Część III

Rozdział 9

Kula karabinowa śmignęła tak blisko, że pęd powietrza zmierzwił włosy Laurence’a; z tyłu rozległ się huk salwy jego załogi, a Temeraire chlasnął w locie francuskiego smoka, pozostawiając na ciemnoniebieskiej skórze długie bruzdy, sam zaś wygiął się zręcznie, aby uniknąć jego pazurów.

— To Fleur-de-Nuit, sir — zawołał Grandy z rozwianym włosem, podczas gdy niebieski smok odleciał w bok z rykiem i zatoczył koło, szykując się do kolejnego ataku na formację; jego załoga już schodziła, by opatrzyć mu rany, które nie były poważne.

Laurence skinął głową.

— Tak. Panie Martin — krzyknął głośniej — przygotujcie mieszankę błyskową; urządzimy im przedstawienie przy ich kolejnym ataku. — Francuskie smoki były masywnie zbudowane i niebezpieczne, lecz prowadziły nocny tryb życia, więc miały oczy wrażliwe na gwałtowne rozbłyski jasnego światła. — Panie Turner, proszę podać sygnał ostrzegawczy przed mieszanką błyskową.

Zaraz otrzymali potwierdzenie od sygnalisty Messorii, która właśnie odpierała gwałtowny atak francuskiego smoka średniej Wielkości na czoło formacji. Laurence poklepał Temeraire’a po karku, by przykuć jego uwagę.

— Poczęstujemy Fleur-de-Nuita mieszanką błyskową — zawołał. — Utrzymaj pozycję i czekaj na sygnał.

— Dobrze, jestem gotowy — odpowiedział Temeraire. W jego głosie brzmiała nutka podniecenia, niemal drżał.

— Uważaj, proszę — dodał mimowolnie Laurence; jak można było sądzić po bliznach, francuski smok był starszy, a on nie chciał, żeby Temeraire odniósł rany z powodu nadmiernej pewności siebie.

Fleur-de-Nuit pomknął w ich stronę, usiłując po raz kolejny wbić się między Temeraire’a i Nitidusa. Najwyraźniej zamierzał rozdzielić formację, raniąc przy okazji któregoś z nich, przez co Lily zostałaby pozbawiona osłony i narażona na atak od tyłu przy kolejnym nawrocie. Sutton już sygnalizował nowy manewr, który pozwoliłby im zawrócić i dał Lily możliwość zaatakowania Fleur-de-Nuita, największego z francuskich napastników, lecz najpierw musieli odeprzeć tę szarżę.

— Wszyscy na stanowiska, przygotować mieszankę — polecił Laurence przez tubę, kiedy potężny niebiesko-czarny smok nadleciał z rykiem. Szybkość walki wykraczała poza dotychczasowe doświadczenia Laurence’a. Na morzu wymiana ognia mogła trwać pięć minut; tutaj atak kończył się po niecałej minucie i niemal natychmiast następował kolejny. Tym razem francuski smok skierował się bardziej na Nitidusa, pragnąc już uniknąć pazurów Temeraire’a; liczył na to, że mniejszy Pascal’s Blue nie będzie w stanie utrzymać pozycji pod naporem jego ciężkiego ciała. — Zwrot na bakburtę i zbliż się do niego! — zawołał do Temeraire’a.

Temeraire zareagował natychmiast. Jego ogromne czarne skrzydła obróciły się jak na osi i przechyliły ich w kierunku Fleur-de-Nuita, dzięki czemu Temeraire zbliżył się do wroga szybciej, niżby to potrafił zrobić typowy ciężki smok. Francuski zadrżał i spojrzał na nich odruchowo, a wtedy Laurence zobaczył jego bladobiałe oczy i zawołał:

— Odpalić mieszankę.

W ostatniej chwili zdążył zamknąć powieki; nawet przez nie zobaczył wielki błysk, a potem usłyszał, jak Fleur-de-Nuit ryknął z bólu. Kiedy Laurence znowu otworzył oczy, zobaczył, że Temeraire wściekle macha łapami, orząc głębokie bruzdy w brzuchu smoka, a strzelcy ostrzeliwują francuskich bellmanów.

— Temeraire, utrzymaj pozycję — zawołał Laurence, bojąc się, że ten może zostać z tyłu, rozentuzjazmowany odparciem Fleur-de-Nuita.

Nieco zaskoczony Temeraire, zatrzepotał gwałtownie skrzydłami i wsunął się na swoje miejsce w szyku. Sygnalista Suttona uniósł zieloną flagę, a kiedy cała formacja wykonała ciasną pętlę, Lily otworzyła pysk i zaryczała: Fleur-de-Nuit wciąż leciał oślepiony, brocząc krwią, podczas gdy jego załoga próbowała go odciągnąć od pola walki.

— Wróg na górze! Wróg na górze! — Rozgorączkowany obserwator z bakburty Maksimusa pokazywał do góry; niemal w tej samej chwili dotarł do nich przeraźliwy ryk podobny do grzmotu: z góry pikował Grand Chevalier. Jego blady brzuch wtopił się w gęste chmury, dzięki czemu smok nie został zauważony przez obserwatorów i teraz spadał prosto ku Lily, rozwierając ogromne łapy; był niemal dwukrotnie większy niż ona, a wagą przewyższał nawet Maksimusa.

Laurence z przerażeniem zobaczył, że Messoria i Immortalis nagle opadają; poniewczasie przypomniał sobie, że właśnie przed taką odruchową reakcją dawno temu ostrzegał ich Celeritas: reakcja na zaskakujący atak z góry. Nitidus ze zdumienia zatrzepotał skrzydłami, lecz zaraz wyrównał lot, także Dulcia trzymała swoją pozycję, lecz Maksimus śmignął do przodu i wyprzedził pozostałych, a spłoszona Lily zaczęła zataczać koła. Formacja rozsypała się, pozbawiając ją osłony.

— Gotuj strzelby, celować w niego! — wrzasnął Laurence, dając gorączkowe znaki Temeraire’owi, co nie było konieczne, bo po chwili smok sam skoczył do przodu na ratunek Lily. Chevalier znalazł się zbyt blisko, żeby całkowicie go zablokować, lecz gdyby udało im się go dopaść, zanim zdoła trafić Lily, nie odniosłaby ona tak ciężkich ran i miała czas na kontratak.

Zbliżały się też pozostałe cztery francuskie smoki. Temeraire nagle przyspieszył i przemknął tuż przed pazurami Pecheur-Couronnego i zderzył się z ogromnym Chevalierem, rozcapierzając szpony, kiedy ten ciął Lily po grzbiecie.

Lily ryknęła z bólu i wściekłości, młócąc łapami; teraz wszystkie trzy smoki, splątane ze sobą, biły wściekle skrzydłami w przeciwnych kierunkach, drapiąc i tnąc pazurami. Lily nie mogła pluć jadem w górę; musieli spróbować ją uwolnić, lecz Temeraire był o wiele mniejszy od Chevaliera, a Laurence widział, jak szpony ogromnego smoka zagłębiają się coraz bardziej w ciało Lily pomimo wysiłków załogi, która rąbała siekierami twarde jak żelazo pazury.

— Rzućcie w górę bombę — zawołał Laurence do Granby’ego. Spróbują cisnąć bombę w uprząż Chevaliera, chociaż mogli chybić i trafić Temeraire’a albo Lily.

Temeraire, który z furią wymachiwał łapami, wciągnął głęboko powietrze i zaryczał z taką siłą, że całe jego ciało zawibrowało, a uszy Laurence’a przeszył ból. Chevalier zadygotał; gdzieś za nim zaryczał także Maksimus, niewidoczny dla Laurence’a. Atak odniósł skutek: Chevalier wrzasnął ochryple i odskoczył do Lily.

— Puść go — zawołał Laurence. — Temeraire, puść go, wejdź między niego i Lily. — Temeraire od razu rozluźnił uchwyt i opadł. Lily jęczała, krwawiąc obficie, i szybko traciła wysokość. Pozbycie się Chevaliera nie oznaczało jeszcze końca kłopotów, ponieważ pozostałe smoki stanowiły dla niej równie duże za grożenie, dopóki nie zdoła wznieść się wyżej i przyjąć pozycji bojowej. Laurence słyszał, jak kapitan Harcourt wydaje jakieś rozkazy. Nagle uprząż brzuszna Lily odpadła od jej ciała niczym ogromna sieć i zanurzyła się w chmurach, bomby, zapasy i bagaże runęły w dół i zniknęły w wodach kanału; członkowie jej załogi naziemnej przypinali się teraz do głównej uprzęży.

Odciążona Lily otrząsnęła się i z trudem zaczęła się wznosić, Jej rany już opatrywano bandażami, lecz nawet z tej odległości Laurence mógł się zorientować, że będą potrzebne szwy. Maksimus nękał Chevaliera, lecz Pecheur-Couronne i Fleur-de-Nuit formowały klin wraz z trzecim smokiem średniej wielkości, przygotowując się do kolejnego ataku na Lily. Temeraire zachował pozycję tuż nad nią i syknął groźnie, wystawiając pazury, lecz ona wznosiła się zbyt wolno.

Starcie zamieniło się w chaotyczną bijatykę; choć brytyjskie smoki otrząsnęły się z początkowego lęku, nie utworzyły szyku. Harcourt była całkowicie zajęta kłopotami Lily, a ostatni z francuskich smoków, Pecheur-Raye, walczył z Messorią daleko w dole. Najwyraźniej Francuzi zorientowali się, że Sutton jest dowódcą formacji, i starali się go oddzielić od reszty; Laurence przyjął tę strategię z ponurym podziwem. Nie mógł objąć dowództwa, bo był najmłodszym kapitanem w grupie, lecz należało podjąć jakieś kroki.

— Turner — powiedział do sygnalisty, lecz zanim zdążył wydać rozkaz, zobaczył, że pozostałe brytyjskie smoki już zaczęły zataczać koło.

— Sygnał, sir, „formować się wokół dowódcy” — wyjaśnił Turner, pokazując ręką.

Laurence spojrzał do tyłu i ujrzał, że sygnał dobiegł z grzbietu Praecursorisa, który właśnie zajmował miejsce Maksimusa. Choiseul i duży smok, nie ograniczeni tempem formacji, wysforowali się do przodu, lecz ich obserwatorzy zapewne zauważyli bitwę. Laurence klepnął Temeraire’a po barku, by zwrócić jego uwagę na polecenie.

— Widzę — odpowiedział Temeraire, po czym wycofał się i zajął swoją stałą pozycję.

Wysłano kolejny sygnał i Laurence polecił Temeraire’owi lecieć wyżej i bliżej pozostałych; Nitidus także się przysunął dzięki czemu razem zamknęli lukę w formacji, jaka powstała po nieobecnej Messorii. „Formacja w górę” — głosił kolejny sygnał Otoczona towarzyszami Lily nabrała animuszu i zaczęła bić mocniej skrzydłami, jej rany już nie krwawiły. Trzy francuskie smoki rozdzieliły się, uznawszy zapewne, że nie mogą już liczyć na pomyślny wspólny atak ani na zranienie samej Lily a poza tym formacja za chwilę miała się już znaleźć prawie na poziomie Chevaliera.

„Maksimus, oderwij się” — mignął sygnał. Maksimus wciąż toczył pojedynek z Chevalierem, trwała wymiana ognia między strzelcami. Wielki Regal Copper po raz ostatni machnął łapą i odskoczył. Trochę za wcześnie, ponieważ formacja nie zdołała jeszcze podnieść się na tyle wysoko, by Lily mogła zaatakować.

Załoga Chevaliera dostrzegła nowe niebezpieczeństwo i wycofała ogromnego smoka w górę, a z jego grzbietu dobiegały głośne okrzyki. Liczne krwawiące rany nie ograniczyły poważnie możliwości Chevaliera, który wciąż był w stanie wznosić się szybciej niż ranna Lily. Po chwili Choiseul dał sygnał „formacja, utrzymać poziom” i zaprzestano pościgu.

Francuskie smoki zbiły się w luźną grupę nieopodal i kołując, rozważały nowy atak. Lecz nagle wszystkie zawróciły i ruszyły na północny-wschód, także Pecheur-Raye oddalił się od Messorii. Obserwatorzy Temeraire’a krzyczeli i pokazywali na południe, a kiedy Laurence spojrzał przez ramię, zauważył, że pędzi ku nim dziesięć smoków, a z prowadzącego Longwinga dobiegają brytyjskie sygnały.

Tym prowadzącym był Ekscidium; razem ze swoim dywizjonem eskortował ich przez resztę podróży do kryjówki w Dover; dwa ciężkie smoki bojowe rasy Chequered Nettle na przemian podtrzymywały Lily. Trzymała się dzielnie, lecz w miarę upływu czasu jej głowa opadała coraz niżej, a gdy wylądowała ciężko na drżących łapach, członkowie jej załogi ledwo zdążyli odbiec, zanim opadła na ziemię. Kapitan Harcourt miała twarz zalaną łzami, podbiegła do łba Lily i głaskała ją, szepcąc słowa otuchy, kiedy lekarze zabrali się do pracy.

Laurence skierował Temeraire’a na skraj lądowiska, tak by zostało więcej miejsca dla rannych smoków. Maksimus, Immortalis i Messoria odniosły duże, a nawet groźne rany, choć nieporównywalne z obrażeniami Lily, i trudno było słuchać ich jęków. Laurence zadrżał i pogłaskał gładki kark Temeraire’a. Był wdzięczny za jego szybkość i zwinność, dzięki którym uniknęli losu pozostałych smoków.

— Panie Granby, proszę zarządzić rozładunek, a potem zobaczmy, czym możemy się podzielić z załogą Lily, bo jak widzę, zostali pozbawieni całego bagażu.

— Tak jest, sir — odparł Granby i odwrócił się, by przekazać dalej rozkazy.

Potrzebowali kilku godzin, by rozpakować bagaże, rozprząc smoki i je nakarmić. Na szczęście kryjówka była bardzo duża i obejmowała obszar jakichś stu akrów wraz z pastwiskami dla bydła, tak więc Laurence bez trudu znalazł dużą polanę dla Temeraire’a. Temeraire był przejęty swoją pierwszą bitwą, a jednocześnie zaniepokojony stanem Lily, dlatego niewiele zjadł, tak że w końcu Laurence polecił ludziom zabrać resztki mięsa.

— Nie trzeba się zmuszać do jedzenia, możemy zapolować rano — powiedział.

— Dziękuję. Teraz naprawdę nie jestem głodny — odparł Temeraire, składając łeb na łapach. Milczał, kiedy załoga go czyściła, aż w końcu wszyscy odeszli i zostawili go samego z Laurence’em. Jego oczy przypominały wąskie szparki i przez chwilę wyglądało na to, że zasnął, lecz on zaraz otworzył szerzej oczy i zapytał cicho:

— Laurence, czy zawsze tak jest po bitwie?

Laurence nie musiał pytać, o co mu chodzi; smutek i zmęczenie Temeraire’a były oczywiste. Nie do końca wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie. Bardzo chciał pocieszyć smoka, ale sam nadal był spięty i rozgniewany i choć wrażenie to nie było mu obce, nie miał pojęcia, dlaczego tak się utrzymuje. Brał udział w wielu bitwach, nie mniej niebezpiecznych, lecz ta różniła się od poprzednich w jednym zasadniczym aspekcie: kiedy wróg ich zaatakował, zagroził nie jego okrętowi, lecz smokowi, najbliższej mu istocie na świecie. Nie mógł też podchodzić obojętnie do ran Lily, Maksimusa czy któregokolwiek innego członka formacji; choć nie byli mu tak bliscy jak Temeraire, pozostawali jego towarzyszami broni. Była to zupełnie inna bitwa, a on nie był przygotowany psychicznie na niespodziewany atak.

— Obawiam się, że po bitwie często jest trudno, zwłaszcza kiedy przyjaciele odnoszą rany albo nawet giną — odpowiedział wreszcie. — Przyznam, że była to dla mnie trudna akcja, bo nie mieliśmy nic do zyskania ani jej nie planowaliśmy.

— Tak, to prawda — rzekł Temeraire; kreza opadła mu na kark. — Byłoby lepiej, gdybym mógł pomyśleć, że walczyliśmy wszyscy dzielnie, a Lily odniosła rany dla jakiejś sprawy. Ale oni tylko chcieli nas skrzywdzić, więc nie mieliśmy nawet kogo bronić.

— Z tym nie mogę się zgodzić, przecież obroniłeś Lily — powiedział Laurence. — Zastanów się: Francuzi przeprowadzili bardzo sprawny atak, całkowicie nas zaskakując, formacją dorównującą nam liczebnością i bardziej doświadczoną, a jednak odparliśmy ich i pokonaliśmy. Tak więc jest to chyba powód do dumy, nie sądzisz?

— Chyba tak — rzekł Temeraire i nieco się rozluźnił. — Żeby tylko Lily wydobrzała — dodał.

— Miejmy nadzieję, że tak się stanie. Zapewniam cię, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy — powiedział Laurence i pogłaskał smoka po nosie. — No, już dobrze, na pewno jesteś zmęczony. Nie pójdziesz spać? Poczytać ci trochę?

— Chyba nie zasnę — powiedział Temeraire. — Ale chciałbym, żebyś mi poczytał, a ja będę leżał i odpoczywał.

Ziewnął, gdy tylko wypowiedział te słowa, i zasnął, zanim Laurence zdążył wyjąć książkę. Wreszcie się ochłodziło i równomierny ciepły oddech smoka wypływał z jego nozdrzy i unosił się małymi obłoczkami w rześkim powietrzu.

Laurence wrócił szybko do kwatery. Ścieżkę, która prowadziła przez polanki smoków, oświetlały wiszące latarnie, a poza tym widział w górze przed sobą oświetlone okna. Wschodni wiatr niósł z portu słone powietrze zmieszane z miedzianym zapachem rozgrzanych smoków, tak mu już dobrze znanym, że ledwo go zauważał. Otrzymał ciepły pokój na drugim piętrze z oknem na tylny ogród; jego bagaż został już rozpakowany. Popatrzył przygnębiony na pomięte ubrania; najwyraźniej służący w tej kryjówce traktowali pakowanie podobnie jak sami awiatorzy.

Pomimo późnej godziny kantynę starszych oficerów wypełniał głośny gwar. Pozostali kapitanowie formacji siedzieli przy długim stole nad niemal nie ruszonym jedzeniem.

— Jakieś wieści o Lily? — zapytał, zajmując wolne miejsce między Berkleyem i Chenerym, kapitanem Dulcii; nie było tylko Harcourt i Little’a, kapitana Immortalisa.

— Ten wielki tchórz zranił ją do kości, tylko tyle wiemy — rzekł Chenery. — Jeszcze ją szyją i nie zaczęła jeść.

Laurence wiedział, że to zły znak, ponieważ ranne smoki Piały zwykle ogromny apetyt, o ile bardzo nie cierpiały.

— A Maksimus i Messoria? — zapytał, spoglądając na Berkley i Suttona.

— Najadły się i zasnęły — odparł Berkley. Jego zwykle spokojna twarz była teraz wydłużona i wychudzona, a przez czoło aż do najeżonych włosów biegła strużka zaschniętej krwi. — Cholernie szybki byłeś dzisiaj, Laurence. Bylibyśmy ją stracili.

— Nie dość szybki — odpowiedział cicho Laurence, ucinając pomruki aprobaty; ani trochę nie pragnął pochwał za wyczyny tego dnia, chociaż był dumny z Temeraire’a.

— Szybszy niż my wszyscy — powiedział Sutton i opróżnił kieliszek; jego nos i policzki wskazywały na to, że nie był to pierwszy. — Cholerne żabojady, zaskoczyły nas jak nic. Co, u licha robił tam ich patrol, chciałbym wiedzieć?

— Trasa z Laggan do Dover nie jest wielką tajemnicą — powiedział Little, podchodząc do stołu. Przesunęli krzesła, by zrobić mu miejsce na końcu. — Immortalis jest opatrzony i teraz je, a skoro już mówimy o jedzeniu, podajcie mi tego kurczaka. — Oderwał udko i zaczął jeść łapczywie.

Patrząc na niego, Laurence poczuł, że i jemu wraca apetyt; pozostali też chyba nabrali chęci do jedzenia, bo na następne dziesięć minut zapadła cisza, a zebrani podawali sobie kolejne talerze, skupieni na posiłku. Wcześniej spożyli w pośpiechu śniadanie jeszcze przed świtem w kryjówce w pobliżu Middlesbrough. Wino nie było najlepsze, mimo to Laurence wypił kilka kieliszków.

— Sądzę, że czaili się między Felixstowe i Dover i czekali na to, żeby nas zaatakować — odezwał się Little, ocierając usta dłonią i kontynuując wcześniejszą myśl. — Na Boga, już nigdy nie polecę tamtędy z Immortalisem. Odtąd trzymamy się lądu, chyba że będziemy szukali zaczepki.

— Słusznie — przytaknął gorliwie Chenery. — Witaj, Choiseul. Przystaw sobie krzesło.

Kapitan rojalistów zbliżył się ciężkim krokiem i dołączył do nich.

— Panowie, z radością informuję, że Lily zaczęła jeść. Właśnie wracam od kapitan Harcourt — powiedział i podniósł kieliszek. — Za ich zdrowie, jeśli wolno?

— A jakże — powiedział Sutton i nalał sobie ponownie.

Pozostali wychylili toast i odetchnęli z ulgą.

— Tu wszyscy jesteście i jecie, mam nadzieję? Dobrze, bardzo dobrze. — Admirał Lenton dołączył do ich stołu; był dowódcą Dywizji Kanału, a tym samym miał pod sobą wszystkie smoki z kryjówki w Dover. — Dajcie spokój, nie wstawajcie — rzucił zniecierpliwiony, kiedy Laurence i Choiseul zaczęli się podnosić, a za nimi pozostali. — Na miłość boską, po takim dniu. Sutton, podaj tę butelkę. A zatem już wiecie, że Lily zaczęła jeść? Tak, lekarze mają nadzieję, że za kilka tygodni będzie zdolna do krótkich lotów, a wy przynajmniej nieźle poturbowaliście kilka ich ciężkich smoków. Wznoszę toast za wasz dywizjon, panowie.

Laurence wreszcie zaczął się odprężać i uspokajać. Świadomość, że Lily i pozostali są bezpieczni, stanowiła dla niego ogromną ulgę, a wino rozwiązało ciasny węzeł w jego gardle. Inni także poczuli się swobodniej, a rozmowy stawały się coraz wolniejsze i urywane; coraz więcej głów kiwało się nad szkłem.

— Tamten Grand Chevalier to z pewnością Triumphalis — powiedział cicho Choiseul do admirała Lentona. — Widziałem go wcześniej; to jeden z najbardziej niebezpiecznych francuskich smoków. Był w kryjówce w Dijon, niedaleko Renu, kiedy razem z Praecursorisem opuszczałem Austrię, i muszę panu powiedzieć, sir, że potwierdza to moje najgorsze obawy: Bonaparte nie sprowadziłby go tutaj, gdyby nie był pewny zwycięstwa nad Austrią. Jetem przekonany, że więcej francuskich smoków zmierza do Villeneuve’a.

— Już wcześniej przychylałem się do pańskich słów, kapitanie, ale teraz nie mam co do tego wątpliwości — rzekł Lenton. — Póki co musimy mieć nadzieję, że Mortiferus dotrze do Nelsona i zrobi swoje, zanim francuskie smoki przybędą do Villeneuve’a. Nie możemy odesłać Ekscidiuma, jeśli nie mamy Lily. Nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie z tego powodu nas zaatakowali; ten przeklęty Korsykanin ma głowę nie od parady.

Laurence mimowolnie pomyślał o Reliancie, który może nawet w tej chwili narażony był na zmasowany atak powietrzny Francuzów, a także o innych okrętach floty biorących udział w blokadzie Kadyksu. Tylu jego przyjaciół i znajomych. Nawet jeśli francuskie smoki nie przybędą pierwsze, dojdzie do wielkiej bitwy morskiej, i wielu z nich może zginąć, nawet nie skontaktowawszy się z nim. W ostatnich miesiącach nie miał zbyt wiele czasu na korespondencję i teraz bardzo tego żałował.

— Czy otrzymaliśmy jakieś wieści z blokady Kadyksu? — zapytał. — Czy wspominano o jakiejś akcji?

