Pokład francuskiego okrętu, który kołysał się na wzburzonym morzu, był śliski od krwi, dlatego cięcie mogło równie łatwo powalić tak ofiarę, jak i napastnika. W ferworze walki Laurence nie miał czasu zastanawiać się nad tym, z jaką zawziętością broni się nieprzyjaciel, ale nawet poprzez paraliżującą mgiełkę bitewnej gorączki, pistoletowego dymu i stali dostrzegł wyraz ogromnej udręki na twarzy francuskiego kapitana, który okrzykami zagrzewał swoich ludzi do walki. Ten sam wyraz wciąż gościł na jego obliczu, kiedy spotkali się na pokładzie i kapitan oddał szpadę, bardzo niechętnie: w ostatniej chwili na wpół zacisnął dłoń na klindze, jakby zamierzał ją cofnąć. Laurence spojrzał do góry, by się upewnić, że odcięto banderę, skinął głową i przyjął szpadę; nie mówił po francusku, do przeprowadzenia bardziej oficjalnej rozmowy był mu potrzebny trzeci oficer, który na razie nadzorował zabezpieczanie francuskich dział pod pokładem. Gdy tylko ustała walka, pozostali przy życiu Francuzi dosłownie padali ze zmęczenia tam, gdzie stali; Laurence zauważył, że jest ich mniej, niż można by się spodziewać na trzydziestosześciodziałowej fregacie, a także że wyglądają na chorych i wycieńczonych.
Wielu z nich leżało martwych na pokładzie albo właśnie umierało. Laurence pokręcił głową na takie marnotrawstwo i posłał francuskiemu kapitanowi spojrzenie pełne dezaprobaty: ten człowiek nie powinien był przystępować do bitwy. Nie dość, że Reliant przewyższał Amitie siłą ognia i liczebnością, to francuską załogę najwyraźniej uszczupliły choroby albo głód. Żagle zwisały z masztów w żałosnej plątaninie, nie w wyniku bitwy, lecz sztormu, który przeszedł rano; Francuzi zdołali wystrzelić zaledwie jedną salwę burtową, zanim Reliant się zbliżył i ich zaczepił. Kapitan był wyraźnie przybity porażką, lecz już nie tak młody, żeby dać się ponieść nastrojowi: powinien był się sprawić lepiej, tymczasem wciągnął załogę w beznadziejną walkę.
— Panie Riley — rzekł Laurence do drugiego oficera — niech nasi ludzie zniosą rannych pod pokład. — Zaczepił sobie u pasa szpadę kapitana; uważał, że tamten nie zasługuje na przywilej otrzymania broni z powrotem, który zazwyczaj przyznawał. — I proszę przekazać panu Wellsowi, by był uprzejmy się tu zjawić.
— Oczywiście, sir — odparł Riley i odwrócił się, by przekazać dalej rozkazy.
Laurence stanął przy relingu i spojrzał w dół, żeby zobaczyć, jak bardzo ucierpiał kadłub Amitie. Nie wyglądało to najgorzej; wcześniej wydał rozkaz swoim ludziom, aby nie strzelali poniżej linii wodnej, dzięki czemu teraz będzie można łatwo zaholować okręt do portu.
Kosmyk włosów, który wysunął się z jego krótkiego warkocza, opadł mu na oczy. Odsunął go niecierpliwie, pozostawiając na czole i spłowiałych od słońca włosach krwawe smugi i odwrócił się; te ślady krwi w połączeniu z surowym spojrzeniem i szerokimi barami nadawały mu podczas lustracji pryzu dość dziki wygląd, kłócący się z jego zwykle zamyślonym wyrazem twarzy.
Z luku wynurzył się Wells i stanął u jego boku.
— Sir — odezwał się, nie czekając, aż kapitan zwróci się do niego pierwszy — przepraszam, ale porucznik Gibbs mówi, że pod pokładem znajduje się coś dziwnego.
— Tak? Zaraz tam pójdę — odparł Laurence. — Proszę powiedzieć temu dżentelmenowi — wskazał na francuskiego kapitana — że musi dać mi słowo honoru, za siebie i swoich ludzi, bo inaczej będę zmuszony ich uwięzić.
Francuski kapitan nie odpowiedział od razu; spojrzał przygnębiony na swoich ludzi. Z pewnością lepiej by było, gdyby zostali rozlokowani na niższym pokładzie, a próba odzyskania okrętu nie wchodziła w grę w tych okolicznościach; mimo to wahał się, lecz wreszcie oklapł i wychrypiał z jeszcze bardziej nieszczęśliwą miną:
— Je me rends.
Laurence odpowiedział krótkim skinieniem głowy.
— Może iść do kajuty — powiedział do Wellsa, po czym odwrócił się, by zejść do ładowni. — Będziesz mi towarzyszył, Tom? To doskonale.
Zszedł z Rileyem pod pokład, gdzie już czekał pierwszy oficer. Owalna twarz Gibbsa lśniła od potu i podniecenia; miał odprowadzić do portu pryz, a ponieważ była to fregata, należało przypuszczać, że otrzyma awans na kapitana. Laurence nie był z tego aż tak bardzo zadowolony; choć Gibbs spełniał swoje obowiązki poprawnie, to został mu narzucony przez Admiralicję i nigdy nie zbliżyli się do siebie. Wcześniej widział Rileya na miejscu pierwszego oficera, tak więc gdyby cokolwiek zależało od niego, to teraz Riley szykowałby się do awansu. Ale taka już była natura służby, dlatego nie miał nic przeciwko szczęściu Gibbsa, chociaż bardziej by się cieszył, gdyby to Tom dostał swój okręt.
— No, dobrze, o co chodzi? — zapytał Laurence.
Marynarze, zamiast zająć się sprawdzaniem zasobów zdobytego okrętu, stali skupieni przy dziwnie umieszczonej grodzi w rufowej części pokładu artyleryjskiego.
— Sir, tutaj, proszę — rzekł Gibbs. — Zróbcie przejście — polecił, a marynarze, odsunęli się, ukazując drzwi w ścianie oddzielającej tylną część pokładu, zbudowanej całkiem niedawno, jako że drewno, z którego ją wykonano, było wyraźnie jaśniejsze niż reszta.
Schyliwszy głowę, wszedł przez drzwi i znalazł się w niewielkim, dość dziwnym pomieszczeniu. Jego ściany obito metalowymi wzmocnieniami, co z pewnością niepotrzebnie obciążyło okręt, podłogę zaś wyłożono starym płótnem żaglowym. W kącie stał nieduży piecyk węglowy, obecnie wygaszony. Jedynym przedmiotem, jaki tam umieszczono, była duża skrzynia, sięgająca do pasa mężczyzny i równie szeroka, którą umocowano pewnie do ścian i podłogi cumami przywiązanymi do metalowych pierścieni.
Laurence czuł, jak wzbiera w nim ciekawość, i po krótkiej chwili wahania uległ jej.
— Panie Gibbs, myślę, że zajrzymy do środka — powiedział, odsuwając się na bok. Wieko skrzyni, przybite gwoździami, uległo pod naporem licznych i ochoczych marynarzy; kiedy wreszcie je podważono i zdjęto wierzchnią warstwę wyściółki, zebrani jak na komendę pochylili się, by zajrzeć do środka.
W absolutnej ciszy Laurence wpatrywał się z niedowierzaniem w lśniącą skorupę jaja zanurzonego głęboko w słomie.
— Proszę przekazać panu Pollittowi, by się tu zjawił — odezwał się wreszcie, a w jego głosie zabrzmiało lekkie napięcie. — Panie Riley, proszę się upewnić, że te liny trzymają mocno.
Riley nie od razu odpowiedział, zafascynowany widokiem. Dopiero po chwili drgnął i rzucił pospiesznie:
— Tak jest, sir. — Pochylił się i sprawdził mocowania. Laurence podszedł bliżej i spojrzał uważnie na jajo. Nie mogło być wątpliwości co do jego rodzaju, chociaż nie miał w tej kwestii doświadczenia. Gdy już ochłonął z początkowego zdumienia, wyciągnął rękę i dotknął jaja, bardzo ostrożnie: było gładkie i twarde. Niemal natychmiast cofnął dłoń, aby nie ryzykować jakichkolwiek szkód.
Pan Pollitt zszedł do ładowni niezgrabnie jak zawsze, trzymając się schodni obiema dłońmi i pozostawiając krwawe ślady. Nie był ani trochę typem żeglarza i został okrętowym chirurgiem dość późno, w wieku trzydziestu lat, doznawszy wcześniej bliżej nieokreślonych rozczarowań na lądzie. Jednak przyjęto go wśród załogi jako wesołego kompana, mimo że czasem zadrżała mu ręka przy stole operacyjnym.
— Tak, sir? — powiedział i w następnej chwili zobaczył jajo. — Dobry Boże.
— To smocze jajo, prawda? — rzekł Laurence. Musiał się pilnować, żeby stłumić nutę triumfu w głosie.
— A jakże, kapitanie, już same rozmiary o tym świadczą. — Pan Pollitt wytarł dłonie o fartuch i rozgarnął słomę, by lepiej ocenić rozmiary jaja. — No, no, mocno już stwardniało. Ciekawe, na co oni liczyli wciąż tak daleko od lądu.
Słowa chirurga nie zabrzmiały zachęcająco.
— Stwardniało? — powtórzył szybko Laurence. — Co to znaczy?
— Ano to, że niedługo coś się z niego wykluje. Będę musiał zajrzeć do książek, ale o ile dobrze pamiętam, to Badke w swoim Bestiariuszu stwierdza autorytatywnie, że kiedy skorupa jest już w pełni stwardniała, wyklucie może nastąpić w ciągu tygodnia. Cóż za imponujący okaz, muszę przynieść moje instrumenty.
Odszedł szybko, a Laurence wymienił spojrzenia z Gibbsem i Rileyem, po czym przysunął się do nich tak, by nie słyszeli ich zebrani gapie.
— Co najmniej trzy tygodnie do Madery przy pomyślnym wietrze, zgodzicie się ze mną, panowie? — powiedział cicho Laurence.
— W najlepszym razie, sir — odparł Gibbs, kiwając głową.
— Nie mogę sobie wyobrazić, jak znaleźli się tutaj z tym jajem — rzucił Riley. — I co pan zamierza zrobić, sir?
Laurence wpatrywał się w jajo z osłupieniem, a jego początkowe zadowolenie przeradzało się powoli w coraz większą konsternację, w miarę jak uświadamiał sobie powagę sytuacji. Nawet w słabym świetle latarni jajo lśniło ciepłym blaskiem marmuru.
— Pojęcia nie mam, Tom. Ale chyba pójdę i zwrócę francuskiemu kapitanowi szpadę. Nic dziwnego, że walczył z taką zaciętością.
Oczywiście wiedział, co zrobi; istniało tylko jedno wyjście, choć raczej nieprzyjemne przy bliższym rozważaniu. Laurence obserwował zamyślony, jak jajo, wciąż w skrzyni, jest przenoszone na pokład Relianta. Tylko on był tutaj równie ponury jak francuscy oficerowie. Przygnębieni obserwowali wszystko z pokładu rufowego, po którym mogli się swobodnie poruszać. Wszędzie dookoła widać było uśmiechnięte twarze marynarzy, którzy promienieli radością, trącając się łokciami i wykrzykując niepotrzebne porady i ostrzeżenia do tych, którzy w pocie czoła przenosili skrzynię na swój okręt.
Kiedy już złożono bezpiecznie jajo na pokładzie Relianta, Laurence pożegnał się z Gibbsem.
— Zostawię więźniów z panem. Nie ma sensu prowokować ich do jakichś desperackich prób odzyskania jaja — powiedział. — Trzymajcie się nas, o ile to będzie możliwe. Gdybyśmy się jednak rozdzielili, to punkt zborny jest na Maderze. Najszczersze gratulacje, kapitanie — dodał i uścisnął dłoń Gibbsa.
— Dziękuję, sir, i niech mi wolno będzie powiedzieć, że doceniam… jestem ogromnie wdzięczny… — W tym momencie elokwencja Gibbsa, której nigdy nie miał w nadmiarze, zawiodła go. Nic już więcej nie powiedział i tylko uśmiechał się szeroko do Laurence’a i całego świata, promieniejąc zadowoleniem.
