Tkwili w swoich fotelach, w pozach, w jakich ich zostawiłem i sprawiali wrażenie, że w czasie mojej nieobecności nie zaszło nic, co zasługiwałoby na uwagę. Żaden z nich nawet na moment nie oderwał wzroku od kolorowych układanek czujników, kiedy przeciskałem się przez gąszcz przewodów, zmierzając do mojego pianolitowego leża.
Wyciągnąłem się wreszcie wygodnie, z uczuciem ulgi i czekając, aż automat połączy aparaturę mojego skafandra z zespołami pokładowymi, zlustrowałem ekrany.
Na pierwszym planie widniała świecąca srebrzyście nić, wybiegająca z dolnego rogu tarczy i przecinająca ją szerokim łukiem na dwie, niemal równe, części. Zrobiłem to naprawdę. Połączyłem opuszczoną rakietę z „Uranem”. Kabel był solidny. W każdym razie wystarczająco solidny dla poruszenia z miejsca masy „Heliosa”, rakiety, która na Ziemi lub w jakimkolwiek innym uczciwym polu grawitacyjnym ważyłaby te kilkadziesiąt tysięcy ton.
Mogłem z zadowoleniem przyglądać się swojemu dziełu. Gdyby, rzecz jasna, od dziecka nie wpajano mi przekonania o całkowitej bezużyteczności czegoś takiego jak zadowolenie lub niezadowolenie. Człowiek staje czasem przed tego rodzaju zadaniami, że różne piękne skądinąd uczucia mogą tylko utrudnić ich wykonanie. Chociażby to, co tutaj robimy. Zbrojna misja w strefie obcej cywilizacji. Cywilizacji, o jakiej człowiek myślał tysiące lat. Z jaką wiązał nadzieje, wspólne i bardzo osobiste. A kiedy ją wreszcie znalazł, jego samotność we wszechświecie pogłębiła się tylko. Bo współczesny człowiek jest istotą nie dość przekorną, aby czuć się mniej samotnym na bezludnej wyspie niż w otoczeniu nieprzyjaciół.
Sprawy zaszły tak daleko, że nie można już chować głowy w piasek. Ktoś musi najpierw uratować spokój Ziemi. A potem dopiero dać jej mieszkańcom, wszystkim, jeśli nie liczyć jednego tysiąca, okazję do westchnień i refleksyjnych wzruszeń.
W kabinie zabrzmiał nagle podniesiony głos Rivy:
— Zostaje!
Spostrzegliśmy to równocześnie. Rufa „Heliosa”, przemieszczającego się w naszą stronę, odsłoniła niewidoczny gołym okiem drobiazg, ukryty dotąd przed naszymi kamerami za kadłubem rakiety.
— Tak jakby — mruknął Snagg. W jego głosie zabrzmiała ponura satysfakcja. Riva nie odrywał wzroku od czujników.
— Zajmiemy się tym — powiedziałem.
— Chcesz tam iść? — spytał Snagg. Zwrócił twarz w moją stronę. Jego spojrzenie mówiło wyraźnie, co myśli o perspektywie nowego spacerku.
— Nie — odrzekłem spokojnie. — Usuniemy to z drogi.
Patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, jakby sprawdzając, czy nie kpię sobie z niego, po czym skinął głową i zajął się swoim pulpitem.
Przebyliśmy już dobre dwieście metrów, cofając się w przestrzeni wraz z przyczepionym do elastycznego, szklanego kabla statkiem, którym sześć lat przed nami przybyli tutaj ludzie. Hamownice pracowały bez przerwy, wyrzucając przed siebie pierścień rozżarzonego gazu, tworzący wokół dziobu barwną, efektowną kryzę. Pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać coś takiego, ale też niezmiernie rzadko zdarza się, by dysze czołowe zużywały tak znikome ilości energii. Po prostu szybkość wystrzeliwanych gazów była śmiesznie mała jak na warunki, w których zwykle uruchamia się hamownice.
Minęło dalsze dziesięć minut. Odległość świecącego na ekranie przedmiotu od rufy „Heliosa” wzrosła do sześciuset metrów. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie możliwe poprawki, powinno wystarczyć. Granica paraliżującej strefy, kiedy sam podchodziłem do statku, nie przekraczała z pewnością stu metrów.
Pochyliłem się nad pulpitem Snagga. Chciałem to zrobić sam. Na sekundę, może półtorej, dałem pełny ciąg. Hamownice strzeliły ogniem. Poczułem mocne szarpnięcie do przodu. Natychmiast raz i drugi uderzyłem głównym ciągiem z rufy. „Uran” zastopował aż nazbyt szybko. Zauważyłem, że Riva posłał mi krótkie, jakby zdziwione spojrzenie. Ale wkrótce i on zrozumiał, do czego zmierzałem, bo „Helios” zaczął rosnąć w oczach. Widzieliśmy w wizjerach jego opasły korpus, przesuwający się w granacie i odsłaniający wciąż nowe gwiazdy. Nie trwało nawet pięciu minut, kiedy zrównał się z nami, podpływając leniwie lewą burtą. Przez chwilę mieliśmy na ekranach jego dysze rufowe, rozwarte gruszkowato, czarne, niby paszcze średniowiecznych armat.