— Nie słyszałem o niczym — odparł Lenton. — Ach, tak, to pan jest tym gościem z Królewskiej Marynarki, zgadza się? No cóż, podczas rekonwalescencji rannych będę wysyłał na patrole nad flotą na kanale tych, którzy mają zdrowe smoki, więc może pan polecieć do okrętu admiralskiego i wysłuchać nowin. Cholernie się ucieszą z tej wizyty, bo od miesiąca nie miał kto zawieźć im poczty.

— Zaczniemy więc od jutra? — zapytał Chenery, usiłując bez powodzenia powstrzymać ziewanie.

— Nie, podaruję wam jeden dzień. Zajmijcie się smokami i odpoczywajcie, póki możecie — rzekł Lenton i parsknął głośnym śmiechem. — Ale pojutrze wygonię was z łóżek o świcie.

Temeraire spał twardo i obudził się późno, dzięki czemu Laurence miał po śniadaniu kilka godzin dla siebie. Razem z Berkleyem, z którym zjadł posiłek, poszedł do Maksimusa. Regal Copper jeszcze jadł, pochłaniając kolejne świeżo zaszlachtowane owce, tak że zdołał ich tylko powitać gardłowym mruknięciem, kiedy pojawili się na polanie.

Berkley wyjął butelkę dość podłego wina i sam ją opróżnił niemal w całości, podczas gdy Laurence popijał jedynie z uprzejmości; po raz kolejny omówili przebieg całej bitwy, rysując na ziemi schematy i zaznaczając kamykami pozycje smoków.

— Dobrze by było, gdybyśmy mogli dołączyć do formacji lekkiego smoka, jakiegoś Greylinga, który by pełnił rolę zwiadowcy — powiedział Berkley i usiadł ciężko na kamieniu. — Problem w tym, że wszystkie nasze duże smoki są młode, a kiedy duże zaczynają panikować, wtedy te mniejsze też zaczynają się bać, nawet jeśli mają większe doświadczenie.

Laurence skinął głową.

— Tak, chociaż myślę, że dzięki tej niemiłej przygodzie nauczyły się trochę, jak sobie radzić ze strachem — powiedział. — Tak czy inaczej, Francuzi nie mogą liczyć zbyt często na tak idealne okoliczności. Nie poszłoby im tak gładko, gdyby nie chmury.

— Panowie, wciąż analizujecie wczorajsze wydarzenia? — spytał Choiseul, zmierzający w stronę kwatery głównej. Przyłączył się do nich i przykucnął przy schemacie. — Przykro mi, że nie byłem tam od początku. — Surdut miał zakurzony, a krawat przepocony; wyglądał, jakby nie zmienił ubrania od poprzedniego dnia, a białka jego oczu pokryła siateczka czerwonych żyłek; potarł twarz, kiedy spojrzał w dół.

— Nie spałeś w ogóle? — zapytał Laurence. Choiseul potrząsnął głową.

— Spałem, ale zmieniałem się z Catherine — z Harcourt — przy Lily. bo inaczej by nie odpoczęła. — Zamknął oczy, ziewając szeroko, i omal się nie wywrócił. — Merci — podziękował Laurence’owi, który go podtrzymał, i dźwignął się powoli do góry. — Pójdę już. Miałem przynieść Catherine coś do jedzenia.

— Sam trochę odpocznij, proszę — powiedział Laurence. — Ja jej zaniosę. Jestem wolny, bo Temeraire jeszcze śpi.

Harcourt nie spała. Blada z niepokoju, lecz już opanowana wydawała polecenia załodze i karmiła Lily kawałkami parującej jeszcze wołowiny, dodając jej nieustannie otuchy. Laurence przyniósł jej trochę chleba z bekonem, a ona chciała chwycić kromkę zakrwawionymi rękami, aby nie przerywać, lecz Laurence namówił ją, żeby się umyła, zjadła spokojnie i pozwoliła zastąpić się na ten czas jednemu z członków załogi. Lily cały czas jadła i dla uspokojenia wciąż zerkała złocistym okiem na Harcourt.

Choiseul wrócił, zanim Harcourt skończyła posiłek; teraz był bez surduta i krawatu, a towarzyszył mu służący z dzbankiem kawy, mocnej i gorącej.

— Laurence, szuka cię twój porucznik. Temeraire się budzi — powiedział i usiadł ciężko przy Harcourt. — Nie mogłem zasnąć, a kawa postawiła mnie na nogi.

— Dziękuję ci, Jean-Paul. Jeśli nie jesteś zbytnio zmęczony, to będę wdzięczna za twoje towarzystwo — powiedziała, wypijając już drugą filiżankę. — Idź, Laurence, proszę. Temeraire z pewnością jest niespokojny. Dziękuję, że przyszedłeś.

Laurence pożegnał oboje skinieniem głowy, choć po raz pierwszy od chwili, gdy przywykł do Harcourt, poczuł się niezręcznie. Opierała się, jakby nieświadomie, o ramię Choiseula, on zaś spoglądał na nią z góry z nieukrywaną sympatią. Była młoda i Laurence mimowolnie pomyślał, że przydałaby się jakaś przyzwoitka.

Po chwili pocieszyła go myśl, że do niczego nie może dojść w towarzystwie Lily i członków załogi, nawet gdyby się okazało, że tamci nie są aż tak bardzo zmęczeni. Ale bez względu na okoliczności i tak nie mógł zostać, więc poszedł szybko na polanę Temeraire’a.

Resztę dnia spędził w błogim lenistwie. Usadowiony wygodnie w swoim ulubionym miejscu, w zgięciu przedniej łapy Temeraire’a, pisał listy. Jeszcze na morzu prowadził obszerną korespondencję, bo miał dużo wolnego czasu, teraz więc wiele listów od znajomych czekało na odpowiedź. Dostał też kilka listów od matki, krótkich i skreślonych pospiesznie, najwyraźniej po kryjomu przed ojcem, bo były nie ofrankowane i musiał uiścić opłatę, żeby je odebrać.

Najedzony do syta po skąpym posiłku poprzedniego wieczoru, Temeraire wysłuchał listów, które pisał Laurence, i podyktował fragmenty od siebie, przesyłając pozdrowienia lady Allendale i Rileyowi.

— I poproś kapitana Rileya, żeby życzył ode mnie wszystkie go najlepszego załodze Relianta — powiedział. — Wydaje się, że było to tak dawno temu, prawda, Laurence? Od wielu miesięcy nie jadłem ryby.

Laurence uśmiechnął się, rozbawiony taką miarą czasu.

— Z pewnością od tamtych dni wiele się wydarzyło, a przecież nie upłynął nawet rok — powiedział, lakując kopertę i wypisując adres. — Mam tylko nadzieję, że wszyscy czują się dobrze. — Z zadowoleniem położył ostatni już list na wierzchu całkiem pokaźnego stosu; miał o wiele bardziej czyste sumienie. — Roland — zawołał, a ona zaraz przybiegła, porzuciwszy pozostałych kadetów zajętych grą w kulki. — Zanieś to do biura przewozowego — powiedział i wręczył jej plik.

— Sir — powiedziała trochę nerwowo, odbierając od niego listy — kiedy już wykonam polecenie, to czy mogę zostać zwolniona na wieczór?

Ta prośba go zaskoczyła. Kilku chorążych i skrzydłowych poprosiło o przepustkę i ją otrzymało, lecz pomysł, by dziesięcioletnie dziecko chodziło samo po Dover, był absurdalny, nawet gdyby nie była to dziewczynka.

— Sama chcesz iść czy z innymi? — zapytał, podejrzewając, że może któryś ze starszych oficerów chce ją zabrać na przyzwoita wycieczkę.

— Nie, sir, sama — odpowiedziała.

Spoglądała na niego z taką nadzieją, że już prawie był gotów udzielić jej pozwolenia albo osobiście zabrać ją do miasta, lecz zaraz pomyślał, że nie może zostawić Temeraire’a samego, bo będzie rozpamiętywał wydarzenia poprzedniego dnia.

— Może innym razem, Roland — powiedział łagodnie. — Zostaniemy w Dover na dłużej, więc obiecuję, że będziesz miała jeszcze okazję.

— Och, tak jest, sir — odpowiedziała przybita. Odeszła ze spuszczoną głową, tak że Laurence poczuł się winny.

Temeraire popatrzył za nią i zapytał:

— Czy w Dover jest coś specjalnie ciekawego i czy moglibyśmy pójść to zobaczyć? Wielu członków naszej załogi tam chodzi.

— Och — mruknął Laurence, raczej trudno było mu wyjaśnić, że główną atrakcją Dover są portowe prostytutki i tani alkohol. — No cóż, w mieście mieszka dużo ludzi, tak więc jest w okolicy wiele różnych rozrywek — spróbował.

— Na przykład więcej książek? — zapytał Temeraire. — Nigdy nie widziałem, żeby Dunne czy Collins czytali, a nie mogli się doczekać wyjścia. Wczoraj wieczorem o niczym innym nie mówili.

Laurence przeklął w duchu pechowych młodych skrzydłowych za to, że skomplikowali mu zadanie, i w rewanżu postanowił zaplanować im stosownie przyszły tydzień.

— Jest tam też teatr i odbywają się koncerty — powiedział bez przekonania. Ale posuwał się za daleko: doskwierała mu własna nieuczciwość i nie mógł znieść wrażenia, że oszukuje Temeraire’a, który w końcu był już dorosły. — Obawiam się, że niektórzy z nich chodzą tam po to, żeby się napić i nawiązać mało dystyngowane znajomości — dodał bardziej szczerze.

— Och, masz na myśli dziwki — odparł Temeraire, zaskakując Laurence’a tak bardzo, że ten omal nie spadł na ziemię. — Nie wiedziałem, że w miastach też je mają, ale już rozumiem.

— Gdzie ty, u licha, o nich słyszałeś? — zapytał Laurence się wyprostował się. Uwolniony od obowiązku wyjaśniania, poczuł się teraz irracjonalnie obrażony tym, że ktoś inny ośmielił się uświadomić Temeraire’a.

— Och, powiedział mi o tym Victoriatus w Loch Laggan, kiedy się zastanawiałem, dlaczego oficerowie chodzą do wioski, skoro nie mają tam rodzin — powiedział Temeraire. — Ale ty nigdy nie wychodzisz. Na pewno byś nie chciał? — zapytał niemal z nadzieją w głosie.

— Mój drogi, nie wolno ci mówić takich rzeczy — odparł Laurence, rumieniąc się i krztusząc ze śmiechu jednocześnie. — To nie jest odpowiedni temat do rozmowy, a jeśli już nie da się odwieść mężczyzny od porzucenia tego zwyczaju, to przynajmniej nie powinno się go zachęcać. Już ja porozmawiam z Dunne’em i Collinsem. Nie powinni rozprawiać o takich rzeczach na lewo i prawo, a już na pewno nie w towarzystwie chorążych.

— Nie rozumiem — powiedział Temeraire. — Vindicatus mówił, że to coś bardzo miłego dla mężczyzn i bardzo wskazanego, bo inaczej zechcieliby się ożenić, co nie brzmi zbyt zachęcająco. Ale gdyby ci bardzo zależało, to chyba nie miałbym nic przeciwko temu. — Ostatnie słowa wypowiedział niezbyt szczerze, zerkając spod oka na Laurence’a, jakby chciał ocenić ich skutek.

Zażenowanie i rozbawienie Laurence’a zgasły w jednej chwili.

— Niestety, twoja wiedza jest niekompletna — rzekł łagodnie. — Wybacz mi, już wcześniej powinienem porozmawiać z tobą na te tematy. Ale nie obawiaj się, jesteś dla mnie najważniejszy i tak będzie zawsze, nawet gdybym się ożenił, a na to się raczej nie zanosi.

Zamilkł na moment, zastanawiając się, czy jego następne słowa nie zaniepokoją jeszcze bardziej Temeraire’a, lecz ostatecznie zdecydował się zgrzeszyć nadmiarem zaufania i dodał:

— Łączyła mnie swoista umowa z pewną damą, zanim pojawiłeś się w moim życiu, lecz ona zwróciła mi wolność.

— Chcesz powiedzieć, że cię odrzuciła? — zapytał Temeraire z oburzeniem, demonstrując, że smoki mogą być tak przekorne jak ludzie. — Przykro mi, Laurence. Jeśli zechcesz się ożenić, to na pewno znajdziesz kogoś innego, o wiele milszego.

— Pochlebiasz mi, ale zapewniam cię, że wcale nie pragnę znaleźć zastępstwa — powiedział Laurence.

Temeraire opuścił nieco głowę, nie wysuwając już dalszych wątpliwości, najwyraźniej całkiem zadowolony.

— Ale Laurence… — zaczął i urwał. — Laurence — powtórzył — skoro to nie jest odpowiedni temat, to czy w takim razie nie powinienem już więcej go poruszać?

— Musisz uważać, żeby unikać go w szerszym towarzystwie, lecz ze mną możesz zawsze rozmawiać o wszystkim — powiedział Laurence.

— Jestem tylko ciekawy, skoro w Dover nie ma nic innego — rzekł Temeraire. — Bo przecież Roland jest chyba jeszcze za młoda na chodzenie na dziwki?

— Chyba muszę się napić wina, aby się pokrzepić przed kontynuowaniem tej rozmowy — rzucił ponuro Laurence.

Na szczęście Temeraire zadowolił się wyjaśnieniami natury teatru i koncertów oraz innych miejskich atrakcji i chętnie podjął dyskusję o zaplanowaniu trasy ich patrolu, o którym informację przyniósł rano goniec, a nawet zaproponował, że mogliby złowić rybę na kolację. Laurence z zadowoleniem zobaczył, że Temeraire odzyskał wigor po przykrych doświadczeniach poprzedniego dnia, i właśnie zdecydował, że jednak zabierze Roland do miasta, jeśli Temeraire nie zaprotestuje, gdy zauważył, że dziewczyna wraca w towarzystwie innego kapitana, kobiety.

Zdał sobie szybko sprawę, że jego ubranie jest w całkowitym nieładzie, więc zeskoczył z łapy smoka po drugiej stronie, by się ukryć na chwilę. Nie miał czasu na założenie góry od munduru, która wisiała na gałęzi nieopodal, ale wsunął koszulę w spodnie i pospiesznie zawiązał krawat.

Potem obszedł łapę, aby się przedstawić, i niemal się potknął, kiedy zobaczył ją wyraźnie: nie była brzydka, lecz jej twarz szpeciła wyraźna szrama, bez wątpienia pozostałość po cięciu szpadą; lewe oko opadało lekko w kąciku, gdzie minęło je ostrze, a zaogniona czerwona linia biegła w dół policzka i przechodziła w cieńszą i bledszą szramę na szyi. Była w jego wieku albo może trochę starsza; właściwą ocenę utrudniała blizna, ale w każdym razie nosiła potrójne galony pełnego kapitana, a w klapie nieduży złoty medal za kampanię egipską.

— Laurence, prawda? — odezwała się kobieta, nie siląc się na żadne wstępy, podczas gdy on usiłował ukryć swoje zaskoczenie. — Jestem Jane Roland, kapitan Ekscidiuma. Wyświadczyłby mi pan osobistą przysługę, gdyby oddał pan pod moją opiekę Emily na dzisiejszy wieczór, jeśli pozwalają na to jej obowiązki. — Zerknęła znacząco na bezczynnych kadetów i chorążych; jej sarkastyczny ton wskazywał na to, że jest urażona.

— Proszę wybaczyć — bąknął Laurence, uzmysłowiwszy sobie swój błąd. — Sądziłem, że chce iść do miasta. Nie miałem pojęcia… — Ugryzł się w język; teraz był pewny, że to matka i córka. Łączyło je nie tylko to samo nazwisko, ale i pewne podobieństwo wyglądu i mimiki. — Oczywiście, jest do pani dyspozycji — skończył.

Usłyszawszy to wyjaśnienie, kapitan Roland od razu się rozchmurzyła.

— Ha! Domyślam się, co pan sobie wyobrażał — powiedziała, jej śmiech był bardzo serdeczny i mało kobiecy. — Obiecuję, że będę miała na nią oko i przyprowadzę do ósmej. Dziękuję. Ekscidium i ja nie widzieliśmy jej prawie od roku i boimy się że zapomnimy, jak wygląda.

Laurence ukłonił się na pożegnanie. Roland dreptała szybko by nadążyć za matką, która stawiała długie kroki jak mężczyzna i szczebiotała przez cały czas, podekscytowana i rozentuzjazmowana, machając do przyjaciół. Laurence czuł się trochę głupio patrząc za nimi; przyzwyczaił się wreszcie do Harcourt i powinien był się domyślić. W końcu Ekscidium był Longwingiem i pewnie także wolał kobietę jako kapitana, podobnie jak Lily, a skoro służył już tak długo, jego kapitan musiał być zahartowany w boju. Lecz Laurence musiał przyznać, że jest zaskoczony, jeśli nie zaszokowany, spotkaniem kobiety tak oszpeconej i tak bezpośredniej. Harcourt, jedyna inna znana mu kobieta kapitan, w żadnej mierze nie przypominała pensjonarki, lecz była dość młoda i świadoma wczesnego awansu, przez co nie była aż tak pewna siebie.

Laurence dopiero co omówił z Temeraire’em kwestię małżeństwa, więc mimowolnie pomyślał o ojcu Emily; o ile małżeństwo było trudną sprawą dla mężczyzny awiatora, to w wypadku kobiety wydawało się wręcz nie do pomyślenia. Mógł tylko przypuszczać, że Emily jest dzieckiem nieślubnym, lecz gdy mu to przyszło do głowy, zaraz zganił samego siebie za to, że w ogóle dopuszcza takie myśli o całkowicie godnej szacunku kobiecie, którą właśnie poznał.

Lecz wkrótce przekonał się, że jego mimowolne domysły były zupełnie słuszne.

— Niestety, nie mam pojęcia. Nie widziałam go od dziesięciu lat — wyjawiła mu później kapitan Roland. Wieczorem, po odprowadzeniu Emily, zaprosiła go na późną kolację w klubie oficerskim, on zaś, ośmielony kilkoma kieliszkami wina, odważył się zapytać ją ostrożnie o zdrowie ojca Emily. — Wiesz, tak naprawdę nie byliśmy małżeństwem. Wątpię, czy w ogóle zna imię Emily.

Nie sprawiała wrażenia ani trochę zawstydzonej, a Laurence w głębi duszy żywił przekonanie, że jakikolwiek bardziej oficjalny związek byłby niemożliwy. Mimo wszystko czuł się trochę nieswojo. Ona to zauważyła, lecz na szczęście nie wzięła tego do siebie i powiedziała dość uprzejmie:

— Zdaje się, że nasz styl życia wciąż jest ci obcy. Ale możesz się ożenić, jeśli chcesz, w Korpusie nie jest to zakazane. Tyle tylko, że sytuacja drugiej strony jest trudna, ponieważ zawsze ważniejszy od niej jest smok. Jeśli chodzi o mnie, to nigdy tego nie pragnęłam; gdyby nie chodziło o dobro Ekscidiuma, nigdy bym się nie zdecydowała na dziecko, chociaż Emily jest kochana i cieszę się, że ją mam. Niemniej jednak była to smutna niedogodność.

— A zatem Emily będzie po tobie jego kapitanem? — rzekł Laurence. — Pozwól, że zapytam: Czy smoki, te długowieczne, zawsze są przekazywane w ten sposób?

— Kiedy jest to możliwe. Bo widzisz, źle znoszą utratę opiekuna, dlatego jest bardziej prawdopodobne, że zaakceptują nowego, jeśli jest osobą, z którą są jakoś związane i z którą mogą dzielić swój smutek — odpowiedziała. — Tak więc hodujemy siebie tak samo jak smoki. Podejrzewam, że poproszą cię o to, żebyś zmajstrował potomka albo dwóch dla Korpusu.

— Dobry Boże — odparł zaskoczony Laurence. Porzucił myśli o dzieciach wraz z planami małżeńskimi, kiedy tylko dostał kosza od Edith, i jeszcze umocnił się w tym przekonaniu, odkrywszy wątpliwości Temeraire’a, tak więc teraz zupełnie sobie nie wyobrażał, jakby miał tego dokonać.

— Widzę, że cię to zaszokowało, biedaku. Bardzo mi przykro — powiedziała. — Zgłosiłabym się na ochotnika, ale powinieneś poczekać, aż on skończy przynajmniej dziesięć lat, a poza tym teraz nie mam na to czasu.

Kiedy Laurence w pełni zrozumiał znaczenie jej słów, co nastąpiło dopiero po chwili, chwycił swój kieliszek niepewną ręką i spróbował ukryć za nim twarz; choć bardzo się starał, nie potrafił powstrzymać rumieńca.

— Miło z twojej strony — bąknął zza szkła, dusząc się z zażenowania i śmiechu. Nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek mógł otrzymać podobną propozycję, choćby tylko rzuconą mimochodem.

— Jak przyjdzie pora, może wystarczy ci Catherine — ciągnęła dalej Roland tym swoim przerażająco praktycznym tonem. — Doskonałe rozwiązanie; zrobilibyście jedno dla Lily i jedno dla Temeraire’a.

— Dziękuję! — odparł bardziej stanowczo, rozpaczliwie pragnąc zmienić temat. — Czy mogę przynieść ci coś do picia?

— Och, tak. Przyda mi się kieliszek porto, dziękuję — odparła Roland. Teraz już przekroczył granice szoku, więc kiedy wrócił z dwoma kieliszkami, a ona podsunęła mu zapalone cygaro, ochoczo się nim zaciągnął.

Rozmawiali jeszcze przez kilka godzin, aż zostali sami w klubie i służący zaczęli zatrzymywać się przy nich i ziewać znacząco. Weszli razem na górę.

— Jeszcze nie tak późno — powiedziała, spoglądając na zgrabny zegar ustawiony na górnym podeście. — Bardzo jesteś zmęczony? Moglibyśmy zagrać u mnie partyjkę pikiety lub dwie.

Czuł się już tak swobodnie w jej towarzystwie, że ta propozycja w ogóle go nie zdziwiła. Kiedy wyszedł z jej pokoju, bardzo późno, i wracał do siebie, spotkał służącego, który zerknął na niego; dopiero wtedy zastanowił się nad swoim zachowaniem i poczuł ukłucie wstydu. Ostatecznie jednak uznał, że stało się i trudno, jeśli w ogóle coś się stało; dłużej już o tym nie myślał i poszedł w końcu spać.

Rozdział 10

Był już na tyle doświadczony, żeby się nie dziwić następnego ranka, że nie plotkowano na temat jego późnej wizyty. Zamiast tego kapitan Roland powitała go ciepło przy śniadaniu i przedstawiła swobodnie swoim porucznikom, a potem poszli razem do swoich smoków.

Temeraire kończył obfite śniadanie, więc Laurence wykorzystał wolną chwilę, żeby odbyć stanowczą rozmowę na osobności z Collinsem i Dunne’em o ich niedyskrecji. Nie zamierzał prawić im kazań, jak jakiś nieopierzony kapitan, o czystości i wstrzemięźliwości, ale nie widział niczego pruderyjnego w tym, że woli, aby starsi oficerowie służyli młodym przykładem.

— Jeśli już musicie obracać się w takim towarzystwie, to nie róbcie z siebie dziwkarzy i nie sugerujcie chorążym i kadetom, że powinni pójść w wasze ślady — powiedział do wijących się przed nim skrzydłowych.

Dunne nawet otworzył usta, jakby zamierzał zaprotestować, lecz nic nie powiedział, zgromiony zimnym spojrzeniem Laurence’a, który nie zamierzał tolerować podobnej niesubordynacji.

Kiedy już skończył wykład i odesłał ich do swoich obowiązków, poczuł się trochę nieswojo, gdyż uświadomił sobie, że jego schowanie poprzedniego wieczoru też nie było nienaganne. Pocieszył się myślą, że Roland jest oficerem, a jej towarzystwa w żadnej mierze nie można porównywać do towarzystwa dziwek, a poza tym oni się nie obnosili, a przecież to było sednem sprawy. Mimo wszystko usprawiedliwienie, jakie znalazł na swoją obronę, wydało mu się mało przekonujące, więc bardzo się ucieszył, że może wrócić do pracy, żeby zająć czymś myśli, Emily i dwaj pozostali gońcy czekali już u boku Temerairea z ciężkimi torbami pełnymi listów przeznaczonych dla załóg okrętów biorących udział w blokadzie.