Okręty zostały ustawione burta w burtę, by umożliwić przetransportowanie skrzyni, dlatego Laurence nie musiał korzystać z łodzi i tylko przeskoczył na swój pokład, kiedy znaleźli się na szczycie fali. Riley i pozostali oficerowie już tam byli. Dał rozkaz postawienia żagli i zszedł od razu pod pokład, by w samotności zastanowić się nad problemem.
Jednak żadne inne rozwiązanie nie przyszło mu do głowy w ciągu nocy. Tak więc rankiem poddał się temu, co nieuchronne, wydał rozkazy i niebawem midszypmeni i oficerowie zgromadzili się w jego kajucie, stosownie ubrani i podenerwowani, jako że nie zwoływano dotąd ogólnych zebrań, a kabina nie była na tyle duża, by pomieścić ich wygodnie. Laurence dostrzegł niepokój na wielu twarzach, bez wątpienia wywołany jakimiś osobistymi przewinieniami, zaciekawienie na innych; tylko Riley wyglądał na zmartwionego, być może odgadując po części intencje Laurence’a.
Laurence chrząknął. Stał, jako że biurko i krzesło kazał uprzątnąć, by zrobić więcej miejsca, choć pozostawił kałamarz, pióro i kilka kartek papieru na parapecie okien rufowych za plecami.
— Panowie — powiedział — wiecie już wszyscy, że znaleźliśmy smocze jajo na pokładzie pryzu. Pan Pollitt potwierdził jego autentyczność, nie ma więc cienia wątpliwości.
Obecni zaczęli się uśmiechać i ukradkowo szturchać łokciami, a mały midszypmen Battersea zapiszczał dyszkantem:
— Gratulacje, sir!
Zawtórowały mu liczne pomruki zadowolenia.
Laurence zmarszczył brwi; rozumiał ich uniesienie i gdyby tylko okoliczności były trochę inne, też by je podzielał. Gdyby dostarczyli jajo bezpiecznie na ląd, byłoby warte w złocie tysiąc razy tyle, ile ważyło; każdy z członków załogi dostałby swoją część pryzowego, a on jako kapitan otrzymałby największą.
Dziennik okrętowy Amitie został wyrzucony do morza, lecz marynarze francuskiego okrętu byli mniej dyskretni niż jego oficerowie, tak więc Wells, opierając się na ich narzekaniach, zdołał wyjaśnić przyczynę spóźnienia. Załoga walczyła z gorączką, do tego okręt utknął w pasie ciszy na prawie miesiąc, potem nastąpił wyciek ze zbiorników wody pitnej, co doprowadziło do zmniejszenia racji, i wreszcie dopadł Francuzów sztorm, który im samym całkiem niedawno też dał się we znaki. Było to jedno pasmo nieszczęśliwych wydarzeń, dlatego Laurence wiedział, że co bardziej przesądnym nie spodoba się to, iż teraz Reliant ma na pokładzie jajo, które z pewnością było przyczyną wszystkich nieszczęść.
Miał zamiar ukryć te informacje przed załogą, uznawszy, że będzie lepiej, jeśli nie dowiedzą się o serii nieszczęść, jakie dotknęły Amitie. Tak więc kiedy znowu zapadła cisza, powiedział po prostu:
— Niestety, rejs pryzu nie przebiegał pomyślnie. Zapewne miał przybić do brzegu jakiś miesiąc temu albo i wcześniej, a opóźnienie zmieniło niekorzystnie okoliczności dotyczące jaja. — Na twarzach zebranych pojawił się wyraz zaskoczenia lub niezrozumienia, ale także i zaniepokojenia, dlatego dokończył szybko: — Krótko mówiąc, panowie, smok wylęgnie się niebawem.
Przez kabinę przetoczyła się kolejna fala cichych pomruków, tym razem wyrażających zawód, a nawet nieliczne jęki; w normalnych okolicznościach zapamiętałby imiona niesubordynowanych i udzielił im później łagodnej reprymendy, lecz w tej sytuacji zignorował ich zachowanie. Niebawem będą mieli więcej powodów do utyskiwań. Nie zrozumieli jeszcze w pełni, co to dla nich oznacza; przeliczyli tylko sobie, o ile mniejszą nagrodę dostaną za młodego dzikiego smoka niż za nie wysiedziane jajo, które jest warte o wiele więcej.
— Może nie wszyscy z was wiedzą — powiedział, uciszając szepty spojrzeniem — że sytuacja Anglii, jeśli chodzi o Korpus Powietrzny, jest tragiczna. Oczywiście nasz Korpus wciąż może konkurować z każdym państwem świata, lecz w liczebności wylęgów ustępujemy Francuzom w stosunku jeden do dwóch, nie da się też zaprzeczyć, że w krzyżówkach ich ras płynie lepsza krew. Smok w pełnej uprzęży jest wart przynajmniej tyle, co studziałowy okręt liniowy, choćby to był tylko zwykły Yellow Reaper lub trzytonowy Winchester, a pan Pollitt uważa, sądząc po rozmiarach i ubarwieniu jaja, iż mamy do czynienia z imponującym okazem, do tego niezwykle rzadkiej rasy.
— Och! — westchnął midszypmen Carver, wyraźnie przestraszony, pojąwszy wreszcie znaczenie słów Laurence’a, lecz zaraz strasznie się zaczerwienił, bo spojrzenia pozostałych zwróciły się ku niemu, i już nic więcej nie powiedział.
Laurence zignorował go; Riley sam będzie wiedział, że należy wstrzymać Carverowi rację grogu na tydzień. Ale okrzyk midszypmena przynajmniej przygotował pozostałych.
— Musimy choćby spróbować nałożyć smokowi uprząż — powiedział Laurence. — Ufam, panowie, że nie ma wśród nas takiego, który by nie był gotów spełnić obowiązku wobec Anglii. Owszem, nie byliśmy przygotowywani do służby w Korpusie, ale z drugiej strony marynarka wojenna to też żadna synekura i z pewnością dobrze rozumiecie trudy służby.
— Sir — odezwał się z niepokojem porucznik Fanshawe; był to młodzieniec z bardzo dobrej rodziny, syn hrabiego. — Czy chce pan powiedzieć… to znaczy, czy my wszyscy…
Wyraźnie zaakcentował „wszyscy”, co nadało jego słowom bardzo egoistyczny wydźwięk. Laurence zagotował się ze złości i warknął:
— Owszem, panie Fanshawe, my wszyscy, chyba że jest wśród nas tchórz, który chciałby się wyłamać, tylko że wtedy musiałby się wytłumaczyć przed sądem wojennym, kiedy już dotrzemy do Madery. — Omiótł groźnym wzrokiem pozostałych, lecz nikt nie spojrzał mu w oczy ani nie zaprotestował.
Jeszcze bardziej rozwścieczał go fakt, że rozumiał i podzielał odczucia Fanshawe’a. Z pewnością każdy człowiek, który nie szykował się do takiego życia, nie mógł przyjąć ze spokojem nagłej perspektywy zostania awiatorem, dlatego Laurence przeklinał w duchu samego siebie za to, że będzie musiał prosić swoich oficerów, aby stawili czoło takiemu wyzwaniu. Bo przecież oznaczało to koniec normalnego życia. Inaczej było na morzu, gdzie w pewnych sytuacjach istniała możliwość oddania okrętu Królewskiej Marynarki, czy tego chciałeś czy nie.
Smoka nawet w czasach pokoju nie można było odstawić do doku ani pozwolić mu chodzić swobodnie, a żeby powstrzymać dorosłą, dwudziestotonową bestię przed robieniem tego, na co miałaby ochotę, awiator i cała załoga musieli poświęcać jej niemal cały swój czas. Smoki nie dawały się ujarzmić siłą i były bardzo wybredne w wyborze opiekunów; niektóre w ogóle nie dawały sobie nałożyć uprzęży, nawet zaraz po wykluciu, a już na pewno żaden nie pozwoliłby na to po pierwszym karmieniu. Zdziczały smok pozostawał na terenach hodowlanych tylko wtedy, jeśli dostarczano mu pożywienia, partnerów i wygodne schronienie, ale nie można było nim kierować i nie rozmawiał z ludźmi.
Tak więc jeśli świeżo wykluty smok pozwolił komuś się zaprząc, osoba ta już na zawsze musiała przy nim pozostać. Awiator nie mógł sobie za bardzo pozwolić na prowadzenie domu, założenie rodziny czy zaangażowanie się w jakikolwiek sposób w życie społeczne. Żyli oni zwykle na uboczu i przeważnie na granicy prawa, jako że nie można było ukarać awiatora, nie tracąc możliwości wykorzystywania jego smoka. Wczasach pokoju skupiali się w bardzo swobodnych, libertyńskich, małych enklawach, głównie w najbardziej odległych i niegościnnych zakątkach całej Brytanii, gdzie smoki mogły się cieszyć choć odrobiną wolności. Oczywiście ludzi z Korpusu darzono szacunkiem przez wzgląd na ich odwagę i poświęcenie służbie, lecz perspektywa dołączenia do nich nie pociągała żadnego dżentelmena wychowanego w szacownym towarzystwie.
Mimo to pochodzili z szanowanych rodzin, byli synami dżentelmenów, których w wieku siedmiu lat przeznaczono do życia awiatora, dlatego uznaliby za zniewagę wobec Korpusu, gdyby ktokolwiek inny niż któryś z ich oficerów próbował nałożyć uprząż smokowi. Tak więc skoro jeden z załogi miał się podjąć tej próby, należało wziąć pod uwagę wszystkich. Choć gdyby Fanshawe nie zachował się tak niestosownie, Laurence być może wyłączyłby Carvera, ponieważ wiedział, że chłopak boi się wysokości, co go dyskwalifikowało jako awiatora. Lecz w tej sytuacji, przez jedno żałosne pytanie, ktoś mógłby pomyśleć, że faworyzuje niektórych członków załogi, a na to nie można było pozwolić.
Laurence wziął głęboki oddech, wciąż gotując się z gniewu, i przemówił ponownie:
— Nikt z nas nie został przygotowany do takiego zadania, więc jedynym sprawiedliwym sposobem przydzielenia go będzie losowanie. Oczywiście wyłączeni są ci, którzy już założyli rodziny, panie Pollitt — dodał, zwracając się do lekarza, który miał żonę i czworo dzieci w Derbyshire. — Ufam, że wyciągnie pan los dla nas. Panowie, niech każdy napisze swoje nazwisko na kartce papieru i wrzuci ją do tej torby. — Przeszedł od słów do czynu, oddarł kawałek papieru z zapisanym swoim nazwiskiem, złożył go i umieścił w niedużym worku.
Riley wystąpił od razu, a pozostali poszli posłusznie za jego przykładem; Fanshawe, ponaglany chłodnym spojrzeniem Laurence’a, zarumienił się i napisał swoje nazwisko drżącą dłonią, za to Carver, choć blady, sprawił się dzielnie; i wreszcie Battersea, w przeciwieństwie do innych, nieostrożnie oddarł papier, tak że jego kawałek był wyjątkowo duży; dało się słyszeć, jak wyszeptał do Carvera:
— Człowiek byłby sławny, gdyby latał na smoku, prawda?
Laurence pokręcił lekko głową na tę bezmyślną uwagę młodzieńca, ale po chwili doszedł do wniosku, że może byłoby lepiej, gdyby wybrano któregoś z młodszych, bo łatwiej potrafiłby się przystosować. Z drugiej strony trudno byłoby patrzeć, jak jeden z chłopców poświęca się dla tego zadania, poza tym trzeba by stawić czoło protestom rozwścieczonej rodziny. Ale w końcu to samo dotyczyło każdego z nich, także jego.
Do tej pory starał się nie myśleć o możliwych skutkach z własnej egoistycznej perspektywy, ale teraz, kiedy decydujący moment zbliżał się nieubłaganie, nie potrafił całkiem stłumić własnych obaw. Jeden mały kawałek papieru może zniszczyć jego karierę, wywrócić do góry nogami życie, zhańbić go w oczach ojca. A przecież była jeszcze Edith Galman; ale gdyby zaczął zwalniać ludzi z obowiązku na podstawie takich niezobowiązujących więzi, to nikt by nie został. W każdym razie nie wyobrażał sobie, by z jakiegokolwiek powodu mógł wykluczyć z losowania samego siebie: nie mógłby nakłaniać do czegoś takiego swoich ludzi i sam uniknąć tego losu.