Posłałem Rivę do śluzy, żeby wybrał kabel. Sam zająłem się celownikami. Lewą rękę trzymałem bez przerwy na wyłączniku głównego ciągu, licząc się z koniecznością natychmiastowego odrzutu, na wypadek gdyby niebezpieczna strefa przywędrowała razem z „Heliosem” i objęła nas swoim paraliżującym ogniskiem. Ale nic się nie działo.
Były tylko dwie możliwości. Albo siły stabilizujące strefę zostały przez mieszkańców układu Alfy umieszczone wewnątrz zagarniętego przez nich ziemskiego statku, albo też winowajcą jest ów mały obiekt widoczny na tachdarze jako czarny dysk czy raczej niewielka kula. Jeżeli chodzi o „Heliosa” i tak będziemy mu musieli poświęcić niemało czasu. Więcej nawet niż wymagały tego względy ostrożności. Należało bowiem wątpić, czy pozostawią nas na orbicie w spokoju. Jeśli „przywitali” nas już na granicy swojego układu. Na razie wokół nas panuje spokój. Ale z pewnością im prędzej się z tym uporamy, tym lepiej.
Dlatego powiedziałem Snaggowi, że chcę usunąć z drogi ów drobiazg. Wystarczy nam teraz to, co znajdziemy na pokładzie opuszczonego statku. Wolałem nie mieć pod nosem drugiego obiektu czekającego na zbadanie. A gdyby miało się okazać, że twórcą pola jest urządzenie zainstalowane wewnątrz statku… no cóż. Nie uprzedzajmy faktów.
Odczekałem, aż Riva wróci na swoje miejsce przy pulpicie i kazałem mu przygotować miotacz antymaterii. Postanowiłem, że nie będzie żadnej zabawy. W razie czego pozbędziemy się za jednym zamachem czarnego dysku, kabla wiążącego nas z ziemskim statkiem i, choć niechętnie, samego „Heliosa”.
Riva ustawił automat w ciągu kilku sekund i zamarł w bezruchu, z ręką wspartą od niechcenia na pulpicie, tak że taster celownika znalazł się w zasięgu jego palców.
Wtedy zwolniłem spust. Ekran zafalował gwałtownie, a w następnej chwili przeszył go krzaczasty rozbłysk. W naszym sąsiedztwie pozostał już tylko jeden obiekt. Jeśli nie liczyć „Kwarka” i „Merkurego”.
Byłoby bez wątpienia ciekawe obejrzeć z bliska to coś, czego już nie było. Ale wnosząc z przyjęcia, jakie zgotowano tu Ziemianom, mogliśmy być pewni, że niejeden raz będziemy mieli jeszcze okazję. Należało sobie tylko życzyć, aby nie nastąpiło to za szybko.
Przyszła kolej na „Heliosa”. Mimo wszystko nie mogliśmy ryzykować łączenia statków bez upewnienia się, że strefa, w której tkwił, rozpadła się razem z niezidentyfikowanym obiektem, spalonym przez miotacz „Urana”. A więc jednak jeszcze jeden spacerek. Próby zdalnego uruchomienia silników opuszczonej rakiety spełzły na niczym. Nie lepiej poszło z automatem włazu. Nie odpowiadał żaden z zespołów „Heliosa”. Nasze impulsy przeszywały statek lub odbijały się od niego jak od pierwszego lepszego meteorytu.
Tym razem nie używałem pistoleciku. Podciągnąłem się po prostu po kablu jak po linie poręczowej, założonej dla zabawy na równinie. Nie minęło nawet pięć minut, a już dotknąłem rękawicą burty rakiety. Bez żadnych zwidów, natręctw myślowych czy czegoś w tym rodzaju.
Opłynąłem statek dookoła, lustrując uważnie jego pancerz. Był w zupełnym porządku. Nie udało mi się wypatrzyć śladów jakiejkolwiek awarii, najdrobniejszej choćby rysy przy przestrzeliny. Klapy baterii laserowych i miotaczy były czarne, okopcone. Wyglądały jak dysze po długim locie w atmosferze.
Właz osobowy zatrzaśnięty na głucho. Nie próbowałem nawet wzywać automatu śluzy. Nie zdałoby się to na nic. Wiedziałem już, czemu „Helios” milczy. Jego zasoby energetyczne były wyczerpane do cna. Przemienniki przestały zasilać pokładową aparaturę, łącznie z automatycznym nadajnikiem namiarowym, zużywającym śmiesznie małe ilości paliwa. Nietrudno było dojść do tego wniosku. Po prostu nie sposób wyobrazić sobie jakiejkolwiek innej przyczyny martwoty statku. Nawiasem mówiąc, chciałbym zobaczyć tego, kto wystąpiłby z jakąś w miarę rozsądną hipotezą, tłumaczącą okoliczności opróżnienia zasobników energetycznych rakiety.