Siła brytyjskiej floty sprawiła, że okręty z blokady były dziwnie odizolowane. Rzadko kiedy przysyłano im na pomoc smoka; zapasy i najpilniejsze meldunki transportowano na pokładzie fregaty, tak więc nie miały zbyt wiele okazji, by otrzymać najnowsze wieści czy też pocztę. Francuzi mieli wprawdzie w Breście dwadzieścia jeden okrętów, ale nie odważyli się wychylić nosa, obawiając się o wiele bardziej doświadczonej floty brytyjskiej. Bez wsparcia okrętów nawet cały dywizjon ciężkich smoków nie zaryzykowałby nalotu bombowego, bo wiedział, że na marsach przeciwnika czekają strzelcy wyborowi, a na pokładach działka wielolufowe i wyrzutnie harpunów. Czasami mogły się zdarzyć ataki w nocy, głównie przeprowadzane przez pojedynczego smoka, lecz strzelcy stawali na wysokości zadania, a w wypadku ewentualnego pełnego ataku wystarczyło zawiadomić racą świetlną smoki patrolujące teren od północy.

Admirał każdego dnia wyznaczał nowe zadania zdatnym do służby smokom z formacji Lily, żeby je czymś zająć, a także by powiększyć patrolowany obszar. Tego dnia Temeraire leciał na szpicy, osłaniany na flankach przez Nitidusa i Dulcię: mieli wylecieć za formacją Ekscidiuma, a potem odbić i przelecieć nad główną eskadrą Floty Kanału, zajmującej stanowiska w pobliżu wyspy Ushant i blokującej Brest. Niezależnie od zdobycia nowego doświadczenia, ich wizyta zapewni okrętom floty krótki odpoczynek od monotonnej i samotnej służby podczas blokady.

Poranek był tak zimny i rześki, że nie zebrała się mgła, niebo było czyste, a woda w dole niemal czarna. Mrużąc powieki przed blaskiem, Laurence miał ochotę pójść w ślady chorążych i skrzydłowych, którzy wcierali pod oczy czernidło, lecz uznał, że jako dowódca małej grupy z pewnością zostanie zaproszony na okręt admirała lorda Gardnera, kiedy wylądują przy jego burcie.

Dzięki dobrej pogodzie lot był przyjemny, choć nie całkiem łatwy: prądy powietrzne zmieniały się nieoczekiwanie, kiedy znaleźli się nad otwartym morzem, tak więc Temeraire, kierując się jakimś podświadomym instynktem, wznosił się i opadał, by złapać najlepszy wiatr. Po godzinnym patrolu dotarli do miejsca, w którym mieli się rozdzielić; kapitan Roland podniosła dłoń na pożegnanie, a Temeraire skierował się na południe, przelatując nad Ekscidiumem. Słońce mieli prawie nad głową, a morze skrzyło się w dole.

— Laurence, widzę statki przed nami — powiedział Temeraire, gdy upłynęło jakieś pół godziny.

Laurence sięgnął po lunetę i dostrzegł żagle dopiero wtedy, gdy zmrużył powieki i osłonił oko dłonią.

— Masz dobry wzrok — zawołał i polecił: — Panie Turner, proszę przesłać nasz sygnał.

Chorąży zaczął sygnalizować za pomocą flag, że są oddziałem brytyjskim, co było w pewnym sensie formalnością, wobec niezwykłego wyglądu Temeraire’a.

Wkrótce zostali dostrzeżeni i rozpoznani; brytyjski okręt flagowy oddał zgrabną salwę honorową z dziewięciu dział, choć Temeraire nie całkiem na to zasługiwał, jako że nie był oficjalnym przywódcą formacji. Bez względu na to, czy była to pomyłka czy też wyraz wspaniałomyślności, Laurence z zadowoleniem przyjął takie powitanie i nakazał strzelcom odpowiedzieć podobnym salutem, kiedy przelatywali nad okrętem.

Flota wyglądała imponująco: zgrabne i eleganckie kutry kołysały się na wodzie wokół okrętu admiralskiego w oczekiwaniu na pocztę, a ogromne okręty liniowe halsowały równo na północnym wietrze, by utrzymać pozycje, wydymając białe żagle i powiewając dumnie banderami wywieszonymi na masztach. Laurence odruchowo wychylił się mocno nad barkiem Temeraire’a, by podziwiać widok, aż jego rzemienie napięły się mocno.

— Sir, sygnał z okrętu admiralskiego — oznajmił Turner, kiedy tak się zbliżyli, że dało się już odczytać znaki flagowe. — Kapitan na pokład po wylądowaniu.

Laurence skinął głową; tego właśnie się spodziewał.

— Proszę potwierdzić, panie Turner. Panie Granby, myślę, że przelecimy nad pozostałą częścią floty od południa, zanim przygotują się na nasze lądowanie.

Załogi Hibernii i stojącego obok Agincourt zaczęły już wyrzucać na wodę pływające platformy, które po połączeniu razem miały utworzyć lądowisko dla smoków, a między nimi uwijał się mały kuter zbierający cumy. Laurence wiedział z doświadczenia, że taka operacja wymaga czasu, postanowił więc przelecieć nisko nad okrętami.

Kiedy zatoczyli koło i wrócili, platformy były już gotowe.

— Bellmani na górę, panie Granby — rozkazał Laurence; załoga z niższej części uprzęży zaczęła się wspinać szybko na grzbiet smoka. Ostatni marynarze usunęli się pospiesznie z lądowiska, ujrzawszy nadlatującego Temeraire’a, za którym podążały Nitidus i Dulcia. Platforma zanurzyła się trochę, gdy Temeraire opadł na nią całym ciężarem, lecz liny trzymały pewnie. Nitidus i Dulcia wylądowały w przeciwnych rogach, kiedy Temeraire się usadowił, a Laurence zszedł na platformę.

— Gońcy, przynieść pocztę — rozkazał, a sam zabrał kopertę z meldunkami od admirała Lentona do admirała Gardnera.

Przeszedł z łatwością na pokład czekającego kutra, podczas gdy jego gońcy, Roland, Dyer i Morgan, przekazywali pospiesznie worki z pocztą w wyciągnięte ręce marynarzy. Poszedł na rufę; Temeraire rozłożył się płasko, żeby zapewnić platformie lepszą równowagę, z głową ułożoną blisko kutra, czym zaniepokoił członków jego załogi.

— Wrócę niebawem — zwrócił się do niego Laurence. — Gdybyś czegoś potrzebował, zwróć się, proszę, do porucznika Granby’ego.

— Chyba nie będzie takiej potrzeby. Jest mi tu bardzo dobrze — odpowiedział Temeraire i zaraz dodał, wprawiając załogę kutra w jeszcze większy niepokój: — Ucieszyłbym się, gdybyśmy mogli potem zapolować. Po drodze widziałem wspaniałe ogromne tuńczyki.

Kuter, elegancki i smukły, zaniósł Laurence’a na pokład Hibernii z szybkością, którą kiedyś uznałby za maksymalną; teraz, gdy tam stał, spoglądając wzdłuż bukszprytu, ledwo odczuwał powiew bryzy na twarzy.

Przygotowano ławeczkę bosmańską przy burcie Hibernii, ale Laurence spojrzał tylko na nią z pogardą i wspiął się z łatwością przez burtę, czując, że wciąż może polegać na swoich przywykłych do morza nogach. Kapitan Bedford czekał, żeby go powitać, i zdumiał się ogromnie: obaj służyli na pokładzie Goliatha podczas kampanii egipskiej.

— Dobry Boże, Laurence. Nie miałem pojęcia, że dostałeś przydział na kanale — powiedział i zapomniawszy o oficjalnym powitaniu, uścisnął Laurence’owi serdecznie dłoń. — Czy to twoja bestia? — zapytał i spojrzał ponad wodą na Temeraire’a, który wielkością niewiele ustępował siedemdziesięcioczterodziałowemu Agincourt widocznemu za jego plecami. — Myślałem, że wykluł się dopiero sześć miesięcy temu.

Laurence’a mimowolnie ogarnęła duma i miał nadzieję, że udało mu się ją ukryć, kiedy odpowiedział:

— Tak, to jest Temeraire. Nie ma jeszcze ośmiu miesięcy lecz już osiągnął prawie pełne rozmiary.

Z trudem powstrzymał się przed dalszymi pochwałami ponieważ wiedział, że nie ma nic bardziej irytującego niż mężczyzna, który nie przestaje mówić o urokach swojej kochanki czy też mądrości swoich dzieci. Bo przecież Temeraire nie wymagał rekomendacji; każdy, kto patrzył na niego, nie mógł nie zauważyć jego szczególnej i eleganckiej sylwetki.

— Ach, rozumiem — odparł Bedford, spoglądając na niego z rozbawieniem. W tym momencie stojący u boku Bedforda porucznik chrząknął znacząco. Kapitan zerknął na niego i po wiedział: — Wybacz, że cię zatrzymałem, ale jestem zaskoczony, że się spotkaliśmy. Chodź ze mną, proszę. Lord Gardner cię oczekuje.

Admirał lord Gardner całkiem niedawno objął dowództwo Floty Kanału po odejściu na emeryturę sir Williama Cornwallisa; widać już było po nim skutki przejęcia tak ważnego stanowiska po tak świetnym dowódcy. Laurence służył we Flocie Kanału przed kilkoma laty jako porucznik i choć nigdy nie został mu przedstawiony, to widział go kilkakrotnie, i teraz stwierdził, że admirał wyraźnie się postarzał.

— Laurence, prawda? — powiedział Gardner, kiedy porucznik flagowy go przedstawił i dodał cicho kilka stów, których Laurence nie usłyszał. — Proszę siadać. Muszę od razu przeczytać te komunikaty, a potem sporządzę krótką odpowiedź, którą dostarczy pan Lentonowi — oznajmił i złamał pieczęcie, by zapoznać się z treścią. W trakcie lektury lord Gardner chrząknął i pokiwał głową; po wyrazie jego twarzy Laurence poznał, kiedy admirał dotarł do relacji z ostatniej potyczki.

— No cóż, Laurence, rozumiem, że zasmakował pan już prawdziwej walki — powiedział, odkładając wreszcie list. — Dobrze, żeście mieli okazję się zahartować, bo niebawem pewnie znowu się pojawią, o czym musi pan zawiadomić Lentona. Wysyłam każdy słup, bryg i kuter, którymi mogę zaryzykować zbliżenie się do brzegu, i dowiaduję się, że Francuzi uwijają się jak pszczoły w okolicy Cherbourga. Nie wiemy dokładnie, co knują, ale nietrudno się domyślić, że przygotowują się do inwazji, zapewne bliskiej, jak można sądzić po ich aktywności.

— Ale chyba Bonaparte nie wie więcej o flocie z Kadyksu niż my? — zapytał Laurence, zaniepokojony tą wiadomością. Takie przygotowania nie pozostawiały wiele wątpliwości, a choć Bonaparte był arogancki, to jego arogancja rzadko kiedy okazywała się całkowicie bezpodstawna.

— Nie, jest na bieżąco, tego na szczęście jestem pewny. Przywiózł mi pan potwierdzenie, że nasi kurierzy kursowali regularnie i bez przerw — powiedział Gardner, stukając palcami w plik papierów na biurku. — Ale Bonaparte nie może być tak szalony, żeby sobie wyobrażać, że zdoła się przeprawić bez tej floty, a to wskazuje na to, że zakłada jej rychłe przybycie.

Laurence skinął głową. To założenie mogło być nieuzasadnione lub zbyt optymistyczne, ale fakt, że Bonaparte w ogóle je przyjął, oznaczał, że niebawem flota Nelsona mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie.

Gardner zalakował i podał mu komunikaty zwrotne.

— Proszę, Laurence. Jestem ogromnie zobowiązany, również za pocztę. A teraz ufam, że zje pan z nami obiad, oczywiście wraz z pańskimi pozostałymi kapitanami — powiedział, wstając. — Przyłączy się do nas, jak sądzę, kapitan Briggs z Agincourt.

Podczas służby w Królewskiej Marynarce Laurence nauczył się, że zaproszenie wyższego rangą oficera miało wagę rozkazu i choć Gardner nie był już jego bezpośrednim przełożonym, nie można było nawet pomyśleć o odmowie. Lecz Laurence pomyślał z pewnym niepokojem o Temerairze, a przede wszystkim Nitidusie. Pascal’s Blue był nerwowym smokiem, z którym kapitan Warren musiał obchodzić się ostrożnie nawet w normalnych okolicznościach, i Laurence był pewny, że Nitidusa zaniepokoi perspektywa pozostania na prowizorycznej platformie bez opiekuna czy choćby innego oficera powyżej rangi porucznika.

Z drugiej strony smoki czekały w podobnych warunkach przez cały czas. Gdyby flocie groził poważny atak z powietrza, niektóre z nich musiałyby stacjonować na platformach bez przerwy, a ich kapitanowie często by je opuszczali, żeby wziąć udział w naradach z oficerami marynarki. Laurence nie miał ochoty narażać smoków na niepokój z powodu tak błahego jak obiad, lecz musiał też uczciwie przyznać, że nie będzie to dla nich naprawdę niebezpieczne…

— Sir, przyjdę z największą przyjemnością, podobnie jak kapitan Warren i kapitan Chenery — odpowiedział, bo nic innego nie mógł zrobić. Sam Gardner zdawał się z góry zakładać taką odpowiedź, bo zmierzał już do drzwi, by wezwać swojego porucznika.

Jednak w odpowiedzi na zasygnalizowane zaproszenie przybył tylko Chenery, wyrażając szczery, choć niezbyt głęboki żal.

— Bo widzi pan, Nitidus byłby zdenerwowany, gdyby został sam, więc Warren uznał, że lepiej będzie go nie opuszczać — wyjaśnił wesoło Gardnerowi, nieświadomy, jaką gafę właśnie popełnił.

Laurence z zakłopotaniem zauważył, że po tej uwadze nie tylko Gardner, ale także inni kapitanowie i porucznik flagowy mieli zaskoczone i nieco urażone miny, chociaż mimowolnie poczuł ulgę. Tak więc obiad rozpoczął się fatalnie i tak juz pozostało.

Admirał najwyraźniej myślał o swoich obowiązkach, bo kolejne uwagi wygłaszał w dużych odstępach czasu. Przy stole byłoby cicho i ponuro, gdyby nie Chenery, który był jak zwykle pogodny i skory do rozmowy i zabierał często głos, ignorując morskie zwyczaje, przyznające prawo do rozpoczęcia konwersacji wyłącznie lordowi Gardnerowi.

Kiedy Chenery zwracał się do któregoś z oficerów, ten milczał wymownie przez chwilę, po czym odpowiadał najkrócej, jak się dało, i nie podejmował tematu. Początkowo Laurence bardzo współczuł Chenery’emu, lecz potem ogarnął go gniew na zgromadzonych. Nawet drażliwa osoba zrozumiałaby, że zachowanie jego kolegi jest wynikiem nieznajomości konwenansów; poruszał zupełnie niewinne tematy, więc ta wymowna i pełna wyrzutów cisza wydawała się Laurence’owi przejawem o wiele większej niegrzeczności.

Chenery oczywiście zauważył chłodną reakcję oficerów, mimo to wyglądał na raczej zdziwionego niż obrażonego, lecz nie mogło to trwać w nieskończoność. Tak więc kiedy podjął kolejną odważną próbę, Laurence specjalnie udzielił mu odpowiedzi. Kontynuowali rozmowę przez kilka minut, aż wreszcie Gardner, wytrącony z rozmyślań, podniósł wzrok znad biurka i dorzucił swoją uwagę. Dopiero wtedy pozostali oficerowie, otrzymawszy błogosławieństwo, przyłączyli się do dyskusji. Laurence robił wszystko, co w jego mocy, aby rozmowa trwała do końca obiadu.

To, co powinno być przyjemnością, zamieniło się w udrękę, dlatego bardzo się ucieszył, kiedy zabrano ze stołu porto i zaproszono ich na pokład na kawę i cygaro. Z filiżanką w dłoni stanął przy relingu rufowym bakburty, by mieć lepszy widok na pływającą platformę: Temeraire spał spokojnie w słońcu, z jedną łapą opuszczoną do wody, a Nitidus i Dulcia odpoczywały przy nim.

Bedford stanął obok niego, zachowując, jak mniemał Laurence, kojące i przyjacielskie milczenie. Po chwili jednak powiedział:

— Musi być cennym zwierzęciem i pewnie trzeba się cieszyć, że go mamy, ale to straszne, że zostałeś skazany na takie życie i takie towarzystwo.

Laurence nie od razu zdołał wydobyć z siebie głos, by zareagować na tę uwagę, tak przepełnioną szczerym ubolewaniem — na usta cisnęło mu się wiele odpowiedzi. Wreszcie z trudem odetchnął i wycedził z wściekłością:

— Sir, nie będzie pan mówił do mnie w ten sposób ani o Temerairze, ani o moich kolegach. Dziwię się, że uznał pan w ogóle podobne słowa za dopuszczalne.

Bedford cofnął się, zaskoczony jego wybuchem. Laurence odwrócił się i postawił głośno swoją filiżankę na tacy stewarda.

— Sir, musimy już lecieć — powiedział spokojnie do Gardnera. — To pierwszy lot Temeraire’a na tej trasie, więc powinniśmy wrócić przed zachodem słońca.

— Naturalnie — odparł Gardner i podał mu dłoń. — Dobrej podróży, kapitanie. Mam nadzieję, że spotkamy się niebawem.

Wbrew tej wymówce Laurence dotarł do kryjówki krótko po zapadnięciu nocy. Zobaczywszy, jak Temeraire wyławia z wody kilka dużych tuńczyków, Nitidus i Dulcia wyraziły chęć pójścia w jego ślady, on zaś z wielką ochotą zgodził się być ich nauczycielem. Młodsi członkowie załogi nie byli przygotowani do latania na polującym smoku, lecz po pierwszym nurkowaniu przyzwyczaili się, ich głośne okrzyki umilkły i zaczęli traktować wszystko jak zabawę.

Ich entuzjazm rozwiał ponury nastrój Laurence’a. Chłopcy wiwatowali za każdym razem, kiedy Temeraire wznosił się znad wody z wijącym się w jego łapach kolejnym tuńczykiem, a niektórzy nawet poprosili o pozwolenie zejścia niżej, by dać się ochlapać w chwili chwytania ryby.

Temeraire, objedzony i lecący ku wybrzeżu znacznie wolniej, zamruczał z zadowolenia, spojrzał do tyłu na Laurence’a z wdzięcznością i powiedział.

— Czyż to nie był przyjemny dzień? Dawno już nie mieliśmy tak cudownego lotu.

Laurence poczuł, że pozbył się gniewu, który dotąd ukrywał, i może swobodnie odpowiedzieć.

Kiedy zbliżali się do kryjówki, zapalano właśnie latarnie przypominające wielkie świetliki rozrzucone pośród drzew, między którymi chodzili członkowie załóg naziemnych z pochodniami. Młodsi oficerowie byli wciąż przemoknięci i zaczęli dygotać, kiedy zeszli na ziemię, tak więc Laurence odesłał ich na odpoczynek i pozostali z Temeraire’em, kiedy załoga naziemna kończyła zdejmować uprząż. Hollin spojrzał na niego z pewnym wyrzutem, gdy jego koledzy przynieśli uprząż szyjną i barkową, pokrytą rybimi łuskami, ościami i wnętrznościami, trochę już cuchnącą.

Temeraire był zbyt szczęśliwy i najedzony, żeby Laurence czuł się winny, więc powiedział tylko:

— Obawiam się, że będzie miał pan przez nas dużo roboty, panie Hollin, ale przynajmniej nie trzeba będzie go karmić.

— Tak jest, sir — rzucił Hollin ponuro i wraz ze swoimi ludźmi zabrał się do pracy.

Kiedy Temeraire został umyty — załoga wymyśliła technikę podawania sobie kolejno wiader, tak jak to robią strażacy, zamiast szorować go po posiłkach — ziewnął szeroko, beknął i wyciągnął się na ziemi z miną tak zadowoloną, że Laurence aż się roześmiał.

— Muszę dostarczyć meldunki — powiedział. — Położysz się spać czy jeszcze poczytamy?

— Wybacz, Laurence, ale chyba jestem zbyt senny — odparł Temeraire i znowu ziewnął. — Za Laplace’em trudno jest nadążać, nawet kiedy mam sprawny umysł, a nie chcę ryzykować, że czegoś nie zrozumiem.

Laurence podzielał jego zdanie, bo dość kłopotów sprawiało mu samo poprawne czytanie napisanej po francusku rozprawy Laplace’a o mechanice ciał niebieskich i nawet nie próbował pojąć zawartych w niej zasad.

— Dobrze, mój drogi. W takim razie do zobaczenia rano — po wiedział; jeszcze przez jakiś czas gładził nos Temeraire’a, aż jego oczy się zamknęły, a oddech wyrównał.

Admirał Lenton odebrał komunikaty i słowny meldunek z zatroskaną miną.

— Ani trochę mi się to nie podoba, ani trochę — powiedział. — Aktywność na lądzie, tak? Laurence, czy to możliwe, że Bonaparte buduje nowe okręty, aby powiększyć flotę, a my nic o tym nie wiemy?

— Myślę, sir, że jakieś prowizoryczne transportowce może zbudować, ale nie okręty liniowe — odparł natychmiast Laurence z pewnością znawcy przedmiotu. — Ale zgromadził już dużą liczbę transportowców we wszystkich portach wzdłuż wybrzeża, więc wydaje się mało prawdopodobne, żeby potrzebował ich więcej.

— Działa w okolicach Cherbourga, a nie Calais, chociaż odległość jest większa i jest bliżej naszej floty. Trudno mi powiedzieć, ale Gardner ma chyba rację. Jestem pewien, że on coś knuje, ale rozpocznie prawdziwy atak, kiedy sprowadzi tu swoją flotę.

Wstał nieoczekiwanie i wyszedł z biura, Laurence zaś, niepewny, czy już może odejść, podążył za nim na korytarz, a potem na dwór, na polanę, gdzie Lily odbywała rekonwalescencję.

Siedziała przy niej kapitan Harcourt, głaszcząc jej przednią łapę; Choiseul był przy nich i czytał im na głos. W oczach Lily wciąż widać było cierpienie, lecz już nie tak przejmujące; najwyraźniej zjadła wreszcie obfity posiłek, o czym świadczył pokaźny stos kości uprzątanych właśnie przez załogę naziemną.

Choiseul odłożył książkę, powiedział coś cicho do Harcourt i podszedł do mężczyzn.

— Przysypia, więc proszę jej nie przeszkadzać — rzekł cicho. Lenton skinął głową i dał im obu znak, aby odeszli z nim na bok.

— Wraca do zdrowia? — zapytał.

— Jak najbardziej. Lekarze twierdzą, że rany goją się szybko, tak jak można się było spodziewać — odpowiedział Choiseul. — Catherine jest z nią przez cały czas.

— Dobrze — rzekł Lenton. — A zatem mamy trzy tygodnie, jeśli ich przypuszczenia są trafne. No cóż, panowie, zmieniłem zdanie. Podczas jej rekonwalescencji Temeraire będzie wylatywał na patrole codziennie, zamiast zmieniać się z Praecursorisem. Ty, Choiseul, masz już wystarczające doświadczenie, a Temeraire musi się jeszcze uczyć, tak więc będziesz musiał ćwiczyć z Praecursorisem na własną rękę.

Choiseul skłonił się, nie okazując niezadowolenia, nawet jeśli był rozczarowany.

— Chętnie służę pomocą i czekam tylko na instrukcje. Lenton kiwnął głową.

— Póki co dotrzymuj Harcourt towarzystwa. Z pewnością wiesz, co to znaczy mieć rannego smoka — powiedział.

Choiseul wrócił do Harcourt i śpiącej już Lily, a Lenton i Laurence odeszli, pogrążeni w myślach.

— Laurence — odezwał się Lenton — chcę, żebyś podczas patroli spróbował manewrów grupowych z Nitidusem i Dulcią. Wiem, że nie trenowałeś z małą grupą, ale Warren i Chenery ci pomogą. W razie potrzeby Temeraire poprowadzi do walki parę lekkich smoków.

