Rozdział 2 Budorus

Czy ludzie pamiętali? Owszem. Tak jak się pamięta o wielu rzeczach, które kiedyś wydawały się ważne, nawet bardzo ważne, ale o których wiadomo, że nigdy już nie sprawią kłopotów. Najwyżej historykom. Sześć lat to więcej niż mogłoby się wydawać. Nawet jeśli chodzi o kogoś, kto zginął kilka świetlnych lat od domu.

Kontaktów z istotami technologicznymi w Galaktyce szukaliśmy, jeśli się nie mylę, już w dziewiętnastym wieku. W dwudziestym zaczęto wysyłać w kosmos specjalnie opracowane sygnały matematyczne. Przy użyciu prymitywnych nadajników. Co zresztą nie miało nic do rzeczy. Jeśli się sonduje oceany, to prędzej czy później trafi się na rybę. Rachunek prawdopodobieństwa.

Sto lat temu radioteleskopy na Lunie odebrały pierwsze sygnały, co do których nikt nie mógł mieć wątpliwości. Wszystkie komputery potwierdzały, że nie pochodzą ze źródeł naturalnych. Ale nie była to odpowiedź. Nie były to nawet sygnały w potocznym rozumieniu tego słowa. Żadnego symbolu, pasma znaczeniowego, żadnej matematyki. Dwudziestowieczni astrofizycy potraktowaliby je jako nowy typ promieniowania gwiezdnego. Ale i najczulsze współczesne analizatory teraz, po kilkudziesięciu latach badań, wyrzucały na tablice wyników jedno zero po drugim.

Co zrobił człowiek? To, co zawsze w swojej historii. Najpierw powiedział, że trzeba tam polecieć. Potem pośmiał się trochę i stwierdził, że jak świat światem nikt nie wymyślił czegoś równie głupiego. Następnie doszedł do wniosku, że rzecz jest ciekawa, nawet pasjonująca, szkoda tylko, że całkowicie nierealna. Po czym, oczywiście, poleciał.

Dwudziestego czwartego lipca dwa tysiące sto dwudziestego dziewiątego roku z bazy w Archimedesie wystartowało pięcioro ludzi. Mniej więcej dziesięć lat wcześniej udało się grupie Amalsona zastosować strumieniowe świece tachjonowe do podróży kosmicznych. Dzięki temu monitor mógł liczyć na stałą łączność z bazą. Największe opóźnienie, w ostatniej fazie lotu, nie miało przekroczyć kilku dni. Statek osiągnął szybkość podróżną czwartego stopnia. Lot powinien był trwać niespełna sześć lat.

I nie trwał dłużej. W trzydziestym piątym roku monitor uruchomił silniki hamujące nad drugim satelitą trzeciej planety Alfy, gdzie zgodnie z programem miała powstać pierwsza baza eksploracyjna. To była ostatnia wiadomość, jaka dotarła do bazy. Czekano spokojnie kilka dni. Potem opublikowano komunikat. Okrągły rok obowiązywała cisza radiowa w pasmach, w jakich możliwe było nawiązanie łączności. I to właściwie wszystko. Na całej kuli ziemskiej zorganizowano wieczornice żałobne, w czasie których ten i ów uczony miał okazję napomknąć, że od początku sprzeciwiał się wyprawie. W drugą rocznicę utraty łączności z monitorem rozstrzygnięto konkurs na pomnik. W trzecią poproszono Hissa, żeby dokonał uroczystego odsłonięcia. Pomnik stanął na grani Everestu. Kamienna, stylizowana dłoń, wkomponowana w skały, wyciągająca ku gwiazdom pięć smukłych palców, w tragicznym wołaniu o przyjaźń. Pod każdym z palców wypalono w bazalcie nazwisko. Siąść i płakać. Nie pozostało zresztą nic innego. Bo o następnych wyprawach nikt jakoś nie wspominał.

Wysłuchaliśmy na stojąco wszystkiego, co Hiss miał do powiedzenia na temat monitora i jego załogi. Mówił przyciszonym głosem, jakby do siebie, wpatrując się w czerwone światełko, pulsujące bez przerwy w plastykowym jądrze Trzeciej. Chwilami zdawało się, że zapomniał, gdzie jest i kto go słucha. Nie powiedział nic ponad to, o czym wiedziało każde dziecko. Do pewnego momentu.

Przeszedł właśnie do ostatniego radiogramu nadanego z pokładu monitora.

— Jak wiecie, zapis urywa się dwudziestego lipca trzydziestego piątego roku. Teksty radiogramów dostaniecie po odprawie — wskazał ręką kąt sali, gdzie na podłużnym stoliku leżał stos podręcznych analizatorów. — Proszę, żebyście zapamiętali każde słowo, jakie tam padło. Od dwunastego lipca. Trzeciego sierpnia — ciągnął tym samym monotonnym głosem — a więc trzy tygodnie po zerwaniu łączności, wystartowała z rejonu naszej bazy ekspedycja ratunkowa…

Co powiedziałem? Że po zaginięciu monitora nikt już nie zająknął się na temat dalszych wypraw? Otóż to. Wysłali dwa statki. Na każdym z nich było dwanaście osób. Tym dwunastym, w jednej i drugiej załodze, był ktoś od nas, z Korpusu. Resztę stanowili młodzi specjaliści, wybrani z obsługi baz planetarnych. Nie zająknęli się, rzeczywiście. Ale nie o planowanej ekspedycji. O tym, że ją wysłali. I wiem nawet, dlaczego. Śmierć człowieka była ceną nie mieszczącą się w kategoriach wartości naszych współczesnych. Zagłada monitora i jego pięcioosobowej załogi stała się powszechną tragedią. Wysłanie dalszych dwudziestu czterech Ziemian na prawdopodobną zgubę mogło wywołać szok o trudnych do przewidzenia reperkusjach społecznych. Takie już jest to nasze milutkie stulecie.

