Laurence, bądź dobrym kolegą i przynieś mi kieliszek wina — poprosiła Jane Roland i opadła na wolne krzesło obok niego, ani trochę nie przejmując się tym, że gniecie sobie suknię. — Jak na mnie, to dwie rundy tańca wystarczą. Nie ruszę się już od stołu.
— A może chcesz już iść? — zapytał, wstając. — Chętnie cię odprowadzę.
— Jeśli dajesz mi do zrozumienia, że jestem w tej sukni nieporadna i nie przejdę sama ćwierć mili po równej ziemi, nie przewracając się, to możesz to powiedzieć wprost, a ja wtedy przyłożę ci w łeb tą śliczną torebką — powiedziała ze śmiechem. — Nie po to tyle się stroiłam, żeby teraz uciekać tak szybko. Za tydzień wracamy z Ekscidiumem do Dover i Bóg jeden wie, kiedy znowu będę miała okazję pójść na bal, a już zwłaszcza bal zorganizowany podobno na naszą cześć.
— Pójdę z tobą, Laurence. Jeśli mają zamiar nas karmić tylko tymi francuskimi delikatesami, to wezmę ich więcej — powiedział Chenery, podnosząc się z krzesła.
— Doskonały pomysł — rzucił Berkley. — Przynieś całą tacę. Siedzieli przy stołach pośród tłumu gości, który gęstniał w miarę upływu czasu. Londyńskie towarzystwo wciąż piało z radości po podwójnym zwycięstwie pod Trafalgarem i Dover i chwilowo rozpływało się w pochwałach nad awiatorami z takim zapałem, z jakim wcześniej nimi pogardzało. Jego mundur i dystynkcje zdobyły mu liczne uśmiechy i uprzejme gesty, tak więc Laurence bez większych trudności dostał kieliszek wina. Z niechęcią odrzucił pomysł o wzięciu dla siebie cygara, bo uznał, że byłoby nieuprzejmością oddać się przyjemności, której nie mogą z nim dzielić Jane i Harcourt. Zamiast tego chwycił drugi kieliszek wina, przekonany, że znajdzie na niego amatora przy ich stole.
Miał więc zajęte obie ręce podczas powrotnego marszu do stołu i na szczęście mógł poprzestać tylko na lekkim ukłonie, kiedy ktoś go zawołał.
— Kapitanie Laurence — odezwała się panna Montagu, posyłając mu o wiele bardziej przyjazny uśmiech niż ten, jakim obdarzyła go w domu jego rodziców; była wyraźnie rozczarowana, że nie może podać mu dłoni. — Jakże się cieszę, że mogę znowu pana zobaczyć. Minęły wieki od naszego spotkania w Wollaton Hall. Jak się ma drogi Temeraire? Z duszą na ramieniu słuchałam wieści. Domyślałam się, że będzie pan w samym środku bitwy, i rzeczywiście tak było.
— Temeraire ma się dobrze, dziękuję — odparł Laurence, najuprzejmiej jak tylko potrafił; „drogi Temeraire” bardzo go zabolał. Jednak nie zamierzał być jawnie niegrzeczny wobec kobiety, którą poznał w domu rodziców, nawet jeśli jego obecny sukces towarzyski jeszcze nie zmiękczył ojca; nie było sensu nasilać sporu i być może pogarszać sytuacji matki.
— Czy mogę przedstawić pana lordowi Winsdale’owi? — powiedziała i odwróciła się do swojego towarzysza. — To jest kapitan Laurence, syn lorda Allendale’a, wie pan — dodała ledwo słyszalnym szeptem.
— Oczywiście, oczywiście — odpowiedział Winsdale i skinął niemrawo głową, uznając zapewne ten gest za wyraz wielkiej łaskawości. — Jest pan bohaterem, Laurence, należy się panu duża pochwała. To wielkie szczęście dla nas, że udało się panu zdobyć dla Anglii to zwierzę.