— Tak jest, sir — odparł Laurence nieco zaskoczony. Miał wielką ochotę zapytać o przyczyny takiej decyzji i z trudnością poskromił swoją ciekawość.

Poszli na polankę Ekscidiuma, który właśnie zasypiał; kapitan Roland rozmawiała z załogą naziemną i przeglądała uprząż Skinęła głową i we troje ruszyli w stronę kwatery głównej.

— Roland, poradzisz sobie bez Auctoritasa i Crescendiuma? — zapytał nieoczekiwanie Lenton.

Uniosła brwi.

— Oczywiście, jeśli zajdzie taka potrzeba — odpowiedziała. — A co się dzieje?

Lenton najwyraźniej nie miał nic przeciwko tak bezpośrednim pytaniom.

— Przymierzam się do wysłania Ekscidiuma do Kadyksu, kiedy Lily już dojdzie do siebie — wyjaśnił. — Nie zamierzam pozwolić na to, żebyśmy przegrali tylko dlatego, że jeden smok nie znalazł się na właściwym miejscu. Tutaj jesteśmy w stanie długo odpierać ataki z powietrza, z pomocą Floty Kanału i baterii nadbrzeżnych, ale nie możemy dopuścić, żeby francuska flota się wymknęła.

Jeśli Lenton rzeczywiście odeśle Ekscidiuma i jego formację, wtedy kanał będzie bardziej narażony na atak z powietrza, lecz gdyby francuska i hiszpańska flota wymknęły się z Kadyksu i przybyły na północ, by dołączyć do okrętów czekających w Breście i Calais, to nawet jednodniowa przewaga mogłaby umożliwić Napoleonowi przeprawienie się z siłami inwazyjnymi.

Laurence nie zazdrościł Lentonowi podjęcia tej decyzji; wybór w dużym stopniu opierał się tylko na domysłach, jako ze admirał nie wiedział, czy powietrzne siły Bonapartego zmierzają do Kadyksu, czy też wciąż stacjonują wzdłuż granicy austriackiej. A jednak trzeba było coś postanowić, nawet jeśli oznaczało to bierność, a Lenton najwyraźniej gotów był zaryzykować.

Teraz Laurence pojął plany Lentona co do Temeraire’a: admirał chciał dysponować drugą formacją, choćby małą i nie najlepiej wyszkoloną. Laurence przypomniał sobie, że Auctoritas i Crescendium to średnie smoki, należące do sił wsparcia Ekscidiuma. Być może Lenton zamierzał połączyć je z Temeraire’em po to, by utworzyły zwrotną i szybką formację uderzeniową.

— Próbuję odgadnąć zamiary Bonapartego i na samą myśl robi mi się zimno — powiedziała kapitan Roland, wtórując rozmyślaniom Laurence’a. — Ale będziemy gotowi polecieć tam, gdzie zechcesz nas wysłać. Będę ćwiczyła manewry bez Auctora i Cressy’ego, jeśli czas pozwoli.

— Dobrze, przyłóżcie się — powiedział Lenton, kiedy wchodzili po schodach do holu. — Pożegnam się już z wami. Niestety, mam do przeczytania kolejnych dziesięć meldunków. Dobranoc.

— Dobranoc, Lenton — odpowiedziała Roland i przeciągnęła się, ziewając. — No cóż, manewry grupowe byłyby piekielnie nudne, gdyby nie te częste zmiany. Co powiesz na kolację?

Zjedli zupę, grzanki i smacznego stiltona, którego popili porto, a potem poszli do jej pokoju na partyjkę pikiety. Po kilku rozdaniach, przeplatanych zdawkową rozmową, Roland odezwała się z nietypową dla niej nutą niepewności w głosie:

— Laurence, wybacz moją śmiałość…

Spojrzał na nią zdumiony, ponieważ wcześniej bez wahania poruszała wszelkie możliwe tematy.

— Pewnie — powiedział, próbując wyobrazić sobie, o co może jej chodzić. Nagle uzmysłowił sobie w jakiej jest sytuacji: niecałe dziesięć stóp od niego stało łóżko z pomiętą pościelą, a przód jej szlafroka, który nałożyła za parawanem zaraz po przyjściu, był rozchylony. Spojrzał na karty, czerwony na twarzy; ręce lekko mu drżały.

— Jeśli nie chcesz, to powiedz mi od razu — dodała.

— Nie — odpowiedział szybko. — Spełnię twoje życzenie. Na pewno — rzekł i zaraz sobie uświadomił, że jeszcze go nie wyraziła.

— Jesteś bardzo miły — powiedziała i na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, nieco przekrzywiony, bo prawy kącik ust uniósł się trochę wyżej niż lewy, bliski blizny. Po chwili podjęła: — Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś zechciał mi powiedzieć, ale uczciwie, co myślisz o Emily i o jej skłonności do takiego życia.

Robił, co mógł, by nie spiec raka z powodu swojej pomyłki nawet kiedy dodała:

— Wiem, że nie powinnam prosić cię o to, abyś ją przede mną krytykował, ale widziałam już, co się dzieje, kiedy ktoś zakłada, że wystarczy sukcesja bez dobrego przygotowania. Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości co do jej przydatności do służby, powiedz mi teraz, kiedy być może jeszcze można naprawić błąd.

Teraz już wyraźnie było widać, że jest zaniepokojona, a Laurence doskonale to zrozumiał, pomyślawszy o Rankinie i o haniebnym traktowaniu Levitasa; współczucie wzięło górę nad zażenowaniem.

— Ja też widziałem skutki tego, o czym wspomniałaś — powiedział, by ją pocieszyć. — Obiecuję, że powiem ci o tym szczerze, jeśli zobaczę podobne oznaki. Ale nigdy bym jej nie przyjął na gońca, gdybym nie był przekonany, że mogę na niej polegać i że jest oddana służbie. Oczywiście jest bardzo młoda, ale myślę, że dobrze się zapowiada.

Roland głośno odetchnęła i opadła na krzesło, opuszczając dłoń z kartami i przestając nawet udawać, że skupia na nich uwagę.

— Boże, ale mi ulżyło — powiedziała. — Oczywiście miałam na to nadzieję, ale uznałam, że nie mogę sobie ufać w tej kwestii. — Roześmiała się i podeszła do biurka po nową butelkę wina.

Laurence podstawił jej swój kieliszek.

— Za sukces Emily — wzniósł toast i wypili do dna. A potem ona odebrała mu kieliszek i go pocałowała. Rzeczywiście popełnił błąd; okazało się, że Roland nie była ani trochę nieśmiała.

Rozdział 11

Laurence mimowolnie się skrzywił, gdy zobaczył, jak Jane na chybił trafił wyjmuje ubrania z szafy i rzuca je na łóżko.

— Mogę ci pomóc? — zapytał, doprowadzony do ostateczności, i wziął jej torbę. — Nie, proszę, pozwól mi to zrobić. Zastanowisz się nad trasą przelotu, a ja się zajmę pakowaniem — powiedział.

— Dziękuję, Laurence, to bardzo miło z twojej strony. — Usiadła przy mapach. — Mam nadzieję, że to będzie prosty przelot — ciągnęła, dokonując obliczeń i przesuwając kawałki drewna, które reprezentowały rozrzucone na morzu jednostki do transportu smoków, miejsca odpoczynku formacji Ekscidiuma w drodze do Kadyksu. — Przy dobrej pogodzie dotrzemy tam w niecałe dwa tygodnie. — W tak dramatycznej sytuacji smoki nie miały podróżować na transportowcu, lecz przemieszczać się z jednego statku na drugi, starając się przewidzieć ich położenie na podstawie prądów i wiatru.

Laurence kiwnął głową, choć bez przekonania; był ostatni dzień października i wszystko wskazywało na to, że pogoda nie utrzyma się dłużej. Potem Jane będzie musiała zdecydować, czy znaleźć transportowiec, który z łatwością mógłby zostać zniesiony z kursu, czy szukać schronienia na lądzie, narażając się na ogień hiszpańskiej artylerii. Jeśli oczywiście przyjmiemy że formacji nie zaskoczy sztorm: zdarzało się, że piorun albo porywisty wiatr strącał smoka, a ten po upadku do wzburzonego morza łatwo mógł utonąć wraz z załogą.

Ale nie było wyboru. Lily szybko dochodziła do siebie w ostatnich tygodniach; poprzedniego dnia poprowadziła pełen patrol i wylądowała gładko, nie odczuwając bólu. Lenton obejrzał ją odbył krótką rozmowę z nią i kapitan Harcourt, po czym udał się prosto do Jane i rozkazał jej polecieć do Kadyksu. Oczywiście Laurence spodziewał się tego, lecz mimo to obudził się w nim niepokój, tak o smoki wylatujące, jak i te, które pozostawały na miejscu.

— Wystarczy — powiedziała, skończywszy wykres i odłożywszy pióro.

Spojrzał na nią zaskoczony: pakował jej rzeczy mechanicznie, pogrążony w myślach. Zorientował się, że milczał od prawie dwudziestu minut, a teraz stoi z jednym z jej gorsetów w ręku. Szybko położył go na spakowanych elegancko ubraniach i zamknął wieko niewielkiej walizki.

Pierwsze promienie słońca zajrzały do pokoju, co oznaczało, że nadeszła pora startu.

— No, Laurence, nie bądź taki ponury. Już kilkanaście razy latałam na Gibraltar — powiedziała, po czym podeszła do niego i pocałowała go mocno. — Obawiam się, że tu będziecie mieli więcej roboty. Z pewnością czegoś spróbują, gdy tylko się dowiedzą, że wylecieliśmy.

— Wierzę w ciebie — powiedział Laurence i zadzwonił po służbę. — Mam tylko nadzieję, że nie ocenialiśmy źle sytuacji.

Nie stać go było na więcej słów krytyki wobec Lentona, szczególnie gdy dotyczyło to tematu, co do którego mógł być stronniczy. Mimo to miał wrażenie, że nawet gdyby nie żywił osobistych obiekcji wobec planu, który narażał na niebezpieczeństwo Ekscidiuma i jego dywizjon, to i tak by się niepokoił brakiem nowych wiadomości.

Volly przyleciał przed trzema dniami i przyniósł same złe wieści. Do Kadyksu przybyła grupa francuskich smoków, na tyle liczna, by uniemożliwić Mortiferusowi wykurzenie floty z portu, lecz stanowiąca nawet nie dziesiątą część smoków stacjonujących wzdłuż Renu. Co gorsza, mimo iż przeznaczono na patrole zwiadowcze i szpiegowskie wszystkie szybkie i lekkie smoki, które nie pełniły służby kurierskiej, nie dowiedziano się niczego więcej o działaniach Bonapartego po drugiej stronie kanału.

Odprowadził ją na polanę Ekscidiuma i patrzył, jak zajmuje miejsce na grzbiecie; to było dziwne, bo wydawało mu się, że powinien czuć coś więcej. Prędzej strzeliłby sobie w łeb, niż pozwolił, żeby Edith narażała się na niebezpieczeństwo, podczas gdy on zostawałby na miejscu, tymczasem z Roland pożegnał się tak, jak się żegna wyruszającego w podróż kamrata. Posłała mu przyjacielski pocałunek z grzbietu Ekscidiuma, kiedy cała załoga zajęła stanowiska.

— Jestem pewna, że zobaczymy się za kilka miesięcy, albo nawet wcześniej, jeśli uda nam się wykurzyć żabojadów z portu — zawołała. — Pomyślnych wiatrów i nie pozwól Emily szaleć.

Uniósł dłoń.

— Szczęśliwej drogi — zawołał i patrzył, jak Ekscidium rozkłada ogromne skrzydła i podrywa się z ziemi, a zaraz za nim wznoszą się pozostałe smoki; niebawem wszystkie zniknęły na południowym horyzoncie.

Pilnie obserwowali niebo nad kanałem, lecz pierwsze tygodnie po odlocie Ekscidiuma upłynęły spokojnie. Nie doszło do żadnych nalotów, przez co Lenton skłaniał się ku opinii, że Francuzi wierzą, iż Ekscidium jest na miejscu, więc powstrzymują się przed podjęciem jakichkolwiek akcji.

— Im dłużej utrzymamy ich w tym przekonaniu, tym lepiej powiedział do kapitanów po kolejnym spokojnym patrolu. — Dzięki temu nie mamy kłopotów, oni zaś nie zdają sobie sprawy, że kolejna formacja zbliża się do ich cennej floty w Kadyksie.

Odetchnęli z ulgą, gdy Volly przyniósł wieści, że dywizjon Ekscidiuma dotarł bezpiecznie do celu niecałe dwa tygodnie po odlocie.

— Kiedy wyruszałem, już zaczęli — opowiadał kapitan James pozostałym kapitanom następnego dnia, jedząc pospiesznie śniadanie przed podróżą powrotną. — Wycie Hiszpanów słychać było na całe mile, a ich statki handlowe rozpadały się, spryskane smoczym jadem, równie szybko jak okręty liniowe, a także sklepy i domy. Podejrzewam, że jeśli Villeneuve nie pojawi się niebawem, to sami zaczną strzelać do Francuzów, nie zważając na przymierze.

Te pokrzepiające nowiny poprawiły atmosferę, a Lenton ograniczył patrole, pozwalając im świętować i odpocząć po morderczej pracy. Ci, którzy zachowali najwięcej energii, udali się do miasta, lecz większość nadrabiała zaległości w spaniu, podobnie jak zmęczone smoki.

Laurence wykorzystał okazję i spędził wieczór na lekturze z Temeraire’em; siedzieli do późna, czytając przy świetle latarni. Laurence przebudził się z drzemki jakiś czas po wschodzie księżyca: Temeraire, którego czarny łeb majaczył na tle rozjaśnionego nieba, spoglądał badawczo ku północnemu krańcowi ich polanki.

— Coś się stało? — zapytał go Laurence. Usiadł i usłyszał cichy, wysoki, dziwny odgłos, który umilkł po chwili.

— Laurence, to chyba Lily — powiedział Temeraire, a jego kreza podniosła się.

Laurence zsunął się z jego łapy.

— Zostań tutaj. Wrócę jak najszybciej — powiedział, a Temeraire skinął głową, nie odwracając wzroku.

Ścieżki były nieoświetlone i opustoszałe. Dywizjon Ekscidiuma odleciał, wszystkie lekkie smoki patrolowały niebo, a nocny chłód wygnał do baraków nawet najbardziej troskliwe załogi. Obcasy Laurence’a dudniły głucho na twardej ziemi, którą mróz ściął już trzy dni temu.

Polana Lily była pusta, a z baraków, których oświetlone okna Laurence widział w oddali między drzewami, dochodziły słabe dźwięki; nie dostrzegł nikogo przed budynkami. Sama Lily skuliła się i grzebała łapą w ziemi; jej żółte, przekrwione oczy były szeroko otwarte. Ciche głosy i płacz; przez chwilę Laurence zastanawiał się, czy może przychodzi nie w porę, lecz wyraźny niepokój Lily pchnął go do czynu. Wszedł na polanę i zawołał głośno:

— Harcourt? Jesteś tu?

— Nie podchodź bliżej — dobiegł go głos Choiseula, niski i ostry.

Laurence obszedł Lily i zamarł zaskoczony: Choiseul ze zdesperowaną miną trzymał Harcourt za ramię.

— Bądź cicho, Laurence — powiedział. Trzymał w ręku szpadę, a za nim na ziemi leżał rozciągnięty młody skrzydłowy, na którego plecach widniały ciemne plamy krwi. — Bądź cicho.

— Na miłość boską, co ty wyprawiasz? — zapytał Laurence. — Harcourt, jesteś cała?

— Zabił Wilpoysa — rzuciła przez ściśnięte gardło; zataczała się, a na jej czole, widocznym w blasku pochodni, wykwitał duży siniec. — Laurence, mniejsza o mnie. Musisz sprowadzić pomoc, bo on ma złe zamiary wobec Lily.

— Nie, wcale nie — rzekł Choiseul. — Nie zamierzam wyrządzić krzywdy ani jej, ani tobie, Catherine, przysięgam. Ale nie odpowiadam za siebie, jeśli się wtrącisz, Laurence. Nic nie rób.

Kiedy uniósł szpadę, na jej klindze, tuż przy szyi Harcourt, zalśniła krew; Lily znowu wydała dziwny odgłos, niemiły dla ucha wysoki jęk. Choiseul, którego blada twarz miała w świetle księżyca zielonkawy odcień, wyglądał na gotowego na wszystko, tak więc Laurence pozostał na miejscu, licząc na lepszy moment.

Choiseul wpatrywał się w niego czujnie przez pewien czas i dopiero gdy się przekonał, że Laurence nie zamierza nic zrobić powiedział:

— Przejdziemy wszyscy do Praecursorisa. Lily, ty zostaniesz tutaj i ruszysz za nami, kiedy będziemy już w powietrzu. Obiecuję, że nie skrzywdzę Catherine, jeśli będziesz posłuszna.

— Ty podły, tchórzliwy, zdradziecki psie — warknęła Harcourt. — Myślisz, że polecę z tobą do Francji i będę lizać buty Bonapartemu? Od jak dawna to planowałeś? — Spróbowała wyrwać się z jego uścisku, choć wciąż się zataczała, lecz Choiseul pociągnął ją gwałtownie, tak że niemal się przewróciła.

Lily zawarczała, unosząc się nieco i rozkładając skrzydła. Laurence dostrzegł czarny jad połyskujący na krawędziach jej kostnych wypustek.

— Catherine! — syknęła przez zaciśnięte zęby.

— Cisza — rzucił Choiseul i przyciągnął Harcourt do siebie, blokując jej ramiona. Laurence, czekając na dogodną okazję, nie spuszczał wzroku ze szpady, którą Francuz trzymał pewnie w dłoni. — Polecisz za nami, Lily. Zrobisz tak, jak powiedziałem. A teraz ruszamy, monsieur, no już. — Dał znak szpadą.

Laurence nie odwrócił się, lecz cofnął, a gdy znalazł się w cieniu drzewa, zaczął iść jeszcze wolniej, przez co Choiseul nieświadomie zbliżył się do niego bardziej, niżby tego pragnął.

Nastąpiła krótka szamotanina, a potem wszyscy troje runęli na ziemię; Harcourt znalazła się między nimi, szpada zaś odleciała na bok. Upadli ciężko, lecz Choiseul znalazł się na spodzie, co dało chwilową przewagę Laurence’owi; musiał ją jednak poświęcić, by odsunąć Harcourt i uwolnić ją od niebezpieczeństwa, a wtedy Choiseul uderzył go w twarz i zrzucił z siebie.

Turlali się po ziemi, okładając na oślep i jednocześnie próbując dosięgnąć szpady. Choiseul był potężnie zbudowany i wyższy i choć Laurence miał o wiele większe doświadczenie w walce wręcz, to Francuz dobrze wykorzystywał swoją wagę. Lily ryczała teraz głośno, a w oddali słychać było głosy. Coraz bardziej zdesperowany Choiseul nabrał nowych sił: uderzył go pięścią w żołądek i rzucił się po szpadę, podczas gdy Laurence leżał skulony, usiłując złapać oddech.

Nagle z góry dobiegł przeraźliwy ryk. Zadrżała ziemia i z gałęzi posypał się deszcz suchych liści i igieł, a ogromne stare drzewo tuż obok nich zostało wyrwane z korzeniami: Temeraire unosił się nad nimi, rwąc łapami wszystko, co zasłaniało mu widok. Rozległ się kolejny ryk, tym razem Praecursorisa: marmurkowe skrzydła francuskiego smoka wychynęły z ciemności, więc Temeraire obrócił się w jego kierunku, wystawiając szpony. Laurence dźwignął się na nogi, skoczył na Choiseula i powalił go na ziemię. Wciąż zbierało mu się na wymioty, lecz troska o Temeraire’a dodała mu sił.

Choiseul zdołał przewrócić się na Laurence’a i mocno przydusił ramieniem jego gardło. Krztusząc się, Laurence dostrzegł kątem oka jakiś ruch i zaraz potem Choiseul zwiotczał: Harcourt uderzyła go w tył głowy żelaznym łomem zabranym z uprzęży Lily.

Ledwo stała na nogach, a Lily próbowała przecisnąć się między drzewami, żeby do niej dotrzeć. Ludzie z załogi dotarli wreszcie na polankę i liczne pomocne dłonie pomogły Laurence’owi wstać.

— Otoczcie tego człowieka i przynieście pochodnie — rzucił Laurence, dysząc ciężko. — Sprowadźcie też kogoś o donośnym głosie, z tubą. Do diabła, ruszajcie się.

Tymczasem u góry Temeraire i Praecursoris wciąż krążyły wokół siebie, wymachując łapami.

Pierwszy porucznik Harcourt był mężczyzną o wydatnej piersi i głosie, który nie potrzebował tuby: gdy tylko zorientował się w sytuacji, złożył dłonie wokół ust i wrzasnął do Praecursorisa. Ogromny francuski smok wzniósł się wyżej i z niepokojem zatoczył kilka kół, a potem spojrzał na miejsce, gdzie otoczono Choiseula, i opadł na ziemię z opuszczoną głową. Temeraire obserwował go uważnie, zanim sam wylądował.

Maksimus mieszkał nieopodal, a Berkley przybył na polanę, usłyszawszy hałasy. Przejął dowództwo i nakazał ludziom spętać łańcuchami Praecursorisa, zanieść Harcourt i Choiseula do lekarza i zabrać ciało nieszczęsnego Wilpoysa.

— Dziękuję, dam sobie radę — oznajmił Laurence, odtrącając dłonie towarzyszy gotowych także i jego ponieść. Odzyskawszy oddech, poszedł wolno na polanę, na której Temeraire wylądował obok Lily, by pocieszyć oba smoki i spróbować je uspokoić.

Choiseul był nieprzytomny przez wiele godzin, a gdy wreszcie się ocknął, bełkotał tylko coś niezrozumiale. Lecz już następnego ranka doszedł do siebie, choć początkowo odmawiał odpowiedzi na wszelkie pytania.

Wszystkie smoki otoczyły Praecursorisa, któremu nakazano pozostać na ziemi pod groźbą śmierci Choiseula: tylko zagrożenie opiekunowi mogło powstrzymać niechętnego smoka, więc użyto wobec Choiseula środka, za pomocą którego on sam zamierzał zmusić Lily do odlotu do Francji. Praecursoris nie próbował się buntować, siedział skulony i spętany łańcuchami nic nie jadł i tylko od czasu do czasu cicho zawodził.

— Harcourt — odezwał się Lenton, kiedy wszedł do jadalni, gdzie zebrali się wszyscy. — Piekielnie mi przykro, ale muszę cię prosić, żebyś spróbowała. Z nikim innym nie chciał rozmawiać, lecz jeśli zachował choćby resztki honoru, to jest ci winien wyjaśnienie. Porozmawiasz z nim?

Skinęła głową i opróżniła kieliszek, lecz jej twarz wciąż pozostała tak blada, że Laurence zapytał ją cicho:

— Chcesz, żebym poszedł z tobą?

— Gdybyś był tak miły — odpowiedziała z wdzięcznością. Poszedł więc za nią do małej, ciemnej celi, w której uwięziono Choiseula.

Choiseul nie spojrzał jej w oczy i nie odezwał się słowem; potrząsnął głową, zadygotał i nawet załkał, kiedy ona drżącym głosem zadawała mu kolejne pytania.

— A niech cię szlag — zawołała wreszcie w gniewie. — Jak mogłeś… jak mogłeś to zrobić? Wszystko, co mi powiedziałeś, było kłamstwem. Powiedz, czy tamta pierwsza zasadzka to także twoja sprawa? Powiedz mi!

Jej głos się załamywał, on zaś ukrył twarz w dłoniach. W końcu podniósł głowę i powiedział do Laurence’a:

— Na miłość boską, każ jej odejść. Powiem ci wszystko, co chcesz, tylko ją stąd zabierz. — I znowu opuścił głowę.

Laurence nie miał ochoty go przesłuchiwać, lecz nie mógł niepotrzebnie przedłużać cierpień Harcourt. Dotknął jej ramienia, a ona natychmiast wyszła pospiesznie. Czuł się podle, kiedy musiał zadawać pytania Choiseulowi, a poczuł się jeszcze gorzej, kiedy usłyszał, że tamten był zdrajcą od czasu przylotu z Austrii.