Powędrowałem do włazu transportowego. Ta sama historia. W przeciwieństwie do pierwszego, ten można było jednak otworzyć z zewnątrz, zdejmując wprasowaną w pancerz pokrywę magnetyczną, zainstalowaną z myślą o sytuacjach, kiedy cała załoga musi opuścić statek, a w czasie jej nieobecności automaty odmówią posłuszeństwa. Nie słyszałem, aby przytrafiło się to komukolwiek dotychczas, ale konstruktorzy mają zwyczaj raczej powiększać w nieskończoność ilość teoretycznie możliwych sytuacji, aniżeli grzeszyć sceptycznym realizmem. Skądinąd zresztą zupełnie słusznie.
Oparłem się o pancerz między nasadą dyszy a bezpiecznikiem klapy transportowej i wezwałem Snagga. Powiedziałem, żeby wziął „Skorpiona”, trochę paliwa chemicznego i parę wymiennych zespołów do automatów sterowniczych.
Kilkanaście minut później granatowe tło, na którym czernił się masyw „Urana” rozbłysło jasnofioletowym wybuchem. Snagg startował. „Skorpion” był pojazdem zbyt dużym, bym mógł widzieć jego kontury, przesuwające się pod gwiazdami. Wytężając wzrok, dostrzegłem tylko jakby obłok czerni, zachodzący na kolejne słońce.
Snagg naprowadzał „Skorpiona” szeroką parabolą. Doszedłszy do stycznej z rufą „Heliosa”, zastopował kilkoma uderzeniami hamownic. Odwrócił rakietkę dziobem w moją stronę i, wyłączywszy silnik, szybował jak martwy owad, naprawdę przypominający skorpiona, dzięki sterczącemu nad kadłubem ostremu wylotowi miotacza. Był to jeden z najmniejszych pojazdów latających, jakie mieliśmy na pokładach.
Kiedy znalazł się tak blisko, że mógłbym go dopaść jednym odrzutem pistolecika, spod dziobu „Skorpiona” wysunęły się dwa długie, elastyczne wąsy zaczepów magnetycznych. Minęło jeszcze kilkadziesiąt sekund i w otwartym włazie rakietki, tkwiącej już nieruchomo tuż przy nasadzie dyszy wielkiego statku, ujrzałem głowę Snagga w srebrzystoszklanym, baniastym hełmie.
— Sielanka — mruknął, rozkładając antenę podręcznego zespoliku łączności, używanego w próżni dla koordynacji pracy automatów.
Nie odpowiedziałem. Wobec idealnej ciszy i spokoju, panującego wokół „Heliosa”, wszystkie moje poprzednie manewry musiały się wydawać co najmniej dziwne. Nie ulegało wątpliwości, że obaj czekają na wyjaśnienia.
Automaty poradziły sobie z klapą w ciągu trzydziestu sekund. Chwilę później pierwsza komora transportowa stanęła przed nami otworem.
Powiedziałem Snaggowi, żeby nie wprowadzał „Skorpiona” do wnętrza statku. Miał odczekać kilka minut i wejść za mną. Skinął głową na znak, że zrozumiał. Widziałem, jak manipuluje aparatem łączności, żeby przekazać dane Rivie.
Odepchnąłem się lekko od krawędzi włazu i z głową naprzód, jak nurek wpływający do groty, pogrążyłem się w mrocznym wnętrzu śluzy. Zaraz za progiem, z którego odchodziły płaskie zastrzały klapy, zapaliłem reflektor. Zatrzymałem się i uważnie zlustrowałem ściany komory. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Jakby jakiegoś onieśmielenia i lekkiego podniecenia zarazem. Myślę, że podobnego uczucia mogli doznawać pierwsi badacze, pogrążający się w nowo odkrytych korytarzach staroegipskiej piramidy.
Ale ten statek był martwy zaledwie od sześciu lat. Jeśli nie krócej. Cokolwiek krył w swoich kabinach i pomieszczeniach, nie będą to złote sarkofagi. Nawet jeśli kształt komór hibernacyjnych naprawdę może się komuś skojarzyć z wyglądem staroświeckich trumien.
Komora transportowa była pusta. Podobnie dwie następne. Między drugą a trzecią ściana działowa była rozsunięta. Tutaj stały zwykle najcięższe pojazdy statku. Widocznie załoga wysłała je w drogę w gorączkowym pośpiechu. Ale poza tym we wnętrzu części transportowej panował idealny ład. Długie warkocze przewodów ciągnęły się równymi pasmami, oplatały ściany i strop, wpadały w płaskie pudła wzmacniaczy i korektorów, znowu wyłaniały się na powierzchnię, by nagłym łukiem wniknąć w bulwiaste zgrubienia grodzi, dzielącej komory transportowe od pokładów energetycznych. Sprawdziłem je wszystkie metr po metrze, na próżno szukając śladu uszkodzenia mechanicznego czy awarii. Wreszcie podpłynąłem do końca pomieszczenia i zatrzymałem się u wylotu lejkowatej niszy, która stanowiła przedsionek śluzy.