Od dawna panowało wśród specjalistów przekonanie, że ze wszelkich prób nawiązania bezpośrednich kontaktów z mieszkańcami kosmosu trzeba wyłączyć automaty. Nie można się od nich spodziewać niczego ponad to, co przewidziano w ich programach. A jak zaprogramować sposób postępowania martwego urządzenia na wypadek zetknięcia z istotą technologiczną, która dajmy na to jest zbudowana z substancji niebiałkowej, ma kształt orchidei, fruwa, emituje ultradźwięki i wybucha w zetknięciu z tlenem? A przecież wszystko to zamyka się w kręgu pojęć znanych, z naszego świata. Poza nim muszą istnieć rasy niepodobne do niczego. Każdy kontakt tych istot z ziemskim automatem groziłby nieobliczalną w skutkach katastrofą. Zgoda. A jednak dałbym sobie rękę uciąć, że na wieść o planowanej wyprawie ratunkowej ogromna większość ludzi podniosłaby głośny krzyk, opowiadając się za wysłaniem maszyn. Automatów. Do tego nie wolno było dopuścić. Pozostało zatem albo schować głowę w piasek i udawać, że nic się nie stało, albo też…

Pierwsze było wygodne. Na krótką metę. Jeżeli bowiem ci z układu Alfy celowo i świadomie zniszczyli ziemski pojazd, to czy w takim razie prędzej czy później nie należało oczekiwać z ich strony jeszcze zabawniejszych niespodzianek?

Hiss, rzecz jasna, nie pisnął słówkiem o powodach, dla których druga wyprawa wystartowała w najgłębszej konspiracji. Podawał fakty.

A fakty były bardziej niż złe. Dziewiątego sierpnia, dokładnie trzy tygodnie temu, obydwa statki ekspedycji ratunkowej weszły na orbitę satelity Trzeciej. O godzinie dwunastej w południe, czasu bazy, Thorns, dowódca „Heliosa” przesłał meldunek, w którym informował, że pozostaje na orbicie stacjonarnej. Równocześnie drugi statek, „Proxima”, przystąpił do manewrów poprzedzających lądowanie. Sześć minut później załogi straciły łączność. Przeszło dwie godziny Thorns nie ruszał statku z orbity, powtarzając sygnały kodu wywoławczego. Wystrzelił kilka sond, z którymi stracił łączność natychmiast po opuszczeniu przez nie pola bezpośredniej obserwacji. Następnie zameldował, że zmienia orbitę w nadziei odszukania lepszego pasma odbioru.

I na tym wszystko się skończyło. Do bazy nie dotarł już nie tylko strzęp meldunku, ale choćby jeden dźwięk automatycznych nadajników pomiarowych. Miały podawać pozycje statków, gdyby nawet na ich pokładach nie było już jednego żywego człowieka. Ten i ów z grona specjalistów pomyślał może wtedy, że zamiast uszczęśliwiać jednym facetem z Korpusu każdą załogę, trzeba było od razu wysłać ekipę inforpolu.

Co do mnie, byłem tego samego zdania. Nasza misja teraz mogła mieć tylko jeden epilog. Dwadzieścia dziewięć trupów to trochę za wiele. Człowiek nie pozwoli zabijać się bezkarnie. Także przez mieszkańców najdalszych planet Galaktyki. Nawet, jeśli przybywa do nich jako nieproszony i być może mało atrakcyjny gość.

Ale Hiss miał złudzenia. To znaczy usiłował nam wmówić, że je ma. Roztoczył przed nami kuszącą wizję kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Mądrą i dobroduszną. Nie marzącą o niczym, tylko o odrobinie ciepła ze strony mieszkańców Ziemi. Cała Trzecia Alfy pogrążona jest teraz w żałobie. Siedzą i zapłakują się na śmierć. Bo okazało się, że w statkach, które zniszczyły automaty strażnicze ich stacji satelitarnych, byli ludzie.

W ustach Hissa brzmiało to oczywiście inaczej. Niemniej istotny sens jego wystąpienia był aż nadto jasny.

— Zadanie pierwsze — mówił, wodząc po nas beznamiętnym spojrzeniem — kontakt. Równolegle próby odnalezienia i ewakuacji trzech pierwszych załóg W razie trudności — demonstracja naszych środków. Najlepiej rozwalcie jakąś planetoidę czy skrajnego satelitę. Antymaterią. Zostawcie im trochę czasu do namysłu. Potem dopiero… — urwał.

Wiedzieliśmy, co potem. Nie zapomną nas tak szybko. I dwa razy pomyślą, zanim kiedykolwiek podejmą akcję przeciw ziemskim statkom. Chociażby nam samym miało się nie udać.

Nie wspomniał słowem, że mamy tam lecieć. Po co? To było jasne od chwili, kiedy przekroczyliśmy próg dyspozytorni. Wydawało mi się tylko, że jest nas tu trochę za dużo. Tym jednak nie zamierzałem zaprzątać sobie głowy.

— Tak to wygląda — kończył Hiss. — Statki zobaczycie jutro, przed startem. Dziś przeczytajcie radiogramy i odpocznijcie. Lot potrwa około sześciu lat w jedną stronę. Na miejscu zabawicie, powiedzmy, sześć miesięcy. Razem około półtora roku biologicznego. Podróż, oczywiście, w hibernacji. Są pytania?

Chwilę trwała cisza, Przerwał ją Riva.

— Polecimy jednym statkiem? Wszyscy? — spytał niedbałym tonem, jakby dopełniał formalności.

— O szczegółach dowiecie się jutro — powtórzył Hiss. — To wszystko? Twarz Jeusa wygładziła się w przelotnym uśmiechu. Zrobił kilka kroków w stronę Rivy i obejrzał go od stóp do czubka głowy. Z miną ogrodnika, któremu pokazano groch wielkości śliwki. Sam miał dobre dwa metry. Ale kombinezon tkwił na nim jak naciągnięty na tyczkę od tego grochu. Przemknęło mi przez myśl, czy mu to trochę nie pomogło. Tak długo zastanawiali się, co z nim zrobić, aż został komendantem największej bazy inforpolu. Jedynej zastrzeżonej dla akcji.