— Wiem, co sobie o mnie myślisz — dodał Choiseul, dostrzegłszy wyraz obrzydzenia na twarzy Laurence’a. — I masz rację, ale nie miałem wyjścia.

Laurence ograniczał się do swoich pytań, lecz ta nieporadna próba usprawiedliwienia rozsierdziła go tak, że nie potrafił się już dłużej opanować. Powiedział z pogardą:

— Mogłeś wybrać uczciwość i wypełnić swój obowiązek w miejscu, które od nas wybłagałeś.

Choiseul roześmiał się, lecz nie był to wesoły śmiech.

— Pewnie. A co będzie potem, kiedy Bonaparte stanie w Londynie na Boże Narodzenie? Możesz mnie osądzać, jeśli chcesz Nie mam co do tego wątpliwości i zapewniam cię, że gdybym uważał, że mogę zmienić cokolwiek, to bym to zrobił.

— Lecz zamiast tego zdradziłeś dwukrotnie i pomogłeś mu choć twoją pierwszą zdradę mogło usprawiedliwić tylko szczere trzymanie się zasad — powiedział Laurence; był zaniepokojony tym, że Choiseul jest taki pewny zwycięstwa Bonapartego, choć nigdy by nie dał tego po sobie poznać.

— Ach, zasady — rzucił Choiseul; dał sobie spokój z nonszalancją i teraz już wydawał się tylko zmęczony i zrezygnowany. — Francja nie jest taką lichotą jak wy, a Bonaparte już wcześniej skazywał smoki na śmierć za zdradę. Co mi z zasad, kiedy widzę cień wiszącej nad głową Praecursorisa gilotyny? Dokąd mam go zabrać? Do Rosji? Przeżyje mnie o dwa wieki, a ty powinieneś wiedzieć, jak tam traktują smoki. Bez transportowca nie zdołałbym dotrzeć z nim do Ameryki. Moją jedyną nadzieją było ułaskawienie, a Bonaparte wyznaczył cenę.

— To znaczy Lily — dodał zimno Laurence. Ku jego zdziwieniu Choiseul potrząsnął głową.

— Nie, ceną nie był smok Catherine, lecz twój. — Widząc zdumienie na twarzy Laurence’a, dodał: — Jajo wysłał mu w darze cesarz Chin, miałem je odzyskać. Nie wiedział, że Temeraire już się wykluł. — Choiseul wzruszył ramionami i rozłożył ręce. — Po myślałem, że może gdybym go zabił…

Laurence uderzył go w twarz z taką silą, że Choiseul padł na kamienną podłogę celi, a jego krzesło przewróciło się z hukiem. Choiseul zakasłał i otarł krew z wargi. Strażnik otworzył drzwi i zajrzał do celi.

— Wszystko w porządku, sir? — zapytał. Patrzył na Laurence’a, nie zwracając najmniejszej uwagi na skaleczenia Choiseula.

— Tak, możesz odejść — odparł beznamiętnie Laurence i starł chusteczką krew z dłoni, kiedy strażnik zamknął drzwi. Normalnie wstydziłby się tego, że uderzył więźnia, lecz w tej chwili nie miał żadnych skrupułów, a jego serce wciąż szybko waliło.

Choiseul postawił powoli krzesło i usiadł.

— Przepraszam — powiedział cicho. — W końcu nie mogłem się na to zdobyć i pomyślałem, że zamiast tego… — Zamilkł, widząc, że twarz Laurence’a znowu czerwienieje.

Laurence pomyślał z przerażeniem, że przez wszystkie te miesiące ktoś tak podstępny czaił się tak blisko Temeraire’a i nie wypełnił swojej misji tylko dlatego, że ukłuło go sumienie.

— I zamiast tego spróbowałeś uwieść i porwać młodziutką dziewczynę — rzucił ze wstrętem.

Choiseul nic nie powiedział. Tak naprawdę Laurence nawet nie wyobrażał sobie, jak tamten mógłby się bronić, więc po chwili ciszy dodał:

— Nie możesz mieć już żadnych aspiracji do honoru: powiedz mi, co planuje Bonaparte, a może Lenton odeśle Praecursorisa do hodowli w Nowej Fundlandii, jeśli rzeczywiście chcesz ratować jego życie, a nie własną nędzną skórę.

Choiseul pobladł, lecz powiedział:

— Niewiele wiem, ale powiem ci wszystko, jeśli Lenton da słowo, że tak zrobi.

— Nie — odparł Laurence. — Powiesz i będziesz liczył na łaskę, na którą nie zasługujesz. Nie będę się z tobą targował.

Załamany Choiseul skłonił głowę i zaczął mówić tak cicho, że Laurence z trudem go słyszał.

— Nie wiem, co dokładnie planuje, ale zależało mu na tym, abym doprowadził do osłabienia tej właśnie kryjówki i do ode słania jak największych sił na Morze Śródziemne.

Laurence’a ogarnęło przerażenie; przynajmniej ten cel został w pełni zrealizowany.

— Czy jego flota może jakoś wydostać się z Kadyksu? — zapytał. — Czy uważa, że zdołają tu sprowadzić bez starcia z Nelsonem?

— Wyobrażasz sobie, że Bonaparte mi się zwierzał? — powiedział Choiseul, nie podnosząc głowy. — Dla niego także byłem zdrajcą. Otrzymałem zadanie do wykonania i tyle.

Po kilku następnych pytaniach Laurence upewnił się, że Choiseul naprawdę nie wie nic więcej. Zniesmaczony i zatrwożony opuścił celę i udał się prosto do Lentona.

Wieści zepsuły nastrój w kryjówce. Kapitanowie nie podali do wiadomości szczegółów, ale każdy kadet i członek załogi wiedział, że sytuacja jest poważna. Choiseul wybrał idealny czas na zamach: kuriera mogli się spodziewać dopiero za sześć dni, a co najmniej dwóch tygodni potrzeba było na wycofanie części sił z rejonu Morza Śródziemnego poza kanał. Siły milicji i oddziały armii miały przybyć za kilka dni, by zacząć szykować dodatkowe stanowiska artyleryjskie wzdłuż wybrzeża.

Laurence, niespokojny o losy Temeraire’a po ostatnich odkryciach, odbył rozmowę z Granbym i Hollinem. Skoro Bonaparte był tak zazdrosny o prezent, mógł wysłać innego agenta, gotowego zabić smoka, którego nie można już odzyskać.

— Musisz mi obiecać, że zachowasz ostrożność — powiedział też do Temeraire’a. — Jedz tylko w naszej obecności i za naszą zgodą. Gdyby próbował się zbliżyć do ciebie ktoś, kogo ci nie przedstawiłem, nie pozwól na to, nawet gdybyś miał polecieć na inną polanę.

— Będę ostrożny, Laurence, obiecuję — odparł Temeraire. — Choć nie rozumiem, dlaczego cesarz Francji chciałby mnie zabić.

W jaki sposób miałoby to polepszyć jego sytuację? Powinien raczej poprosić o kolejne jajo.

— Mój drogi, wątpię, by Chińczycy zechcieli podarować mu drugie, skoro nie potrafił upilnować pierwszego — powiedział Laurence. — Zastanawiam się, dlaczego podarowali mu to jajo. Musi mieć na ich dworze niezwykle utalentowanego dyplomatę. Sądzę też, że może cierpieć jego duma, kiedy myśli, że jakiś nędzny brytyjski kapitan zajmuje miejsce, które mu się należało.

Temeraire prychnął z pogardą.

— Jestem pewny, że nigdy bym go nie polubił, nawet gdybym się wykluł we Francji — powiedział. — Sprawia wrażenie bardzo nieprzyjemnego człowieka.

— Och, sam nie wiem. Dużo się mówi o tym, że jest dumny, ale nie da się zaprzeczyć, że to wielki człowiek, nawet jeśli jest tyranem — przyznał niechętnie Laurence. Byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby mógł powiedzieć uczciwie, że Bonaparte jest głupcem.

Odtąd, zgodnie z rozkazem Lentona, na patrole wyruszała tylko połowa formacji, pozostali zaś odbywali intensywne ćwiczenia grupowe. Pod osłoną nocy sprowadzono potajemnie kilka smoków z kryjówki w Edynburgu i Inverness, między innymi Victoriatusa, Parnassiana, którego niegdyś uratowali. Jego kapitan, Richard Clark, złożył wizytę Laurence’owi i Temeraire’owi.

— Wybaczycie mi, że nie przyszedłem wcześniej się przywitać i podziękować — powiedział. — Przyznam, że w Laggan myślałem głównie o jego rekonwalescencji, a potem zostaliśmy niespodziewanie odkomenderowani, chyba podobnie jak wy.

Laurence serdecznie uścisnął jego dłoń.

— Nie ma o czym mówić — odparł. — Mam nadzieję, że już w pełni wrócił do sił?

— Całkowicie, dzięki Bogu, i w samą porę — powiedział ponuro Clark. — Rozumiem, że inwazji możemy się spodziewać w każdej chwili.

A jednak mijały kolejne dni, wypełnione oczekiwaniem a atak nie następował. Sprowadzono jeszcze trzy Winchestery by wzmocnić siły zwiadowcze, lecz wszyscy powracali z tym samym meldunkiem: wybrzeża wroga pilnowały liczne patrole tak więc nie można było przedostać się w głąb lądu i uzyskać więcej informacji.

Wśród zwiadowców był też Levitas, lecz grupa była na tyle duża, że Laurence nie musiał zbyt często widywać Rankina, za co był wdzięczny. Starał się nie zauważać oznak niedbalstwa, któremu już nie mógł zaradzić; czuł, że jego wizyta u małego smoka mogłaby sprowokować kłótnię, która z pewnością nie poprawiłaby atmosfery w kryjówce. Mimo wszystko uspokoił nieco sumienie w ten sposób, że zachował milczenie, kiedy zobaczył, jak Hollin wchodzi na polanę Temeraire’a wczesnym rankiem z kubłem pełnym brudnych szmat i ze skruszoną miną.

W sobotni wieczór, po tygodniu oczekiwania, obóz zamarł: oczekiwany Volatilus nie przybył. Warunki pogodowe były dobre, więc nie mogły być przyczyną zwłoki; minęły kolejne dwa dni, a potem trzeci, a smoka wciąż nie było. Laurence starał się nie spoglądać w niebo i nie zwracać uwagi na swoich ludzi, którzy zachowywali się podobnie. Wieczorem natknął się na Emily, która popłakiwała w samotności z daleka od koszar, ukryta za granicą polany.

Bardzo się zawstydziła i udawała, że tylko wpadło jej coś do oka. Laurence zaprowadził ją do pokoju i kazał przynieść kakao.

— Byłem starszy od ciebie o dwa lata — powiedział do niej — kiedy po raz pierwszy wypłynąłem na morze i przez tydzień beczałem w nocy. — Roześmiał się, gdy zobaczył, z jakim niedowierzaniem na niego spojrzała. — Wierz mi, nie wymyśliłem tego, żeby cię pocieszyć — zapewnił ją. — Kiedy już sama będziesz kapitanem i zastaniesz któregoś ze swoich kadetów w podobnej sytuacji, też pewnie powiesz mu to samo.

— Tak naprawdę się nie boję — oświadczyła. Kakao i znużenie zupełnie ją rozbroiły i przepełniły sennością. — Wiem, że Ekscidium nie pozwoli, żeby mamie stało się coś złego. Przecież jest najlepszym smokiem w całej Europie. — Otworzyła szeroko oczy, uznawszy, że popełniła gafę, i dodała z niepokojem: — Oczywiście Temeraire jest prawie tak samo dobry.

Laurence ponuro skinął głową.

— Temeraire jest o wiele młodszy. Może dorówna Ekscidiumowi, kiedy nabierze doświadczenia.

— No właśnie — powiedziała z ulgą, a on ukrył uśmiech. Pięć minut później już spała. Położył ją na łóżku i poszedł do Temeraire’a.

— Laurence, Laurence.

Poruszył się i zamrugał gwałtownie. Temeraire trącał go natarczywie nosem, choć wciąż było ciemno. Na wpół przytomny Laurence usłyszał niewyraźny ryk i liczne głosy, a potem huk wystrzału. Usiadł natychmiast. Nie dostrzegł na polanie członków swojej załogi ani oficerów.

— Co się dzieje? — zapytał Temeraire. Podniósł się i rozłożył skrzydła, kiedy Laurence zszedł na ziemię. — Zostaliśmy zaatakowani? Nie widzę w górze żadnych smoków.

— Sir, sir! — Na polankę wbiegł Morgan, zdyszany i tak podekscytowany, że omal się nie przewrócił. — Volly przyleciał, sir. Była wielka bitwa i Napoleon został zabity!

— Och, czy to znaczy, że wojna już się skończyła? — zapytał rozczarowany Temeraire. — Nie zdążyłem nawet wziąć udziału w prawdziwej bitwie.

— Sądzę, że wieści trochę się rozrosły po drodze. Będę zdziwiony, jeśli się dowiem, że Bonaparte naprawdę nie żyje — powiedział Laurence, lecz rzeczywiście słyszał wiwaty, co oznaczało, że otrzymali jakieś dobre nowiny, nawet jeśli nie aż tak absurdalne. — Morgan, obudź Hollina i załogę naziemną. Przeproś ich za tak wczesną porę i każ przynieść Temeraire’owi śniadanie. Mój drogi — zwrócił się do smoka — spróbuję się czegoś dowiedzieć i wrócę jak najszybciej.

— Tak, proszę, tylko się pospiesz — powiedział z przejęciem Temeraire i wspiął się na tylne łapy, usiłując zobaczyć coś ponad drzewami.

We wszystkich oknach paliły się światła. Volly siedział na placu paradnym przed budynkiem i pożerał łapczywie owcę, a grupka członków załogi naziemnej ze służby kurierskiej próbowała powstrzymać tłum ludzi wysypujących się z koszar. Kilku podnieconych żołnierzy i oficerów milicji strzelało w górę, tak że Laurence musiał się niemal przepychać, żeby dotrzeć do wejścia.

Drzwi do biura Lentona były zamknięte, lecz kapitan James siedział w klubie oficerskim, spożywając posiłek niemal równie łapczywie jak jego smok, a wokół niego zebrali się wszyscy kapitanowie.

— Nelson kazał mi zaczekać. Powiedział, że Francuzi wyjdą z portu, zanim zdążę odbyć kolejną trasę — opowiadał James z ustami wypchanymi grzanką, podczas gdy Sutton próbował nakreślić całą scenę na kawałku papieru. — Nie chciało mi się wierzyć, ale rzeczywiście wyszli w niedzielę rano i spotkaliśmy się z nimi w okolicach przylądka Trafalgar w poniedziałek.

Napił się kawy z filiżanki, podczas gdy pozostali czekali niecierpliwie, a potem odsunął talerz i wziął od Suttona papier.

— Daj, sam to zrobię — powiedział i nakreślił małe kółka, by zaznaczyć pozycje okrętów. — Dwadzieścia siedem i dwanaście naszych smoków przeciwko ich trzydziestu trzem i dziesięciu smokom.

— Dwie kolumny, które przecięły ich linię w dwóch miejscach? — zapytał Laurence, spoglądając na schemat z zadowoleniem: wiedział, że to idealna strategia, żeby wywołać wśród francuzów zamieszanie, po którym ich źle wyszkolone załogi już nie zdołałyby powrócić do pierwotnego stanu.

— Co? Ach, okręty, tak. Ekscidium i Laetificat osłaniały kolumnę odwietrzną, Mortiferus zaś zawietrzną — odpowiedział James. — Mówię wam, było gorąco na czele, tak że z góry widziałem przez dym tylko maszty. W pewnym momencie myślałem, że Victory wyleciał w powietrze. Hiszpanie mieli tam jednego z tych swoich przeklętych Flecha-del-Fuegos, który śmigał tak szybko, że nasze działa nie mogły za nim nadążyć. Podpalił na Victory wszystkie żagle, zanim przegoniła go Laetificat.

— Jakie straty ponieśliśmy? — zapytał Warren, a jego cichy głos ostudził podniecenie pozostałych.

James pokręcił głową.

— To była rzeź, co do tego nie ma wątpliwości — odparł z powagą. — Myślę, że straciliśmy jakiś tysiąc ludzi. Sam Nelson ledwo uszedł z życiem: jeden z płonących żagli Victory spadł na niego, gdy stał na pokładzie rufowym. Na szczęście kilku przytomnych ludzi oblało go wodą z beczki, ale mówią, że medale wtopiły mu się w skórę i teraz będzie je nosił przez cały czas.

— Tysiąc ludzi, niech Bóg ma w opiece ich dusze — powiedział Warren; zapadła chwila ciszy, a kiedy znowu wybuchła dyskusja, nie była już tak ożywiona.

Lecz z czasem radość i podniecenie wzięły górę nad powagą, która być może była bardziej stosowna do chwili.

— Mam nadzieję, że mi wybaczycie, panowie — odezwał się Laurence; musiał niemal krzyczeć, bo zgiełk sięgał zenitu i na razie wykluczał szansę zdobycia kolejnych informacji. — Obiecałem Temeraire’owi, że wrócę jak najszybciej. James, podejrzewam, że wiadomość o śmierci Bonapartego nie jest prawdziwa?

— Nie jest, a szkoda. Chyba że trafi go szlag, gdy usłyszy nowiny — zawołał James, wywołując salwę śmiechu, który tak ożywił atmosferę, że odśpiewano Hearts of Oak. Pieśń towarzyszyła Laurence’owi, kiedy opuszczał klub, a nawet później na terenie kryjówki, jako że podjęli ją też ludzie zebrani na zewnątrz.

Do wschodu słońca kryjówka na wpół opustoszała. Mało kto spał tej nocy, a radość bliska była niemal histerii, gdyż napięte do granic możliwości nerwy wreszcie się rozluźniły. Lenton nawet nie próbował przywoływać ludzi do porządku i udawał, że nic nie widzi, kiedy weszli tłumnie do miasta, by przekazać wieści tym, którzy ich jeszcze nie słyszeli, i wtopić się w rozentuzjazmowany tłum.

— Niezależnie od tego, jaki plan inwazji opracował Bonaparte, to zwycięstwo na pewno położyło mu kres — powiedział Chenery w radosnym uniesieniu, kiedy stali na balkonie, obserwując powracających, którzy maszerowali teraz wolniej przez plac paradny, pijani, lecz zbyt weseli, żeby się kłócić, i od czasu do czasu wyrzucali z siebie strzępy piosenek. — Chciałbym zobaczyć jego minę.

— Chyba go przeceniliśmy — powiedział Lenton; twarz miał zaczerwienioną od porto i zadowolenia, całkiem stosownego, bo przecież jego decyzja o wysłaniu Ekscidiuma okazała się trafna i przyczyniła się znacznie do zwycięstwa. — Teraz widzę, że on nie zna się tak dobrze na marynarce jak na siłach lądowych i powietrznych. Laik mógłby przypuszczać, że trzydzieści trzy okręty liniowe nie powinny przegrać tak zdecydowanie z dwudziestoma siedmioma.

— Ale dlaczego zdążyły do nich dołączyć siły powietrzne? — zapytała Harcourt. — Tylko dziesięć smoków i, jak mówił James, ponad połowa była hiszpańska — to nawet nie jedna dziesiąta sił, które miał w Austrii. Może w ogóle ich nie ruszał znad Renu?

— Słyszałem, że przełęcze w Pirenejach są cholernie trudne do przebycia, choć sam nigdy nie próbowałem — rzekł Chenery. — Śmiem twierdzić, że ich wcale nie wysłał, bo uważał, że Villeneuve ma wystarczające siły i wszystkie byczą się w kryjówce i obrastają w tłuszcz. Bez wątpienia przez cały ten czas myślał, że Villeneuve przebije się przez flotę Nelsona, tracąc może okręt albo dwa, i wyczekiwał go, zastanawiając się, gdzie się podziewa, a my zamartwialiśmy się bez powodu.

— A teraz jego armia nie może się przeprawić — rzuciła Harcourt.

— Zacytuję lorda St. Vincenta: „Nie twierdzę, że nie mogą przybyć, twierdzę tylko, że nie mogą przybyć morzem” — powiedział Chenery, szczerząc zęby. — A jeśli Bonaparte sądzi, że podbije Brytanię przy pomocy czterdziestu smoków z załogami, to proszę bardzo, niech spróbuje, a posmakuje prochu z tych dział, które milicja tak pracowicie okopała. Szkoda by było zmarnować ich pracę.

— Wyznam, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zaaplikować temu łotrowi kolejną dawkę leków — powiedział Lenton. — Ale on nie będzie taki głupi, tak więc musimy się zadowolić spełnionym obowiązkiem i pozwolić Austriakom napawać się załatwieniem Bonapartego. Jego nadzieje na inwazję zostały pogrzebane. — Dopił porto i powiedział nieoczekiwanie: — Niestety, nie można dłużej tego odkładać, Choiseul nie jest już nam potrzebny.

W ciszy, która zapadła, gwałtowny oddech Harcourt zabrzmiał niemal jak szloch, lecz dziewczyna nie zaprotestowała, jedynie zapytała nad podziw opanowanym głosem:

— Czy już postanowiono, co się stanie z Praecursorisem?

— Wyślemy go do Nowej Fundlandii, jeśli się zgodzi. Potrzebują tam jeszcze jednego rozpłodnika, żeby uzupełnić hodowlę, a on nie wydaje się zbytnio narowisty — powiedział Lenton. — Problemem jest Choiseul, a nie on. — Pokręcił głową. — Cholerna szkoda, oczywiście. Wszystkie nasze smoki będą przygnębione przez jakiś czas, ale nic innego nie możemy zrobić. I najlepiej niech to się stanie szybko: jutro rano.

Choiseulowi pozwolono na krótką rozmowę z Praecursorisem Ogromnego smoka, niemal owiniętego łańcuchami, pilnowali Maksimus i Temeraire. Laurence czuł, jak Temeraire drży zmuszony do wypełnienia niemiłego obowiązku, ponieważ musiał patrzeć, jak Praecursoris potrząsa gwałtownie głową, kiedy Choiseul desperacko próbował go namówić do przyjęcia rozwiązania, jakie mu zaproponował Lenton. W końcu ogromny smok opuścił głowę na znak niechętnej zgody, a Choiseul zbliżył się do niego i przytulił policzek do jego gładkiego nosa.

Podeszli strażnicy. Praecursoris spróbował ich uderzyć, lecz powstrzymały go łańcuchy, więc tylko zaryczał przeraźliwie, kiedy odprowadzili Choiseula. Temeraire skulił się i odwrócił, rozkładając skrzydła, a potem jęknął cicho. Laurence przylgnął do jego karku i zaczął go głaskać.

— Nie patrz, mój drogi — powiedział przez ściśnięte gardło. — To nie potrwa długo.

Praecursoris ryknął jeszcze raz, już na sam koniec, a potem opadł ciężko na ziemię, jakby uszły z niego wszystkie siły witalne. Kiedy Lenton dał znak, że mogą odejść, Laurence dotknął boku Temeraire’a.

— Leć, leć — powiedział, a Temeraire natychmiast wzbił się w powietrze i oddalił od szubienicy, szybując nad czystym, przepastnym morzem.

— Laurence, czy mogę przyprowadzić tu Maksimusa i Lily? — zapytał Berkley, jak zawsze obcesowo, kiedy znienacka pojawił się przy nim. — Twoja polana jest wystarczająco duża.

Laurence podniósł głowę i spojrzał na niego trochę nieprzytomnie. Temeraire, wciąż pogrążony w żalu, kulił się z głową schowaną pod skrzydłami. Latali wiele godzin, tylko oni i ocean w dole, aż Laurence zaczął go błagać, żeby zawrócili na ląd, bo bał się, że smok będzie wyczerpany. Sam był obolały i miał mdłości, jakby dręczyła go gorączka. Już wcześniej brał udział w egzekucjach, składających się na ponurą rzeczywistość życia w marynarce, a Choiseul o wiele bardziej zasługiwał na swój los niż niejeden z wisielców, których widział Laurence; nie miał pojęcia, dlaczego tym razem cierpi takie katusze.

— Jeśli chcesz — odpowiedział bez entuzjazmu i znowu opuścił głowę.