— Jest pan zbyt uprzejmy, Winsdale — odpowiedział Laurence takim samym tonem jak jego rozmówca. — Proszę mi wybaczyć, ale to wino będzie zaraz zbyt ciepłe.
Panna Montagu nie mogła nie zauważyć jego obcesowości; przez chwilę miała zagniewaną minę, lecz zaraz dodała słodko:
— Naturalnie! Może będzie się pan widział z panną Galman i przekaże jej pozdrowienia ode mnie? Och, cóż za głupi błąd, powinnam powiedzieć „panią Woolvey”. A poza tym nie ma jej już w mieście, prawda?
Spojrzał na nią z niechęcią. Zastanawiał się nad połączeniem wścibstwa i złośliwości, które pozwoliły jej wywęszyć wcześniejsze więzi, jakie łączyły go z Edith.
— Nie, oboje z mężem, jak sądzę, podróżują obecnie po kra inie jezior — odpowiedział i skłonił się na pożegnanie, wdzięczny losowi za to, że nie miała okazji zaskoczyć go tą nowiną.
Matka powiadomiła go o tym małżeństwie w liście wysłanym niedługo po bitwie, który otrzymał jeszcze w Dover. Poinformowawszy go o zaręczynach, dodała: „Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wielkiego bólu. Wiem, że od dawna ją podziwiałeś, a i ja zawsze uważałam ją za czarującą osobę, choć nie mogę mieć zbyt dobrego mniemania o jej wyborze”.
Prawdziwy cios dosięgnął go dużej wcześniej przed listem; wiadomości o małżeństwie Edith z innym mężczyzną nie mogły być nieoczekiwane, więc zupełnie szczerze uspokoił matkę. Nie mógł winić Edith za jej wybór: z perspektywy czasu widział, jaką katastrofą byłby ich związek. Przez ostatnie dziewięć miesięcy nie miałby dla niej ani chwili. Nie było powodu, dla którego Woolvey nie miałby być dla Edith idealnym mężem. Sam Laurence z pewnością nie mógł nim być. Pomyślał, że z serca będzie jej życzył szczęścia, jeśli ją znowu spotka.
Niemniej insynuacje panny Montagu go zirytowały i najwyraźniej miał nieco złowrogą minę, bo kiedy wrócił do stołu, Jane wzięła od niego kieliszki i powiedziała:
— Długo cię nie było. Ktoś ci dokuczał? Nie zwracaj na nich uwagi. Lepiej weź kurs na zewnątrz i zobacz, jak się bawi Temeraire. Od razu poprawi ci się humor.
Bardzo mu się spodobał ten pomysł.
— Tak też zrobię, za waszym pozwoleniem — powiedział i skłonił się siedzącym przy stole.
— Rzuć okiem na Maksimusa i sprawdź, czy się najadł — zawołał za nim Berkley.
— I na Lily! — powiedziała Harcourt i zaraz rozejrzała się nieco speszona, by sprawdzić, czy usłyszeli ją inni goście. Oczywiście zgromadzeni nie zdawali sobie sprawy, że towarzyszące awiatorom kobiety także są kapitanami, i sądzili, że to raczej żony, chociaż blizna na twarzy Jane ściągnęła na nią kilka zaskoczonych spojrzeń, które ona całkowicie zignorowała.
Laurence zostawił kolegów pogrążonych w głośnej i ożywionej dyskusji, i wyszedł na zewnątrz. Starożytna kryjówka w pobliżu Londynu już dawno została wchłonięta przez miasto i porzucona przez Korpus, który używał jej tylko dla potrzeb kurierów, lecz na tę okazję ponownie ją wykorzystano i na jej północnym skraju, gdzie niegdyś stał budynek sztabu, ustawiono duży pawilon.