Przekazał torbę panu Pollittowi i postarał się stanąć swobodnie z obojętną miną i rękoma splecionymi za plecami. Lekarz potrząsnął workiem dwukrotnie, a potem, nie patrząc, wsunął do niego rękę i wyciągnął zwiniętą kartkę. Laurence zawstydził się, bo poczuł wielką ulgę, zanim jeszcze odczytano nazwisko: kartka była złożona o jeden raz więcej niż jego kawałek papieru.
Uczucie to trwało tylko chwilę.
— Jonathan Carver — przeczytał Pollitt. Fanshawe wypuścił głośno powietrze, Battersea westchnął, Laurence zaś opuścił głowę, po raz kolejny przeklinając w duchu Fanshawe’a: Carver, jakże obiecujący młody oficer i prawdopodobnie zupełnie bezużyteczny awiator w Korpusie.
— No cóż, w takim razie wszystko już wiemy — powiedział, bo nic innego nie mógł zrobić. — Panie Carver, jest pan zwolniony ze swoich obowiązków do momentu wyklucia się smoka; skonsultuje się pan z panem Pollittem w sprawie zakładania uprzęży.
— Tak jest, sir — odpowiedział chłopiec niemrawo.
— Panowie, jesteście wolni. Panie Fanshawe, proszę na słowo. Panie Riley, zechce pan wrócić na wachtę.
Riley dotknął kapelusza, a pozostali wyszli za nim gęsiego. Fanshawe stał sztywny i blady z rękoma złożonymi za plecami; kiedy przełknął ślinę, jego wydatne jabłko Adama poruszyło się wyraźnie. Laurence pozwolił mu się pocić do momentu, aż steward poustawiał meble w kajucie na swoim miejscu, po czym usiadł i posłał porucznikowi groźne spojrzenie ze swojego kapitańskiego siedzenia ustawionego pod oknami rufowymi.
— A teraz chciałbym, żeby pan wyjaśnił, co dokładnie oznaczała pańska uwaga, panie Fanshawe — powiedział.
— Och, sir, nie miałem nic na myśli — odparł Fanshawe. — Po prostu tak mówią o awiatorach, sir… — Zająknął się i zamilkł, zgromiony wojowniczym spojrzeniem Laurence’a.
— Nic mnie nie obchodzi, co mówią, panie Fanshawe — rzucił chłodno kapitan. — Angielscy awiatorzy są tarczą, która osłania nasz kraj z powietrza, tak jak flota na morzu, i może ich pan krytykować tylko wtedy, jeśli zdziała pan choćby połowę tego, co oni. Przejmie pan wachtę pana Carvera i wypełni jego obowiązki tak samo dobrze jak swoje. Wstrzymuję też pańską rację grogu aż do odwołania. Niech pan poinformuje intendenta. Odmaszerować.
Po wyjściu Fanshawe’a jeszcze się nie uspokoił i zaczął chodzić po kajucie. Okazał surowość, ale słusznie, bo zachowanie Fanshawe’a było niestosowne, zwłaszcza że sugerował, iż mógłby zostać wykluczony z losowania ze względu na swoje urodzenie. Z drugiej strony Laurence doskonale rozumiał, że jest to poświęcenie, i poczuł wyrzuty sumienia, kiedy przypomniał sobie wyraz twarzy Carvera. Nie dawała mu też spokoju ulga, którą wciąż odczuwał; skazał chłopaka na los, jakiego sam pragnął uniknąć.
Próbował się pocieszyć myślą, że być może smok nie zaakceptuje Carvera, który przecież nie jest odpowiednio wyszkolony, i nie pozwoli założyć sobie uprzęży. Wtedy Laurence pozostałby poza wszelkimi zarzutami i mógłby z czystym sumieniem przekazać smoka jako łup. Nawet gdyby wykorzystano go tylko w celach hodowlanych, to i tak byłby bardzo cenny dla Anglii, i odebranie go Francuzom stanowiło zwycięstwo samo w sobie. Osobiście bardzo pragnął takiego rozwiązania, choć poczucie obowiązku nakazywało mu za wszelką cenę do tego nie dopuścić.
Następny tydzień minął w atmosferze niepewności. Niepokój Carvera stawał się coraz bardziej widoczny, szczególnie kiedy przymiarki zbrojmistrza do uprzęży zaczęły przybierać coraz bardziej konkretne kształty; także jego przyjaciele i koledzy artylerzyści chodzili coraz bardziej osowiali, bo był powszechnie lubiany i dla nikogo nie było tajemnicą, że kiepsko sobie radzi na wysokościach.
Tylko pan Pollitt zachował dobry humor, jako że nie był zbyt dobrze poinformowany o panujących na pokładzie nastrojach i bardzo go intrygował proces zaprzęgnięcia smoka. Przychodził badać jajo tak często, że w końcu zaczął jadać i sypiać przy skrzyni w mesie młodszych oficerów, ku ich udręce, bo nie dość, że byli już i tak stłoczeni, to musieli teraz wysłuchiwać jego głośnego chrapania. Zupełnie nieświadomy ich milczącej dezaprobaty Pollitt trzymał wartę aż do tego ranka, kiedy bez cienia współczucia ogłosił wesoło, że pojawiły się pierwsze pęknięcia na skorupie.
Laurence od razu polecił wyjąć jajo ze skrzyni i przenieść na pokład. Już wcześniej wykonano specjalną poduszkę ze starego żagla wypchanego słomą, którą umieszczono na kilku związanych ze sobą szafkach, i na niej to właśnie złożono jajo. Pan Rabson, zbrojmistrz, przyniósł uprząż. Była to prowizoryczna konstrukcja ze skórzanych pasów i licznych sprzączek, jako że nie znał na tyle rozmiarów smoków, by zrobić ją na miarę. Stał z boku z uprzężą, a Garver ustawił się przed jajem. Laurence nakazał marynarzom trzymać się z dala od jaja, by zrobić więcej miejsca; większość z nich wspięła się na olinowanie albo nadbudówkę rufy, by mieć lepszy widok.
Dzień był cudownie słoneczny i być może ciepło i światło zachęciły pozostającego długo w skorupie smoka, bo jajo zaczęło pękać na dobre niemal natychmiast po tym, jak je złożono na pokładzie. Marynarze u góry wiercili się i głośno szeptali, co Laurence postanowił zignorować, a niektórzy wydali zduszone okrzyki, kiedy dało się dostrzec pierwsze ruchy we wnętrzu skorupy: na miejscu jednego z pęknięć pojawił się czubek zakończonego szponem skrzydła, w innym zaś pojawiły się drapiące pazury.
Wszystko zakończyło się bardzo szybko: skorupa pękła niemal pionowo w połowie i obie części zostały odrzucone na pokład jakby z niecierpliwością. Młody smok otrząsnął się energicznie z resztek jaja na poduszce. Lśnił w słońcu, wciąż mokry od śluzu; od czubka pyska po koniec ogona był idealnie czarny, a kiedy rozłożył niczym wachlarz duże sześciopalczaste skrzydła, na których spodzie mieniły się szare i ciemnoniebieskie plamy, załoga westchnęła z zachwytu.
Sam Laurence też był pod wrażeniem; nigdy wcześniej nie widział dopiero co wyklutego smoka, choć brał udział w kilkunastu operacjach floty wspomaganych atakiem dorosłych smoków Korpusu. Nie potrafił rozpoznać rasy, lecz nie miał wątpliwości, że to rzadki okaz: nie widział dotąd czarnego smoka, a na dodatek ten był całkiem duży jak na świeżo wyklutą bestię. Tym bardziej trzeba jak najszybciej działać.
— Panie Carver, proszę zaczynać — powiedział Laurence. Carver, bardzo blady, zbliżył się do smoka i wyciągnął dłoń, która wyraźnie drżała.
— Dobry smok — powiedział, a zabrzmiało to bardziej jak pytanie. — Miły smok.
Młody smok zignorował go. Całą uwagę skupił na oglądaniu samego siebie i drobiazgowym zbieraniu resztek skorupy, które przylgnęły do jego skóry. Wprawdzie nie był większy niż duży pies, lecz jego pazury, pięć na każdej łapie, miały już długość jednego cala. Carver zerknął na nie z niepokojem i zatrzymał się na wyciągnięcie ręki. Stał z otępiałym wyrazem twarzy, a smok, wciąż niezainteresowany jego osobą, spojrzał pytająco za siebie, tam, gdzie stali Laurence i pan Pollitt.
— Może niech jeszcze coś do niego powie — zasugerował pan Pollitt bez przekonania.
— Proszę tak zrobić, panie Carver — rzekł Laurence. Chłopiec skinął głową, lecz gdy znowu odwrócił się do smoka, ten zeskoczył z poduszki na pokład i znalazł się za nim. Carver znowu się obrócił z wciąż wyciągniętą ręką i niemal komicznym wyrazem zdumienia na twarzy, a pozostali oficerowie, którzy zaabsorbowani wydarzeniami przysunęli się bliżej, odskoczyli teraz zaniepokojeni.
— Pozostać na swoich miejscach — warknął Laurence. — Panie Riley, proszę pilnować luku.
Riley odpowiedział skinieniem głowy i zajął stanowisko przy otwartym wejściu, by uniemożliwić smokowi zejście pod pokład.
Tymczasem smok zabrał się do zwiedzania pokładu; podczas marszu wystawiał długi, wąski i rozwidlony na końcu język, dotykając delikatnie wszystkiego, co znajdowało się w jego zasięgu, i wodził dookoła zaciekawionym, inteligentnym spojrzeniem. Przez cały czas Carver próbował zwrócić na siebie jego uwagę, lecz smok wciąż go ignorował, podobnie jak pozostałych oficerów. Czasem wspiął się na tylne łapy, by lepiej się komuś przyjrzeć, lecz tak samo spoglądał na blok linowy czy wiszącą klepsydrę, którą z zaciekawieniem pacnął łapą.
Laurence czuł się coraz bardziej zdruzgotany; oczywiście nikt nie będzie mógł go winić, jeśli smok nie zainteresuje się niedoświadczonym oficerem marynarki wojennej, lecz z pewnością byłoby to klęską, gdyby tak niezwykły okaz młodego smoka zdziczał. Przygotowania oparli na powszechnie znanych faktach, fragmentach książek Pollitta i na jego niezbyt dokładnej opowieści o innym wykluciu, którego kiedyś był świadkiem; teraz Laurence zaczynał się obawiać, że pominęli coś ważnego w całym procesie. Bardzo się zdziwił, kiedy się dowiedział, że świeżo wykluty smok powinien od razu zacząć mówić. Wprawdzie nigdzie nie pisano o jakimś szczególnym zaproszeniu czy podstępie, którym by można nakłonić smoka do mówienia, lecz jego będą winić, i to całkiem słusznie, jeśli się okaże, że pominęli coś ważnego.
Oficerowie i marynarze zaczynali rozmawiać cicho między sobą, czując, że decydujący moment mija. Niebawem będzie musiał się poddać i pomyśleć o zamknięciu smoka, by nie odleciał po karmieniu. Wciąż zwiedzając pokład, smok podszedł do niego; kiedy przysiadł na tylnych łapach, przyglądając mu się badawczo, Laurence spojrzał na niego z nieukrywanym smutkiem i konsternacją.
Smok zamrugał, a Laurence zauważył, że zwierzę ma ciemnoniebieskie oczy z wąskimi szparkami źrenic. W następnej chwili stwór przemówił:
— Skąd ta zmartwiona mina?
Na pokładzie zapadła cisza, a Laurence zacisnął wargi, by ukryć zdumienie. Carver, przekonany już pewnie o ułaskawieniu, stał za smokiem z rozdziawionymi ustami; spojrzał z rozpaczą na Laurence’a, lecz zaraz zebrał się na odwagę i zrobił krok do przodu, by po raz kolejny powiedzieć coś do smoka.
Laurence wpatrywał się w smoka, w bladego, przestraszonego młodzieńca, a potem wziął głęboki oddech i powiedział do zwierzęcia:
— Wybacz, nie miałem takich intencji. Jestem Will Laurence, a ty jak masz na imię?
Żadna dyscyplina nie byłaby w stanie uciszyć fali zdumionych pomruków, jaka się przetoczyła przez pokład. Młody smok nie zwrócił na nie uwagi, za to zastanawiał się przez kilka chwil nad pytaniem, aż wreszcie powiedział z lekkim niezadowoleniem:
— Ja nie mam imienia.