Nie zareagował na szum skrzydeł i cienie, kiedy nadleciał Maksimus, zasłaniając na chwilę słońce swoim ogromnym ciałem, i wylądował obok Temeraire’a, a zaraz za nim Lily. Smoki od razu przytuliły się do siebie; po jakimś czasie Temeraire zmienił pozycję, by lepiej objąć swoich towarzyszy, a Lily rozłożyła nad wszystkimi skrzydła.

Berkley podprowadził Harcourt do Laurence’a, który siedział oparty o bok Temeraire’a, i popchnął ją, a ona bezwolnie usiadła; opuścił niezgrabnie swój ciężki tułów naprzeciw nich i wyciągnął przed siebie ciemną butelkę. Laurence wziął ją od niego i napił się obojętnie: nie jadł przez cały dzień, więc mocny, nie rozcieńczony rum szybko uderzył mu do głowy, a on z wdzięcznością poddał się otępieniu.

Po pewnym czasie Harcourt zaczęła cicho płakać, a Laurence ją objął i stwierdził przerażony, że i jego twarz jest mokra.

— Był zdrajcą, po prostu kłamliwym zdrajcą — powiedziała Harcourt, ocierając łzy wierzchem dłoni. — Ani trochę mi go nie szkoda, ani trochę. — Mówiła z trudem, jakby chciała przekonać samą siebie.

Berkley podał jej znowu butelkę.

— Nie o niego chodzi. Przeklęta kanalia zasłużyła na to — powiedział. — Żal ci smoka, tak jak i im. Wiesz, one nie myślą wiele o królu i ojczyźnie. Praecursoris za cholerę nie dbał o te rzeczy, leciał zawsze tam, dokąd kazał mu lecieć Choiseul.

— Powiedz mi — odezwał się nieoczekiwanie Laurence — czy Bonaparte naprawdę skazałby smoka na śmierć za zdradę?

— Bardzo prawdopodobne. Na kontynencie czasem tak robią. Bardziej żeby przestrzec przed zdradą opiekunów, niż żeby ukarać zwierzęta — powiedział Berkley.

Laurence żałował, że o to zapytał, żałował, że Choiseul mówił prawdę przynajmniej w tym względzie.

— Korpus na pewno udzieliłby mu schronienia w koloniach, gdyby poprosił — rzucił ze złością. — Wciąż nie ma dla niego usprawiedliwienia. Pragnął odzyskać pozycję we Francji; gotów był zaryzykować w tym celu życie Praecursorisa, bo przecież równie dobrze my mogliśmy skazać na śmierć jego smoka.

Berkley potrząsnął głową.

— Wiedział, że tego nie zrobimy, bo nie mamy zbyt dużo rozpłodników — powiedział. — Nie żebym szukał dla niego usprawiedliwienia. Masz rację. Myślał, że Bonaparte nas pokona, i nie chciał spędzić reszty życia w koloniach. — Berkley wzruszył ramionami. — Mimo wszystko paskudnie postąpił ze smokiem, bo ten nie zrobił nic złego.

— Nieprawda, zrobił — wtrącił nieoczekiwanie Temeraire, a Maksimus i Lily uniosły głowy, aby go wysłuchać. — Choiseul nie mógł go zmusić do tego, żeby odleciał z Francji ani żeby tu przyleciał i nas skrzywdził. Według mnie on jest tak samo winny.

— Możliwe, że nie rozumiał, co mu kazano robić — odezwała się nieśmiało Harcourt.

— W takim razie powinien był odmawiać, dopóki by nie zrozumiał — odparł Temeraire. — On nie jest taki ograniczony jak Volly. Mógł uratować życie opiekunowi, a także swój honor.

Wstydziłbym się, gdybym pozwolił na to, żeby powiesili mojego opiekuna, a mnie pozostawili przy życiu, kiedy działalibyśmy wspólnie — dodał zjadliwie, tnąc ogonem powietrze. — A przede wszystkim to nigdy bym nie pozwolił, żeby powiesili Laurence’a, niechby tylko spróbowali.

— Ja bym chyba po prostu zabrała Catherine i odleciała — po wiedziała Lily. — Może Praecursoris też chciał tak zrobić. Chyba nie mógł zerwać łańcuchów, bo jest mniejszy od was, no i nie potrafi pluć trucizną. Poza tym był sam, pilnie strzeżony. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie mogła uciec.

Ostatnie słowa powiedziała bardzo cicho, a potem smoki zaczęły opadać na ziemię, przytłoczone nową falą smutku, i znowu tulić się do siebie, aż Temeraire nagle drgnął i oznajmił stanowczo:

— Powiem wam, co zrobimy: jeśli kiedykolwiek musiałabyś ratować Catherine albo ty, Maksimusie, Berkleya, to wam pomogę, a wy zrobicie to samo dla mnie. Tak więc nie musimy się martwić. Nie sądzę, żeby komukolwiek udało się powstrzymać nas wszystkich, a przynajmniej zanim uciekniemy.

Ten wspaniały plan znacznie poprawił humory całej trójce, Laurence zaś zaczął żałować, że wypił tyle rumu, ponieważ nie byt w stanie właściwie sformułować protestu, co powinien był zrobić, i to natychmiast.

— Dość już, wy cholerni konspiratorzy. Zaprowadzicie nas na stryczek szybciej, niżbyśmy sami to zrobili — zaprotestował na szczęście Berkley w jego imieniu. — Zjecie coś teraz? Nie będziemy jeść, dopóki sami się nie posilicie, a skoro jesteście tak bardzo zajęci bronieniem nas, to może byście najpierw nie pozwolili nam umrzeć z głodu.

— Tobie to chyba nie grozi — rzekł Maksimus. — Dwa tygodnie ternu słyszałem, jak lekarz mówił, że jesteś za gruby.

— Ty diable! — żachnął się Berkley oburzony i usiadł prosto.

Maksimus zaś prychnął, zadowolony z tego, że udało mu się go sprowokować. W końcu jednak wszystkie trzy smoki dały się namówić na zjedzenie czegoś, tak więc Maksimus i Lily wrócili na swoje polany.

— Pomimo tego, co zrobił, żal mi Praecursorisa — powiedział Temeraire po posiłku. — Nie rozumiem, dlaczego nie mogli pozwolić Choiseulowi udać się z nim do kolonii.

— Trzeba zapłacić za takie czyny, bo inaczej ludzie popełnialiby je częściej, a poza tym zasłużył na karę — rzekł Laurence; solidny posiłek i mocna kawa pomogły mu odzyskać jasność myśli. — Choiseul chciał, żeby Lily cierpiała tak, jak cierpi teraz Praecursoris. Wyobraź sobie tylko, że Francuzi wzięli mnie do niewoli i chcieli, żebyś wystąpił przeciwko swoim przyjaciołom i dawnym towarzyszom, aby ratować mi życie.

— Tak, rozumiem — odparł Temeraire, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta niezadowolenia. — Mimo to myślę, że mogli mu wyznaczyć inną karę. Czy nie byłoby lepiej uwięzić go i zmusić Praecursorisa do latania dla nas?

— Widzę, że wiesz, co to jest adekwatność — powiedział Laurence. — Ale nie przychodzi mi do głowy mniej surowa kara za zdradę; jest to zbyt nikczemna zbrodnia, by można ją było ukarać więzieniem.

— A jednak Praecursoris nie zostanie ukarany w ten sam sposób, tylko dlatego że to nie jest praktyczne, a on jest potrzebny w hodowli? — zapytał Temeraire.

Laurence zastanawiał się przez chwilę, lecz nie potrafił odpowiedzieć na tę uwagę.

— Myślę, że jako awiatorzy nie popieramy uśmiercania smoków, więc znaleźliśmy wymówkę, żeby zachować go przy życiu — powiedział w końcu. — Poza tym skoro nasze prawa dotyczą ludzi, nie jest do końca sprawiedliwe narzucać je smokom.

— Och, z t y m mogę się zgodzić — rzekł Temeraire. — Niektóre z praw, o których słyszałem, wydają się bezsensowne i chyba mógłbym ich przestrzegać tylko ze względu na ciebie. Uważam, że jeśli chcecie zmusić nas do przestrzegania prawa, to rozsądnie byłoby je z nami skonsultować, a z tego, co mi czytałeś o parlamencie, nie wynika, żeby zapraszano tam smoki.

— Wkrótce będziesz protestował przeciwko opodatkowaniu bez prawa do reprezentacji i wysypiesz kosz herbaty do wody — powiedział Laurence. — Widzę, że w sercu jesteś jakobinem i chyba nie mam co próbować wyleczyć cię z tego. Po prostu umywam ręce od odpowiedzialności.

Rozdział 12

Jeszcze przed rankiem następnego dnia odesłano Praecursorisa na transportowiec płynący z Portsmouth do niewielkiej kryjówki w Nowej Szkocji, skąd miał zostać przekazany do malej, niedawno założonej hodowli w Nowej Fundlandii. Laurence unikał spotkania ze skazanym smokiem i celowo nie pozwolił zbyt szybko zasnąć Temeraire’owi poprzedniego wieczoru, żeby ten przespał moment odlotu.

Lenton mądrze wybrał moment; radość ze zwycięstwa pod Trafalgarem zniwelowała w pewnej mierze przygnębienie. Tego samego dnia pojawiły się obwieszczenia zapowiadające pokaz sztucznych ogni u ujścia Tamizy. Lenton oddelegował tam Lily, Temeraire’a i Maksimusa, jako że były najmłodszymi smokami w kryjówce i najbardziej przejęły się ostatnimi wydarzeniami. Laurence, ogromnie wdzięczny za taką decyzję, podziwiał piękne fajerwerki rozświetlające niebo i słuchał muzyki, która płynęła z barek nad wodą. Jasne wybuchy odbijały się w łuskach i źrenicach szeroko otwartych oczu Temeraire’a, który przechylał głowę to w jedną, to w drugą stronę, by lepiej słyszeć. W drodze powrotnej mówił tylko o muzyce, wybuchach i światłach.

— Czy koncerty w Dover tak właśnie wyglądają? — zapytał. — Laurence, może moglibyśmy pójść tam jeszcze i usiąść trochę bliżej? Siedziałbym cichutko i nikomu bym nie przeszkadzał.

— Obawiam się, że takie pokazy ogni sztucznych organizuje się tylko na specjalne okazje, a na koncertach jest tylko muzyka — rzekł wymijająco Laurence. Wyobrażał sobie reakcję mieszkańców miasta na widok smoka, który przybył na koncert.

— Och — mruknął Temeraire, niezbyt zniechęcony. — I tak mam na to wielką ochotę, bo dzisiaj nie słyszałem zbyt dobrze.

— Nie wiem, gdzie w mieście można by to zorganizować — odparł Laurence powoli i niechętnie. Na szczęście przyszło mu coś do głowy, więc dodał: — Ale może mógłbym wynająć muzyków, którzy by zagrali dla ciebie w kryjówce; tak byłoby wygodniej.

— Wspaniale — powiedział z zapałem Temeraire.

Lily i Maksimus także zainteresowali się tym pomysłem, kiedy im o nim opowiedział po wylądowaniu w kryjówce.

— A niech cię, Laurence, naucz się wreszcie odmawiać, bo inaczej ciągle będziesz nas pakował w te absurdalne hece — powiedział Berkley. — Zobaczymy, czy jacyś muzycy zgodzą się tu przyjść, z dobrego serca albo za pieniądze.

— Z dobrego serca może nie, ale jestem pewny, że za solidny posiłek i tygodniówkę większość muzyków zgodzi się zagrać w samym środku Bedlam — odparł Laurence.

— Mnie się podoba ten pomysł — powiedziała Harcourt. — Sama chętnie posłucham muzyki. Na koncercie byłam tylko raz, kiedy miałam szesnaście lat. Musiałam wtedy włożyć suknię, a po półgodzinie usiadł obok mnie jakiś okropny mężczyzna i zaczął szeptać niegrzeczne uwagi, aż w końcu wylałam mu na spodnie dzbanek kawy. Zaraz sobie poszedł, ale i tak zepsuło mi to wieczór.

— Chryste, Harcourt, jeśli kiedyś będę chciał cię obrazić, najpierw upewnię się, że nie masz pod ręką niczego gorącego — rzucił Berkley, a Laurence był równie skonsternowany tym, jak tamten mężczyzna ją znieważył, jak i tym, że go tak Potraktowała.

— No cóż, przyłożyłabym mu, ale musiałabym wstać. Nie macie pojęcia, jak trudno jest ułożyć suknię, kiedy się siada. Za pierwszym razem zajęło mi to pięć minut — odpowiedziała rzeczowo. — Po prostu nie chciałam robić tego jeszcze raz. Wtedy pojawił się kelner, uznałam więc, że tak będzie łatwiej, no i bardziej stosownie dla młodej dziewczyny.

Wciąż nieco pobladły Laurence pożegnał się i zabrał Temeraire’a na polanę. Postanowił spędzić kolejną noc w małym namiocie rozbitym obok smoka, mimo iż Temeraire był już w lepszym nastroju, i w nagrodę został obudzony bladym świtem. Temeraire zajrzał do namiotu i zapytał, czy może Laurence nie chciałby udać się do Dover, żeby zorganizować dzisiaj koncert.

— Chciałbym się wyspać do przyzwoitej godziny, ale widzę, że to raczej niemożliwe, więc chyba poproszę Lentona o przepustkę — powiedział Laurence, po czym ziewnął i wyczołgał się z namiotu. — Czy mogę zjeść najpierw śniadanie?

— Och, oczywiście — odpowiedział wspaniałomyślnie Temeraire.

Mrucząc coś pod nosem, Laurence włożył mundur i ruszył do koszar. W połowie drogi omal się nie zderzył z Morganem, który biegł do niego.

— Sir, admirał Lenton pana wzywa — oznajmił chłopiec, dysząc z przejęcia, kiedy Laurence go pochwycił. — I kazał też nałożyć Temeraire’owi bojową uprząż.

— Dobrze — powiedział Laurence, ukrywając zdziwienie. — Natychmiast przekaż rozkaz porucznikowi Granby’emu i panu Hollinowi, a potem działaj zgodnie z poleceniami porucznika Granby’ego i nikomu innemu o tym nie mów.

— Tak jest — odpowiedział chłopiec i popędził z powrotem do baraków, Laurence zaś przyspieszył kroku.

— Wejdź, Laurence — powiedział Lenton w odpowiedzi na jego pukanie.

Wydawało się, że w biurze zebrali się wszyscy kapitanowie z kryjówki. Laurence ze zdziwieniem zobaczył, że z przodu, przy biurku Lentona, siedzi Rankin. Za milczącą zgodą nie rozmawiali ze sobą od chwili przeniesienia Rankina z Loch Laggan, tak więc Laurence nie wiedział, co tamten porabiał z Levitasem, ale bez wątpienia musiało to być bardziej niebezpieczne, niż sobie wyobrażał: na bandażu, którym owinięto udo Rankina, widniały plamy krwi, podobnie jak na mundurze, a jego wychudzoną i bladą twarz wykrzywiał grymas bólu.

Lenton odczekał, aż zamkną się drzwi za ostatnimi oficerami, i rzekł ponuro:

— Obawiam się, panowie, że świętowaliśmy zbyt wcześnie. Kapitan Rankin powrócił ze zwiadu nad wybrzeżem. Udało mu się przemknąć między ich posterunkami i zobaczyć, nad czym pracuje ten cholerny Korsykanin. Sami się przekonajcie.

Przesunął na biurku kartkę papieru, pokrytą plamami brudu i krwi, które jednak nie zamazały zgrabnego szkicu nakreślonego pewną ręką Rankina. Laurence ze zmarszczonymi brwiami zastanawiał się, co przedstawia rysunek: przypominało to jakiś okręt liniowy, choć pozbawiony masztów, relingów na górnym pokładzie i furt działowych oraz wyposażony w dziwne belki wystające z dziobu i rufy.

— Co to takiego? — zapytał Chenery, obracając kartkę. — Myślałem, że ma dość okrętów.

— Może zrozumiecie, jeśli wyjaśnię, że smoki niosły to nad ziemią — powiedział Rankin.

Laurence od razu się zorientował: belki stanowiły uchwyty dla smoków. Napoleon zamierzał przenieść wojsko nad działami marynarki wojennej, wiedząc, że Wielka Brytania skierowała znaczną część sił powietrznych w rejon Morza Śródziemnego.

— Nie mamy pewności, ilu żołnierzy pomieści każdy… — zaczął Lenton.

— Przepraszam, sir. Czy mogę spytać, jak długie są te statki? — przerwał mu Laurence. — I czy zachowano odpowiednią skalę?

— Na moje oko tak — odparł Rankin. — Ten, który widziałem w powietrzu, niosły dwa Reapery i pozostała jeszcze wolna przestrzeń między nimi. Powiedziałbym, że mają jakieś dwieście stóp długości.

— W takim razie mają trzy pokłady — rzucił ponuro Laurence. — Jeśli rozwieszą hamaki, mogą zmieścić ze dwa tysiące ludzi w każdym, jeśli podróż nie jest długa i nie będą przewozili zapasów.

W pokoju rozległy się zaniepokojone szepty.

— Niecałe dwie godziny drogi — powiedział Lenton — nawet jeśli wyruszą z Cherbourga, a Bonaparte ma co najmniej sześćdziesiąt smoków.

— Dobry Boże, jeszcze przed południem mógłby przerzucić pięćdziesiąt tysięcy ludzi — powiedział jeden z kapitanów, którego Laurence nie znał, jako że przybył tutaj dopiero niedawno; inni dokonywali w myślach podobnych obliczeń.

Laurence odruchowo rozejrzał się po pokoju, by ocenić ich siły: nawet nie dwudziestu ludzi, z których jedną czwartą stanowili kapitanowie smoków zwiadowczych i kurierskich, które niewiele potrafiły zdziałać w bitwie.

— Ale tymi konstrukcjami na pewno trudno manewrować, no i czy smoki potrafią udźwignąć podobny ciężar? — zapytał Sutton, przyglądając się uważnie rysunkowi.

— Pewnie zbudowali je z lekkiego drewna; w końcu potrzebuje ich tylko na jeden dzień, więc nie muszą być wodoodporne — ocenił Laurence. — Wystarczy, że będzie miał wiatr od wschodu, bo przy takiej wąskiej ramie opór powietrza będzie nieduży. Ale łatwo będzie je zaatakować w powietrzu, a przecież Ekscidium i Mortiferus są już w drodze powrotnej, czy nie tak?

— Mają jeszcze co najmniej cztery dni, o czym Bonaparte wie zapewne równie dobrze jak my — powiedział Lenton. — Poświęcił prawie całą swoją flotę, a także hiszpańską, żeby uwolnić się od nich, więc z pewnością nie zmarnuje szansy.

Wszyscy od razu pojęli tę oczywistą prawdę i w pokoju zaległa ponura i pełna wyczekiwania cisza. Lenton spojrzał na biurko, a potem wstał, powoli, jak nigdy przedtem; Laurence po raz pierwszy zauważył, że jego włosy są siwe i przerzedzone.

— Panowie — przemówił oficjalnie admirał — mamy dzisiaj północny wiatr, więc pewnie daruje nam jeszcze trochę czasu w oczekiwaniu na lepsze warunki. Wszyscy nasi zwiadowcy będą patrolowali na zmianę okolice Cherbourga. Tym samym będziemy mieli co najmniej godzinę na przygotowania. Nie muszę mówić, że wróg znacznie przewyższa nas liczebnie, tak więc zrobimy, co w naszej mocy, i opóźnimy atak, jeśli nie będziemy w stanie go powstrzymać.

Żaden z kapitanów nic nie powiedział, więc po chwili podjął:

— Wszystkie ciężkie i średnie smoki będą operowały jako niezależne. Ich zadaniem będzie zniszczyć te transportowce. Chenery i Warren, zajmiecie pozycje na środku formacji Lily, a dwaj wasi zwiadowcy ustawią się na skrzydłach. Kapitan Harcourt, Bonaparte z pewnością skieruje część smoków do obrony powietrznej, tak więc pani zadaniem będzie w miarę możliwości ściągnąć na siebie obrońców.

— Tak jest, sir — powiedziała, a pozostali skinęli głowami. Lenton wziął głęboki oddech i potarł twarz.

— Nie mam nic więcej do powiedzenia, panowie. Rozpocznijcie przygotowania.

Nie było sensu ukrywać tego przed załogami. Francuzi omal nie dopadli Rankina i wiedzieli, że ich sekret się wydał. Laurence spokojnie przekazał wieści porucznikom, a potem odesłał ich do obowiązków. Widział, jak nowiny szybko się rozchodzą; ludzie nachylali się do uszu swoich towarzyszy, których oblicza natychmiast tężały, tak że swobodne rozmowy, jakie słychać było jeszcze rano, szybko ustały. Z dumą patrzył, jak nawet najmłodsi oficerowie odważnie wypinają pierś i odchodzą szybko do swoich zajęć.

Temeraire po raz pierwszy poza manewrami miał lecieć w pełnym ekwipunku bojowym; w trakcie patroli używano o wiele lżejszego sprzętu, a podczas poprzedniej potyczki był w uprzęży podróżnej. Stał wyprostowany i tylko odwrócił do tyłu głowę, aby z przejęciem obserwować, jak załoga wyposaża go w uprząż z najgrubszej skóry, potrójnie nitowaną, i mocuje ogromne płaty kolczugi.

Laurence rozpoczął inspekcję sprzętu i dopiero wtedy zorientował się, że nigdzie nie widzi Hollina. Trzykrotnie obszedł całą polanę, zanim się upewnił, po czym przywołał do siebie zbrojmistrza Pratta, który nadzorował mocowanie kolczugi mającej osłaniać w walce pierś i barki Temeraire’a.

— Gdzie jest pan Hollin? — zapytał.

— Chyba go nie widziałem dziś rano, sir — odpowiedział Pratt, drapiąc się po głowie. — Ale był w kryjówce wczoraj wieczorem.

— Dobrze — powiedział Laurence i odesłał go do pracy. — Roland, Dyer, Morgan — zawołał. Gdy przybiegli trzej gońcy, polecił: — Znajdźcie, proszę, pana Hollina i przekażcie mu, że oczekuję go tutaj natychmiast.

— Tak jest, sir — odpowiedzieli chórem i po krótkiej konsultacji rozbiegli się w różnych kierunkach.

Z marsową miną powrócił do kontrolowania przygotowań. Był zdumiony i skonsternowany tym, że ktoś zaniedbuje swoje obowiązki, zwłaszcza w takiej sytuacji. Zaczął się zastanawiać, czy może Hollin zachorował i poszedł do lekarza, co wydawało się jedynym możliwym usprawiedliwieniem, lecz wtedy z pewnością zawiadomiłby kogoś z załogi.

Minęła godzina i Temeraire stał w pełnym rynsztunku, a załoga ćwiczyła zajmowanie stanowisk pod surowym okiem porucznika Granby’ego, kiedy na polankę wbiegła Emily Roland.

— Sir — powiedziała, zdyszana i wyraźnie przygnębiona. — Sir, pan Hollin jest z Levitasem, proszę się nie złościć — wyrzuciła z siebie jednym tchem.

— Ach — odparł Laurence, nieco zażenowany. Nie mógł wyjawić Roland, że przymyka oko na wizyty Hoilina, więc dziewczyna oczywiście nie chciała rozpuszczać plotek o innym członku załogi. — Odpowie za to, ale ta sprawa może poczekać. Powiedz mu, że jest tu pilnie potrzebny.

— Tak mu powiedziałam, sir, lecz on odparł, że nie może zostawić Levitasa. Kazał mi tu szybko wrócić i poprosić, żeby pan tam przyszedł, jeśli to tylko możliwe — odpowiedziała szybko, zerkając na niego spod oka, żeby się przekonać, jak przyjmie taką niesubordynację.

Laurence patrzył na nią zdumiony, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, lecz po namyśle jego dotychczasowa dobra opinia o Hollinie wzięła górę.

— Panie Granby — zawołał — muszę odejść na chwilę. Zostawiam wszystko w pańskich rękach. Roland, zostań tu i przyjdź po mnie w razie potrzeby — dodał.

