ma żywego człowieka.

Wyprostowałem nogi, ręce złożyłem na piersiach. Oddychałem. Mijały sekundy, minuty. Wreszcie sięgnąłem leniwie do tarczy w lewym rękawie i wywołałem Snagga. Zgłosił się natychmiast, jakby na to czekał. Oznajmiłem mu, że strefa działa nie tylko na automaty i opowiedziałem, co przeżyłem w sąsiedztwie opuszczonej rakiety. Dodałem, że chodzi prawdopodobnie o promieniowanie lub pola, pobudzające niektóre centra nerwowe.

— Komputer ma lukę w zapisie, odkąd zbliżyłeś się do obiektu — powiedział Snagg. — Sprawdziłeś swój analizator?

— Podręczne zespoły nie mają retrospekcji — mruknąłem. — Przekaż wszystko do bazy.

— Już to zrobiłem. Wracasz?

Nie odpowiedziałem. Uniosłem powoli rękę z pistolecikiem, żeby odczytać zapis zużycia energii. Mogłem wrócić. Ale nic ponad to. Wetknąłem pistolet za pas i uruchomiłem maleńką aparaturę obliczeniową, zasilaną z ogniw skafandra. Przyglądałem się bez zainteresowania cyferkom, jakie przeskakiwały w miniaturowym, owalnym okienku. Współrzędne mojej pozycji, tor przebytej drogi, odległość od statku i od celu…

Mogłem to sobie darować. Gołym okiem dostrzegałem cały czas kontury ziemskiej rakiety, odcinające się od rozgwieżdżonego granatu. Jeżeli miałem się czegoś dowiedzieć, to nie za pośrednictwem liczb. Jeszcze raz sięgnąłem do lewego rękawa. Podłączyłem mój zespolik diagnostyczny do analizatora i przestawiłem go na fonię. Odezwał się od razu. Dowiedziałem się, że jestem bardzo zmęczony. Naruszona równowaga psychiczna, pod wpływem silnych bodźców. Jakich?

Butler poinformował mnie wyczerpująco o tym, co dzieje się w moich centrach mózgowych, sercu, płucach, dał charakterystykę przemian chemicznych w mięśniach i tak dalej. Dowiedziałem się również, że bardzo szybko wracam do równowagi. Mogłem sobie pogratulować. Gdyby nie to, że dalej nic nie wiedziałem. Określono obecny stan mojego organizmu. Bez śladu danych na temat tego, co doprowadziło go do takiego stanu.

Komputer macierzystego statku stracił sprzężenie z aparaturą zainstalowaną w skafandrze próżniowym, kiedy znalazłem się w zasiągu pola, otaczającego porzuconą rakietę poprzedniej ekspedycji. Ale jeśli oni, w kabinie, obserwowali jego prace w kontrolnym ekranie, mogli odgadnąć, co się ze mną dzieje. Nonsens — stwierdziłem chłodno. Z tej strefy nie wydostaje się nic. Widzieli to samo, co odbierały nasze zespoły informatyczne. Chaos.

„Merkury” odmówił posłuszeństwa. W tym wypadku — pomyślałem — człowiek okazał się równie zawodny jak maszyny. Chociaż, kto wie? Wróciłem jednak. Sam. Wątpię, czy udałoby się to któremuś z automatów. Tak czy owak nie widzieli mojego strachu. Rozpaczliwej, bezradnej szamotaniny. Szkoda.

Wiem, że ludzie wstydzą się lęku. Nie lęku: strachu. Ci, którzy się boją, którym to się zdarza częściej niż raz w życiu. Co do mnie, strach był zjawiskiem równie bezosobowym, choć rzecz jasna, zasługującym na rzetelne zbadanie, jak na przykład dla naszych przodków piorun kulisty. Tak samo jak moje włókna nerwowe nie mogły się nagle zmienić w kable kriogeniczne, tak samo nie mogłem się bać. To kwestia wychowania, a nawet korektury kodu genetycznego. Szkolenia. Atmosfery, otaczającej naszą specyficzną społeczność. A przede wszystkim — stymulacji neuropsychicznej.

A jednak przeżyłem kilka czy kilkanaście minut prawdziwego strachu. Musiałem to zbadać. Tak jak się bada przyczyny katastrofy kosmicznej. Chłodno i do końca. Gdyby mi ktoś powiedział, że mógłbym się wstydzić tego strachu, popatrzyłbym na niego jak na wariata. Nie ja jeden zresztą. Snagg, Riva, każdy z nas.