Otwarcie klapy zajęło mi więcej czasu, niż myślałem. Odzwyczaiłem się od ręcznej obsługi mechanizmów. Zresztą i mechanizmy same miały prawo „odzwyczaić” się od pracy. Tak czy owak udało mi się w końcu odsunąć klapę, z niewiele mniejszym wysiłkiem, niż gdybym to robił w polu grawitacyjnym, i znalazłem się w śluzie.
Zatrzymałem się pośrodku kolistego pomieszczenia, niewiele większego niż analogiczne komory statków typu „Uran”, i skierowałem światło reflektora na ściany. W pierwszej chwili wzdrygnąłem się i odruchowo sięgnąłem po miotacz. Ale to były tylko skafandry. Snop światła wyłuskiwał je kolejno, jeden po drugim, wiszące obok siebie jak zbroje w muzeum. Hełmy, srebrzyste kadłuby wzdęte jak kukły, cienkie, elastyczne przewody.
Sąsiednia ściana była ogołocona. Po skafandrach pozostały tylko palcowate zaczepy i końcówki przewodów. Nigdzie śladu nieporządku, pośpiechu, paniki. Klapa drzwi prowadzących do kabin szczelnie zamknięta.
Przejechałem jeszcze reflektorem pozostałe ściany, strop i podłogę, zajrzałem we wszystkie kąty, z narastającym przeświadczeniem, że nie trafię tu na żaden ślad, który pomógłby mi wyjaśnić zagadkę opuszczenia „Heliosa” i że tak samo będzie wszędzie, w całym statku. Wreszcie podszedłem do drzwi i, przezwyciężając opór bezpiecznika, szarpnąłem zamek. Równocześnie skoczyłem do tyłu, chroniąc się za grodzią, żeby uniknąć wiru, jaki mógł powstać przy nagłej zmianie ciśnienia. Ale poza sekundowym naporem na przód skafandra i dźwiękiem, przypominającym głęboki oddech zmęczonego człowieka, nic nie poczułem ani nie usłyszałem.
Odczekałem chwilę, po czym, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi, wkroczyłem do korytarza. Światło mojego reflektora grzęzło w mrocznej perspektywie tunelu, nie docierając do zamykającej go ścianki, za którą znajdowała się kabina nawigacyjna i sterownia. Po obu stronach zalśniły równym, malejącym szeregiem szklane klamki. Tak. To nie było zrobione dla inforpolu. Każdy członek załogi miał swoją oddzielną kabinę, niewiele większą od położonej na płasko szafy, ale szafy wyposażonej we wszystkie urządzenia, do jakich człowiek przywykł we własnym domu.
Cofnąłem się do końca korytarza, pod sam próg szybu, prowadzącego do pokładów energetycznych i rzuciwszy pobieżnie okiem na rysunki oraz napisy ostrzegające ludzi przed promieniowaniem, zacząłem systematycznie, segment za segmentem, badać ściany, strop i przewody, podążając wolno w kierunku dziobu.
W połowie drogi dołączył do mnie Snagg. Wyłonił się z bocznej niszy jak obraz holowizyjny bez fonii, liznął mnie białym, wąskim promieniem swojego reflektora, mruknął coś niezrozumiale i nie zatrzymując się ruszył od razu w głąb korytarza. W pewnej chwili przystanął przed drzwiami do jednej z kabin. Podszedłem bliżej.
Na zmatowiałym obiciu, pokrytym srebrzystoszarym nalotem, widniała wizytówka Thornsa. Snagg pochylił się, przełożył pistolet do lewej ręki i z całym rozpędem, jaki można uzyskać w nieważkości, natarł na magnetyczną listwę, przylegającą do framugi. Drzwi otworzyły się natychmiast, z cichym poświstem, jakby ktoś ciął nożem arkusz metalicznej folii.
Odczekałem chwilę, aż odzyska równowagę, to znaczy wróci do pozycji pionowej, po czym stanąłem w progu i skierowałem światło reflektora w głąb kabiny. Wbudowany w przeciwległą ścianę ekran, naśladujący iluminator, zamigotał natychmiast, jakby przystępując do przekładu na język optyki informacji, które zapisał podręczny komputer. Ale w zespołach tego komputera nie było śladu energii. Snagg podszedł bliżej, przechylił się do przodu i zatoczył reflektorem łagodny łuk. Promień światła wyłuskał z ciemności małą tablicę rozdzielczą z martwymi okienkami czujników, następnie zszedł niżej, na pulpit kalkulatora, liznął powierzchnię wąskiego stołu czy raczej półki i ponownie powędrował w górę, trafiając w przeglądarkę i zawieszone na kształt odwróconej piramidy kasety, zawierające mikrofilmy. Zapewne przede wszystkim mapy i zapisy geofizyczne. Na stole leżało kilka rozrzuconych niedbale przedmiotów, ołówek magnetyczny, stary, zabytkowy zegarek, jakiś kamień, okulary słoneczne, kilka arkuszy folii. Jakby ktoś, kto tu mieszkał, przerwał pracę nie sześć lat temu, ale przed chwilą, aby wrócić do swoich zajęć po kilkuminutowej wizycie u sąsiada.