Laurence, wzbogacony o wiedzę z książek Pollitta, wiedział, co ma teraz zrobić, i zapytał oficjalnym tonem:
— Czy mogę ci je nadać?
Smok spojrzał na niego uważniej, podrapał się po idealnie czarnym grzbiecie i powiedział ze źle udawaną obojętnością:
— Proszę bardzo.
Nagle Laurence poczuł zupełną pustkę w głowie. Kiedy przygotowywał się do nałożenia smokowi uprzęży, skupił się głównie na tym, by w ogóle do tego doprowadzić, i nie miał pojęcia, jak można by nazwać smoka. Po krótkiej chwili paniki jego umysł skojarzył w jakiś sposób smoka z okrętem, tak więc rzucił pospiesznie:
— Temeraire. — Przed laty był świadkiem wodowania dostojnego okrętu liniowego o takiej nazwie: ten sam elegancki, płynny ruch.
Przeklął w duchu samego siebie za brak przygotowania, ale już zrobił, co trzeba, i przynajmniej podał imię godne szacunku; w końcu był przedstawicielem marynarki wojennej, więc wypadało… Nie dokończył tej myśli i spojrzał na smoka przerażony. Oczywiście nie był już marynarzem, nie mógł nim być ze smokiem i będzie zgubiony w chwili, gdy smok przyjmie uprząż z jego rąk.
Smok, najwyraźniej nieświadomy jego niepokoju, powiedział:
— Temeraire? Tak, nazywam się Temeraire. — Skinął głową na długiej szyi, co wyglądało dość dziwnie, i zaraz dodał z naciskiem: — Jestem głodny.
Świeżo wykluty smok odleciałby zaraz po pierwszym karmieniu, gdyby nie miał uprzęży; tylko jeśli pozwoli się zaprząc, będzie można nim kierować albo wykorzystać go w bitwie. Rabson stał zdumiony, z otwartymi ustami, trzymając uprząż w rękach, tak że Laurence musiał dać mu znak, żeby się zbliżył. Metalowe sprzączki i rzemienie ślizgały się w jego spoconych dłoniach, kiedy odbierał uprząż. Zacisnął mocno ręce i powiedział, przypomniawszy sobie w ostatniej chwili, że należy użyć imienia smoka:
— Temeraire, czy będziesz tak dobry i pozwolisz, żebym ci to założył? Wtedy moglibyśmy przywiązać cię mocno do pokładu i nakarmić.
Temeraire spojrzał uważnie na uprząż, którą mu podsunął Laurence, a nawet dotknął jej językiem.
— Dobrze — powiedział, po czym podniósł się i przyjął wyczekującą postawę.
Nie wybiegając myślami poza bezpośrednie zadanie, Laurence przyklęknął i zaczął ostrożnie opasywać rzemieniami gładki i ciepły tułów smoka.
Najszerszym pasem oplótł tułów smoka tuż za przednimi łapami i zacisnął sprzączkę pod brzuchem; do tego pasa były przyszyte dwa inne grube rzemienie, które biegły wzdłuż boków i dalej przez masywną pierś, z tyłu zaś za tylne łapy pod ogonem. Liczne mniejsze pętle, przymocowane do głównych pasów, oplatały łapy oraz nasadę szyi i ogona, by utrzymać uprząż w miejscu, a inne cieńsze i węższe pasy biegły przez grzbiet zwierzęcia, omijając skrzydła.
Założenie uprzęży było skomplikowanym zadaniem, co Laurence przyjął z zadowoleniem, gdyż skupił się wyłącznie na tej czynności. Ze zdziwieniem zauważył, że smocze łuski są miękkie, i zaraz pomyślał, że krawędzie metalowych sprzączek mogą poranić ciało smoka.
— Panie Rabson, niech pan będzie łaskaw przynieść więcej płótna żaglowego, żebyśmy mogli owinąć te sprzączki — rzucił przez ramię.
Niebawem skończył i zobaczył, że uprząż i owinięte białym płótnem sprzączki nie najlepiej się prezentują na tle lśniącego czarnego ciała smoka. Ale Temeraire nie narzekał ani się nie sprzeciwiał, kiedy biegnący od jego uprzęży łańcuch umocowano do wspornika pokładu. Za to wyciągnął ochoczo szyję ku kadzi pełnej parującego mięsa świeżo zarżniętej kozy, które przyniesiono na polecenie Laurence’a.
Temeraire jadł dość niechlujnie, odrywając duże kawały mięsa i połykając je w całości, tak że pochlapał pokład krwią i zaśmiecił go mięsnymi strzępami; wydawało się, że szczególnie zasmakowały mu jelita. Laurence stał w bezpiecznej odległości od krwawej jatki, ogarnięty czymś w rodzaju mdławej fascynacji, z której wyrwało go niepewne pytanie Rileya:
— Sir, czy mam odesłać oficerów?
Odwrócił się i spojrzał na porucznika, a potem na midszypmenów, którzy gapili się z wybałuszonymi oczami. Nikt się nie odezwał ani nie poruszył od chwili wyklucia się smoka, co nastąpiło, jak zorientował się Laurence, niecałe pół godziny temu, jako że właśnie przesypywała się klepsydra. Trudno było w to uwierzyć, a jeszcze trudniej oswoić się z myślą, że teraz działał wspólnie ze smokiem, ale taka była prawda. Laurence przypuszczał, że może zachować stopień do czasu przybicia do brzegu, ponieważ nie istniały przepisy, które by się odnosiły do podobnej sytuacji. Lecz jeśli tak zrobi, z pewnością po dopłynięciu do Madery zostanie wyznaczony nowy kapitan, a wtedy Riley nie dostanie awansu. Laurence już nigdy nie będzie miał okazji, by mu się jakoś przysłużyć.
— Panie Riley, sytuacja bez wątpienia jest nietypowa — powiedział, zbierając się w sobie; nie miał zamiaru łamać kariery Rileyowi z powodu tchórzliwego uniku. — Dla dobra okrętu jestem zmuszony natychmiast oddać go pod pańską komendę. Od tej pory będę musiał poświęcać dużo czasu Temeraire’owi, więc nie starczy mi go na inne rzeczy.
— Och, sir! — odparł Riley tonem, który wyrażał smutek, ale nie sprzeciw; najwyraźniej on także rozważał podobną możliwość. Lecz jego żal był szczery; pływał z Laurence’em od lat i pod jego dowództwem przeszedł drogę od zwykłego midszypmena do porucznika, tak więc byli przyjaciółmi i towarzyszami broni.
— Nie ma co narzekać, Tom — powiedział Laurence nieco ciszej i mniej oficjalnie, zerkając ostrożnie na Temeraire’a, który jeszcze nie skończył posiłku. Inteligencja smoków wciąż pozostawała zagadką dla tych, którzy badali ten temat, tak więc nie miał pojęcia, ile smok usłyszy lub zrozumie, lecz uznał, że lepiej będzie go nie obrażać. Po chwili dodał już głośniej: — Jestem pewny, że okręt przechodzi w dobre ręce, kapitanie.
Wziął głęboki oddech i odpiął złote epolety; były umocowane solidnie, lecz w chwili awansu na kapitana nie był zamożnym człowiekiem i zapamiętał z tamtych dni, jak łatwo je przenieść z munduru na mundur. Choć może nie postępował właściwie, przekazując Rileyowi symbol rangi bez potwierdzenia z Admiralicji, uznał, że należy w jakiś widoczny sposób dokonać zmiany dowódcy. Epolet z lewego ramienia schował do kieszeni, a ten z prawego przypiął Rileyowi: nawet jako kapitanowi Rileyowi przysługiwało prawo do tylko jednego aż do momentu upłynięcia trzyletniego starszeństwa. Jasna, pokryta piegami skóra Rileya wyraźnie zdradzała jego emocje, oficer, pomimo okoliczności, nie potrafił ukryć radości z powodu nieoczekiwanego awansu; czerwony po uszy wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił znaleźć słów.
— Panie Wells — rzekł Laurence. Uznał, że skoro już zaczął, należy przeprowadzić wszystko do końca zgodnie ze zwyczajem.
Trzeci oficer powiedział dość słabym głosem:
— Hura dla kapitana Rileya.
Rozległ się okrzyk, najpierw nierówny, lecz przy trzeciej powtórce już czysty i mocny. Riley był bardzo kompetentnym oficerem, lubianym przez załogę, choć sytuacja była niezwykła.
Kiedy wiwaty ustały, głos zabrał Riley, który wreszcie zdołał przemóc zakłopotanie.
— I hura dla… dla Temeraire’a, chłopaki.
Teraz okrzyk zabrzmiał głośno, lecz nie do końca radośnie. Laurence uścisnął dłoń Rileyowi, by zakończyć sprawę.
Temeraire już wcześniej skończył jeść i wspiął się na szafkę przy relingu, gdzie siedział, składając i rozkładając skrzydła na słońcu. Kiedy usłyszał swoje imię, rozejrzał się z ciekawością. Laurence podszedł do niego, by pozwolić Rileyowi spokojnie przejąć dowództwo i przywrócić porządek na okręcie.
— Dlaczego oni tak hałasują? — zapytał Temeraire i nie czekając na odpowiedź, potrząsnął łańcuchem. — Zdejmiesz mi to? Teraz chciałbym polatać.
Laurence zawahał się, bo w opisie ceremonii zaprzęgania smoka wspominano jedynie o nakłonieniu go do przyjęcia uprzęży i do mówienia. Po prostu założył, że smok dobrowolnie pozostanie na miejscu.
— Wolałbym odłożyć to na później, jeśli nie masz nic przeciwko temu — rzekł, by zyskać na czasie. — Bo widzisz, jesteśmy dość daleko od lądu i gdybyś się zbytnio oddalił, mógłbyś się zgubić.
— Aha — odparł Temeraire i wyciągnął długą szyję ponad relingiem; Reliant płynął z prędkością jakichś ośmiu węzłów przy dobrym zachodnim wietrze, rozbryzgując na boki spienioną wodę. — Gdzie jesteśmy?
— Na morzu. — Laurence przysiadł na szafce obok smoka. — Na Atlantyku, jakieś dwa tygodnie od lądu. Masterson — zawołał do jednego z marynarzy, którzy kręcili się w pobliżu, nie potrafiąc ukryć zainteresowania smokiem. — Bądź tak dobry i przynieś kubeł z wodą i trochę szmat.
Zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował, Laurence zabrał się do usuwania śladów posiłku ze lśniącej, czarnej skóry smoka. Temeraire, wyraźnie zadowolony, pozwolił się wytrzeć, a potem potarł łbem o dłoń Laurence’a, by wyrazić swą wdzięczność. Laurence uśmiechnął się mimowolnie i pogładził ciepłe, czarne ciało smoka. Ten ułożył się wygodnie, złożył głowę na kolanach Laurence’a i zasnął.
— Sir — powiedział Riley, podchodząc po cichu. — Zostawię panu kabinę, bo inaczej nie miałoby to sensu, przy jego obecności. Czy mam przysłać ludzi, żeby pomogli panu znieść go na dół?
— Dziękuję ci, Tom, ale nie trzeba. Póki co, jest mi tu wygodnie. Myślę, że nie należy go ruszać, jeśli nie jest to niezbędne — odparł Laurence i zaraz pomyślał, że być może stawia Rileya w kłopotliwej sytuacji, każąc mu patrzeć, jak jego były kapitan siedzi na pokładzie. Mimo wszystko nie chciał niepokoić śpiącego smoka i dodał tylko: — Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś przyniósł mi coś do czytania, może jedną z książek pana Pollitta. — Uznał, że dobrze będzie się czymś zająć, zamiast tylko odgrywać rolę obserwatora.
Temeraire obudził się, gdy słońce zaczęło się już zsuwać za horyzont. Laurence kiwał się nad książką, w której opisywano zwyczaje smoków w taki sposób, że wydawały się równie interesujące jak ślamazarne krowy. Temeraire trącił go w policzek zaokrąglonym nosem, by go obudzić, i oświadczył:
— Znowu jestem głodny.