— Mogę tylko powiedzieć — odezwał się scenicznym basem — że dostaniecie wszystko, czym dysponujemy. Teraz zaprowadzę was do kabin. Pogadamy jutro.

Przydzielono mi jeden z pokoi przylegających do dyspozytorni. Były tu punktowe światła, wygodna leżanka, fotele z pulpitami, podręczny komputer i komplet kalkulatorów. Nawet umywalnia ze zwykłą wodą. Można się było przyzwyczaić. Gdyby, oczywiście, zostawili na to trochę czasu.

Zjadłem, co znalazłem w bufecie i zabrałem się do tych radiogramów. Nie było tam nic, o czym bym nie wiedział. Nie kończące się kolumny raportów dotyczących promieniowania, nasłuchów, temperatury, namiarów, analiz widmowych i miliona innych obserwacji, poczynionych przez załogę wyprawy kontaktowej. Niemal równie obszerne przekazy automatów o stanie zdrowia załogi i warunkach lotu. Wreszcie zarejestrowane rozmowy całej piątki od chwili startu. Pękata księga. Bez końca. Dosłownie.

Przebiegłem ją wzrokiem i wróciłem do miejsca, gdzie zaczynał się ostatni zapis. Wdusiłem klawisz magnetofonu.

— Uwaga, Ner — to był głos Toritha — zero i zero.

Moment, kiedy monitor zaczął schodzić z orbity. Za pół godziny mieli lądować.

— Dobra, Torith — ucieszył się Notti. — Dawaj współrzędne. Nic nie widzę na tym ekranie.

— Zero i zero, jeden — zameldował Torith.

— Więcej tlenu — głos Ann.

— Zero i zero, dwa. Naprowadzali statek w korytarz.

— Zero i zero, trzy.

— Tak trzymaj.

— Tam są jakieś cholerne góry — zauważył Notti.

— Zero i zero, cztery.

— Stop dysze — rzucił Ner.

Hamowali już. Moment, który nigdy nie należy do najprzyjemniejszych.

— Zero i zero, pięć — Torith. Jego głos brzmiał o odcień mniej spokojnie.

— Co jest — mruknął Ner. — Jak dysze?

— Bez ciągu — odpowiedział natychmiast Notti.

— Więcej tlenu — przypominała Ann.

— Zero i zero, sześć — wyrzucił Torith.

— Kontra na osi! — głos Nera zabrzmiał niemal piskliwie.

— Czwórka na osi! — wyksztusił Notti.

— Zero i zero, cztery — doniósł Torith.

Pomyślałem, że dowódca wyprawy, Ner, ociera sobie teraz ukradkiem pot z czoła.

— Zróbcie coś z tą czwórką — mruknęła Bistra.

— Jeszcze chwileczkę — powiedział Notti.

— Zero i zero, pięć — krzyk Toritha.

— Przeciążenie? — spytał natychmiast Ner. Nie doczekał się odpowiedzi.

— Zero i zero, sześć!

— Kontra!

— Straciłem… — zaczął piskliwym głosem Torith.


Co takiego mógł stracić? Łączność? Jeszcze była. Chyba że jego pulpit komunikacyjny coś już awizował. Namiar korytarza? Byłby to pierwszy wypadek w historii astronawigacji. Tachdarowy obraz lądowiska? Może. Szansę na to, żeby się dowiedzieć, o co chodziło naprawdę, równały się praktycznie zeru. To „straciłem…” było ostatnim słowem, jakie dotarło z pokładu monitora do bazy w Budorusie.

W pokoju zrobiło się chłodno. Wstałem i przesunąłem rączkę klimatyzatora. Następnie wróciłem do stolika, odsunąłem nogą fotel i zapatrzyłem się w czarny ekran analizatora. Jego mikroskopijny głośniczek w dalszym ciągu odtwarzał szumy, dobiegające z kosmosu, z miejsca, gdzie jeszcze dwie minuty temu rozmawiali ludzie. Postałem tak chwilę, po czym wyłączyłem aparacik. Zamarł z cichym miauknięciem, jak przegrzany żyrobus dla lalek.

Zrzuciłem skafander, rozebrałem się do rosołu, wziąłem drugi aparat z zakodowanymi meldunkami ekspedycji ratunkowej i poszedłem z tym na leżankę.

Wysłuchałem wszystkiego skrupulatnie. Od początku do końca. Nie stałem się jednak dzięki temu ani odrobinę mądrzejszy. Monitor miał przynajmniej awarię automatów sterowniczych czy hamujących. Jeśli to była awaria. W każdym razie schodził z kursu. W raportach z „Proximy” i „Heliosa” nie było wzmianki o najdrobniejszej niezgodności z programem lotu. Z płaszczyzny ekliptyki wyszli za orbitę Jowisza. Zaraz potem zapadli w hibernację. Obudzili się na wysokości Piątej układu Alfy. Bez przeszkód weszli na orbitę drugiego satelity Trzeciej. Przesiedzieli tam dwa dni, cierpliwie nasłuchując. Zrobili wszystko, co można było zrobić. Ostatni meldunek był równie spokojny jak wszystkie poprzednie. Sprawdzili współrzędne, sygnalizację alarmową, kilka wariantów awaryjnej łączności. Przeszli na orbitę stacjonarną. Leger uruchomił dysze hamujące i przystąpił do wstępnych manewrów lądowania. Przebiegały pomyślnie. Po prostu normalnie. Pierwsze dwie minuty. Po ich upływie, nagle, bez jednego sygnału ostrzegawczego, w ogóle bez żadnego możliwego powodu stracili łączność. Jakby między jednym a drugim statkiem zapadł metalowy ekran.