— Idziemy dalej — powiedziałem, cofając się do korytarza.
— Umm…
— O co chodzi? — zatrzymałem się.
— Poczekaj. — Nie śpiesząc się wszedł do kabiny. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, kiedy dobiegł mnie stłumiony stuk. Reflektor zachybotał się gwałtownie, następnie miękką parabolą powędrował pod niski sufit. Oświetlał teraz miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Snagg.
— Dobra, dobra — dobiegł z góry spokojny głos. Widać, podobnie jak ja, miał zwyczaj odpowiadać głośno swojemu butlerowi, kiedy ten szczególnie natarczywie przywoływał go do porządku.
Snop światła, padający spod sufitu, trafił mnie nagle w twarz. Zmrużyłem oczy czekając, aż wbudowana w okap kasku fotokomórka zabarwi szybę wodnistą zielenią. Ale oślepiający krąg uciekł natychmiast z mojej twarzy, przebiegł szybko kabinę od ściany do ściany i znieruchomiał na podłodze, dwa kroki przed miejscem, w którym stałem. Minęło kilka sekund, zanim dotarło do mnie, że to, co tam leży, to tylko buty próżniowego skafandra. Wybiegały z nich nogawki, rozrzucone, spłaszczone jak kończyny starego, szmacianego manekina. Krąg światła powędrował metr do przodu.
— Ktoś się śpieszył — powiedziałem, robiąc krok w stronę tych butów. Snagg mógł naprawdę potrzebować pomocy osobistej aparatury. W stożku ostrego światła porzucony niedbale skafander wyglądał jak zwłoki. Jego lekka, wielowarstwowa powłoka wydymała się, tworząc wyraźny zarys klatki piersiowej, brzucha i ud. Dopiero czarny obrys pustej kryzy rozwiewał ponure domniemania.
Pochyliłem się i trąciłem skafander lufą pistoletu. Zwinął się powoli, uniósł, po czym łagodnym ruchem popłynął w stronę stołu, przewalając się równocześnie na plecy. Tym razem w moim głośniczku obudził się niespokojny świerszcz. Ale nic nie powiedziałem.
Snaggowi udało się w końcu odepchnąć od sufitu i wylądować koło mnie, pośrodku kabiny. Bez słowa pochyliliśmy się nad pustym ubiorem. Mniej więcej od pasa do prawego ramienia, pod samą niemal kryzę, biegła wąska szczelina. Końce włókien sterczące z jej poszarpanych krawędzi były poczerniałe, jakby okopcone. Takie ślady zostawia tylko trafienie wiązką małego lasera. Wiedzieliśmy, co to znaczy.
Snagg wyprostował się pierwszy. Jeszcze raz omiótł kabinę światłem reflektora, badając uważnie wszystkie zakamarki, zaglądając nawet pod stół i niską, modelowaną leżankę. Ale poza porzuconym na środku podłogi skafandrem w kabinie Thornsa panował wzorowy ład.
Zsunąłem przez ramię podręczny analizator i skierowałem jego wylot w podeszwy butów nawigatora i szefa załogi „Heliosa”, jeśli skafander istotnie należał kiedyś do niego, co wcale nie było pewne. Przestroiłem aparaturę na analizę spektralną i zwolniłem spust, a raczej uderzyłem w niego palcem. Kabinę przeszył sekundowy, biały błysk. Odczekałem chwilę, aż kontury przedmiotów wypełniających wnętrze pokoju odzyskają ostrość, i spojrzałem na zapis. Niestety, szary osad, widoczny na powierzchni butów skafandra, pokrywał je zbyt cienką warstwą. Może zespoły neuromatu mogłyby nam dostarczyć jakichś ciekawych informacji. Mały, ruchomy aparacik nie był dość czuły.
Snagg przyglądał mi się chwilę, wreszcie pojąwszy, że nie mam nic do powiedzenia, mruknął coś nieprzyjaźnie i ruszył w stronę umieszczonego pod ekranem pulpitu. Chwilę manewrował przełącznikami, po czym odwrócił się i skierował do wyjścia.
— Włączony — rzucił, przepływając koło mnie.