Na prośbę awiatorów na brzegu pawilonu posadzono grupę muzyków, aby mogły ich posłuchać smoki, które mają na to ochotę. Początkowo muzycy byli nieco zaniepokojeni i odsuwali się na krzesłach, lecz w miarę upływu czasu zorientowali się, że smoki stanowią wdzięczniejszą widownię niż hałaśliwy tłum, i strach ustąpił miejsca próżności. Laurence stwierdził, że pierwszy skrzypek odszedł od orkiestry i w celach dydaktycznych gra fragmenty różnych utworów, demonstrując smokom dzieła kolejnych kompozytorów.
Maksimus i Lily byli w grupie zainteresowanych, słuchali z zaciekawieniem i zadawali liczne pytania. Za to Temeraire ku zdziwieniu Laurence’a, leżał zwinięty na małej polanie na uboczu i rozmawiał z jakimś dżentelmenem, którego twarzy Laurence nie widział.
Obszedł grupę i zawołał Temeraire’a, podchodząc bliżej. Mężczyzna odwrócił się na dźwięk jego głosu. Mile zaskoczony Laurence rozpoznał sir Edwarda Howe’a i przyspieszył kroku, by się przywitać.
— Jakże się cieszę, że pana widzę — powiedział, ściskając dłoń sir Edwarda. — Nie wiedziałem, że jest pan w Londynie, chociaż próbowałem pana odszukać zaraz po naszym przybyciu.
— Byłem w Irlandii, kiedy dotarły do mnie nowiny. Właśnie przybyłem do Londynu — wyjaśnił sir Edward, a Laurence dopiero teraz zauważył, że jest w stroju podróżnym, a jego buty są pokryte kurzem. — Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Uznałem, że poznaliśmy się już na tyle dobrze, że mogę przyjść bez oficjalnego zaproszenia, w nadziei, że uda mi się z panem od razu porozmawiać. Kiedy zobaczyłem ten tłum, pomyślałem, że zaczekam z Temeraire’em, aż się pan tu zjawi, zamiast próbować szukać pana w środku.
— Jestem ogromnie zobowiązany, że zadał pan sobie tyle trudu — rzekł Laurence. — Przyznam, że bardzo pragnąłem z panem porozmawiać po odkryciu nowej zdolności Temeraire’a, która zapewne jest powodem pańskiej wizyty. On twierdzi jedynie, że czuje się tak samo jak wtedy, gdy ryczy. Nie potrafimy wyjaśnić, jak sam dźwięk może wywołać tak niezwykły efekt; nikt z nas nie słyszał wcześniej o czymś podobnym.
— Pewnie, że nie — powiedział sir Edward. — Laurence… — Urwał i spojrzał na smoki przed pawilonem, pomrukujące z zadowoleniem po zakończeniu pierwszej części koncertu. — Możemy porozmawiać na osobności?
— Zawsze możemy się udać na moją polanę, jeśli szuka pan spokojniejszego miejsca — rzekł Temeraire. — Chętnie zaniosę was obu, a lot potrwa jedynie chwilkę.
— Tak będzie lepiej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu — zwrócił się do Laurence’a sir Edward. Temeraire przeniósł ich w przednich łapach i opuścił na ziemię na pustej polanie, po czym ułożył się wygodnie. — Proszę wybaczyć ten kłopot i zepsucie panu wieczoru — powiedział sir Edward.
— Zapewniam pana, że dla mnie to żaden kłopot — odpowiedział Laurence. — Proszę się tym nie martwić. — Nie mógł się doczekać, kiedy sir Edward podzieli się z nim tym, co ma mu do powiedzenia; wciąż się obawiał, że jakiś agent Napoleona może skrzywdzić Temeraire’a, a troska o to jeszcze się nasiliła po zwycięstwie.
— Nie będę dłużej trzymał pana w niepewności — powiedział sir Edward. — Nie mam najmniejszego pojęcia, jakie mechaniczne zasady leżą u podstaw nowej umiejętności Temeraire’a, lecz została ona opisana w literaturze, więc potrafię ją zidentyfikować. Chińczycy, a także Japończycy, nazywają to „boskim wiatrem”. Obawiam się, że niewiele to panu wyjaśni poza tym, co sam pan widział, lecz najistotniejsze jest to, że zdolność ta występuje u jednej i tylko jednej rasy smoków — Niebiańskich.