Pokładowa aparatura „Heliosa” urządziła istną kocią muzykę. Każdy najmniejszy automat sygnalizował alarm. Thorns, dowódca statku, nie zaniedbał niczego. Był z nim Krosvitz, z Korpusu. Przeszli jeden po drugim systemy awaryjne. Równocześnie wysłali w równych odstępach sześć sond komunikacyjnych, na zmienne orbity. Wszystko z tym samym skutkiem. To znaczy żadnym. Minutę po starcie sondy, ile ich było, przestawały przekazywać nie tylko wizję, ale i fonię. Jakby je ktoś wyłapał do wielkiego worka, pełnego ołowianych pieniążków. Odczekali jakiś czas. Wreszcie Thorns zameldował, że przechodzi na ciaśniejszą orbitę i będzie zmieniał pozycję. Liczył na znalezienie jakiegoś korytarza radiowego w nieprzenikliwym, jak się zdawało, polu, otaczającym satelitę.

Ostatnie jego słowa, zapisane w bazie brzmiały:

— W porządku, Areg. Uważaj na…

Pierwsze zdanie odnosiło się do współrzędnych. Drugie… No tak.

Obydwa zapisy przeszły, rzecz jasna, komplet testów interpretacyjnych. Analizowano każdą sekundową zmianę poziomu, każdy najdrobniejszy dźwięk. W programy komputerów wbudowano wszystko, co tylko zdołali wymyśleć najwięksi fantaści z grona specjalistów. Trwało to bite dwa tygodnie. Sześć dni temu pogodzono się wreszcie z nieustannie wracającym wynikiem. Zero. Uwzględniając znane czynniki lotu żaden z największych ziemskich kompleksów obliczeniowych nie potrafił podać hipotetycznej przyczyny katastrofy.

Zamknąłem aparacik, zgasiłem światło i wyciągnąłem się na leżance. Nie byłem śpiący. Podłożyłem łokcie pod głowę i leżałem bez ruchu. Jutro o tej porze będę zasypiał w kabinie rakiety. Mając pod fotelem kilka pokładów, pełnych sond laserowych, baterii kwarkowych, latających maszyn wyposażonych we wszelkiego rodzaju miotacze, akceleratory antyprotonów i licho wie, co jeszcze. Nie powiem, żeby mnie to bawiło. Już teraz. Wolałem nie myśleć, co będzie tam. Choćby Hiss opowiedział jeszcze tysiąc bajeczek o „przypadkowym nieszczęściu”, kontakcie i supercywilizacji z Alfy. Rozwalili przecież trzy statki słabo uzbrojone i z pewnością nie szukające zaczepki.

Że akurat mnie pierwszemu w historii Korpusu Informacyjnego przypadnie misja, do jakiej w gruncie rzeczy byliśmy powołani? Cóż, skoro dotychczas nic takiego się nie zdarzyło. Ktoś kiedyś musiał być tym pierwszym. Zresztą, nie lecę sam.

Przyszedł mi na myśl Uster. Już w czasie rozmowy z Itią zastanowiły mnie daty. I miałem rację. Poleciał z Leferem, na „Proximie”. Głupio byłoby wrócić i powiedzieć Itii, że…

Ale dlaczego ja właśnie miałbym wrócić?

Itia… Przypomniałem sobie, jak była ubrana wczoraj. Jej włosy. Pokój pełen pogodnego światła. I to, jak bawiła się szklaneczką z musującym płynem.

Uśmiechnąłem się do siebie i zasnąłem.


Zbudziłem się o siódmej, czasu miejscowego. Umyłem się, spakowałem radiogramy i poćwiczyłem szczęki na kostce koncentratu. Kiedy jadłem, przyszedł technik z obsługi. Miał na nosie staroświeckie okulary z dymnymi szkłami. Jakby wracał z obserwatorium.

Nie należał do rozmownych. Obejrzał mnie całego, poruszając przy tym bezgłośnie wargami. Wyszedł w końcu, ale tylko na chwilę. Wrócił z własnym zestawem diagnostycznym. Nigdy nie widziałem czegoś równie cudacznego. Obchodził się z tym jak alpinista z ulubionym prymusem. Sprawdził sprzężenia, wymienił jakiś drobiazg w butlerze. Miałem wrażenie, że przeszkadza mu we mnie wszystko, co nie jest mechanizmem.

Kiedy wreszcie skończył, wezwano mnie do dyspozytorni. Czekał tu już Snagg. Spotykałem go czasem w klubie. Razem kończyliśmy ostatni kurs Korpusu.

Kilka sekund po mnie wszedł Riva. Stanęliśmy koło układu planetarnego Alfy. Nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi jego orbitom, maźniętym w przestrzeni błyszczącymi nitkami. I nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Chwilę potem przyszedł Jeus. Wydawał się jeszcze bardziej chudy niż wczoraj. I nie patrzył nam w oczy. Spytał, czy przesłuchaliśmy radiogramy i nie czekając na odpowiedź ruszył ku drzwiom.

Poszliśmy za nim. Najbliższym szybem wyjechaliśmy na drugi poziom. Alarmowy. Stąd przeszliśmy pochylnią transportową bezpośrednio na pole startowe. Przezroczysta kopuła wieży była tak przezroczysta, że musiałem jej dotknąć palcem. Stała tam naprawdę. Tuż pod wieżą, w odległości dosłownie pięciu kroków, wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter trzy popielate cygara. Wyglądały solidnie. Za sześć lat mieliśmy ujrzeć z ich kabin świat innego słońca. Pokazać mu, co potrafimy. Może nawet wrócić tutaj, na ścięty szczyt niewielkiego, stożkowatego wzgórza w Budorusie, które kryło w swym bazaltowym brzuchu główną bazę inforpolu. Każda z rakiet nosiła emblemat Korpusu, wytrawiony u nasady dysz. Poza tym wzdłuż całego kadłuba środkowej ciągnęły się wielkie litery, tworzące nazwę „Uran”. Dwie pozostałe miały ledwo widoczne napisy: „Kwark” oraz „Merkury”.