Poświeciłem reflektorem. Istotnie, rączka głównego kontaktu znajdowała się na czerwonym polu. Komputer w kabinie pracował tak długo, jak długo generatory „Heliosa” dawały energię. Albo zapomniano go wyłączyć, co było mało prawdopodobne, albo też wtedy, kiedy umilkł ostatni agregat, na statku nie pozostał już nikt, kto mógłby to zrobić.
— Tak to wygląda — Snagg odwrócił się i opuścił kabinę.
Podciągnąłem pas analizatora, lokując go z powrotem na plecach i wyszedłem także, trącając krawędź drzwi. Magnetyczna listwa miękko przywarła do framugi. Nie troszcząc się więcej o wizytówki, poszliśmy prosto do końca korytarza, gdzie znajdowały się drzwi do salki nawigacyjnej. Krótki przedsionek prowadził do przestronnego pomieszczenia, służącego jako filmoteka, jadalnia i miejsce narad czy wreszcie spotkań towarzyskich. Kubek w kubek jak nasz klub, na dole. Tyle że bez psychotronu. Półkoliste sklepienie było utkane kolorowymi ekranami.
Lejkowate przejście, odpowiednio szerokie i bez żadnej ścianki czy przegrody, prowadziło do właściwej sterowni. To było coś dla nas. Sufit i ściany ginęły za gąszczem czujników i przewodów. Pośrodku stały dwa stykające się poręczami fotele. Przed nimi, na kształt horyzontu, ciągnął się łukowato szeroki pas zbiorczego ekranu. Jego dolna krawędź przechodziła płynnie w gruszkowate, jakby wyjęte z dwudziestowiecznych filmów futurystycznych pulpity, z miniaturowymi klawiszami. Coś dla nas? Nie tak bardzo. Prawda, że całą przestrzeń kabiny oplatały węzły przewodów i kabli. Ale między nimi a fotelami można było bez trudu przeprowadzić tresowanego słonia.
Zajrzeliśmy do pojemnika, który odbierał zapisane taśmy, wychodzące z zespołu głównego komputera. Był wypełniony niemal do połowy wysokości. W bocznej komorze także znaleźliśmy gruby plik zużytych arkuszy. Robota na dwa dni. Jeśli, oczywiście, kilkuletni brak energii lub coś, co spowodowało ten stan, nie udaremni prób wskrzeszenia informacji, jakie bębny pamięciowe przejęły przed postojem. Tak czy owak nie mogło być mowy o podjęciu jakichkolwiek czynności przed uruchomieniem kilku przynajmniej bloków energetycznych „Heliosa”.
— Wracamy — powiedziałem.
Snagg rzucił mi krótkie spojrzenie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że zachowujemy się inaczej niż zwykle. Nie tylko on. Ja także. Myśląc o czymś, mimo woli szukałem pomocy w ewentualnych analogiach, zastanawiałem się, czy nie należałoby spojrzeć na zagadnienie z jakiegoś innego punktu widzenia, rozpatrzyć możliwości, które nie nasunęły się od razu. Nie, żebym się wahał. Owe rozkojarzenia, jeśli w ogóle można tak to nazwać, nie trwały dłużej niż ułamki sekund. Ale myśl jest szybka.
Mój głośniczek przebudził się nagle i zaszemrał. Wzruszyłem ramionami i skierowałem się w stronę śluzy. Oto skutki przebywania w obcym polu siłowym, zakłócającym równowagę bioprądów. Zresztą w sąsiedztwie statku może się przecież znajdować więcej takich piguł. Nie tak blisko, żeby mogły działać jak tamta, niemal przylepiona do „Heliosa”, ale i nie dość daleko, żeby nie objąć nas zewnętrzną strefą aktywności.
Pracowaliśmy bez przerwy sześć godzin. Automaty przetrząsały porzucony statek, ustawiając wszystkie przełączniki, kontakty i czujniki na pozycjach zerowych. Ta prosta czynność wymagała nowego zaprogramowania maszyn. Zleciliśmy to neuromatowi. Statek kosmiczny ma — lekko licząc — sto tysięcy przekaźników od lampek nocnych do aparatury celowniczej i pulpitu sterowania. Energia wyczerpała się podczas pracy wielu z tych urządzeń. Mogły być wśród nich takie, których uruchomienie spowodowałoby na przykład natychmiastowe wystrzelenie w „Urana” porcji antymaterii. Nie sposób określić, jaki program zainstalowano w aparaturze statku, jeśli w jej zespołach nie pozostało śladu energii.
Automaty sprawdziły jeszcze ciągłość i ekranizację przewodów, stwierdziły prawidłowość obwodów i łączeń, usuwając przy okazji dwie czy trzy drobne usterki, jakie znajduje się zawsze po każdym dłuższym locie. Dopiero teraz można było pomyśleć o przetransportowaniu części zapasów paliwa z energetycznych grodzi „Urana” do zasobników opuszczonej rakiety. Przedtem jeszcze połączyliśmy włazy obu statków korytarzem próżniowym, takim samym jak te, które sterczą z pól startowych każdej stacji kosmicznej. Sprężarki pracowały na maksymalnych obrotach, atmosfera w obu pojazdach wyrównywała się powoli. Odczekaliśmy, aż wskaźnik poboru tlenu ustawi się na zielonym wycinku koła, sprawdziliśmy program automatów celowniczych i pole ostrzału wszystkich naszych jednostek, po czym poszliśmy spać.