Szedł szybko, rozdarty pomiędzy gniewem a troską, a także niechęcią do narażenia się na kolejną skargę Rankina, szczególnie w tych okolicznościach. Nie dało się zaprzeczyć, że Rankin znakomicie się spisał, więc obrażanie go tuż po tym byłoby wyjątkowo niegrzeczne. Lecz jednocześnie Laurence był coraz bardziej na niego zły, idąc wedle wskazówek Roland. Polana Levitasa była jedną z mniejszych, położonych blisko budynków, i Rankin niewątpliwie wybrał ją dla własnej wygody, a nie wy, gody smoka. Teren był zaniedbany i kiedy Laurence dotarł do celu, zobaczył, że Levitas leży na kupie piachu z głową złożoną na kolanach Hollina.

— No, panie Hollin, o co chodzi? — rzucił poirytowany Laurence, lecz zaraz obszedł smoka i zobaczył bandaże, które zakrywały jego bok i brzuch, niewidoczne z drugiej strony i przesiąknięte niemal czarną krwią. — Mój Boże — powiedział odruchowo.

Levitas rozwarł odrobinę powieki i spojrzał na niego z nadzieją; w jego szklistych, rozjaśnionych bólem oczach pojawił się błysk rozpoznania, a wtedy mały smok westchnął i zamknął je bez słowa.

— Sir — powiedział Hollin. — Przepraszam, wiem, że mam obowiązki, ale nie mogłem go zostawić. Lekarz poszedł. Powiedział, że nic już dla niego nie można zrobić i że koniec jest bliski. Nie ma tutaj nikogo, nie można nawet kogoś posłać po wodę. — Zamilkł i powtórzył: — Nie mogłem go zostawić.

Laurence przyklęknął i położył dłoń na głowie Levitasa, bardzo delikatnie, by nie sprawić mu bólu.

— Nie — powiedział. — Oczywiście, że nie.

Teraz był zadowolony z tego, że polana jest tak blisko koszar. Przy drzwiach stali członkowie załóg rozprawiający o nowinach, więc wysłał ich do pomocy Hollinowi, a samego Rankina bez trudu znalazł w klubie oficerskim. Kurier popijał wino, ze znacznie już bardziej rumianą twarzą, i zdążył włożyć czysty mundur. Lenton i kilku kapitanów ze służby zwiadowczej siedzieli z nim i omawiali rozmieszczenie posterunków wzdłuż wybrzeża.

Laurence zbliżył się do Rankina i powiedział bardzo spokojnie:

— Jeśli możesz chodzić, to wstawaj, bo inaczej cię zawlokę. Rankin odstawił kieliszek i spojrzał na niego zimno.

— Słucham? — zapytał. — Jak sądzę, to twoja kolejna natrętna…

Nie zważając na jego słowa, Laurence chwycił krzesło Rankina i pociągnął. Rankin poleciał do przodu i runął na podłogę, a wtedy Laurence chwycił go za kołnierz i postawił na nogi, nie zważając na jego pojękiwania.

— Laurence, na miłość boską… — odezwał się zdumiony Lenton, podrywając się z miejsca.

— Levitas umiera. Kapitan Rankin pragnie się pożegnać — rzucił Laurence, patrząc Lentonowi prosto w oczy i trzymając Rankina za kołnierz i ramię. — Prosi o wybaczenie.

Pozostali kapitanowie przyglądali się im, uniósłszy się z krzeseł. Lenton spojrzał na Rankina, po czym ostentacyjnie usiadł z powrotem.

— Bardzo dobrze — powiedział i sięgnął po butelkę; kapitanowie powoli opadli na oparcia.

Rankin potykał się, trzymany przez Laurence’a, i nawet nie próbował się wyswobodzić z jego uścisku, a wręcz się kulił. Gdy dochodzili do polany, Laurence zatrzymał się i obrócił Rankina twarzą do siebie.

— Będziesz dla niego bardzo miły, rozumiesz? — powiedział. — Pochwalisz go tak, jak powinieneś był robić, a nigdy nie zrobiłeś. Powiesz, że był dzielny i lojalny i że nie zasłużyłeś na takiego partnera.

Rankin nie odpowiedział, tylko patrzył na Laurence’a, jakby miał przed sobą niebezpiecznego szaleńca. Laurence potrząsnął nim.

— Na Boga, zrobisz to wszystko i jeszcze więcej, i lepiej, żeby mi się to spodobało — rzucił gniewnie i popchnął Rankina przed sobą.

Hollin wciąż trzymał głowę Levitasa na kolanach, a teraz stało już przy nim wiadro; wyciskał wodę z czystego ręcznika w otwarty pysk smoka. Spojrzał na Rankina, nie ukrywając pogardy, a potem pochylił się i powiedział:

— Levitasie, zobacz, kto przyszedł.

Levitas otworzył zmętniałe i niewidzące oczy.

— Mój kapitan? — zapytał niepewnie.

Laurence popchnął Rankina do przodu, nie bawiąc się w uprzejmości, tak że ten upadł na kolana. Rankin jęknął cicho i chwycił się za udo, lecz rzekł:

— Tak, jestem tutaj. — Spojrzał na Laurence’a, przełknął ślinę i dodał z trudem: — Byłeś bardzo dzielny.

Nie powiedział tego ani naturalnie, ani szczerze, za to tak niezgrabnie, jak można było sobie wyobrazić. Lecz Levitas tylko szepnął:

Zlizał krople wody z kącika pyska. Spod jego opatrunków wciąż płynęła krew, lśniąca i czarna, tak gęsta, że rozchyliła nieco bandaże. Rankin poruszył się z zażenowaniem; jego spodnie i rajtuzy przesiąkły smoczą krwią, lecz spojrzał na Laurence’a i nie spróbował się odsunąć.

Levitas westchnął cicho, a potem jego boki przestały się unosić. Hollin zamknął mu oczy jednym szybkim ruchem.

Laurence wciąż trzymał mocno Rankina za kark. Teraz rozluźnił uchwyt, czując, że jego wściekłość ustępuje miejsca bezgranicznej pogardzie.

— Idź — powiedział. — My, którzy go ceniliśmy, zajmiemy się wszystkim. — Nawet nie spojrzał na Rankina, kiedy ten opuszczał polanę. — Nie mogę zostać — powiedział cicho do Hollina. — Dasz sobie radę?

— Tak — odparł Hollin, głaszcząc głowę małego smoka. — Może być trudno, bo zbliża się bitwa i w ogóle, ale dopilnuję, żeby go należycie pochowano. Dziękuję, sir, dla niego to miało wielkie znaczenie.

— Większe, niż powinno było mieć — odparł Laurence. Stał jeszcze chwilę nad Levitasem, a potem wrócił do koszar i odszukał admirała Lentona.

— I co? — zapytał z nachmurzoną miną Lenton, kiedy wprowadzono go do biura.

— Przepraszam za moje zachowanie, sir — powiedział Laurence. — Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje, jakie uzna pan za stosowne.

— Nie, nie, o czym ty gadasz? Pytam o Levitasa — wyjaśnił zniecierpliwiony Lenton.

Laurence odezwał się dopiero po chwili.

— Nie żyje. Bardzo cierpiał, ale odszedł szybko. Lenton pokręcił głową.

— Cholerna szkoda — powiedział, nalewając brandy dla siebie i Laurence’a. Opróżnił szklankę dwoma haustami i westchnął ciężko. — I Rankin został bez smoka w paskudnej chwili — rzucił. — W Chatham nieoczekiwanie wykluwa się Winchester: jak sądzą po stwardnieniu skorupy, może to nastąpić lada dzień. Szukałem kogoś, kto by miał odpowiedni stopień i chciał dosiąść Winchestera, tymczasem Rankin jest bez przydziału i wsławił się przyniesieniem tych wiadomości. Jeśli go tam nie wyślę, a smok nie zostanie zaprzężony, cała jego cholerna rodzina zwali nam się na głowę, a pewnie i przedłożą interpelację w parlamencie.

— Wolałbym raczej, żeby ten smok zdechł, niż trafił w jego ręce — powiedział Laurence i odstawił energicznie szklankę. — Sir, jeśli chce pan człowieka odpowiedniego do tej służby, proszę posłać pana Hollina. Ręczę za niego własnym życiem.

— Mówisz o dowódcy swojej załogi naziemnej? — zapytał Lenton, marszcząc brwi, i zamyślił się na chwilę. — To jest jakiś pomysł, jeśli uważasz, że się nadaje. Na pewno nie będzie uważał, że mu to zaszkodzi w jego karierze. Nie jest dżentelmenem, jak sądzę.

— Nie, sir, chyba że dżentelmenem jest dla pana człowiek honoru, a nie dobrze urodzony.

Lenton prychnął.

— No cóż, nie jesteśmy aż tak uparci, żeby przejmować się podobnymi sprawami — powiedział. — Myślę, że wszystko pójdzie dobrze, o ile w ogóle dożyjemy chwili, kiedy pęknie skorupa.

Hollin wytrzeszczył oczy, kiedy Laurence zwolnił go z obecnych obowiązków, i spytał z niedowierzaniem:

— Mój własny smok? — Musiał się odwrócić, by ukryć twarz, Laurence zaś udał, że tego nie widzi. — Sir, nie wiem, jak mam panu dziękować — powiedział Hollin, szeptem, aby głos mu się nie załamał.

— Zapewniłem admirała, że nadajesz się do tej służby, więc mnie nie zawiedź, bo wyjdę na kłamcę. To mi wystarczy — odparł Laurence i uścisnął mu dłoń. — Wyruszasz natychmiast, bo smok może się wykluć lada dzień. Czeka już powóz, który zabierze cię do Chatham.

Hollin, wciąż oszołomiony, odwzajemnił uścisk, wziął torbę ze swoim nielicznym dobytkiem, którą koledzy z załogi pospiesznie mu spakowali, i ruszył do powozu, prowadzony przez młodego Dyera. Żegnający go członkowie załogi uśmiechali się promiennie. Hollin czuł się zobowiązany do podania wszystkim dłoni, aż w końcu Laurence, obawiając, że nigdy się to nie skończy, powiedział:

— Panowie, wciąż wieje północny wiatr, więc zdejmijmy na noc część kolczugi Temeraire’a.

Natychmiast zabrali się do pracy. Temeraire popatrzył na niego ze smutkiem.

— Cieszę się, że nowy smok dostanie jego zamiast Rankina, ale żałuję, że wcześniej nie dali mu Levitasa, może Hollin nie dopuściłby do jego śmierci — powiedział do Laurence’a, kiedy załoga zdejmowała z niego płaty kolczugi.

— Trudno powiedzieć, co by się stało — rzekł Laurence. — Ale nie jestem pewny, czy Levitas ucieszyłby się z takiej zamiany; choć wydaje się to nam dziwne, do samego końca pragnął tylko sympatii Rankina.

Także i tej nocy Laurence spał z Temeraire’em, wtulony między jego łapy i okryty kilkoma wełnianymi kocami przed mroźnym nocnym powietrzem. Obudził się przed świtem i zobaczył, że ogołocone z liści gałęzie drzew uchylają się przed pierwszymi promieniami słońca: wiał wschodni wiatr od Francji.

— Temeraire — zawołał cicho, a smok uniósł łeb, aby wciągnąć powietrze.

— Wiatr się zmienił — powiedział Temeraire, po czym pochylił się i trącił go nosem.

Laurence pozwolił sobie jeszcze na pięć minut lenistwa, zanurzony w ciepłym uścisku smoka, głaszcząc jego nos pokryty miękkimi łuskami.

— Mam nadzieję, że nigdy nie dałem ci powodu do niezadowolenia, mój drogi — powiedział łagodnie.

— Nie, nigdy, Laurence — odparł bardzo cicho Temeraire.

Załoga naziemna wybiegła z koszar, kiedy uderzył w dzwonek. Poprzedniego wieczoru zostawiono kolczugę na polanie pod przykryciem, Temeraire zaś spał wyjątkowo w uprzęży. Ubrano go sprawnie, a po drugiej stronie polany Granby sprawdzał uprzęże i karabińczyki członków załogi. Laurence dokonał własnej inspekcji, po czym wyczyścił pas szpady i na nowo załadował pistolety.

Po zimnym białym niebie przemykały nieliczne ciemnoszare obłoki podobne do cieni. Wciąż czekali na rozkazy. Na prośbę Laurence’a Temeraire posadził go sobie na grzbiecie, po czym wstał na tylne łapy; teraz Laurence widział ciemną linię oceanu i okręty kołyszące się na kotwicach w porcie. Zimny i słony wiatr dmuchnął mu mocno w twarz.

— Dziękuję, Temeraire — powiedział i smok opuścił go na ziemię. — Panie Granby, załoga na stanowiska.

Załoga naziemna wydała okrzyk bardziej przypominający ryk niż wiwat, gdy Temeraire wzniósł się w powietrze. Laurence usłyszał dalsze podobne okrzyki w kryjówce, kiedy kolejne ogromne smoki wzbijały się w górę. Czerwono-złocisty Maksimus wyglądał olśniewająco i przytłaczał inne smoki; także Victoriatus i Lily wyróżniały się spośród grona mniejszych Yellow Reaperów.

Flaga Lentona powiewała z Obversarii, złocistego Anglewinga; smoczyca była tylko trochę większa od Reaperów, lecz z gracją przecisnęła się przez tłum i zajęła pozycję na przedzie, pracując skrzydłami prawie tak samo skutecznie jak Temeraire. Temeraire nie musiał utrzymywać tempa formacji, jako że większe smoki miały działać niezależnie, tak więc szybko przesunął się blisko czoła oddziału.

Wiatr dął im w twarze, zimny i wilgotny, a jego zawodzenie zagłuszało wszelkie odgłosy poza chrzęstem skrzydeł Temeraire’a podobnym do trzeszczenia napiętych wiatrem żagli oraz skrzypieniem uprzęży. Nic innego nie mąciło nienaturalnego, przemożnego milczenia załogi. Wróg był już w zasięgu wzroku: z tej odległości francuskie smoki przypominały kołujące stado mew czy wróbli, tak dużo ich było.

Francuzi trzymali się na znacznej wysokości, jakieś dziewięćset stóp nad powierzchnią wody, poza zasięgiem najdłuższych dział wielolufowych. Poniżej łopotały białe żagle, piękne i niepotrzebne: okręty Floty Kanału, niektóre spowite dymem, gdyż podjęły bezskuteczną próbę ostrzału. Kolejne jednostki zajęły pozycje bliżej lądu, wystawiając się niebezpiecznie blisko zawietrznego brzegu; gdyby udało się zmusić Francuzów do wylądowania przy skraju klifów, znaleźliby się, choćby tylko na krótko, w zasięgu artylerii.

Excidium i Mortiferus wracali pospiesznie ze swoimi dywizjami spod Trafalgaru, lecz nie można było się ich spodziewać przed końcem tygodnia. Już wcześniej wszyscy awiatorzy wiedzieli dokładnie, jakie siły Francuzi byli w stanie wystawić przeciwko nim. Na zdrowy rozum Anglicy nie mieli szans.

Mimo to czymś zupełnie innym było zobaczyć te siły na własne oczy: tuzin lekkich, drewnianych transportowców, które wypatrzył Rankin, każdy niesiony przez cztery smoki i dobrze osłaniany przez wiele innych. Laurence nigdy wcześniej nie słyszał o podobnej potędze w nowoczesnej taktyce wojennej; zupełnie jak za czasów krucjat, kiedy smoki były mniejsze, a kraj mniej cywilizowany, toteż łatwiej było je wyżywić.

Uświadomiwszy to sobie, Laurence odwrócił się do Granby’ego i powiedział ze spokojem, lecz na tyle głośno, by usłyszeli go pozostali:

— Z logistycznego punktu widzenia wyżywienie tylu smoków musi być bardzo niepraktyczne na dłuższy czas; Bonaparte nieprędko zdobędzie się znowu na coś takiego.

Granby patrzył na niego przez chwilę, a potem wzdrygnął się i powiedział szybko:

— Tak, to prawda. Poćwiczymy trochę? Mamy co najmniej pół godziny, zanim się z nimi spotkamy.

— Dobrze — odparł Laurence i podniósł się na nogi; wiatr napierał na niego mocno, lecz on zdołał się odwrócić, zabezpieczony rzemieniami. Ludzie nie patrzyli mu w oczy, lecz jego postawa zrobiła wrażenie: natychmiast się wyprostowali i ustały szepty, nikt nie chciał okazać strachu ani niechęci.

— Panie Johns, zmiana pozycji, proszę — zawołał przez tubę Granby.

W niedługim czasie topmani i bellmani zamienili się miejscami, dyrygowani przez swoich poruczników, co mimo dotkliwego wiatru natychmiast ich rozgrzało; ich twarze nie były już takie ściągnięte. Ze względu na bliskość innych załóg nie mogli przeprowadzić ćwiczeń strzeleckich, lecz porucznik Riggs prezentując godny podziwu zapał, rozkazał strzelcom odpalić ślepe naboje, żeby mogli rozruszać palce. Dunne miał długie szczupłe dłonie, teraz białe z zimna; kiedy usiłował załadować ponownie karabin, prochownica wysunęła mu się z dłoni i omal nie spadła do morza. Na szczęście uratował ją Collins, który wychylił się daleko i chwycił w ostatniej chwili za jej rzemień.

Temeraire raz tylko zerknął do tyłu, gdy rozległy się strzały, lecz zaraz przyjął poprzednią pozycję. Leciał lekko w tempie, które potrafiłby zachować przez większą część dnia; oddychał swobodnie i nawet niezbyt szybko. Doskwierało mu tylko nadmierne podniecenie: zbliżając się do coraz lepiej widocznych francuskich smoków, co jakiś czas wyrywał się do przodu, lecz powstrzymywany dotknięciem dłoni Laurence’a, wracał posłusznie do szeregu.

Francuska obrona uformowała luźną linię bojową; większe smoki ustawione wyżej, mniejsze niżej, zbite w nieprzewidywalną, ruchomą masę, tworzyły tarczę osłaniającą transportowce i niosące je smoki. Laurence doszedł do wniosku, że gdyby udało się przebić przez tę osłonę, byłyby szanse na sukces. Transportowce niosły głównie średnie smoki rasy Pecheur-Raye, które z dużym wysiłkiem pracowały skrzydłami: nie przywykły do dźwigania takich ciężarów, więc na pewno okażą się łatwym celem.

Tyle że mieli dwadzieścia trzy smoki przeciw ponad czterdziestu francuskim obrońcom, do tego prawie jedną czwartą sił brytyjskich stanowiły Greylingi i Winchestery, które nie mogły dorównać ciężkim smokom bojowym. Tak więc przebicie się przez eskortę wydawało się prawie niemożliwe, a poza tym po ewentualnym przedarciu się każdy ze smoków byłby odizolowany i sam narażony na atak.

Lenton wysłał z Obversarii sygnał ataku: „Nawiązać walkę”. Laurence poczuł, że jego serce zabiło szybciej, ożywione podnieceniem, które osłabnie po rozpoczęciu bitwy. Przyłożył tubę do ust i zawołał:

— Wybierz cel, Temeraire; najlepiej byłoby, gdybyś zdołał się zbliżyć do transportowca. — W tak ogromnym tłumie smoków Laurence bardziej polegał na instynktach Temeraire’a niż na własnych; był pewny, że Temeraire wypatrzy lukę we francuskiej osłonie, jeśli taka powstanie.

W odpowiedzi Temeraire od razu skoczył ku jednemu z oddalonych transportowców, jakby zamierzał polecieć prosto do niego; złożył skrzydła i zanurkował, a trzy francuskie smoki, które zwarły szyki przed nim, zaczęły go ścigać. Machając w odwrotnym kierunku, Temeraire zawisł w powietrzu, przez co cała trójka przemknęła obok niego; jedno potężne uderzenie skrzydłami i ruszył ku odsłoniętemu brzuchowi pierwszego smoka transportowego z lewej burty. Z bliska Laurence zobaczył, że ten smok, mniejsza samica Pecheur-Raye, jest wyraźnie zmęczony: wciąż utrzymywał tempo, lecz z dużym trudem machał skrzydłami.

— Przygotować bomby — zawołał Laurence.

Kiedy Temeraire przeleciał obok Pecheura, rozorując mu bok pazurami, załoga wrzuciła bomby na pokład transportowca. Z grzbietu francuskiego smoka dobiegała salwa z karabinów. Laurence usłyszał z tyłu krzyk: Collins wyrzucił ramiona w górę i zawisł na uprzęży, a jego broń runęła do wody. Po chwili podążyło za nią ciało: był martwy, więc jeden z członków załogi go odciął.

Na transportowcach nie było dział, lecz ich pokłady były pochyłe, jak dach: trzy z bomb sturlały się, zanim wybuchły, i poleciały w dół, ciągnąc za sobą ogony dymu. Lecz dwie zdążyły eksplodować i cały transportowiec zawisł w powietrzu, gdyż wybuch na krótko wytrącił z rytmu Pecheura, żłobiąc wyrwy w drewnianym poszyciu. W jednej z nich Laurence dostrzegł bladą twarz, brudną i wykrzywioną grymasem nieludzkiego przerażenia. Zaraz potem Temeraire odbił w bok.

W dole kapała skądś krew, cienki, czarny strumień. Laurence wychylił się, by to sprawdzić, lecz nie dostrzegł żadnej rany; Temeraire leciał równo.

— Granby — zawołał i pokazał na dół.

— Z jego pazurów — to krew tamtego smoka — odpowiedział Granby, a Laurence skinął głową.

Do drugiego ataku nie mieli okazji, bo dwa kolejne smoki już leciały prosto na nich. Temeraire wzniósł się błyskawicznie, a wrogie smoki podążyły za nim; widziały jego poprzedni manewr, więc teraz zbliżały się wolniej, żeby go nie minąć.

— Ostry zwrot, w dół i na nich — zawołał Laurence do Temeraire’a.

— Przygotować broń — polecił za jego plecami Riggs, a Temeraire wziął potężny wdech i elegancko zawrócił w powietrzu. Nie walcząc przez chwilę z siłą ciążenia, opadł ku francuskim smokom ze wściekłym rykiem. Potężny dźwięk przeniknął kości Laurence’a pomimo wiatru; smok na czele cofnął się, skrzecząc, i owinął skrzydłem głowę swojego towarzysza.

Temeraire skierował się między nich, przebijając się przez obłok gryzącego dymu prochowego po francuskiej salwie, na którą odpowiadały brytyjskie karabiny; kilku martwych Francuzów już zostało odciętych z uprzęży i spadło do morza. Temeraire rozciął pazurami bok drugiego smoka, kiedy go mijali; bluzgająca krew ochlapała spodnie Laurence’a, niemal go parząc.

Oddalili się, a obaj napastnicy starali się dojść do siebie: pierwszy leciał bardzo niezgrabnie i jęczał z bólu. Obejrzawszy się, Laurence zobaczył, że smok zawraca do Francji: dzięki liczebnej przewadze awiatorzy Bonapartego nie musieli zmuszać rannych smoków do walki.

— Świetnie się spisałeś — zawołał Laurence, nie potrafiąc powstrzymać dumy i uniesienia, choć podobne sentymenty wydawały się absurdalne w tak desperackim starciu. Załoga za jego plecami wydała radosny okrzyk, gdy drugi z francuskich smoków zrezygnował z samotnego ataku na Temeraire’a i oddalił się w poszukiwaniu innego przeciwnika. Temeraire od razu skierował się z powrotem ku swojemu pierwotnemu celowi z dumnie uniesioną głową: wciąż nie odniósł ran.

Messoria, ich partnerka z formacji, atakowała transportowiec. Trzydziestoletnie doświadczenie nauczyło ją i Suttona przebiegłości, tak więc zdołali się przebić przez eskortę i nękali już osłabionego Pecheura, którego wcześniej ranił Temeraire. Osłaniała go para mniejszych smoków rasy Poux-de-Ciel, które razem wzięte przewyższały wagą Messorię, ta jednak skutecznie wykorzystywała wszystkie możliwe sztuczki, by zwabić je do przodu, a potem uderzać na Pecheura. Z pokładu transportowca znowu buchnął dym, co oznaczało, że załodze Suttona udało się zrzucić na niego kolejne bomby.

„Flanką do bakburty” zasygnalizował Sutton z Messorii. Smoczyca zaatakowała obu obrońców, ściągając na siebie ich uwagę, a Temeraire pomknął do przodu i chlasnął pazurami bok Pecheura; rozległ się nieprzyjemny zgrzyt rozrywanej kolczugi i bluznęła czarna krew. Pecheur zaryczał i instynktownie odpowiadając na atak, wypuścił belkę z przedniej łapy; belka była przywiązana do jego ciała licznymi grubymi łańcuchami, ale transportowiec wyraźnie się przechylił, a Laurence usłyszał krzyki ludzi znajdujących się na jego pokładzie.