Trzeba się będzie zabrać na serio do tych pól, promieniowania, czy co to w końcu było. Poślę pełny kod specjalistom z Budorusa. Niech też ruszą głowami.

Na razie trzeba dotrzeć do opuszczonego statku. Ba, łatwo powiedzieć. Może gdyby zastąpić automatyczne stymulatory jakimiś mechanizmami… połączyć je przewodowo… Nie, to na nic. Włókna nerwowe też są przewodami. Dostępnymi, jak się okazało, dla sił, które działały w sąsiedztwie martwej rakiety.

Próbować z głupia frant po raz drugi? Wzruszyłem ramionami. Na ten mimowolny gest odpowiedziało całe moje ciało, zmieniając leniwie pozycję na bardziej wertykalną. Uśmiechnąłem się. Przyszedłem już do siebie. Wyjąłem pistolecik, spojrzałem na wskaźnik, ustaliłem kurs na „Urana” i nacisnąłem spust. Tym razem nie oszczędzałem paliwa. Do włazu doczołgałem się już raczej, niż dopłynąłem, szurając rękawicami po chropowatym pancerzu. Zasobnik energetyczny pistoleciku był opróżniony do ostatniego miligrama. Nie poruszyli się nawet, kiedy wszedłem do kabiny.

— Kod? — spytałem, sadowiąc się w swoim fotelu.

— Poszedł — burknął Riva.

Nie byli ze mnie zadowoleni. Zastanawiali się pewnie, którego z nich teraz wyślę, aby wykonał tę robotę za mnie. Pozbierałem strzępy zapisów z retrospekcji, dodałem pełną relację własną, uzupełnioną wrażeniami Rivy i Snagga, kiedy obserwowali ekran, na którym nie było widać, że się boję — i przekazałem cały materiał jeszcze raz do bazy. Następnie kazałem Rivie zaprogramować sondę.

— Laserową? — spytał niechętnie.

— Komunikacyjną. Przyczep do niej ze dwieście metrów kabla, z elektromagnesem. Niech stanie nad obiektem, w przyzwoitej odległości. I postara się wyciągnąć go z tej strefy.

— Jeżeli strefa nie jest stabilizowana z samego statku — powiedział z powątpiewaniem Snagg. — Albo przez niego.

— Właśnie — uciąłem.

To była szansa. Jeżeli źródło pola, nie dopuszczające naszych środków łączności, leżało poza opuszczoną rakietą, tę ostatnią trzeba po prostu stamtąd zabrać. Jeżeli nie… zastanowimy się, co dalej. Nie mieliśmy sond wyposażonych w wędki. Riva musiał przejść do komory transportowej i przewędrować kilka poziomów statku. Trwało trochę, zanim wrócił. Opadł ciężko na fotel, przerzucił wizję na boczny ekran kontrolny, wyostrzył obraz, po czym, nie odwracając się do nas, mruknął:

— Możemy startować.

Neuromat skończył już opracowywać program dla sondy. Przekazywał go teraz jej automatycznemu pilotowi. Był to mały zespół o nikłej stosunkowo pojemności i wiedziałem, że niektóre informacje powtarzały się po dwa, a nawet trzy razy. Wreszcie w rogu ekranu zapłonął sygnał drogi.

— Sonda!

— Tak, sonda — powtórzył za mną Riva.

Pod nami coś miauknęło krótko. Przez ekran przeleciał rząd kolorowych, świecących paciorków. Riva prowadził aparat wysokim, parabolicznym torem, z najmniejszą szybkością, na jaką można było sobie pozwolić, żeby nie zniekształcić trajektorii lotu.

— Pokaż to — powiedziałem.

Dał wizję. Na ekranie ujrzeliśmy skrawek nieboskłonu i wypełniającą przestrzeń tarczę globu. Na jej tle statek. Duża rakieta, jeden z tych krążowników, w których zrobiono naprawdę wiele, aby stworzyć wieloosobowej załodze warunki nie gorsze od panujących w bazach. Jasne. Nie budowano ich dla inforpolu. Iluzja nigdy nie była pełna, ale ludzie nie narzekali nawet po wielu miesiącach pracy w próżni.