Automat śluzowy sprawdził skafandry. Były w porządku. Podeszliśmy bliżej włazu. Jeus odchrząknął i przygarbił się jeszcze trochę. Wodził nieprzytomnym spojrzeniem po czubkach naszych butów. Zanosiło się na dłuższą mówkę.

— Dowódcą ekipy jest Thaal — wymamrotał.

Nie poruszyłem się. Równie dobrze mogli wyznaczyć któregoś z dwóch pozostałych.

— Leci was trzech — ciągnął Jeus, nieco jaśniejszym głosem. — Rivai Snagg. Kabina „Urana” została całkowicie zaadaptowana dla załogi trzyosobowej. Poza statkiem dowodzenia macie dwa pojazdy tego samego typu, sterowane przez automaty. Ich ośrodki dyspozycyjne są sprzężone z waszym. W razie konfliktu starajcie się w pierwszej kolejności manewrować statkami satelitarnymi. Wyposażenie kontaktowe. Podwójny komplet sond komunikacyjnych i laserowych. Zestaw pojazdów standardowy. Szczegółowe dane będą wam przekazane przez pokładowe datory w czasie hibernacji. To wszystko.

Wyprostował się. Jego wzrok podniósł się odrobinkę. Gdzieś do wysokości naszych pasów. Można powiedzieć, że poweselał.

Skinąłem głową i odwróciłem się do włazu. Przepuścili mnie pierwszego. Zrobiłem kilka kroków w stronę trapu. Na moment przystanąłem i rozejrzałem się. Nad Budorusem zaczynał się drugi tydzień dnia. Słońce stało niemal w zenicie. Na południowym krańcu widnokręgu majaczyły postrzępione szczyty Kaukazu. Jakby ktoś zaznaczył kontury lądu czarnym, cieniutkim wężykiem. Między burozłotą pustynią i granatowym firmamentem, powleczonym złotą mgiełką, tak jasną, że niemal białą. Nie była to oczywiście prawdziwa mgła. Na wschodzie, bliżej, Alpy. Na północy, niewidoczny stąd, krater Arystotelesa. Ze swoimi bazami i ich uczoną załogą. Miną jeszcze doby, zanim Budorus i wszystko, co go otacza, pogrąży się w księżycowej nocy. Będziemy wtedy za orbitą. Transplutona. A nawet za apheliami komet.

Przeszedłem trap. Wszedłem do kabiny i zająłem środkowy fotel, przed głównym ekranem i pulpitem neuromatu. Kiedy się obejrzałem, Snagg i Riva siedzieli już koło mnie.

Kazałem sprawdzić zespoły. Chwilę wsłuchiwałem się w śpiewne meldunki automatów i spokojne głosy ludzi. Ciekaw byłem, dlaczego Jeus nie wspomniał o trzech pozostałych. Sześciu nas ściągnęli z centrali. Może zmienili plany w ostatniej chwili? Było to mało prawdopodobne. Ale niech się tamci martwią.

Wystartowaliśmy punkt dwunasta. Dwie godziny później urządziliśmy totalną kanonadę. Widok musiał być piękny dla kogoś, kto przyglądałby się z zewnątrz. Miałby co opowiadać. Gdyby jakimś cudem przeżył.

Automaty celownicze działały bez zarzutu. Tak samo generatory energii. W ogóle wszystko działało. Ale coś trzeba było robić. W hibernację mieliśmy wejść dopiero po opuszczeniu płaszczyzny ekliptyki. Za orbitą Jowisza.

Nastąpiło to pod koniec trzeciego tygodnia podróży. Teraz dopiero statek zaczął się rozpędzać do szybkości podróżnej. My tkwiliśmy już w pianolitowych kokonach, pogrążeni w najgłębszym śnie. Do pobudki zostało trochę czasu. Niewiele ponad sześć lat.


W programie był błąd. Albo w czasie, kiedy spaliśmy, nastąpiła awaria któregoś z zespołów. Automaty niczego nie sygnalizowały. Wokół nas była próżnia. Ekrany czyste jak próbki granatowoczarnej farby. Czujniki wszystkie na swoich miejscach. Równe rzędy białych i zielonych światełek na pulpitach.

A jednak wyszliśmy z hibernacji w sposób przewidziany dla sytuacji alarmowych. Bez adaptacji. I od razu musieliśmy wziąć się do roboty. Przede wszystkim stwierdziliśmy, że we śnie nie dowiedzieliśmy się niczego. Nawaliły teledatory. Trzeba było pytać automaty. Na gwałt przygotowywaliśmy programy. Nie było sekundy do stracenia. Za kilka dni mieliśmy wejść w pole grawitacyjne Trzeciej. Do tego czasu baza nie odbierze nawet naszych meldunków. Nie mówiąc już o odpowiedzi. Wykorzystanie tachjonów do komunikacji międzygwiezdnej zmniejszyło opóźnienia z lat do tygodni. Byliśmy w sąsiedztwie najbliższego ze słońc. Jednak przecież te półtora parseka.


Podchodziliśmy spiralnym torem do drugiego satelity. Jak dotąd nic się nie działo. Przechwyciliśmy silne sygnały radiowe. Ale bez związków znaczeniowych. Przynajmniej takich, żeby mogły je rozszyfrować nasze analizatory. Za kilka minut znajdziemy się na orbicie.