Obudziłem się przed oznaczoną godziną. Snagg i Riva spali w najlepsze, pogrążeni w pianolitowych czółnach swoich foteli. Usłyszałem cichy świergot butlera. Ale wbrew temu, co mi sugerował, sen odbiegł mnie na dobre. Zamknąłem oczy i leżałem bez ruchu, wsłuchując się w ciszę próżni, w samotną nieskończoność czasu i dróg, za skorupą statku. Nie czułem zmęczenia. Miałem tylko niejasne wrażenie, że moje życie czy może ta część świadomości, która bezpośrednio nie uczestniczy w żadnym działaniu, wzbogaciły się o coś ważnego, co nie było przewidziane w programach szkolenia inforpolu i z pewnością nie spodobałoby się ich autorom. Co się właściwie stało? Jak dotąd, nic takiego. Mieszkańcy systemu, w którego obszar wtargnęły ziemskie statki, dysponowali aparaturą paraliżującą koordynację psychiczną człowieka. W polu, stymulowanym przez tę aparaturę, ja, facet z Korpusu, mogłem doświadczać emocji, jakich nie doznaje najmniej odporny z ludzików. Strach, zniechęcenie, tęsknota… Słowa z dziewiętnastowiecznych angielskich melodramatów.
Przemknęło mi przez myśl, że Snagg i Riva nie mogli uwierzyć w to, co im powiedziałem.
Leżąc z przymkniętymi oczami, w kabinie, której mrok rozpraszały jedynie pastelowe świetliki czujników, odkryłem nagle, że doznane wczoraj emocje nie były wcale przykre. A raczej nie one same, a fakt, że w ogóle ich doświadczyłem. Nie to, żeby strach czy ten jakiś leniwy błogostan miał mi sprawiać przyjemność. Ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w czasie pobytu w polach, rozprzęgających koordynację centrów nerwowych, sięgnąłem do głębszych, nie odkrytych dotąd pokładów własnej osobowości. Po raz pierwszy w życiu zadałem sobie pytanie, czy pod tą doskonałą maszynerią, precyzyjnie zaprogramowaną przez centralę Korpusu i tysiąckrotnie sprawdzoną w najwyszukańszych sytuacjach, nie kryje się coś więcej jeszcze, do czego nie dotarłem dotychczas, a czego tylko zaledwie dotknąłem, zmieniając na własną rękę pamięć osobistej aparatury.
Mogłem sobie pozwolić na postawienie takiego pytania. Odpowiedź na nie — jeśli, rzecz jasna, potrafiłbym jej sobie udzielić — i tak nie mogła mieć wpływu na spełnienie misji, jaką nam powierzono. Jeśli nawet grunt, na jakim zbudowano maszynerię faceta z Korpusu, był istotnie gruntem nie znanym, to ona sama tak czy owak pracowała bez niespodzianek. Choćby wszystko, co dotychczas przeżyłem, usiłując dotrzeć wczoraj do martwego „Heliosa”, miało być tylko próbką tego, co czeka nas po wylądowaniu. Zrobimy, co do nas należy.
Uniosłem się bezwiednie i szeroko otworzyłem oczy. Co będziemy mogli zrobić, pozbawieni sprzężeń i łączności, nawet w obrębie własnych organizmów? Niewiele… czy nic? A może nie będzie tak źle. Może to właśnie stanie się najsurowszą, najbardziej bezwzględną próbą, jakiej nie udało się dotąd wymyślić naszym specom od szkolenia?
Odezwał się głosik. W bezcieniowych lampach obudziło się nikłe na razie światło. Snagg poruszył się leniwie i wymamrotał jakieś niezrozumiałe zdanie. Z każdą chwilą robiło się jaśniej. Kilka godzin, nazwanych umownie nocą, mieliśmy za sobą.
Zbliżało się południe. W kabinie nawigacyjnej „Heliosa” płonęły wszystkie ekrany. Aparatura pokładowa pracowała bez zakłóceń, jakby statek przed chwilą opuścił halę montażu. Co kilka minut palce Snagga uderzały w klawisze pulpitu. On sam tkwił nieruchomo w jednym z bliźniaczych foteli, głęboko wychylony do przodu. Riva i ja staliśmy z tyłu. Nie wtrącaliśmy się. Od kiedy na ekranie i w głośnikach zaczęły odżywać zapisy zespołów pamięciowych neuromatu i arkuszy pokładowych, nie odezwaliśmy się słowem.