Laurence oszacował zapasy żywności przed wykluciem się smoka, teraz zaś uznał, że będzie musiał uczynić to ponownie, obserwując, jak Temeraire pożera resztkę kozy i dwa naprędce zarżnięte kurczęta, z kośćmi włącznie. Jak dotąd smok spałaszował podczas dwóch posiłków ilość mięsa odpowiadającą wadze jego ciała; wydawał się już nieco większy i wciąż tęsknie rozglądał się za czymś jeszcze do przekąszenia.
Laurence odbył cichą i nieco nerwową naradę z Rileyem i kucharzem. Stwierdzili, że w razie potrzeby przywołają Amitie i skorzystają z jego zapasów, ponieważ zostało tam więcej żywności, niż potrzebowała załoga, tak uszczuplona serią nieszczęśliwych wydarzeń. Oczywiście była to głównie solona wieprzowina i wołowina, a Reliant miał się pod tym względem tylko odrobinę lepiej. W takim tempie Temeraire zje ich żywy inwentarz w ciągu tygodnia, a Laurence nie miał pojęcia, czy smokowi będzie smakowało wędzone mięso albo czy nie zaszkodzi mu sól.
— A może by spróbował ryby? — zasugerował kucharz. — Mam świeżutkiego, niedużego tuńczyka, złowionego dziś rano, sir. Chciałem go dać panu na kolację. Ach, to znaczy… — Zamilkł zmieszany, spoglądając to na byłego, to na nowego kapitana.
— Oczywiście, że warto spróbować, jeśli uzna pan to za stosowne, sir — rzeki Riley do Laurence’a, ignorując zmieszanie kucharza.
— Dziękuję, kapitanie — odparł Laurence. — Możemy mu podsunąć rybę. Chyba nam powie, jeśli nie przypadnie mu do gustu.
Temeraire spojrzał na rybę z powątpiewaniem i odgryzł kawałek, a potem w mgnieniu oka połknął całego dwunastofuntowego tuńczyka. Kiedy skończył, oblizał się i powiedział:
— Bardzo chrupki, ale dosyć mi smakuje. — W następnej chwili zaskoczył ich i samego siebie głośnym beknięciem.
— No cóż — rzekł Laurence, sięgając ponownie po szmaty — to brzmi zachęcająco. Kapitanie, gdyby odkomenderował pan kilku marynarzy do połowów, nasz wół pożyłby może jeszcze kilka dni.
Potem zabrał Temeraire’a do kajuty. Drabina okazała się poważną przeszkodą, ostatecznie więc spuścili smoka na dół, posługując się blokami umocowanymi do uprzęży. Temeraire zbadał dokładnie biurko i krzesło, po czym wystawił głowę za okno, by spojrzeć na ślad torowy. Wskoczył z łatwością na hamak o podwójnej szerokości, wymoszczony poduszką z pokładu i podwieszony obok koi Laurence’a, i niemal natychmiast zasnął.
Uwolniony od obowiązku, nareszcie poza zasięgiem wzroku załogi, Laurence opadł ciężko na krzesło i popatrzył na śpiącego smoka, zesłanego mu przez los.
Między nim a majątkiem ojca znajdowało się dwóch braci i trzech bratanków, a jego własny kapitał został zainwestowany w państwowe papiery wartościowe, co nie wymagało większego zaangażowania z jego strony; w tym względzie przynajmniej nie przewidywał trudności. Nieraz wypadł za burtę podczas bitwy, potrafił stać na topach przy silnym wietrze, nie odczuwając ani trochę mdłości, więc teraz nie obawiał się, że źle zniesie lot na grzbiecie smoka.
Chodziło o coś innego — był dżentelmenem i synem dżentelmena. Wprawdzie poszedł na morze w wieku dwunastu lat, lecz przez większość służby miał szczęście pływać na pokładach bardzo dobrych lub dobrych okrętów liniowych, dowodzonych przez zamożnych kapitanów, którzy dobrze jadali i często podejmowali swoich oficerów. Bardzo lubił życie towarzyskie; jego ulubionymi rozrywkami były rozmowy, tańce i partyjki wista. Tak więc gdy teraz pomyślał, że może już nigdy nie pójdzie do opery, odczuł pragnienie przechylenia hamaka i wyrzucenia jego zawartości za okno.
Starał się nie myśleć o tym, co powie ojciec, potępiając swojego głupiego syna; nie chciał też wyobrażać sobie, co pomyśli Edith, kiedy się dowie o wszystkim. Nie mógł nawet jej powiadomić o tym w liście. Chociaż był w jakimś stopniu zaangażowany uczuciowo, to nigdy nie doszło do oficjalnych zaręczyn, pierwotnie z powodu braku funduszy, ostatnio głównie przez jego długą nieobecność w Anglii.
Dzięki pryzowemu uporał się z pierwszym problemem, a gdyby miał okazję pozostać trochę na lądzie podczas ostatnich czterech lat, pewnie by się oświadczył. Wcześniej rozważał nawet złożenie prośby o krótki urlop po zakończeniu tego rejsu; nie było łatwo zejść na ląd dobrowolnie, gdyż nie miało się pewności, czy potem dostanie się inny okręt, ale przecież nie stanowił znowu aż tak atrakcyjnej partii, żeby Edith odrzucała dla niego innych kandydatów, jedynie na podstawie na wpół żartobliwej umowy zawartej między trzynastoletnim chłopcem i dziewięcioletnią dziewczynką.
Teraz jego szanse jeszcze bardziej zmalały; nie miał pojęcia, jak i gdzie będzie mieszkał jako awiator, ani jaki dom mógłby zaoferować żonie. Sprzeciwiłaby się pewnie jej rodzina, nawet gdyby ona sama się zgodziła; niewątpliwie nie tego się spodziewała. Zona oficera marynarki wojennej może się pogodzić z częstą nieobecnością męża, ale kiedy już wracał, nie musiała się przeprowadzać do odległej kryjówki, gdzie za drzwiami czekał smok, a za jedyne towarzystwo miała bandę nieokrzesańców.
Podczas długich samotnych nocy spędzonych na morzu nieraz wyobrażał sobie swój dom: z konieczności mniejszy niż ten, w którym się wychował, ale elegancki; prowadzony przez żonę, której mógł zaufać w kwestii wychowywania dzieci i zajmowania się ich wspólnymi sprawami; dom, który byłby wygodnym schronieniem podczas jego pobytu na lądzie i ciepłym wspomnieniem na morzu.
Wszystkie jego uczucia buntowały się przeciwko utracie tego snu, lecz w obecnej sytuacji nie miał nawet pewności, czy zachowałby się honorowo, gdyby złożył Edith propozycję, którą ona mogłaby czuć się zobowiązana przyjąć. A żadna inna kobieta nie wchodziła w grę: żadna rozsądna kobieta z charakterem nie oddałaby serca awiatorowi, chyba że należała do tych, które wolą mieć zadowolonego z siebie i nieobecnego męża, gotowego zostawić sakiewkę pod jej opieką, i żyć z dala od niego nawet wtedy, gdy on przebywa w Anglii; taki układ ani trochę nie interesował Laurence’a.
Śpiący smok, kołyszący się na swojej koi i poruszający teraz ogonem we śnie, był kiepską namiastką rodziny i domu. Laurence wstał i podszedł do okien rufowych; patrząc na ślad torowy Relianta, smugę bladej, opalizującej piany, widoczną w blasku latarni, poddał się przyjemnemu kołysaniu.
Jego steward Giles przyniósł kolację, pobrzękując głośno zastawą i trzymając się w bezpiecznej odległości od hamaka smoka. Ręce mu wyraźnie drżały, kiedy nakrywał do stołu, tak więc Laurence odesłał go, gdy tylko został obsłużony, i po jego wyjściu odetchnął z ulgą. Wcześniej zastanawiał się, czy zabrać ze sobą Gilesa, bo przecież nawet awiator mógł chyba mieć służącego, lecz porzucił ten pomysł, widząc, jak bardzo steward boi się smoków. Dobrze by było mieć przy sobie jakąś znajomą twarz.
Pogrążony w ciszy zjadł szybko kolację; musiał się zadowolić soloną wołowiną polaną winem, bo przecież ryba wylądowała w brzuchu Temeraire’a, ale tak czy owak nie miał apetytu. Potem próbował napisać listy, lecz nic z tego nie wyszło, bo trudno mu było skupić myśli, które błądziły po mrocznych zakątkach. Uchylił drzwi i oznajmił Giles’owi, że nie będzie już dzisiaj jadł, po czym położył się na koi. Temeraire poruszył się i wtulił głębiej w posłanie. Na chwilę Laurence poddał się grubiańskiej niechęci, lecz zaraz potem wyciągnął rękę i okrył szczelniej smoka, by go osłonić przed chłodnym nocnym powietrzem, a następnie zasnął, wsłuchany w jego głęboki, regularny oddech, podobny do sapania kowalskiego miecha.
Kiedy Laurence obudził się następnego ranka, Temeraire owinął się właśnie swoim hamakiem, który obrócił się dwukrotnie, podczas jego próby zeskoczenia na podłogę. Laurence musiał odczepić hamak, by wyplątać smoka, aż wreszcie ten wypadł gwałtownie na podłogę, sycząc z niezadowolenia. Długo się droczył, jak obrażony kot, a gdy wreszcie dał się udobruchać, oświadczył, że znowu jest głodny.
Na szczęście nie było już tak wcześnie i marynarze zdążyli odbyć pomyślny połów, tak więc Laurence dostał na śniadanie jajka, jako że kury oszczędzono na inny dzień, smok zaś otrzymał czterdziestofuntowego tuńczyka. Temeraire zdołał jakoś pożreć całą rybę, a potem okazało się, że jest zbyt ciężki, by wrócić na hamak, więc po prostu zwalił się bezwładnie na podłogę i zasnął.
Kolejne dni pierwszego tygodnia mijały podobnie: Temeraire głównie spał i pochłaniał ogromne ilości pożywienia, a także rósł w zastraszającym tempie. Przed końcem tygodnia na dobre opuścił kajutę, ponieważ Laurence przestraszył się, że nie będzie w stanie wydobyć go na pokład. Smok już był cięższy niż koń pociągowy i dłuższy niż szalupa. Po uwzględnieniu jego dalszego rozwoju przesunięto zapasy tak, by obciążyć dziób okrętu, i umieszczono go na pokładzie rufowym dla przeciwwagi.
I uczyniono to w samą porę, bo Temeraire ledwo się przecisnął przez drzwi kajuty, złożywszy mocno skrzydła, a pan Pollitt stwierdził, że jego obwód powiększył się przez noc o kolejną stopę. Na szczęście smok nikomu zbytnio nie przeszkadzał na rufie, gdzie przeważnie spał, poruszając ogonem we śnie, i tylko czasem drgnął, gdy marynarze musieli przechodzić nad nim, by wykonać swoje zadania.
Laurence spał z nim w nocy na pokładzie, przeświadczony, że tam jest jego miejsce. Na szczęście pogoda dopisywała, więc nie kosztowało go to zbyt wiele. Coraz bardziej niepokoił się o żywność; mimo iż wciąż łowili ryby, zbliżał się dzień, w którym trzeba będzie zarżnąć wołu. Nawet jeśli smok polubi wędzone mięso, to przy tak szybko rosnącym apetycie wyczerpie zapasy, zanim dotrą do lądu. Niedożywiony, głodny smok z pewnością wzbudziłby niepokój załogi. Chociaż Temeraire miał nałożoną uprząż i teoretycznie był oswojony, to przecież, niekiedy nawet w obecnych czasach, zdziczały smok, który uciekł z terenów hodowlanych, zjadał człowieka, jeśli nie znalazł nic bardziej apetycznego; już można było wywnioskować z niespokojnych spojrzeń, że marynarze o tym pamiętali.
Kiedy nadeszła zmiana pogody, w połowie drugiego tygodnia, Laurence wyczuł ją nieświadomie i obudził się tuż przed świtem, na kilka godzin przed początkiem ulewy. Nigdzie nie było widać świateł Amitie: jednostki rozdzieliły się w nocy przy wzmagającym się wietrze. Niebo zdążyło się tylko trochę rozjaśnić, kiedy pierwsze duże krople deszczu uderzyły o żagle.
Laurence wiedział, że nie może nic zrobić, że Riley musi dowodzić statkiem, szczególnie w takiej chwili, tak więc postanowił zadbać o to, żeby smok zachowywał się spokojnie i nie przeszkadzał innym. A nie okazało się to łatwe, jako że Temeraire wykazywał ogromne zainteresowanie deszczem i wciąż rozpościerał skrzydła, by poczuć na nich uderzenia kropel.