Riva naprowadził obiektyw i zbliżył obraz.

Byłem tam przed chwilą. Dotykałem tego chropawego, pociemniałego jakby od ognia pancerza. Osiemset, może dziewięćset metrów. W porównaniu z odległościami, do jakich przywykliśmy, nie było o czym mówić. Ale wróciłem stamtąd z kwitkiem. I mogłem sobie jeszcze pogratulować szczęścia.

Obiektyw sondy pełzł wzdłuż kadłuba statku. Wyłuskiwał znane kształty, powtarzające się we wszystkich ziemskich rakietach załogowych. Nasady dysz, rozszerzające się gruszkowato ku rufie, charakterystyczne uchwyty, pomocne w czasie prac wykonywanych w próżni na pancerzu, klapa włazu, zamknięta głucho, siateczka anten, osłony obiektywów, wreszcie pierwsze litery, białe, ogromne, tworzące napis biegnący od dziobu do połowy korpusu. Zacząłem sylabizować. H… E… L… — powtarzałem, w miarę jak na ekran wpełzały kolejne litery. Ale dość było tych trzech, żeby odgadnąć, co mamy przed sobą.

„Helios”.

Statek Thornsa. Jeden z dwóch, jakie wysłano w ślad za „Monitorem”.

— Dwieście pięćdziesiąt — zameldował Riva.

Spojrzałem na wskaźnik kalkulatora. Lont sondy przebiegał zgodnie z programem. Minęła najwyższy punkt toru i łagodną parabolą zaczęła przechodzić nad statek.

— Dwieście.

Cały ekran wypełnił fragment pancerza rakiety. Rósł w oczach powoli, ale wyraźnie. Plamy, najmniejsze nawet uchwyty i spojenia stawały się z każdą chwilą bliższe, ostrzejsze.

— Sto pięćdziesiąt.

— Dość — powiedziałem. W tym samym ułamku sekundy ekran zapłonął mętnym, bezbarwnym światłem. Obraz zniknął, jak zdmuchnięty eksplozją.

— Zero — rzekł dobitnie Riva.

Zero. Koniec. Na pokładzie sondy nie było człowieka, który w akcie rozpaczy mógł bezwiednie skierować lufę pistoletu w pancerz statku i wyrzucić się w ten sposób poza granice strefy, paraliżującej łączność. I nie tylko łączność.

— Może mi się zdawało… — zaczął Snagg.

— Nie zdawało ci się — przerwał szorstko Riva.

Tak. To nie było złudzenie. W ostatnim sekundowym ujęciu, podanym na ekran, obiektyw sondy wyłuskał mały, kolisty przedmiot, w odległości kilku metrów od kadłuba „Heliosa”, poza nim, jeśli patrzeć od strony naszego klucza.

— Poleciałbym to obejrzeć — mruknął Snagg.

Z jego strony była to propozycja uczciwa i rozsądna. Nie przeżył tego, co ja.

— Nie — powiedziałem.

— Sonda? — zapytał Riva. — Dobra. Zostało ich jeszcze kilka. Potem zrobimy nowe. Najlepiej z pianolitu. Wytniemy je sobie nożyczkami.

— Nie. Nie sonda — odparłem spokojnie. — Przygotuj mi dwieście metrów kabla. I zanieś go do śluzy.

Siedział chwilę bez ruchu, przyglądając mi się spokojnym, badawczym wzrokiem, po czym bez słowa podniósł się z fotela i ruszył w stronę przejścia do kabiny hibernacyjnej. Stamtąd dopiero wchodziło się do następnych pomieszczeń statku oraz do szybów.

Usłyszałem głos Snagga:

— „Helios” — powiedział, jakby do siebie. — „Helios” — powtórzył. — Ciekaw jestem, jaki diabeł wypłoszył stamtąd Krosvitza…

Przypomniałem sobie radiogramy, zapisane w Budorusie.

— Tam został Areg — sprostowałem. — Krosvitz lądował ze wszystkimi.

— Wiem — mruknął Snagg. — Ale chyba wrócił, kiedy załoga opuściła statek.

Rozumował bez pudła. Z maleńką poprawką. Krosvitz nie wrócił.