Przejrzeliśmy jeszcze raz meldunki, jakie dotarły do bazy. Do końca, to znaczy do momentu, kiedy Thorns stracił łączność z załogą „Proximy” i usiłował ją odzyskać, wystrzeliwując serię sond. Zapis urywał się na zdaniu, w którym Thorns komunikował, że zmienia orbitę, w nadziei odszukania lepszego pasma odbioru.
Po ostatnim słowie obraz na ekranach rozjarzył się, o tym, że neuromat i kalkulatory pozostawały jeszcze pod prądem, świadczyły tylko skaczące linie, sekundowe rozbłyski, bezładne i nic nie znaczące liczby, wyskakujące w najrozmaitszych punktach tarczy bez najmniejszego sensu. Jedyne, co można było wywnioskować z tych obrazów, to upływ czasu.
Mijały minuty, z minut robiły się godziny. Przyspieszyliśmy, ile się dało, bieg taśmy. Z błysków, cyfr i strzępów linii powstał na ekranie piekielny, filmowy taniec. Coraz częściej odruchowo przecierałem palcami powieki, pod którymi zbudził się ostry, kłujący ból.
Nagle, bez żadnego przejścia obraz złagodniał. Snagg błyskawicznym ruchem zmienił prędkość przesuwu taśmy. Głośnik zaskrzeczał niemiłosiernie, następnie milczał chwilę, po czym odezwał się obcy, męski głos.
— Odbiór! Odbiór! Tu Areg. Tu Areg. Woła „Helios”. Odbiór!
Riva mruknął coś i posłał Snaggowi znaczące spojrzenie. Mnie również uderzyła archaiczna forma tego wywołania, sprzeczna z obowiązującym kodem.
Raptem z głośnika buchnął krzyk, a raczej zmieszane krzyki wielu ludzi. Coś, co ich tak wzburzyło, nie rozgrywało się na pokładzie. Nie na pokładzie. Ciągły, przerywany trzask, znany nam aż za dobrze. Taki efekt daje fotonowa seria. Głos kobiety. Wysoki, spazmatyczny, przechodzący niemal w wycie. Śmiech.
W tym momencie poczułem ból. Pojąłem, że zaciskam szczęki. Przez moje plecy przewędrował rój małych, zimnych mrówek.
— Daj go tutaj, Bons! — zabrzmiał czyjś głos na pierwszym planie, głusząc krzyki innych. Znowu ten przeciągły trzask. — Krosvitz! Krosvitz! Z tyłu! — wyszczekał głośnik. Mrówki na moich plecach przyspieszyły. Poznałem głos Thorn — sa.
— Odbiór! — To wołał Areg. — Odbiór! Jestem sam na pokładzie. Jestem sam…
W tym momencie powtórzyła się seria, ale znacznie bliżej, jakby strzelano tuż przy mikrofonie. Z głośnika dobiegł potworny zgrzyt, od którego załomotało mi pod czaszką, jakbym wsadził głowę między bieguny nuklearnego wibratora. Raptem wszystko ucichło.
Przez ekran przewijały się spokojnie zapisy czynności Arega, jakie wykonywał po tej krótkiej — nazwijmy to tak — transmisji z globu. Przez kilka godzin wszystkimi możliwymi sposobami wywoływał bazę na powierzchni, jeśli w ogóle zdążyli tam coś zbudować. Potem wyłączył aparaturę. Dłuższą chwilę nie robił nic. Wreszcie wziął małą rakietkę, uzbrojoną w jeden miotacz laserowy, ostatnią, jaka znajdowała się na pokładzie, i poleciał. Przedtem zaprogramował orbitę „Heliosa” i nadajnik namiarowy statku.
Minęło kilkanaście godzin, od kiedy uruchomiliśmy aparaturę zainstalowaną w głównej kabinie wskrzeszonego statku. Bez przerwy odtwarzaliśmy dane, których już nie było, przepuszczając zapisy z maksymalnym przyspieszeniem. Licznik wskazywał, że do odlotu Arega minęły nie miesiące już, ale lata.
Jeszcze raz mignął normalny obraz na ekranie kontrolnym. Cofnęliśmy zapis.
Miejsce Arega zajął Thorns. Zachowywał się co najmniej dziwnie. Robił coś przy zespole diagnostycznym. Następnie kilkanaście godzin leżał bez ruchu w fotelu. Potem wstał i poszedł do łazienki, waląc się po drodze na projektor, który nie działał zresztą do tej pory. Pół godziny później otworzył ogień. Wszystkie baterie laserowe, wyrzutnie, miotacz antyprotonów. Ekran rejestrujący ciągłą kanonadę gasł powoli z upływem czasu, on jednak nie zrobił nic, żeby powstrzymać to piekło, które rozpętał w promieniu wieluset kilometrów od „Heliosa”. Trwało to tak długo, aż światełka czujników zmatowiały i zgasły, bęben podający taśmę do zespołu pamięciowego zamarł w bezruchu i nastała martwa, niema noc.