Zapadła cisza. Laurence nie wiedział, co powiedzieć, Temeraire zaś spoglądał niepewnie to na jednego, to na drugiego.
— Czy on różni się bardzo od Cesarskiego? — zapytał. — Czyż oba nie należą do chińskich ras?
— Bardzo się różni — odpowiedział sir Edward. — Już sam Cesarski należy do rzadkości, lecz Niebiańskie daje się tylko samym cesarzom lub ich najbliższej rodzinie. Myślę, że na całym świecie jest ich niewiele.
— Samym cesarzom — powtórzył Laurence zdumiony, powoli pojmując to, co usłyszał. — Nie słyszał pan zapewne o tym, ale w Dover przed bitwą schwytaliśmy francuskiego szpiega, który wyznał, że jajo było przeznaczone dla samego Bonapartego.
Sir Edward kiwnął głową.
— Wcale mnie to nie dziwi. Senat ogłosił Bonapartego cesarzem w maju poprzedniego roku. Z daty waszego spotkania z francuskim okrętem wynika, że podarowali mu jajo, gdy tylko dowiedzieli się o tym fakcie. Nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego zdobyli się na taki dar, bo poza tym nic nie wskazuje na to, że sprzymierzyli się z Francją, lecz nie można inaczej wyjaśnić tych wydarzeń.
— A jeśli mieli jakieś pojęcie o tym, kiedy wykluje się ich smok, to by tłumaczyło, dlaczego wysłali jajo na pokładzie okrętu — dokończył Laurence. — Podróż z Chin do Francji wokół przylądka Horn trwa siedem miesięcy: jeśli Francuzi chcieli zdążyć, to musieli zaryzykować transport szybką fregatą.
— Laurence — powiedział sir Edward, wyraźnie przygnębiony. — Proszę mi wybaczyć, że wprowadziłem pana w błąd. Nie mogę usprawiedliwiać się niewiedzą: znałem opisy Niebiańskich i oglądałem wiele ich rysunków. Po prostu nie przyszło mi do głowy, że kreza i wąsy rozwiną się dopiero po osiągnięciu dojrzałości. Jeśli chodzi o kształt ciała i skrzydeł, te smoki są takie same jak Cesarskie.
— Nie ma potrzeby się nad tym rozwodzić, a ja nie czuję się urażony — powiedział Laurence. — Nie zmieniłoby to szkolenia, a o nowej umiejętności dowiedzieliśmy się w bardzo odpowiedniej chwili. — Uśmiechnął się do Temeraire’a i pogłaskał jego gładką łapę, smok zaś parsknął na znak zgody. — A zatem, mój drogi, jesteś Niebiańskim, co mnie wcale nie zaskakuje. Nic dziwnego, że Bonaparte tak się przejął stratą.
— I pewnie dalej jest wściekły — rzekł sir Edward. — Co gorsza, możemy mieć na karku Chińczyków, kiedy się o tym dowiedzą. Są wyjątkowo drażliwi na punkcie wszystkiego, co się wiąże z pozycją Cesarza, i z pewnością się zdenerwują, kiedy usłyszą, że ich skarb dostał się w ręce angielskiego oficera.
— Nie rozumiem, dlaczego miałoby to obchodzić Napoleona czy Chińczyków — obruszył się Temeraire. — Już się wyklułem i nic mnie to nie obchodzi, że Laurence nie jest cesarzem. Jest nim Napoleon, a my pokonaliśmy go w bitwie i zmusiliśmy do ucieczki. Nie widzę niczego szczególnie miłego w tym tytule.
— Nie obawiaj się, mój drogi, nie mają podstaw do roszczeń — powiedział Laurence. — Nie zabraliśmy cię z chińskiego statku, rzekomo neutralnego, lecz z francuskiego okrętu. Przekazali jajo naszym wrogom, my zaś zdobyliśmy ciebie zgodnie z prawem.