Raptem, w ułamku sekundy, cała kabina rozjęczała się sygnałami alarmu. W pulpicie zapłonęły ostre światła. Przez pancerz statku przebiegło drżenie. Rzuciłem się do neuromatu. Jego ekran był ciemny. Musiałem postępować tak, jakby zawiodło całe automatyczne sterowanie. Zablokowałem sprzężenie neuromatu. Sam przejąłem stery. Rivie kazałem zająć się „Merkurym”. Snagg miał zdalnie pilotować „Kwarka”. Natychmiast wysunął statek do przodu, żeby nie wpakować „Urana” pod jego dysze. Riva zrobił to samo. Szliśmy szykiem stożkowym. Nie spuszczałem wzroku z ekranu tachdaru. Jedynego, na jaki można było jeszcze liczyć. Ukazała się iskierka. W ułamku sekundy urosła do rozmiarów płonącej kropli. W tym samym momencie przestrzeń przed nami zmieniła się w morze ognia. Riva otworzył ogień. Miotacz „Merkurego” strzelił w kierunku obiektu ładunkiem antyprotonów. Nie było poprawek. Ekran ściemniał na chwilę, a kiedy odzyskał kolor rozjaśnionego granatu, nie dostrzegliśmy na nim śladu jakichś iskier ani kropelek. Co to było? Meteor? Pocisk?

Alarm. W polu widzenia trzy obiekty. Nie meteory. Statki. Nawet podobne do naszych. Zbliżały się po stycznej, dzięki czemu mogliśmy je obejrzeć.

Snagg i Riva przystąpili do akcji. Zobaczyłem, jak satelitarne rakiety odwracają ciężkie łby, pokonując przeciążenia zabójcze dla każdej żywej istoty i rozbiegają się na boki. Usłyszałem sygnały wywoławcze. Krótkie serie liczb. Ale tamci znajdowali się już w polu rażenia baterii laserowych. I nie odpowiadali. Zanim zdążyłem pomyśleć, że nie czas teraz bawić się w parlamentariuszy, dostrzegłem najcieńsze nitki złota, które na mgnienie połączyły lasery „Merkurego” ze środkowym statkiem obcego klucza. Zaraz ześliznęły się w stronę dwu pozostałych. Jeszcze moment i w miejscu, gdzie przed chwilą ciemniały smukłe korpusy rakiet, wy — kwitły trzy chmury ognia. Pole wokół nas było znowu czyste.

Kilkanaście minut pozostawaliśmy na orbicie. Sprawdziłem zużycie energii i wyrównałem pracę stosu. Wszystkie zespoły neuromatu pracowały jakby nigdy nic. Kazałem powtórzyć meldunki, jakie w czasie starcia poszły w kierunku bazy. Były precyzyjne i układały się w logiczną całość. Ścieśniliśmy orbitę i po upływie dalszych kilkunastu minut uruchomiliśmy dysze hamownic. Nagle Snagg zameldował, że automatyczny pilot „Kwarka” utracił sprzężenie z neuromatem. Chwilę później ujrzeliśmy w iluminatorach dziób statku. Zachowywał się tak, jakby przechodził do szyku bojowego. Przyspieszył. Niemal straciliśmy go z oczu. Raptem zaczął zataczać ostry łuk. Tak ostry, że nie sądziłem, aby przy tej szybkości w ogóle było to możliwe. Dobra rakieta. Za dobra. Ustawiła się na wprost nas, nieco bokiem. Snagg od dłuższej chwili szarpał raz za razem dźwignię blokady. Z równym skutkiem mógł zabawiać się zapalniczką. „Kwark” najwyraźniej manewrował pod wpływem automatów celowniczych. Ale nie było w co celować. Poza nami.

Żaden z nas nie odezwał się słówkiem. Od momentu przebudzenia nasze umysły pracowały jak najczulsze stacje obliczeniowe. Szybko i precyzyjnie. Reakcje następowały jedna po drugiej, za każdym razem jedyne, jakich wymagała sytuacja. Nie czułem nawet chłodu w koniuszkach palców. Nie czułem nic.

I teraz byłem spokojny, przyciskając spust miotacza antymaterii. „Kwark” był za dobrze uzbrojonym statkiem, aby próbować zabawy z laserami.

Zniknął w ułamku sekundy, pozostawiając utrzymujące się w próżni światło. W następnej chwili zablokowaliśmy jego sprzężenia z neuromatem. Coś się zmieniło. Mieliśmy już tylko dwa statki. Automaty zachowywały się przez chwilę jak zdezorientowane. Trzeba im było zapewnić równowagę w nowej sytuacji.

Równolegle przez cały czas rozwijaliśmy operację lądowania. Tachdar określił już pole na powierzchni satelity. Weszliśmy w korytarz z dokładnością do centymetrów. Dziesięć minut później kratownice „Urana” dotknęły gruntu.


Odczekaliśmy trzydzieści sekund. Cisza. Oba statki stały mocno, bez drgnienia. Podłoże musiało być skaliste. Przeprowadziliśmy krótkie pomiary. Atmosfera jak na zamówienie. Radioaktywność praktycznie żadna. Temperatura wysoka, ale w normie.

Zostawiliśmy automaty w pozycji pogotowia startowego. W kabinie „Urana” miał czekać Riva. Snagg i ja zeszliśmy na ląd. Klapa transportowa „Merkurego” stała już otworem. Po chwili ukazał się w niej płaski łeb „Phobosa”. Ten najcięższy z naszych poduszkowców był niemal tak uzbrojony jak jego macierzysty statek. Wypełzał teraz na miałki piasek, zalegający lądowisko.

Jazda trwała niespodziewanie krótko. Za pierwszą wyższą wydmą, w piaszczystym siodle ukazał się nagle wielki, cudaczny pojazd. Przypominał staroświecką barkę. Albo stodołę. Stanęliśmy. Zbliżył się do nas na odległość czterystu metrów i zatrzymał się również. Z jego wnętrza trysnęły jak race, wyrzucone we wszystkich kierunkach naraz, jajowate kształty. Długimi skokami, ale nie bardzo szybko, polatywały w naszym kierunku. Były przezroczyste. W ich wnętrzu, za cienkimi — jak się zdawało — ściankami coś się poruszało. Wyrównały tyralierę i zamarły, odgradzając nas od swojego macierzystego pojazdu dość gęstym płotem.

Domyśliłem się, że wewnątrz siedzą automaty. Zostawiłem Snagga przy miotaczu i zeskoczyłem na piasek. Powoli, ściskając w ręku kolbę ręcznego lasera, zszedłem w ich stronę. Uśmiechałem się. Powinienem się uśmiechać. Mogą mieć analizatory lepsze od naszych.

Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, przystanąłem. Odpiąłem od pasa pustą kaburę i położyłem ją na piasku. Oddaliłem się parę metrów i wypaliłem do niej krótką serię. Spłonęła jak słomka. Odwróciłem się twarzą do obcych. Podniosłem rękę z miotaczem, następnie schyliłem się i położyłem laser przed sobą. Wyprostowałem się, rozłożyłem ręce, pokazując, że są puste, i odliczyłem jeszcze sto kroków w stronę mieszkańców Trzeciej. Bo przecież nie mogły to być istoty czy maszyny pochodzące stąd, z martwego satelity.

Chwilę stałem bez ruchu. Wreszcie wzruszyłem ramionami i rozsiadłem się wygodnie na piasku. Robiłem to wszystko tyle razy na poligonie, że nieustannie docierające do mnie wskazówki pokładowych automatów przyjmowałem jak szum deszczu na Ziemi, nie zwracając na nie uwagi.

Siedziałem tak bite dwadzieścia minut. Pomyślałem, że Snagg pojedzie, jeżeli to jeszcze trochę potrwa. Wstałem i wyprostowałem się. Wtedy coś wreszcie poruszyło się w obcej tyralierze. Spoza niej, chyba od strony głównego statku, wyszły dwie postacie. Ruszyłem im naprzeciw. Po chwili zatrzymaliśmy się. Oni i ja. Nie dzieliło nas więcej niż półtora metra.

Poruszałem się teraz jak na zwolnionym filmie. Wydobyłem z kieszeni miniaturowy przekaźnik holowizyjny. Równocześnie Snagg uruchomił nadajnik. Uderzyłem się wskazującym palcem w pierś i wyświetliłem pierwszy obraz. Zdjęcie układu słonecznego na tle Galaktyki. Żółta strzałka wskazywała Ziemię. Następny obraz był przestrzenną fotografią planety, zrobioną ze stacji satelitarnej. Dalej miasto. To, w którym się urodziłem. Góry, morze, rzeka. Drzewa, ogrody pełne kwiatów. Ludzie. Kobieta i mężczyzna. Dzieci.

Trwało to dość długo. Twórcy zestawu nie skąpili informacji nie znanym sobie widzom. Wreszcie skończyłem. Wtedy położyłem przekaźnik na otwartej dłoni i z wyciągniętą ręką podszedłem do pierwszego z obcych. Stanąłem tak, że jeszcze krok, a musiałbym go popchnąć. Ani drgnął. Za to mogłem mu się teraz lepiej przyjrzeć. Nie był automatem. Chyba nie. Każdy ogród zoologiczny na Ziemi kupiłby go bez wahania. Największemu fantaście wśród zoologów nie przyszłoby na myśl, że ma przed sobą istotę technologiczną. A był nią, skoro umiał posługiwać się pojazdami.

Staliśmy pierś w pierś, jeśli można tak powiedzieć o trójkątnym pojemniku w bezbarwnej folii, jaki sterczał z jego tułowia na wysokości mojego żołądka. Niewykluczone, że miał tam głowę. Centrum nerwowe. Gdziekolwiek ją zresztą miał, nie wyglądało, żeby jej nadużywał. Zaczynało mnie to nudzić. Wreszcie wykonał jakiś ruch. Nie był to jednak gest pod moim adresem. Natychmiast z tyraliery pojazdów wysunął się jeden wypukły krążek i podjechał ku nam. Zatrzymał się całkiem blisko. W przezroczystym płaszczu dostrzegłem otwór wielkości fryzjerskiego lustra. Mogło to oznaczać zaproszenie. Mogło nic nie oznaczać. Porozumiałem się ze Snaggiem i wlazłem do środka. Kabina pojazdu od wewnątrz wyglądała jak szklane jajo. Była idealnie pusta, ogołocona ze wszystkiego, co w najmniejszym stopniu mogło przypominać przyrządy nawigacyjne. Ułożyłem się niezgrabnie w środkowej części zaklęśnięcia jak na dnie wielkiej wanny. Jajo pędziło już ze mną, tocząc się po gruncie i wzbijając chmury pyłu. Nie sposób było spostrzec, czy inne podążają za nami, czy zostały w sąsiedztwie Snagga. Spróbowałem nawiązać z nim kontakt. Odpowiedział niespodziewanie Riva. Coś psuło się w atmosferze. Przez górną ściankę widziałem nadbiegające zewsząd chmury. Wreszcie wjechaliśmy do miasta.

Miasto. Raczej składowisko pomocy naukowych. Setki brył geometrycznych, poprzewracanych i zastygłych w niemożliwych pozach. Wielki, jak wymieciony, plac. Przypominał rynek. Równie dobrze mógł to być cmentarz albo na przykład strzelnica.

Kiedy wygramoliłem się z pojazdu, pośrodku placu, daleko, w perspektywie szerokiej przecinki między bryłowatymi konstrukcjami coś drgnęło. Obejrzałem się. Jajo znikło już z pola widzenia. Zostałem sam jak palec.

Najniespodziewaniej usłyszałem głos Snagga, jakby stał metr koło mnie. Powiedziałem, że żyję, ale żeby się miał na baczności. Nie był daleko. Musiał też ruszyć w stronę miasta, niewiele wolniej niż moje jajo.

Z przecinki naprzeciw wytoczył się duży, żółwiowaty pojazd. Miał z przodu coś w rodzaju wieżyczki zakończonej ostro ściętą rurą. Obrócił ją w moją stronę. Błysnęło. Był to króciutki błysk, nie zdążył mnie nawet oślepić. Równocześnie grunt drgnął. Kilka centymetrów przed moimi stopami przetoczył się ciemny kształt. Wywołałem Snagga. Jeszcze podawałem mu namiary, kiedy błysk się powtórzył. Znowu chybili. W tym momencie Snagg otworzył ogień. Niemal usłyszałem niewidoczny lot pocisku z kwarkowym jądrem. Runąłem na ziemię. Siedemset, może osiemset metrów od epicentrum.