W ogóle się nie przestraszył grzmotów ani błyskawic.
— Co je robi? — zapytał tylko i był bardzo rozczarowany, kiedy Laurence nie potrafił odpowiedzieć na jego pytanie. — Moglibyśmy tam polecieć i się przekonać — zasugerował, po czym rozłożył częściowo skrzydła i przysunął się do relingu rufowego.
Laurence skoczył za nim. Poza pierwszym dniem Temeraire nie próbował latać, skupiając całą uwagę na jedzeniu, i choć już trzykrotnie powiększali jego uprząż, to nie zmienili łańcucha. Jego ogniwa były teraz mocno naprężone albo wręcz się rozchylały, chociaż smok wcale nie ciągnął.
— Nie teraz, Temeraire, zostaniemy tutaj, żeby inni mogli działać — powiedział, po czym wsunął rękę pod jeden z bocznych pasów uprzęży. Zaraz jednak uzmysłowił sobie, że ciężar jego ciała nie stanowiłby już żadnej przeszkody, tyle tylko, że gdyby wznieśli się w górę razem, może udałoby mu się namówić smoka, żeby wrócił na pokład. Albo by spadł. Jak najszybciej odrzucił tę ostatnią myśl.
Na szczęście Temeraire znowu ułożył się wygodnie, choć z żalem, i powrócił do obserwacji nieba. Laurence rozejrzał się za kimś, kto mógłby przynieść mocniejszy łańcuch, lecz wszyscy mieli dużo roboty, więc uznał, że nie będzie im przeszkadzał. Nie wiedział nawet, czy jest na pokładzie łańcuch, który mógłby powstrzymać smoka. Spojrzawszy na Temeraire’a, uświadomił sobie, że smok w kłębie przewyższa go prawie o stopę, a przednia łapa, jeszcze tak niedawno delikatna jak kobiecy nadgarstek, teraz jest grubsza niż jego udo.
Riley wydawał rozkazy, krzycząc przez tubę. Laurence starał się nie zwracać uwagi na jego komendy, bo przecież nie mógł się wtrącać, a poczułby się nieprzyjemnie, gdyby usłyszał rozkaz, którego by nie aprobował. Załoga doświadczyła już paskudnego sztormu, więc wszyscy wiedzieli, co mają robić; bramstengi zostały odpowiednio opuszczone, żeby mogli płynąć z wiatrem przed sztormem. Jak dotąd wszystko szło dobrze i udawało im się utrzymać mniej więcej wschodni kurs, lecz za sobą mieli półprzezroczystą kurtynę wirującego deszczu, która zasłaniała świat i posuwała się szybciej niż Reliant.
Ściana wody spadła na pokład z hukiem salwy armatniej i od razu przemoczyła Laurence’a, mimo iż miał na sobie ubranie sztormowe i zydwestkę. Temeraire prychnął i potrząsnął łbem niczym pies, rozchlapując wodę, po czym skulił się pod baldachimem własnych, pospiesznie rozłożonych skrzydeł. Laurence, wciąż przyciśnięty do jego boku z dłonią wsuniętą za pas uprzęży, także schronił się pod tą żywą kopułą. Poczuł się dziwnie na myśl o tym, że jest mu całkiem wygodnie, bo przecież znajdowali się w samym sercu szalejącego sztormu. Między skrzydłami pozostały szczeliny i przez jedną z nich wodny pył ochlapał mu twarz.
— Człowiek, który przyniósł mu rekina, wpadł do wody — po wiedział Temeraire.
Laurence podążył za spojrzeniem smoka i zobaczył poprzez ścianę wody niewyraźną plamkę czerwono-białej koszuli jakieś sześć rumbów za pokładnikiem bakburty oraz machające ramię. Tak, to był Gordon, jeden z marynarzy, którzy pomagali łowić ryby.
— Człowiek za burtą! — zawołał z dłońmi złożonymi wokół ust, żeby było go lepiej słychać, i wskazał zmagającą się z wodą postać.
Riley spojrzał w tamtą stronę zrezygnowany. Rzucono kilka lin, lecz marynarz pozostał zbyt daleko w tyle. Sztorm pchał ich przed sobą, tak więc nie było szans na podpłynięcie do mężczyzny łodzią.
— Nie dosięgnie lin — zauważył Temeraire. — Polecę po niego.
Zanim Laurence zdążył zaprotestować, już dyndał w powietrzu, a tuż obok niego kołysał się zerwany łańcuch, zwisający teraz z szyi smoka. Chwycił go wolną ręką i owinął wokół pasa uprzęży, by nie obijał się o bok smoka. Starał się zachować spokój, mimo iż jego nogi wisiały w powietrzu nad wodą, do której w każdej chwili mógł wpaść, gdyby tylko pas wyślizgnął mu się z rąk.
Instynkt pomógł im wznieść się w górę, ale mógł nie wystarczyć, aby ich tam utrzymać. Wiatr spychał Temeraire’a na wschód od okrętu. Smok próbował lecieć pod wiatr. W pewnym momencie gwałtowny poryw rzucił ich w dół, tak że nieprzyjemnie oszołomiony Laurence pomyślał przez chwilę, że już po nich i że zaraz wpadną do wody.
— Z wiatrem — ryknął, wykorzystując całą siłę płuc, nad którą pracował przez osiemnaście lat spędzonych na morzu, i licząc na to, że Temeraire go usłyszy. — A niech cię, leć z wiatrem!
Mięśnie smoka pod policzkiem Laurence’a napięły się i Temeraire zmienił pozycję, zwracając się na wschód. Teraz już deszcz nie chłostał go po twarzy: lecieli z wiatrem, i to z ogromną prędkością. Laurence z trudem łapał oddech, a wiatr wyciskał mu łzy z oczu, więc musiał je zamknąć. Obecne doświadczenie było równie dalekie od stania w bocianim gnieździe przy dziesięciu węzłach jak tamto od stania na polu w upalny bezwietrzny dzień. Z jego gardła próbował się wydobyć charczący, szaleńczy śmiech, lecz Laurence zdusił go natychmiast i zastanowił się nad sytuacją.
— Nie możemy polecieć wprost do niego — zawołał. — Musisz halsować — musisz lecieć na północ, a potem na południe, Temeraire, rozumiesz?
Nawet jeśli smok mu odpowiedział, to wiatr porwał jego słowa, ale wydawało się, że zrozumiał, o co mu chodzi, bo obniżył się nagle i skierował na północ, zagarniając wiatr w skrzydła, przez co żołądek podszedł Laurence’owi do gardła, jakby kołysali się na szalupie na wzburzonym morzu. Wiatr i deszcz wciąż ich chłostały, ale już nie tak mocno jak wcześniej, a Temeraire halsował jak najlepszy kuter, prując zygzakami powietrze i cofając się systematycznie ku zachodowi.
Laurence czuł w ramionach pulsujący ból, wsunął więc rękę za pas uprzęży biegnący przez pierś smoka, żeby się lepiej zabezpieczyć, i zwolnił uścisk drugiej ręki, żeby dać jej odpocząć. Kiedy zrównali się z okrętem, a potem go minęli, znowu zobaczył w oddali Gordona. Na szczęście marynarz umiał trochę pływać, tak więc mimo wściekłego wiatru i deszczu wciąż utrzymywał się na powierzchni. Spojrzał z powątpiewaniem na łapy Temeraire’a, wyposażone w ogromne pazury; gdyby smok chwycił Gordona, równie dobrze mógłby go zabić jak uratować. Laurence będzie musiał zająć pozycję, która umożliwi mu pochwycenie marynarza.
— Temeraire, ja go podniosę. Poczekaj, aż się przygotuję, a potem opuść się jak najniżej — zawołał.
Zaczął się zsuwać po uprzęży, powoli i ostrożnie, z ręką założoną za pas, aż zawisł pod brzuchem smoka. Było to karkołomne przedsięwzięcie, lecz gdy już znalazł się na dole, radził sobie lepiej, ponieważ ciało Temeraire’a osłaniało go przed deszczem i wiatrem. Pociągnął za szeroki pas, który biegł przez środek brzucha, by się przekonać, czy jest wystarczająco elastyczny, po czym wsunął pod niego obie nogi, dzięki czemu miał wolne obie ręce, i klepnął smoka w bok.
Temeraire zanurkował gwałtownie niczym pikujący jastrząb. Laurence opuścił tułów, licząc na wyczucie smoka. Przez jakiś czas pruł palcami wodę, aż wreszcie jego dłonie wyczuły mokry materiał i ludzkie ciało. Zacisnął mocno dłonie i poczuł, że Gordon też mocno go chwyta. Temeraire podniósł się, bijąc wściekle skrzydłami, lecz na szczęście teraz mogli lecieć z wiatrem. Wszystkie mięśnie Laurence’a napięły się boleśnie pod ciężarem Gordona, pas tak mocno zaciskał się na łydkach, że Laurence stracił czucie poniżej kolan, i do tego miał nieprzyjemne wrażenie, że cała krew spłynęła mu do głowy. Obaj kołysali się w przód i w tył niczym wahadło, a świat przechylał się niebezpiecznie, gdy Temeraire kierował się prosto na okręt.
Opadli na pokład niezgrabnie, aż zakołysał się cały okręt. Temeraire stał na tylnych łapach, usiłując złożyć skrzydła i jednocześnie zachować równowagę, ponieważ uwieszeni pod jego brzuchem mężczyźni ciągnęli go w dół. Gordon puścił się i w panice szybko odpełzł po pokładzie, a Laurence zaczął się wyplątywać z uprzęży, widząc, że smok w każdej chwili może go przygnieść. Próbował odpiąć sprzączki, ale palce miał zgrabiałe, i dopiero Wells przeciął pas nożem.
Uderzył ciężko nogami o pokład i poczuł, że krew znowu w nich płynie. Także i Temeraire opadł na cztery łapy z taką siłą, że zadrżał cały pokład. Laurence leżał na plecach na pokładzie, dysząc ciężko i nie zwracając uwagi na deszcz; jego mięśnie odmawiały wykonania jakichkolwiek komend. Wells stał obok, lecz Laurence dał mu znak, by wracał na służbę, i dźwignął się ciężko na nogi; wytrzymały jego ciężar, a gdy zmusił je do ruchu, poczuł wyraźną ulgę.
Sztorm nie ustawał, lecz okręt płynął teraz pewnie z wiatrem, z mocno zrefowanymi grotmarslami, a na pokładzie nie było już tak napiętej atmosfery. Laurence przez jakiś czas obserwował Rileya, przepełniony uczuciem dumy i żalu jednocześnie, po czym nakłonił Temeraire’a, aby się przesunął bardziej na środek rufy, zapewniając okrętowi równowagę. I zrobił to w samą porę, bo gdy tylko Temeraire usadowił się w nowym miejscu, ziewnął szeroko i wsadził głowę pod skrzydło, gotowy do snu, nie upominając się nawet o jedzenie, co zwykle robił. Laurence usiadł powoli na pokładzie i oparł się o bok smoka, potwornie obolały.
Bronił się przez chwilę przed snem, ponieważ chciał coś powiedzieć, mimo iż jego język zdawał się odrętwiały z wysiłku.
— Temeraire — rzekł — to była dobra robota. Dzielnie się spisałeś.
Temeraire wysunął głowę spod skrzydła i spojrzał na niego, a wąskie szczeliny jego oczu rozszerzyły się nieco.
— Och — mruknął niepewnie.
Laurence, przepełniony poczuciem winy, uzmysłowił sobie, że dotąd w zasadzie nie obdarzył młodego smoka miłym słowem. W jakimś sensie Temeraire był odpowiedzialny za gwałtowną zmianę w jego życiu, ale przecież szedł tylko za głosem natury i byłoby niegodziwością winić go za to.
Lecz w tej chwili Laurence był zbyt zmęczony, by się wysilić na coś więcej, i tylko powtórzył nieporadnie, głaszcząc gładki i czarny bok smoka:
— Bardzo dobra robota.
Wydawało się, że ta krótka pochwała była mile widziana, bo choć Temeraire nic nie odpowiedział, to przesunął się nieco i zwinął ostrożnie wokół Laurence’a, rozkładając trochę skrzydło, by go osłonić przed deszczem. Ten baldachim stłumił odgłosy sztormu, a Laurence poczuł pod policzkiem bicie ogromnego serca; rozgrzany ciepłem smoczego ciała zapadł szybko w sen.