— Miło mi to słyszeć — powiedział sir Edward, choć chyba nie był do końca przekonany. — Mimo to Chińczycy i tak mogą mieć pretensje. Niewiele sobie robią z praw innych narodów, a już zupełnie je ignorują, jeśli miałoby to stać w sprzeczności z ich pojęciem właściwego zachowania. Czy wie pan może, jaki jest ich stosunek do nas?
— Mogą podnieść wrzawę, jak sądzę — powiedział niepewnie Laurence. — Wiem, że nie mają liczącej się floty, ale dużo się mówi o ich smokach. Przekażę te wieści admirałowi Lentonowi, który z pewnością będzie wiedział lepiej ode mnie, jak się zachować wobec różnicy zdań w tej kwestii.
Nad ich głowami rozległ się szum skrzydeł i zaraz potem zatrzęsła się ziemia: Maksimus wrócił na swoją polanę; Laurence widział poprzez drzewa jego czerwono-złocistą postać. Chwilę później przeleciało nad nimi kilkanaście mniejszych smoków, które wracały do miejsc odpoczynku. Bal miał się ku końcowi i Laurence spojrzawszy na dogasające latarnie, uzmysłowił sobie, jak jest późno.
— Musi pan być zmęczony po podróży — powiedział, odwracając się do sir Edwarda. — Jeszcze raz bardzo panu dziękuję za te wiadomości. Niech mi wolno będzie prosić o jeszcze jedną przysługę. Czy zechciałby pan zjeść ze mną jutro kolację? Nie chcę trzymać pana na zimnie, ale muszę przyznać, że chciałbym zadać panu jeszcze wiele pytań na ten temat i dowiedzieć się czegoś więcej o Niebiańskich.
— Z największą przyjemnością — odparł sir Edward i skłonił się. — Nie, proszę mnie nie odprowadzać, znajdę drogę — powiedział, widząc, że Laurence zamierza mu towarzyszyć. — Wychowałem się w Londynie i jako chłopiec często się tu wałęsałem, marząc o smokach. Nie chwaląc się, znam to miejsce lepiej od pana, bo przecież pan jest tu zaledwie od kilku dni. — Pożegnał się z nimi, uzgodniwszy wcześniej czas i miejsce spotkania.
Laurence zamierzał wcześniej przenocować w pobliskim hotelu, gdzie kapitan Roland wynajęła pokój, lecz teraz stwierdził, że nie chce opuszczać Temeraire’a, zatem znalazł w stajni kilka starych koców używanych przez załogę naziemną, wymościł sobie nieco zakurzone gniazdo między łapami smoka i położył się tam z mundurem pod głową zamiast poduszki. Uznał, że przeprosi rano Jane, a ta zrozumie.
— Laurence, jak jest w Chinach? — zapytał leniwie Temeraire, kiedy ułożyli się wygodnie, osłonięci namiotem jego skrzydeł.
— Nigdy tam nie byłem, mój drogi, tylko w Indiach — powiedział Laurence. — Ale myślę, że to wspaniały kraj. W końcu to najstarszy naród na świecie, starszy nawet od Rzymu. I na pewno ma najlepsze smoki na świecie — dodał i zobaczył, że Temeraire puszy się z zadowolenia.
— No cóż, może odwiedzimy ten kraj, kiedy wygramy wojnę.
Chciałbym spotkać kiedyś innego Niebiańskiego — rzekł Temeraire. — Ale żeby wysyłać mnie Napoleonowi, to czysty nonsens. Nie pozwolę nikomu zabrać cię ode mnie.
— Ja też, mój drogi — odpowiedział Laurence, uśmiechając się, pomimo wszystkich tych komplikacji, jakie mogły się pojawić, gdyby Chiny zgłosiły sprzeciw. W głębi serca podzielał prosty punkt widzenia Temeraire’a na całą sprawę, tak więc zasnął niemal natychmiast, wsłuchany w kojące powolne, głębokie bicie serca smoka, jakże podobne do nieustannego szumu morza.