W kabinie zapanowało milczenie. W pewnej chwili pochyliłem się głęboko i przytknąłem czoło do iluminatora. Udało mi się dojrzeć tkwiący nieruchomo w odległości kilkuset metrów wrzecionowaty kształt. „Kwark”. Zadarł odrobinę dziób, jakby gotował się do odlotu. Zasoby energii, pozwalające na kilkakrotne przemierzenie drogi stąd do świata naszego Słońca i z powrotem. Wielka, szybująca w próżni przetwórnia chemiczna. Fabryka antymaterii, zdolna w ułamku sekundy rozpylić średniej wielkości ciało niebieskie. Miotacze.

Cofnąłem głowę. Po przeciwnej stronie, niewidoczny dla mnie, leżał bliźniaczy statek „Kwarka” — „Merkury”. Uzbrojony ani lepiej, ani gorzej od pierwszego. Pomiędzy nimi „Uran”. Z ludźmi. Wyposażony tak samo jak tamte dwa. Jeśli nie lepiej. Czego chcieć więcej? Ziemia mogła tu przysłać dziesięć takich eskadr jak nasza. Pięćdziesiąt. Sto. Ale to nie miało już znaczenia. Dla asteroidy jest całkowicie obojętne, czy na jej powierzchni wybucha jedna bomba kwarkowa, czy tysiąc. I na odwrót. Jeśli ktoś znajdzie skuteczny sposób na antyprotony, jeśli potrafi się obronić przed jednym miotaczem, obroni się przed całą baterią.

„Helios”. Pomyślałem o pierwszej wyprawie, kontaktowej. Skoro zaraz przy wejściu na orbitę satelity Trzeciej natknęliśmy się na ziemski statek, pozornie nie uszkodzony, może odnajdziemy także dwa pozostałe. Pierwszym poleciała Ann. Ann, na którą czekają. Ciekaw byłem, czy jest tak samo ładna jak Lina. Uśmiechnąłem się. Lina.

Riva nie wracał. Pewnie czeka przy śluzie. Wstałem, przeciągnąłem się, bacząc, by nie zaczepić głową o wystające ramki czujników, i powoli ruszyłem w stronę drzwi. W sterowni było piekielnie ciasno. Nasze fotele stykały się niemal opuchłymi, pianolitowymi poręczami. Cała ściana czołowa była podzielona na ekrany, zgrupowane w trzech rzędach, jeden nad drugim. Pod nimi pulpity. Pośrodku główny ekran neuromatu. U góry setki migających czujników. Iluminatory też były ekranami, udającymi okienka, jakie umieszczano w kajutach starych żaglowców. Taka moda.

Resztę przestrzeni wypełniała aparatura foteli, zespoły osobiste załogi i koszmarna plątanina przewodów zasilających. Nic dziwnego. Ten statek był budowany specjalnie dla inforpolu. Jego projektanci brali, widać, jak najpoważniej ewentualność pokrojenia nas na kawałeczki i bardzo niechętnie odstąpili od tego zamiaru. W końcu zostawili nam trochę miejsca. Akurat tyle, żebyśmy w razie czego mogli dosięgnąć przełączników. Ale w fotele właziliśmy nogami naprzód, jak do śpiworów.

Snagg uniósł się odrobinę i zwrócił twarz w moją stronę.

— Idę z tobą.

— Nie.

Zesztywniał. Wparł dłonie w poręcz fotela i pochylił się do przodu.

— Dlaczego?

Dlaczego — powtórzyłem w myśli. — Pyta, dlaczego. Brzmi to przyjemnie i po prostu.

Ale Snagg nie spodziewa się usłyszeć odpowiedzi. W Korpusie nie ma zwyczaju pytać, kiedy chodzi o akcję. Dowodzący mówią, co trzeba. Ani słowa mniej. Jeśli coś przemilczają, to znaczy, że nie mają nic do powiedzenia. Posiadają akurat takie sprzężenia z psychotronem czy stymulatorami, jak każdy wykonawca ich rozkazów. Jedni i drudzy przetwarzają w tym samym czasie tę samą ilość informacji. Na odprawach wszyscy myślą równocześnie i to samo.

Nie. W inforpolu nie ma zwyczaju pytać. Ani odpowiadać.

Chwilę manewrowałem przy pulpicie. Włączyłem niektóre zespoły i dorzuciłem kilka wzmacniaczy do bloku sprzężonego z zespolikami mojego skafandra. Podciągnąłem do oporu regulator selektywności. Wzmocniłem korekturę. Nic więcej nie mogłem zrobić.