— Czy jest pan pewien, że tak będzie bezpiecznie? — zapytał Riley z niepokojem. — Sir, na pewno da się zorganizować sieć, może lepiej niech pan tak nie leci.
Laurence przesunął się i sprawdził rzemienie opasujące ciasno jego uda i łydki; trzymały mocno, podobnie jak główny pas uprzęży, tak więc siedział pewnie na grzbiecie smoka, tuż za jego skrzydłami.
— Nie, Tom, nie trzeba, dobrze o tym wiesz. Nie pływamy łodzią rybacką i nie możemy sobie pozwolić na utratę choćby jednego człowieka. A jeśli kiedyś natkniemy się na Francuzów? — Pochylił się do przodu i poklepał po szyi Temeraire’a, który odwrócił głowę, z ciekawością przyglądając się przygotowaniom.
— Jesteś gotowy? Możemy lecieć? — zapytał i oparł przednią łapę o reling. Mięśnie smoka napięły się pod gładką skórą, a w jego głosie wyczuwało się wyraźne zniecierpliwienie.
— Odsuń się, Tom — zawołał Laurence, po czym odrzucił łańcuch i chwycił się pasa oplatającego szyję smoka. — Dobrze, Temeraire, w takim razie…
Wystarczył jeden skok i od razu znaleźli się w powietrzu; smok wyciągnął się jak strzała i kreśląc długimi skrzydłami zamaszyste łuki, zaczął się wznosić ku niebu. Laurence spojrzał w dół ponad ramieniem Temeraire’a i zobaczył, że Reliant, kołyszący się samotnie na falach, już się skurczył do rozmiarów zabawki. Zobaczył nawet Amitie oddalonego o jakieś dwadzieścia mil na wschód. Wiatr był silny, lecz pasy trzymały, a on zdał sobie sprawę, że znowu śmieje się idiotycznie, niezdolny się powstrzymać.
— Trzymamy zachodni kurs, Temeraire — zawołał Laurence. Nie chciał zbytnio zbliżać się do lądu, by uniknąć natknięcia się na francuski patrol. Wcześniej owinęli pasem szyję smoka w jej najwęższej części i umocowali do niego wodze, tak by Laurence mógł łatwiej wskazywać Temeire’owi kierunek; sprawdził kompas, który przywiązał sobie do ręki, i pociągnął za prawy rzemień. Smok skręcił posłusznie i wyrównał lot. Dzień był pogodny, niebo bezchmurne, a morze niezbyt wzburzone. Kiedy już przestali się wznosić, Temeraire już nie poruszał skrzydłami tak szybko, ale i tak połykali kolejne mile, tak że szybko stracili z oczu Relianta i Amitie.
— Widzę jednego — oznajmił Temeraire i zanurkował z jeszcze większą szybkością.
Laurence chwycił mocniej wodze i zdusił okrzyk, bo ta dziecinna radość wydała mu się absurdalna. Oceniwszy odległość, zdał sobie sprawę z tego, jak dobry wzrok ma Temeraire, i pomyślał, że w przyszłości będzie to bardzo pożyteczna cecha, pozwalająca dostrzec ofiarę z dużej odległości. Nie miał czasu na dalsze rozmyślania, bo nagle rozległ się głośny plusk i Temeraire znowu zaczął się wznosić ku niebu, trzymając w pazurach szamocącego się i ociekającego wodą morświna.
A potem smok po raz kolejny zaskoczył Laurence’a: zawisł w powietrzu i machając skrzydłami, jakby poruszały się na zawiasach, zaczął jeść ofiarę. Laurence nie miał pojęcia, że smoki potrafią wykonywać takie manewry. Teraz nie było mu zbyt wygodnie, ponieważ Temeraire nie całkiem panował nad sytuacją i podskakiwał gwałtownie, ale w sumie okazało się to bardzo pożyteczne, bo w wodzie pod nimi zaczęły się zbierać ryby, zwabione resztkami upolowanego morświna, tak więc gdy tylko smok skończył jeść, od razu złapał dwa duże tuńczyki, po jednym w każdą łapę, także je zjadł, a potem jeszcze ogromnego miecznika.
By się tak nie miotać, Laurence wsunął rękę pod pas na szyi smoka, po czym rozejrzał się i poczuł przez chwilę jak władca całego oceanu, ponieważ nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegł żadnego stworzenia czy statku. Mimowolnie poczuł dumę z udanej operacji, ogromnie podniecony możliwością latania: dopóki nie myślał o tym, jaką cenę będzie musiał zapłacić, był po prostu szczęśliwy.
Temeraire przełknął ostatni kawałek miecznika i odrzucił ostrą górną szczękę ryby, obejrzawszy ją przedtem dokładnie.
— Najadłem się — oznajmił i zaczął się piąć w górę. — Pola tamy jeszcze?
Była to kusząca propozycja, ale pozostawali w powietrzu już \ ponad godzinę, a Laurence nie wiedział, jak wytrzymały jest Temeraire, więc rzekł z żalem:
— Wracajmy na okręt, a jeśli będziesz chciał, to pokręcimy się jeszcze w jego pobliżu.
I popędzili przez ocean, teraz nisko, tuż nad falami, które Temeraire co jakiś czas trącał pazurami, tak że delikatna mgiełka opryskiwała twarz Laurence’a, a wszystko dookoła zamazywało się w pędzie i tylko obecność smoka była czymś niezmiennie pewnym. Łapał głębokie hausty słonego powietrza, pogrążony w czystej radości, i od czasu do czasu, sprawdziwszy wcześniej kompas, pociągał za wodze, by skierować smoka ku okrętowi.
Ostatecznie Temeraire oświadczył, że jest śpiący, więc opuścili się na pokład; tym razem zrobili to wprawnie i okręt zanurzył się tylko nieznacznie. Laurence odwiązał rzemienie z nóg i zszedł ze smoka. Ze zdziwieniem stwierdził, że jest trochę obolały po długim siedzeniu, lecz zaraz pomyślał, że przecież należało się tego spodziewać. Natychmiast przybiegł do nich Riley, którego twarz wyrażała dużą ulgę. Laurence skinął głową uspokajająco.
— Poszło dobrze. Spisał się na medal i chyba nie trzeba się martwić o jedzenie dla niego, poradzimy sobie — powiedział, poklepując bok smoka. Temeraire, który już pogrążył się w drzemce, otworzył oko i zamruczał zadowolony, po czym znowu je zamknął.
— To bardzo dobrze — odparł Riley. — W takim razie może pan liczyć na godziwą kolację: podczas pańskiej nieobecności kontynuowaliśmy połowy i złowiliśmy wspaniałego turbota, którego możemy zatrzymać dla siebie. Za pańską zgodą, zaproszę może kilka osób z mesy młodszych oficerów.
— Jak najbardziej, już się nie mogę doczekać — rzekł Laurence i przeciągnął się, by rozprostować zesztywniałe członki.
Kiedy przeniesiono Temeraire’a na pokład, nalegał, aby Riley zajął jego kajutę; tamten w końcu się zgodził, lecz powodowany poczuciem winy wobec byłego kapitana, zapraszał go na kolację praktycznie co wieczór. Ten rytuał przerwał sztorm, który jednak ucichł poprzedniej nocy, tak więc tego wieczoru zamierzali wrócić do zwyczaju.
Posiłek przebiegł w miłej atmosferze, szczególnie kiedy butelka okrążyła stół kilkakrotnie i młodsi midszypmeni trochę się rozluźnili. Dzięki talentowi Laurence’a do swobodnej konwersacji oficerowie zawsze czuli się dobrze przy jego stole; on i Riley szybko stawali się prawdziwymi przyjaciółmi, skoro już nie dzieliła ich bariera rangi.
Spotkanie miało zatem nieformalny charakter, tak więc kiedy Carver stwierdził, że jako jedyny jest zdolny do prowadzenia rozmowy, bo pochłonął pudding szybciej niż starsi rangą, ośmielił się zwrócić bezpośrednio do Laurence’a i powiedział ostrożnie:
— Sir, jeśli wolno mi zapytać, czy to prawda, że smoki potrafią ziać ogniem?
Laurence, przyjemnie objedzony leguminą ze śliwkami, popitą kilkoma kieliszkami doskonałego rieslingu, przyjął pytanie z wyrozumiałością.
— To zależy od rasy smoka, panie Carver — odparł i odstawił kieliszek. — Sądzę jednak, że tylko nieliczne smoki są do tego zdolne. Ja sam widziałem to tylko raz: pewien turecki smok brał udział w bitwie nad Nilem i mogę wam powiedzieć, że cholernie się cieszyłem, że Turcy byli po naszej stronie, kiedy zobaczyłem go w akcji.
Pozostali oficerowie wzdrygnęli się i skinęli głowami, ponieważ dobrze wiedzieli, że nie ma nic gorszego dla statku niż niekontrolowany ogień na pokładzie.
— Byłem na pokładzie Goliatha — ciągnął Laurence. — Znajdowaliśmy się w odległości niecałej pół mili, kiedy Orient zapalił się jak pochodnia; wcześniej zniszczyliśmy jego działa pokładowe i oczyściliśmy salingi ze strzelców wyborowych, żeby smok mógł spokojnie nadlecieć na małej wysokości.
Zamilkł, wracając myślami do widoku płonących żagli ciągnących za sobą pióropusze czarnego dymu. Ogromna pomarańczowo-czarna bestia spadła na statek z góry i rozlała jeszcze więcej ognia po pokładzie, wachlując skrzydłami, by rozniecić płomienie. Przeraźliwy ryk zagłuszyła dopiero eksplozja, po której niemal przez cały dzień wszystkie inne dźwięki pozostawały niesłyszalne. Jako chłopiec odwiedził Rzym i zobaczył w Watykanie obraz Michała Anioła ukazujący piekło, na którym smoki przypiekały ogniem potępione dusze; ta scena była bardzo podobna.
W ciszy, która zapadła, pozostali próbowali sobie wyobrazić tamte wydarzenia. Wreszcie pan Pollitt chrząknął i powiedział:
— Ale chyba na szczęście bardziej powszechna wśród smoków jest umiejętność plucia trucizną albo kwasem, które przecież stanowią równie skuteczną broń.
— A jakże — rzucił Wells. — Widziałem, jak smocza ślina wyżera cały grotżagiel w niecałą minutę. Niemniej nie da się nią podpalić magazynu paliwowego i spowodować wybuchu, który rozerwie okręt w drzazgi.
— Czy Temeraire będzie potrafił to robić? — zapytał Battersea, wyraźnie przejęty opowieściami, wyrywając Laurence’a z zamyślenia.
Laurence siedział po prawej ręce Rileya, jakby został zaproszony do mesy na kolację, i przez chwilę niemal zapomniał, że jest gościem w swojej dawnej kajucie na swoim dawnym statku.
Na szczęście odpowiedzi udzielił pan Pollitt, dzięki czemu Laurence mógł ukryć zmieszanie.
— Moje książki nie zawierają opisu tej rasy, tak więc będziemy musieli poczekać, aż dotrzemy do lądu i będziemy mogli go w pełni zidentyfikować. Ale nawet gdyby należał do stosownego rodzaju, to umiejętność ta ujawni się wtedy, gdy on osiągnie dojrzałość, na co potrzeba paru miesięcy.
— Dzięki Bogu — rzucił Riley, któremu zawtórował ogólny śmiech.
Laurence zdobył się na uśmiech i wzniósł toast za Temeraire’a, dając przykład pozostałym.
Potem, pożegnawszy się ze wszystkimi, udał się trochę niepewnym krokiem na rufę, którą w dużej mierze zajmował Temeraire, samotny olbrzym, jako że załoga opuściła tę część pokładu ze względu na jego rozmiary. Gdy Laurence podszedł bliżej, smok otworzył błyszczące oczy i uniósł nieznacznie skrzydło w zapraszającym geście. Nieco zaskoczony Laurence zabrał swój materac i umościł się w przytulnym zakątku. Kiedy usiadł i oparł plecy o bok smoka, Temeraire opuścił skrzydło, zamykając ciepłe schronienie.
— Myślisz, że będę potrafił zionąć ogniem albo pluć trucizną? — zapytał Temeraire. — Nie wiem, czy to możliwe. Próbowałem, ale dmuchałem tylko powietrzem.