Snagg przedobrzył. Zamiast przestrzelić miasto i dosięgnąć go zewnętrznym promieniem rażenia, wpakował pigułę w sam ratusz, jeśli można się tak wyrazić. Pomyślałem to leżąc bez ruchu, kiedy bryły domów, jeśli to były domy, w sąsiedztwie strzelającego pojazdu spływały ogniową lawą, tworząc barwne rozlewiska.

Nic mi się nie stało. Nie dosięgnął mnie żaden odłamek. Przed bezpośrednim podmuchem osłoniło mnie przypadkiem znalezione przedpiersie. Mogłem pożyć jeszcze dwa, nawet trzy dni. Przy tej dawce promieniowania szansę na przedłużenie tego okresu były żadne.

Odwróciłem się powoli i sztywno wyprostowany ruszyłem w stronę, skąd przyjechałem.

Pół godziny później odnalazłem Snagga. Czekał w otwartym włazie „Phobosa”, na szczycie płaskiego wzgórza.

Kiedy mu powiedziałem, zamilkł. Następnie, wbrew mojemu zakazowi usiłował podjechać bliżej. Krzyknąłem. Uspokoił się. Ale tylko na moment. Zastanowił się przez chwilę, po czym wyskoczył z włazu i zaczął iść w moją stronę. Wziąłem do ręki rzutnik holowizyjny i powiedziałem, że strzelę, jeśli zbliży się jeszcze o krok. To go zatrzymało. Nie mógł dojrzeć, że nie mam miotacza. W dalszym ciągu był podniecony. Wykrzykiwał, że nie odleci, że na statku są neutralizatory, że ułożą mnie w hibernatorze i tak dalej. Nonsens. Musiał sobie równie dobrze jak ja zdawać sprawę, że takiego źródła promieniowania, jakim było teraz moje ciało, nie zniósłby w kabinie osobowej żaden z pokładowych automatów. A oni nie mogli się do mnie zbliżyć. Wystarczyłoby kilka minut.

Wezwałem Rivę. Dałem sygnał alarmu. Nie próbował startować. Położył rakietę i taranował powierzchnię globu na poduszce powietrznej. Musiało mu być ciepło. Za to ujrzałem go po niespełna piętnastu minutach. Wtedy Snagg ruszył. Nie spiesząc się, krok za krokiem podążał w moją stronę. Próbowałem uciekać. Skażenie zrobiło jednak swoje. Był szybszy, kiedy zaczął biec. Dopadł mnie, zanim przebyłem dwieście metrów. Nie miałem pod ręką żadnego przedmiotu, którym mógłbym go uderzyć i obezwładnić. Stał koło mnie i uśmiechał się. Liczył chyba na to, że Riva nie zostawi obu swoich towarzyszy w tej samej sytuacji.

Minęło pięć minut. Odrobinę za wiele. Riva był teraz równie bezradny jak ja. Nakazałem mu opuszczenie globu i powrót do bazy. Strata statku i śmierć dwóch ludzi, w tym dowódcy, usprawiedliwiała tę decyzję. Nie miał tu już czego szukać. Sprawa musi zostać otwarta do czasu następnej ekspedycji. Nie wątpiłem, że ją wyślą. Ale ani ja, ani Snagg już tego nie zobaczymy.

Zabrzmiał daleki, spokojny, jakby niechętny głos Rivy. Żegnał się z nami po swojemu. Zaraz potem „Uran” uniósł łeb i zaczął przechodzić do pionu. Usłyszałem, jak samotny już pilot wzywa automaty startowe „Merkurego”. Czas naglił. W każdej chwili należało oczekiwać odwetu za zdruzgotane miasto. Powietrze zadrgało. Jeden po drugim odpalały silniki głównego ciągu. W ciągu kilkudziesięciu sekund rakieta stanęła na słupie ognia. Uniosłem rękę. Nie wiem, czy na mnie patrzył. Start z nie przygotowanego pola stwarza zawsze trochę kłopotów. Odprowadziłem wzrokiem niknącą w przestrzeni smużkę fotonowej wiązki, po czym odwróciłem się do Snagga. Nie zobaczyłem go już. W ułamku sekundy obraz rozmazał się, ściemniał, zafalował. Zniknęła piaszczysta pustynia, obcy nieboskłon, stygnąca kałuża gruntu, trafionego odrzutem startującego statku. Tam, gdzie przed chwilą jeszcze stał Snagg, widniała teraz skrzywiona twarz Jeusa. Powiększona do rozmiarów reklamowego afisza. Wypełniała cały czołowy ekran statku.

Rozejrzałem się. A więc to tak. Siedzieliśmy najspokojniej w kabinie rakiety, kilka metrów od wieży dyspozycyjnej pola startowego w Budorusie. Z lewej i prawej strony wznosiły się ciemne sylwetki statków satelitarnych. Od rzekomego startu minęło nie sześć lat, a chyba niewiele więcej niż sześć minut. Kwestia częstotliwości. Musieli użyć najnowszych, sprzężonych emitorów holowizyjnych. Jeśli już zdecydowali się na zabawę w egzaminatorów…

Licho wie, po co w takim razie przechodziliśmy te wszystkie sprawdziany na poligonach, kilka razy w roku.


Odpiąłem pasy. Ciekawe, kiedy wystartujemy naprawdę. W każdym razie teraz możemy wrócić do naszych przytulnych pokoików. Skoro już zrobili to przedstawienie, będą kilka godzin ślęczeć nad zapisami automatów kontrolnych. Na zdrowie.

Przypomniałem sobie dziwnego technika w okularach. Jasne. Pokombinował coś z moją osobistą aparaturą. Inaczej od razu dałaby mi znać, że to tylko szopa.

Загрузка...