Przed wyjściem zatrzymałem się na moment i obmacałem skafander. Nic mu nie brakowało.

— Lusterko — dobiegł mnie mrukliwy głos Snagga.

Postąpiłem w stronę umywalni i pochyliłem się nad wprasowanym w ścianę trójkątnym lustrem. Widok istotnie nie był miły. Wargi miałem spierzchnięte i opuchłe. Z kącika ust wybiegała strużka zaschłej krwi.

Zwilżyłem twarz płynem sterylizującym i wytarłem ją dokładnie, nie śpiesząc się.

— Może być — orzekłem, zwracając się na powrót w stronę drzwi. Musiałem wciągnąć brzuch, żeby przecisnąć się między krawędzią gazowej umywalni a oparciem fotela Snagga. Ten odwrócił się nagle i spytał przyciszonym głosem:

— Powiesz?

Zatrzymałem się. Spojrzałem na niego z uśmiechem i położyłem mu rękę na ramieniu.

— Uhm — przytaknąłem. — Jak wrócę. Pogawędzimy. Będziemy mieli mnóstwo czasu.

Odpowiedział uśmiechem. Jego twarz odmłodniała nagle. Była to twarz chłopca, który nie wszystko jeszcze rozumie, ale wie, że może się spokojnie uśmiechać, bo nie musi nikogo przekonywać o swojej sile ani o swojej odwadze. Klepnąłem go lekko po ramieniu, odwróciłem się i ruszyłem prosto do śluzy.

Riva czekał, jak się tego spodziewałem. Stał, oparty o pancerną klapę włazu i wyglądał tak, jakby nie zmieniał tej pozycji od kilku dni. Kiedy podszedłem, schylił się, mruknął coś niezrozumiale, po czym podał mi końcówkę kabla, nawiniętego na wielki, ruchomy bęben. Minąłem go bez słowa, odsunąłem rygle i wszedłem do śluzy. Riva wtoczył za mną bęben, powiedział: „to wszystko” czy coś takiego i zatrzasnął klapę. Umocowałem kask, wetknąłem za pas rezerwowy pistolet i kiedy ciśnienie spadło do zielonej kreski w dole smukłego, pionowego czujnika, uruchomiłem automat włazu. Po raz drugi tego dnia otworzyła się przede mną próżnia.

Stanąłem na progu, wychyliłem się i wypchnąłem za burtę bęben z nawiniętym kablem. Poleciał w przestrzeń niezwykle powoli, rozwijając się łagodnymi, falującymi serpentynami, jak na zwolnionym filmie. Kiedy zaczep zniknął mi z oczu, przywiązałem drugi koniec kabla do stalowej zapinki w pasie skafandra, sprawdziłem kierunek i przycisnąłem spust pistolecika.

Tym razem nie próbowałem żadnych numerów. W regularnych odstępach czasu zwalniałem spust, krótkimi uderzeniami przyspieszając lot mojego ciała w kierunku rakiety. Chciałem znaleźć się przy jej pancerzu po możliwie najkrótszym pobycie w niebezpiecznej strefie.

Po pierwszych stu metrach zacząłem sobie przypominać, o czym myślałem poprzednim razem, zbliżając się do martwego statku. Postanowiłem teraz skierować myśl ku jakimś sympatycznym wizjom. Oczywiście nastawienie psychiczne, z jakim wkraczało się w obszar działania nieznanych, paraliżujących sił, mogło nie mieć żadnego znaczenia. Ale kto wie?

Pomyślałem o Itii. O jej różowym peniuarze. O Usterze. Miłość to ważna rzecz. Ale czy miła? Wiedziałem, że bywa miła. Ale nie mogłem tak o niej myśleć. Nawet jeśli myślałem bez gniewu i w gruncie rzeczy bez żalu.

Twarz Itii rozmazała się w mojej pamięci, rozjaśniła i nagle stała się twarzą Liny. Jak w krótkim, niespokojnym śnie. Uśmiechnąłem się.