Temeraire odskoczył niezbyt zgrabnie, lecz skutecznie, unikając uderzenia i nie zaprzestając ataku; rozdarł jeszcze bardziej szponami kolczugę Pecheura.

— Cel — pal! — ryknął Riggs i strzelcy zasypali gradem kul grzbiet Pecheura.

Laurence zauważył, że jeden z francuskich oficerów mierzy w głowę Temeraire’a; wypalił ze swoich obu pistoletów i po drugim strzale oficer opadł do przodu, trzymając się za nogę.

— Sir, pozwolenie na abordaż? — zawołał Granby. Ich salwa mocno przerzedziła szeregi francuskich topmanów i strzelców okazja była idealna, bo grzbiet smoka był niemal czysty. Granby przyszykował się już z tuzinem ludzi trzymających szpady i gotowych do rozpięcia karabińczyków.

Laurence najbardziej obawiał się tej ewentualności, więc bardzo niechętnie polecił Temeraire’owi ustawić się równolegle do francuskiego smoka.

— Do abordażu — zawołał i dał ręką znak Granby’emu, czując ucisk w żołądku. Bardzo nieprzyjemnie było patrzeć, jak jego ludzie skaczą bez uprzęży prosto na wroga, podczas gdy on musi pozostać na posterunku.

Gdzieś niedaleko rozległ się przeraźliwy lament: Lily trafiła francuskiego smoka prosto w pysk i teraz ten, oszalały z bólu, drapał sobie głowę łapami, rzucając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Temeraire skulił się, dotknięty współczuciem, podobnie jak Pecheur, a Laurence wzdrygnął się na ten straszliwy jęk. A potem niespodziewanie wrzask ustał: kapitan wczołgał się po szyi smoka i strzelił mu w głowę, aby nie patrzeć, jak jego podopieczny umiera powoli od jadu, który wżera mu się w czaszkę i mózg. Wielu spośród członków jego załogi przeskoczyło na inne smoki, szukając ratunku, niektórzy nawet na grzbiet Lily, lecz kapitan nie skorzystał z okazji. Laurence widział, jak leci wraz z koziołkującym smokiem i obaj wpadają do morza.

Z trudem oderwał wzrok od tej przerażająco fascynującej sceny; zajadła walka na grzbiecie Pecheura przebiegała po ich myśli i Laurence zobaczył, że kilku jego ludzi już próbuje uporać się z łańcuchami, którymi przywiązano smoka do transportowca. Ale zauważono kłopoty Pecheura i inny francuski smok już nadlatywał z dużą szybkością, a w dziurach w podszyciu transportowca pojawili się wyjątkowo odważni żołnierze, którzy próbowali dostać się po łańcuchach na grzbiet Pecheura, by pomóc jego załodze. Laurence zauważył, że kilku pośliznęło się na pochyłym pokładzie i spadło, lecz kilkunastu innych nie ustawało w wysiłkach, a gdyby udało im się dotrzeć na grzbiet smoka, to bez wątpienia mogli przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Messoria wydała przeciągły jęk.

— Wycofaj się — zawołał do niej Sutton.

Z głębokiej rany na jej piersi płynęła ciemna krew, a drugą na boku już opatrywano białymi bandażami; opadła i odleciała łukiem, oddalając się od dwóch Poux-de-Ciel, które ją zaatakowały. Choć były znacznie mniejsze od Temeraire’a, ten nie mógłby kontynuować pojedynku z Pecheurem w wypadku ataku z dwóch stron. Laurence mógł albo przywołać z powrotem grupę abordażową, albo pozostawić ją na smoku i liczyć na to, że uda jej się pojmać francuskiego kapitana żywcem i zmusić francuskiego smoka do poddania.

— Granby! — zawołał Laurence.

Porucznik rozejrzał się dookoła, ocierając krew z rany na twarzy, i dał znak ręką, żeby odlatywali. Laurence dotknął grzbietu Temeraire’a i wydał mu polecenie; ten na pożegnanie smagnął Pecheura w bok, obnażając białą kość, oddalił się nieco i zawisł w powietrzu, by mogli ocenić sytuację. Dwa mniejsze francuskie smoki nie podążyły za nim, lecz pozostały blisko Pecheura; nie ośmieliły się zbliżyć, by podjąć abordaż, ponieważ Temeraire z łatwością by sobie z nimi poradził, gdyby przyjęły tak odsłoniętą pozycję.

Ale sam Temeraire też nie był bezpieczny. Strzelcy i połowa bellmanów przeszła na grzbiet Pecheura, co było warte ryzyka, bo gdyby go przejęli, transportowiec nie mógłby dalej lecieć; nawet gdyby nie spadł, trzy pozostałe smoki musiałyby prawdopodobnie zawrócić do Francji. To jednak oznaczało, że Temeraire z bardzo uszczuploną załogą sam był teraz narażony na abordaż, tak więc nie mogli już ryzykować kolejnej bezpośredniej walki.

Grupa abordażowa systematycznie zdobywała przewagę nad ostatnimi obrońcami z grzbietu Pecheura i wyglądało na to, że będą szybsi od żołnierzy z transportowca. Jeden z Poux-de-Ciel zbliżył się błyskawicznie i próbował ustawić się równolegle do Pecheura.

— Atakuj — zawołał Laurence.

Temeraire natychmiast zanurkował, a widok jego zębów i rozczapierzonych szponów zmusił mniejszego smoka do pospiesznego odwrotu. Laurence musiał polecić Temeraire’owi znowu się odsunąć, lecz to wystarczyło. Francuzi stracili okazję, a Pecheur wydał okrzyk niepokoju, odwróciwszy łeb: Granby stał u nasady szyi francuskiego smoka z pistoletem przystawionym do głowy kapitana, którego wzięli do niewoli.

Na rozkaz Granby’ego odrzucono łańcuchy Pecheura i francuski smok skierował się ku Dover. Leciał powoli i niechętnie, z trwogą oglądając się co chwilę na swojego kapitana, ale leciał; transportowiec mocno się przechylił, a trzy pozostałe smoki z ogromną determinacją starały się utrzymać ciężar.

Laurence nie miał okazji nacieszyć się zwycięstwem, bo opadły na nich dwa nowe smoki: Petit Chevalier, znacznie większy od Temeraire’a, pomimo swojej nazwy, oraz Pecheur-Couronne, smok średniej wielkości, który czym prędzej podparł belkę transportowca. Ludzie uczepieni dachu opuścili łańcuchy załodze nowego smoka i niebawem transportowiec wyprostował się i kontynuował lot.

Poux-de-CieIe nadlatywały z przeciwnych kierunków, z tyłu zaś czaił się Petit Chevalier. Ich sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna.

— Wycofaj się, Temeraire — zawołał Laurence, rozgoryczony koniecznością wydania takiego rozkazu. Temeraire natychmiast się wycofał, lecz atakujące smoki się zbliżały; walczył zażarcie od prawie pół godziny i był już zmęczony.

Oba Poux-de-Ciele współpracowały, przecinając tor lotu Temeraire’a, by go spowolnić i zagnać do większego smoka. Nieoczekiwanie Petit Chevalier skoczył gwałtownie do przodu i kiedy zrównał się z Temeraire’em, część francuskiej załogi przeskoczyła do nich.

— Uwaga, abordaż! — odezwał się porucznik Johns swoim ochrypłym barytonem, a zaniepokojony Temeraire spojrzał do tyłu. Strach dodał mu sił, więc pomknął szybko dalej. Chevalier został z tyłu, a kiedy Temeraire dosięgnął pazurami jednego z Poux-de-Cieli, także i one zaprzestały pościgu.

Jednak ośmiu Francuzów już się przedostało i podpięło do uprzęży; Laurence z ponurą miną załadował ponownie pistolety i wsunął je za pas, a potem wydłużył rzemienie karabińczyków i wstał. Pięciu topmanów podlegających porucznikowi Johnsowi starało się utrzymać wrogów na środku grzbietu Temeraire’a. Laurence przemieścił się do tyłu, najszybciej jak potrafił. Jego pierwsza kula chybiła celu, lecz druga ugodziła Francuza prosto w pierś; mężczyzna osunął się, kaszląc krwią, i zawisł bezwładnie na uprzęży.

Potem poszła w ruch biała broń i na tle śmigającego nieba widział tylko walczących ludzi. Francuski porucznik stanął przed nim, zauważył złote galony i wycelował w niego pistolet. Laurence nie za bardzo słyszał, co on mówi, i nawet nie zwrócił na to uwagi, jedynie podbił jego pistolet ręką, w której trzymał szpadę, a potem uderzył go w skroń kolbą. Porucznik upadł; stojący za nim Francuz zadał pchnięcie, ale pęd wiatru je osłabił, tak że szpada ledwo przebiła skórzany płaszcz Laurence’a.

Laurence odciął rzemienie przeciwnika i odrzucił go z grzbietu kopnięciem, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych wrogów, ale szczęśliwym trafem pozostali albo już nie żyli, albo zostali rozbrojeni; z ich strony zginęli Challoner i Wright; także porucznik Johns wisiał na rzemieniach, a z rany od kuli na jego piersi płynęła obficie krew. Zanim zdołali do niego dotrzeć, po raz ostatni zaczerpnął powietrza i znieruchomiał.

Laurence pochylił się i zamknął martwe wytrzeszczone oczy Johnsa, po czym wsunął szpadę do pochwy.

— Panie Martin, przejmuje pan dowództwo na górze w randze porucznika. Usunąć ciała.

— Tak jest, sir — odparł zdyszany Martin; miał rozcięty policzek, a na jego płowych włosach widniały plamy krwi. — Jak pańska ręka, kapitanie?

Laurence spojrzał na rękę; z dziury w płaszczu sączyła się krew, lecz on nie czuł się osłabiony i mógł swobodnie poruszać ramieniem.

— To tylko draśnięcie, zaraz je obwiążę.

Przeszedł nad zwłokami i wrócił na stanowisko u nasady szyi smoka, po czym przypiął się i zdjął krawat, żeby owinąć nim ranę.

— Atak odparty — zawołał i napięte barki Temeraire’a rozluźniły się. Temeraire wcześniej oddalił się od pola bitwy, bo takie było postępowanie przy abordażu, teraz zawrócił i Laurence mógł ogarnąć wzrokiem cały obszar walki, a przynajmniej jego części nie zasłonięte dymem albo smoczymi skrzydłami.

Tylko trzy transportowce zostały w ogóle zaatakowane: brytyjskie smoki ostro ścierały się z francuskimi obrońcami. Lily latała niemal sama, towarzyszył jej tylko Nitidus, a w zasięgu wzroku nie było nikogo z ich jednostki. Laurence poszukał wzrokiem Maksimusa i zobaczył, że ten toczy pojedynek z dawnym przeciwnikiem, Grand Chevalierem; przez ostatnie dwa miesiące Maksimus zbliżył się rozmiarami do francuskiego smoka, tak więc teraz oba rzuciły się na siebie z przerażającą zażartością.

Z tej odległości odgłosy były stłumione, za to Laurence usłyszał inny, bardziej niepokojący dźwięk: huk fal rozbijających się u stóp białych klifów. Dotarli aż do wybrzeża i widział czerwono-białe mundury żołnierzy zajmujących pozycje na dole. Nie było jeszcze południa.

Nagle sześć ciężkich smoków wyskoczyło ławą z francuskiego szeregu i zanurkowało ku ziemi, rycząc przeraźliwie, kiedy ich załogi zaczęły zrzucać bomby. Rzadkie szeregi żołnierzy angielskich zafalowały jak uderzone podmuchem wiatru, a siły milicji zgromadzone na środku niemal się załamały; ludzie padali na kolana, zakrywając uszy dłońmi, chociaż atak nie wyrządził żadnych konkretnych zniszczeń. Kilkanaście karabinów wypaliło chaotycznie: zupełnie niepotrzebnie, pomyślał z rozpaczą Laurence. Prowadzący transportowiec mógł się opuścić niemal bez przeszkód.

Czwórka niosących go smoków zacieśniła szyk, lecąc bezpośrednio nad transportowcem, i pozwoliła jego kilowi wbić się w ziemię siłą bezwładu. Angielscy żołnierze z pierwszych szeregów wyrzucili ręce w górę, gdy opadł na nich ogromny tuman ziemi, za chwilę niemal połowa z nich padła trupem: z przodu transportowca opadła klapa i z jego wnętrza wystrzeliła karabinowa salwa.

Rozległ się okrzyk Vive l’Empereur! i z dymu wyłonili się francuscy żołnierze: ponad tysiąc ludzi, którzy ciągnęli za sobą dwa osiemnastofuntowe działa; od razu uformowali szereg, by osłonić artylerzystów i pozwolić im przygotować broń. Angielscy żołnierze odpowiedzieli ogniem, a później siły milicji także zdobyły się na nierówną salwę, lecz po stronie francuskiej walczyli zahartowani weterani; gdy ich towarzysze padali dziesiątkami, natychmiast szlusowali, utrzymując zwarty szyk.

Cztery smoki, które przyniosły transportowiec, pozbyły się łańcuchów. Uwolnione od ciężaru, wzbiły się w powietrze i przyłączyły do walki, co powiększyło jeszcze przewagę liczebną Francuzów. Lada moment można się było spodziewać lądowania kolejnego transportowca, a jego smoki mogły bardziej przechylić szalę na niekorzyść Anglików.

Maksimus ryknął z wściekłością, oderwał się od Grand Chevaliera i zdesperowany pomknął w dół ku następnemu transportowcowi, który już się obniżał; nie próbował żadnych sztuczek ani manewrów, po prostu runął w dół. Dwa mniejsze smoki próbowały zagrodzić mu drogę, lecz do nurkowania wykorzystywał całą swoją wagę, więc choć drapnęły go zębami i pazurami, odrzucił je samą siłą rozpędu. Jeden z napastników został tylko odepchnięty w bok, lecz drugi, Honneur-d’Or w czerwono-błękitne pasy, wpadł na klif, nieporadnie machając wywichniętym skrzydłem. Orał pazurami urwistą ścianę, szukając oparcia, by wdrapać się na górę.

Lekka fregata o płytkim zanurzeniu, uzbrojona w jakieś dwadzieścia cztery działa, czekała odważnie blisko wybrzeża i teraz wykorzystała okazję: zanim smok zdołał wspiąć się na klifowy grzbiet, pełna salwa zadudniła jak grzmot pioruna. Francuski smok wydał przeraźliwy ryk i spadł; bezlitosne fale cisnęły o skały jego zwłoki i szczątki załogi.

Maksimus opadł na drugi transportowiec i szarpał pazurami łańcuchy; jego ciężar przekraczał możliwości smoków transportowych, ale te mężnie stawiały czoło wyzwaniu i z najwyższym trudem wspólnie zdołały przenieść transportowiec nad grzbietem klifu, zanim Maksimus zdążył zerwać łańcuchy. Drewniana skorupa spadła dwadzieścia stóp w dół i pękła jak jajko, rozsypując ludzi i broń, lecz wysokość nie była aż tak duża. Ci, którzy ocaleli, niemal od razu stawali na chwiejnych nogach, bezpieczni za dopiero co uformowaną francuską linią.

Maksimus wylądował ciężko za liniami angielskimi: jego boki parowały w zimnym powietrzu, z licznych ran płynęła krew, a skrzydła opadły na ziemię. Spróbował ponownie wzbić się w powietrze, lecz opadł na tylne łapy, drżąc na całym ciele.

Trzy lub cztery tysiące Francuzów i pięć dział już wylądowało. Anglicy zgromadzili w tym rejonie tylko dwadzieścia tysięcy ludzi, głównie milicji, wyraźnie nie kwapiącej się do ataku ze strachu przed smokami. Wielu już próbowało uciekać. Jeśli francuski dowódca miał choć trochę oleju w głowie, nie będzie czekać z atakiem na kolejne trzy czy cztery transportowce, a gdyby jego ludziom udało się zdobyć stanowiska angielskich dział, mogliby użyć ich przeciwko angielskim smokom i oczyścić pole dla pozostałych transportowców.

— Laurence — odezwał się Temeraire, odwracając głowę — dwa kolejne transportowce przymierzają się do wylądowania.

— Wiem — odparł przybity Laurence. — Musimy spróbować je powstrzymać, bo jeśli zdołają wylądować, to przegramy na lądzie.

Temeraire milczał przez chwilę, choć skręcił nieco, by skierować się przed prowadzący transportowiec. Potem powiedział:

— Laurence, nie uda się nam, prawda?

Słuchali ich obaj wysunięci obserwatorzy, młodzi chorążowie, więc Laurence musiał mówić zarówno do nich, jak i do Temeraire’a.

— Nie do końca, zapewne — odparł. — Ale możemy zdziałać dość, żeby pomóc w obronie Anglii. Jeśli będą zmuszeni lądować osobno albo na gorszych pozycjach, może milicja zdoła powstrzymać ich przez jakiś czas.

Temeraire skinął głową, najwyraźniej zrozumiawszy niewypowiedzianą prawdę: przegrali bitwę i nawet ta akcja była tylko symboliczna.

— Ale i tak trzeba spróbować, bo przecież nie możemy pozwolić na to, żeby nasi przyjaciele walczyli bez nas — powiedział Temeraire. — Myślę, że to miałeś na myśli, kiedy opowiadałeś mi o obowiązku, a przynajmniej ja tyle z tego zrozumiałem.

— Tak — odparł Laurence przez ściśnięte gardło. Wyprzedzili transportowce i lecieli teraz nad ziemią, a milicja zamieniła się w rozmazane morze czerwieni. Temeraire zmienił pozycję, żeby zaatakować od przodu pierwszy z transportowców; Laurence zdołał jedynie położyć dłoń na karku smoka w niemym geście jedności.

Widok lądu dodał sił francuskim smokom: zwiększały tempo. Od przodu transportowiec niosły dwa Pecheury, mniej więcej tej samej wielkości, które nie odniosły jeszcze ran. Laurence pozwolił Temeraire’owi podjąć decyzję, którego zaatakować, i ponownie nabił pistolety.

Temeraire zawisł w powietrzu i rozłożył szeroko skrzydła, jakby chciał zagrodzić drogę nadlatującym smokom; błoniasta, szara skóra jego podniesionej krezy zalśniła w słońcu. Całe jego ciało zadrżało powoli, kiedy wciągnął głęboko powietrze, a boki napęczniały, uwydatniając rzeźbę kości. Laurence z niepokojem zauważył, że skóra smoka jest napięta do granic wytrzymałości, czuł wręcz, jak powietrze się porusza, odbija echem i wibruje w komorach smoczych płuc.

W brzuchu Temeraire’a zdawał się narastać jakiś grzmiący odgłos, przypominający werbel.

— Temeraire — zawołał, czy raczej spróbował zawołać Laurence, bo w ogóle nie usłyszał własnych słów. Czuł jakiś potężny dreszcz przesuwający się po ciele smoka wraz z oddechem: Temeraire rozwarł paszczę i dobiegł z niej ryk, który był bardziej siłą niż dźwiękiem, przeraźliwy i rozległy grzmot, który zdawał się zaćmiewać powietrze.

Laurence nie mógł niczego zobaczyć przez tę przelotną mgiełkę. Kiedy zniknęła, z początku nie rozumiał, co się stało. Transportowiec był potrzaskany, jakby trafiła go pełna salwa burtowa, a ludzie i działa wysypywali się w przybrzeżne fale u podnóża klifu. Bolała go twarz i uszy, jakby został uderzony w głowę, a ciało Temeraire’a wciąż drżało.

— Laurence, chyba ja to zrobiłem — powiedział Temeraire, bardziej zdumiony niż zadowolony. Laurence czuł się tak samo; nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa.

Wszystkie cztery smoki wciąż były przywiązane łańcuchami do belek rozbitego transportowca, a smok, który leciał z przodu przy sterburcie, krwawił z nozdrzy, krztusząc się i wyjąc z bólu. Aby go uratować, załoga odrzuciła łańcuchy, pozbywając się resztek transportowca, dzięki czemu smok zdołał pokonać ostatnie ćwierć mili i wylądować za liniami Francuzów. Kapitan i załoga natychmiast zeskoczyli na ziemię, a ranny smok skulił się na ziemi, przesuwając łapami po głowie i jęcząc.

Z tyłu rozległ się radosny okrzyk angielskich oddziałów, a także huk francuskiej kanonady: artylerzyści mierzyli w Temeraire’a.

— Sir, jesteśmy w zasięgu tych dział, jeśli je ponownie naładują — rzucił szybko Martin.

Po tych słowach Temeraire pomknął nad wodę i zawisł w powietrzu poza zasięgiem armatnich pocisków. Francuski konwój się zatrzymał i kilka smoków, równie zdezorientowanych jak Laurence i sam Temeraire, zaczęło miotać się bezładnie, nie chcąc się zbliżyć. Ale lada moment francuscy kapitanowie mogli wszystko pojąć, albo przynajmniej dojść do siebie, a wtedy z pewnością przeprowadzą zmasowany atak na Temeraire’a, żeby go strącić. Zostało mało czasu na wykorzystanie zaskoczenia.

— Temeraire — zawołał Laurence — leć nisko i spróbuj zaatakować transportowce od dołu, na wysokości klifu. — Panie Turner — odwrócił się do sygnalisty — niech pan wystrzeli do statków w dole i przekaże sygnał „związać wroga walką”. Sądzę, że domyśla się, o co mi chodzi.

— Spróbuję — odpowiedział niepewnie Temeraire i zanurkował niżej, zbierając się w sobie i jeszcze raz z mocą nabierając tchu. Wzniósł się po łuku i ponownie zaryczał, tym razem w kierunku dna transportowca znajdującego się wciąż nad wodą. Odległość była większa, tak więc transportowiec nie uległ zniszczeniu, lecz w jego kadłubie pojawiły się długie szczeliny; wszystkie cztery smoki desperacko skupiły się na tym, żeby nie dopuścić do jego rozpadnięcia.

Z góry nadleciała prosto na nich francuska formacja, sześć ciężkich smoków prowadzonych przez Grand Chevaliera. Temeraire odskoczył i na znak Laurence’a opadł nad wodę, gdzie czekało pół tuzina fregat i trzy okręty liniowe. Gdy tylko przelecieli nad nimi, natychmiast przemówiły ich długie działa, rozganiając na wszystkie strony francuskie smoki chaotycznie usiłujące uniknąć kartaczy i kul armatnich.

— Szybko, następny — zawołał Laurence do Temeraire’a, choć ten nie potrzebował rozkazu i już zdążył zawrócić. Po kilku chwilach znalazł się bezpośrednio pod dnem największego z transportowców, niesionego przez cztery ciężkie smoki, z którego pokładu powiewały sztandary ze złocistymi orłami.

— To jego flagi, prawda? — zapytał Temeraire. — Jest tam Bonaparte?

— Raczej jeden z jego marszałków — odpowiedział Laurence, przekrzykując wiatr, ale mimo wszystko był nadzwyczaj podekscytowany. Francuskie smoki ponownie zbierały się w formację, tym razem wyżej, i były gotowe ponownie zaatakować, lecz ogarnięty bitewnym zapałem Temeraire je uprzedził. Ten większy transportowiec, zbudowany z mocniejszego drewna, nie rozpadł się tak łatwo, ale i tak rozległ się trzask podobny do strzału z pistoletu i zewsząd posypały się drzazgi.

Temeraire zanurkował, by ponowić atak. Nagle obok niego pojawiła się Lily, a z drugiej strony Obversaria, i Lenton zawołał głośno przez tubę:

— Bierzcie ich, bierzcie, my się zajmiemy tamtymi cholernymi sukinsynami…

Oba smoki zawróciły, by stawić czoło podążającej za Temeraire’em francuskiej formacji.

Lecz kiedy Temeraire zaczął się wznosić, z pokładu uszkodzonego transportowca wysłano nowe sygnały. Niosące go cztery smoki zatoczyły koło i zaczęły się oddalać; zaraz potem wszystkie pozostałe jeszcze w powietrzu transportowce także zawróciły, ruszając w długą i ciężką drogę powrotną do Francji.

Загрузка...