Seledynowa nitka odchyliła się nieznacznie od wytkniętego toru. Wyrównałem jednym uderzeniem płomienia gazowego i raptem, w ułamku sekundy poczułem, że staję się lekki, że tracę materialną masę ciała. To nie była nieważkość. Uczucia, jakie mnie teraz ogarnęło, nie doznałem nigdy przedtem. Jakbym był samą ciszą, wypełniającą najcieńsze, istniejące tylko w wyobraźni ścianki skafandra. Wiedziałem, byłem najzupełniej pewny, że nie ma takiej rzeczy, takiego zjawiska, które byłoby w stanie zakłócić tę ciszę, zamącić spokój, jaki zapanował w moich myślach. Jeżeli takie bezkształtne, leniwie tasujące się i przemieszczające obrazy można w ogóle nazwać myśleniem.

Twarz Liny ożywiła się. Spojrzała na mnie sennym wzrokiem, przymknęła powieki i poruszyła wargami, jakby w bezgłośnym westchnieniu. Włosy opadły jej na czoło. Krótkie, jasne włosy, odrobinę tylko ciemniejsze od moich. Musiała być noc, pełna gwiazd. Dobrych gwiazd, dalekich, na które patrzy się z przyjemnością, czując pod stopami twardą, ziemską skałę.

Nie przestając się uśmiechać, wyciągnąłem rękę, chcąc delikatnie dotknąć jej twarzy, odczuć jej ciepło, uspokoić muśnięciem palców jej skórę, mięśnie, włókna nerwowe, w których czaił się podświadomy niepokój, płoszący sen. Czemu ona się niepokoi? Aha — przypomniałem sobie — czeka.

Nie powinna się niepokoić. Powinna być taka jak ja. Wytężyłem pamięć, żeby odnaleźć w mojej przeszłości coś, co na zawsze usunęło z mojego życia niepokój. Okazało się jednak, że jestem odcięty od własnej przeszłości tak samo jak od otaczającej mnie, obcej współczesności. Nieważne. O czym myślałem? Już wiem, o niepokoju. Tak. To było coś, czego nie zaznałem. Naprawdę. A mimo to nigdy w życiu nie byłem tak spokojny jak w tej chwili. Tym spokojem, który graniczy ze szczęściem.

Szczęście. Zachciało mi się nagle śmiać. Roześmiałem się na głos. Czułem, że moje płuca gwałtownie domagają się tlenu, ale nie mogłem się uspokoić. Wiłem się ze śmiechu, w miękkiej powłoce skafandra, wymachując leniwie nogami jak wielka ważka oblana syropem. W życiu nie widziałem nic równie śmiesznego jak to pomarańczowe światełko pod okapem hełmu. Nie było wcale rażące. Raczej miłe. Miłe. Moje wyciągnięte ramię trafiło nagle w coś potężnego i twardego. Starałem się pochwycić to coś rękawicą. Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się to mniej zabawne.

Statek — pomyślałem. — Wracam do domu.

Poklepałem chropawy pancerz. Przywarłem do niego otwartą dłonią, starając się nie utracić tego dotyku, jakbym potrzebował oparcia, żeby utrzymać się w granatowej próżni, pełnej szczęśliwego spokoju. Zacząłem mówić. Tłumaczyłem Linie, że wracam.

— Wracam do domu — powtórzyłem na głos.

Dom. Dzieciństwo? Nie, szkoła. Kwatera w klubie bazy. W miłym, ziemskim klubie. Tym razem słowo „miły” zostało użyte prawidłowo. Wobec tego przedtem musiałem myśleć o czymś, co w gruncie rzeczy okazało się nie bardzo miłe. Co to mogło być?

Uster. Skinąłem na niego. Serdecznie, po dawnemu.

Wparłem palce w chropowaty korpus statku. Zacząłem bardzo powoli sunąć wzdłuż jego burty, wypatrując znajomego światełka, zapraszającego do włazu. Nagle zaczepiłem o coś. Z pewnością nie o właz.

— Poczekaj — powiedziałem do Itii. Skinęła głową. Była poważna. Za poważna. Bez cienia uśmiechu. Patrzyła na mnie chłodno, badawczo, bez aprobaty. Pojąłem, że coś jest nie w porządku. Nie powinna tak patrzeć. W końcu przyszedłem tutaj po Ustera. Znieruchomiałem. Spojrzałem na nią ze zdumieniem. Po Ustera? W takim razie to musiała być Lina.

Nic ci nie pomoże — powiedziałem sobie — że będziesz tak myślał. To jest Itia. Ona mi przeszkadza.

Powoli, z wewnętrznym zadowoleniem, jakbym wymyślił coś niesłychanie sprytnego, odczepiłem kabel od pasa i przywiązałem go do grubego ucha, sterczącego z korpusu statku. Zrobiłem pętlę, drugą, ściągnąłem ją i wypróbowałem, Wytrzyma, Wtedy uprzytomniłem sobie, że drugi koniec kabla ginie w przestrzeni. Tam jest Itia. Chyba że czeka w środku, zaraz za tą wielopiętrową ścianą, przesłaniającą mi widok Luny. Uderzyłem zwiniętą rękawicą, raz i drugi. Nic. Lita skała. Milcząca. A więc tak czy owak został mi tylko ten kabel.

Chwyciłem go delikatnie, w dwa palce i lekko szarpnąłem. Poddał się od razu. Zaczął sunąć wzdłuż mojego ciała, najpierw leniwie, jakby pokonując opór, potem coraz szybciej. Znowu zachciało mi się śmiać. Szarpnąłem silniej. Zakołysałem się gwałtowniej. Kabel wyrwał mi się z zamkniętej rękawicy. Spociłem się od tego nieustannego przyspieszania wahadłowego ruchu ramienia. Spociłem się, a równocześnie ogarnęła mnie senność. Powinienem się przespać. Ale muszę poczekać, aż będzie tu przy mnie. Kto? Itia? Lina? Nieważne. Linie byłoby trudniej. Na pewno. A mnie… Czy to możliwe, że mnie byłoby trudniej z Itia?

Ścisnąłem mocniej kabel. Wyciągnąłem ramię przed siebie i pociągnąłem, ile sił w mięśniach. Leciałem. Moje ciało przemieszczało się w przestrzeni. Nie kabel. Teraz to czułem. Leciałem. Wcale nie tak wolno, jak mi się przedtem zdawało.

Zrobiło się ciemno. Dopiero po chwili zrozumiałem, że lampka czujnika nad moimi oczami przygasła, tlił się w niej jeszcze mikroskopijny ognik, ledwie dostrzegalny po jaskrawej czerwieni, która oślepiała mnie w ciągu wielu minut. Usłyszałem cichy, przyspieszony głos butlera. Ale nie zwracałem na niego uwagi. Przed oczami miałem jeszcze te twarze. Itia — mruknąłem. To była przykra myśl. Chwyciłem kabel i wystrzeliłem z pistoletu w stronę „Heliosa”. Nie poruszyłem się. Tkwiłem mocno w miejscu, znalazłszy niespodziewanie pewne oparcie. Tak powinno być. Zrobiłem swoje.

Musiałem odczekać, aż nitka namiaru pokryje się z wytyczoną drogą. Kiedy tylko upewniłem się co do kierunku lotu, odwróciłem głowę i pociągnąłem za spust.

W komorze śluzy zabawiłem dłużej niż zwykle. Zdjąłem kask. Cisnąłem go w kąt, na kupę spadochronów, poszedłem do drzwi i oparłem się czołem o zimną, ciężką klapę. Przyszło mi na myśl, że po raz pierwszy nie posłuchałem butlera. Nie było żadnych racjonalnych powodów, żeby ignorować polecenia mojego nieomylnego anioła stróża. Czy też jego rady. Stosowaliśmy się do nich odruchowo. Jak kierowcy do świateł na skrzyżowaniach. Widać stan, w jaki wprawiało system nerwowy człowieka pole przy martwej rakiecie, utrzymywał się także po jego opuszczeniu. Jako ślad zaledwie, pozornie nieodczuwalny. Ale skoro zlekceważyłem osobistą aparaturę, musiałem być wytrącony z równowagi. Poza skutkami działania tej strefy, nie znajdowałem innego powodu. Trzeba się przekonać, do jakiego stopnia ten ślad może być trwały. Albo czy strefa nie działa w pewien sposób również poza jej ogniskiem, gdzie następuje nakładanie bodźców czy właśnie hamulców psychicznych. To tłumaczyłoby odbiegające od normy zachowanie Snagga i Rivy. Zwłaszcza Snagga. Te pytania. Jakby niezadowolenie. Stany graniczące niemal z emocjonalnymi. Trzeba się tym zająć. Sprawdzić programy naszych zespołów diagnostycznych. Muszą mieć luki.

Wyprostowałem się, aż mi kości zatrzeszczały, rzuciłem okiem na automat włazu i otworzyłem klapę.

Загрузка...