— Słyszałeś naszą rozmowę? — zapytał Laurence zaskoczony. Okna rufowe w kabinie były otwarte, tak że z pewnością słychać było na pokładzie ich rozmowę, ale nie przyszło mu do głowy, że Temeraire może się nią zainteresować.
— Tak — odparł Temeraire. — To, co mówiłeś o bitwie, było bardzo ciekawe. Czy brałeś udział w wielu bitwach?
— Trochę walczyłem — rzekł Laurence. — Nie więcej niż inni. — Co nie było do końca prawdą, bo brał udział w wielu bitwach i dzięki temu w stosunkowo młodym wieku umieszczono go na liście kapitanów. — Właśnie w trakcie jednej z takich akcji znaleźliśmy ciebie, kiedy jeszcze się nie wyklułeś. Znajdowałeś się na pokładzie zdobytego przez nas okrętu — dodał, wskazując na Amitie, którego rufowe latarnie pozostawały widoczne dwa rumby od bakburty.
Temeraire spojrzał w tamtą stronę wyraźnie zaciekawiony.
— Zdobyłeś mnie w bitwie? Nie wiedziałem. — Sprawiał wrażenie zadowolonego. — Czy niebawem weźmiemy udział w jakiejś bitwie? Chciałbym zobaczyć, jak to jest. Z pewnością będę mógł pomóc, nawet jeśli nie potrafię zionąć ogniem.
Laurence odpowiedział uśmiechem na te entuzjastyczne słowa, ponieważ wiedział, że smoki słyną z wojowniczego ducha i dlatego są tak cennymi sprzymierzeńcami podczas wojny.
— Zapewne nie przed zawinięciem do portu, ale potem będzie to chyba nasz chleb powszedni. Anglia nie dysponuje dużą liczbą smoków, tak więc kiedy dorośniesz, najprawdopodobniej nieraz poślą nas do walki — powiedział.
Popatrzył na Temeraire’a, który uniósł głowę i spojrzał na morze. Uwolniony od trosk o karmienie smoka Laurence zaczął rozważać inne możliwości istoty, o której bok się opierał. O ile był w stanie to ocenić, Temeraire już przerósł wiele dorosłych smoków innych ras, i to bardzo szybko. Rzeczywiście mógłby być niezastąpiony dla Korpusu i dla Anglii, bez względu na to, czy będzie zionął ogniem czy nie. Laurence pomyślał nie bez dumy, że nie ma co się obawiać tego, że Temeraire kiedykolwiek okaże strach. Wiedział też, że gdyby został skierowany do wykonania trudnego zadania, nie mógłby liczyć na lepszego partnera.
— Opowiesz mi coś jeszcze o tej bitwie nad Nilem? — zapytał Temeraire, spoglądając w dół. — Czy wtedy w walce brały udział tylko twój okręt, ten drugi i smok?
— Ależ nie, mieliśmy trzynaście okrętów liniowych, które wspierało osiem smoków z Trzeciej Dywizji Korpusu Powietrznego, a także cztery smoki Turków — odparł Laurence. — Francuzi mieli do dyspozycji siedemnaście okrętów i czternaście smoków, tak więc przewyższali nas liczebnie, ale taktyka admirała Nelsona okazała się niezawodna.
Laurence kontynuował opowieść, a Temeraire mościł się coraz wygodniej i opuszczał głowę coraz niżej; jego ogromne oczy długo jeszcze lśniły w ciemności, ożywione ich rozmową.
Laurence oceniał, że dotrą do Funchalu po trzech tygodniach, lecz gnani silnym wiatrem, przybyli tam dzień wcześniej. Usadowiony na rufie Temeraire przyglądał się wszystkiemu dookoła z zaciekawieniem. Oczywiście wywołało to poruszenie na lądzie, jako że nieczęsto do portu zawijała niewielka fregata ze smokiem na pokładzie, i na nabrzeżu zebrał się tłum gapiów, którzy jednak trzymali się w pewnej odległości od okrętu.
W porcie stał już zacumowany okręt flagowy admirała Crofta. Reliant nominalnie pływał pod jego dowództwem, tak więc Riley i Laurence uznali, że powinni zameldować się u admirała i wyjaśnić tę niecodzienną sytuację. Zaraz po tym, jak rzucili kotwicę, na pokładzie Commendablea podniesiono sygnał „Kapitan do raportu”, tak więc Laurence miał tylko chwilę na rozmowę z Temeraire’em.
— Zostań na pokładzie do mojego powrotu — powiedział nieco zaniepokojony, ponieważ Temeraire’a, choć nigdy świadomie nieposłusznego, łatwo rozpraszały rzeczy nowe, a Laurence podejrzewał, że byłoby trudno go powstrzymać, gdyby zdecydował się zbadać ten nowy świat. — Obiecuję ci, że polatamy nad wyspą, kiedy wrócę. Wtedy obejrzysz sobie wszystko dokładnie, a tymczasem pan Wells dostarczy ci świeżej cielęciny i jagnię, jakiego jeszcze nie próbowałeś.
Temeraire westchnął, lecz opuścił posłusznie głowę.
— Dobrze, ale pospiesz się — powiedział. — Chciałbym polecieć do tamtych gór. I mógłbym zjeść te tutaj — dodał, spoglądając na konie zaprzężone do stojącego nieopodal powozu; wierzchowce zaczęły nerwowo przebierać kopytami, jakby usłyszały i zrozumiały, co powiedział.
— Och, nie, Temeraire, nie możesz tak po prostu jeść wszystkiego, co zobaczysz na ulicy — odparł przestraszony Laurence. — Wells przyniesie ci zaraz coś do jedzenia.
Odwrócił się i przywołał spojrzeniem trzeciego oficera, po czym polecił mu natychmiast zająć się sprawą. Jeszcze raz spojrzał na smoka niepewnie i wreszcie zszedł po trapie i dołączył do Rileya.
Admirał Croft czekał na nich zniecierpliwiony; najwyraźniej słyszał już co nieco o sprawie. Był wysokim mężczyzną, przykuwającym uwagę otoczenia, głównie z powodu ukośnej blizny biegnącej przez policzek oraz sztucznej lewej dłoni, której palce poruszały się dzięki sprężynom i zapadkom. Prawdziwą stracił na krótko przed awansem na admirała i od tamtego czasu bardzo przytył. Nie wstał, kiedy weszli do jego prywatnej kabiny, lecz tylko nachmurzył się i dał im znak, żeby usiedli.
— No dobrze, Laurence, wyjaśnij wszystko. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z tym zdziczałym smokiem, którego macie na pokładzie?
— To jest Temeraire, sir, i nie jest zdziczały — odparł Laurence. — Trzy tygodnie temu przechwyciliśmy francuski okręt Amitie, w którego ładowni znaleźliśmy smocze jajo. Nasz lekarz, który trochę się zna na smokach, ostrzegł nas, że smok wykluje się niebawem, tak więc mogliśmy się przygotować… To znaczy założyłem mu uprząż.
Croft wyprostował się energicznie i spojrzał na Laurence’a zmrużonymi oczami, a potem na Rileya, i dopiero wtedy zauważył, że mają zmienione insygnia.
— Jak to, ty sam? Tak więc… Dobry Boże, dlaczego nie kazałeś tego zrobić któremuś ze swoich midszypmenów? — zapytał. — Trochę się zagalopowałeś w swoich obowiązkach, Laurence. Miło słyszeć, że oficer Królewskiej Marynarki porzuca okręt na rzecz Korpusu.
— Sir, ciągnąłem losy z oficerami — powiedział Laurence, tłumiąc w sobie falę oburzenia. Nie spodziewał się pochwał za swoje poświęcenie, lecz naganę uznał za lekką przesadę. — Mam nadzieję, że nikt nigdy nie zakwestionuje mojego oddania służbie. Uważałem, że sprawiedliwie będzie podzielić z nimi ryzyko. Potem już nie było odwrotu, bo choć nie wyciągnąłem losu, smok mnie wybrał, a nie chcieliśmy ryzykować odmowy przyjęcia uprzęży z ręki kogoś innego.
— Cholera — rzucił Croft i z posępną miną zagłębił się w fotelu, bębniąc nerwowo palcami prawej dłoni o wnętrze metalowej protezy drugiej ręki.
Zapadła cisza, którą mąciło tylko stukanie paznokci o metal. Mijały kolejne minuty, a Laurence na przemian wyobrażał sobie niezliczone nieszczęścia, jakie mogły się wydarzyć za sprawą Temereire’a pod jego nieobecność, i zamartwiał się, co Croft zrobi z Reliantem i Rileyem.
Wreszcie Croft drgnął, jakby się ocknął ze snu, i machnął zdrową ręką.
— No cóż, na pewno należy się jakieś pryzowe, które nie powinno chyba być mniejsze za zaprzęgniętego smoka niż za zdziczałego — powiedział. — Francuska fregata, okręt, jak sądzę, a nie statek handlowy? W takim razie na pewno wykorzystamy go w naszej służbie — dodał już w lepszym nastroju.
Laurence uświadomił sobie, z pewną ulgą i irytacją, że admirał przez cały czas kalkulował, jaki będzie jego udział w zdobyczy.
— A jakże, sir, bardzo dobry okręt, trzydzieści sześć dział — odparł uprzejmie, zachowując dla siebie kilka innych rzeczy, które miał ochotę powiedzieć. Choć już nie będzie podlegał temu człowiekowi, przyszłość Rileya wciąż była niepewna.
— Tak. Nie wątpię, że postąpiłeś, jak należało, choć szkoda że cię straciliśmy. Bo, jak mniemam, zechcesz teraz być awiatorem — powiedział Croft tonem, z którego jednoznacznie wynikało, że sobie tego nie życzy. — Niestety, nie mamy tutaj jednostki Korpusu, nawet kurier odwiedza nas tylko raz w tygodniu. Sądzę, że będziesz musiał go zabrać na Gibraltar.
— Tak, sir, choć z podróżą trzeba poczekać, aż smok urośnie. Teraz może utrzymać się w powietrzu przez jakąś godzinę, więc nie chcę jeszcze ryzykować dłuższego przelotu — oznajmił stanowczo Laurence. — Pozostaje kwestia jego wyżywienia. Do tej pory wspomagaliśmy się złowionymi rybami, ale oczywiście tutaj on nie może polować.
— No cóż, Laurence, to już nie jest sprawa marynarki wojennej — rzekł Croft, zaskakując Laurence’a tak zdawkową odpowiedzią, lecz zaraz jakby się zreflektował i zrozumiał powagę sytuacji, bo dodał: — Niemniej porozmawiam z gubernatorem. Z pewnością coś wymyślimy. Teraz musimy pomyśleć o Reliancie i oczywiście Amitie.
— Chciałbym zauważyć, że od chwili założenia uprzęży smokowi Reliantem dowodzi pan Riley, który wykonuje swoje obowiązki wyjątkowo dobrze i przeprowadził okręt przez dwudniowy sztorm — rzekł Laurence. — Walczył też dzielnie i przyczynił się do zdobycia pryzu.
— Ach, nie wątpię — odparł Croft, kreśląc palcem kółko. — Kogo ma pan na pokładzie Amitie?
— Pierwszego oficera, Gibbsa — odpowiedział Laurence.
— Oczywiście — rzekł Croft. — No cóż, Laurence, rozumie pan, że nie można mieć wszystkiego, więc nie da się awansować w ten sposób pierwszego i drugiego oficera. W końcu nie mamy aż tylu dobrych fregat.
Laurence z trudem się opanował; admirał najwyraźniej szukał wymówki, by załatwić intratne stanowisko któremuś ze swoich ulubieńców.
— Sir — rzucił chłodno — nie jestem pewien, czy pana rozumiem. Nie sugeruje pan chyba, że założyłem smokowi uprząż tylko po to, aby zwolnić stanowisko kapitana. Zapewniam, że kierowałem się jedynie pragnieniem zdobycia dla Anglii cennego smoka, i mam nadzieję, że tak to potraktują Ich Lordowskie Mości.
Wystarczająco dobitnie wspomniał o swoim poświęceniu, może nawet aż za bardzo, nie stawiając jednak na szali losu Rileya. Jego słowa wywarły wrażenie; Croft wydal się zaskoczony jego uwagą i wspomnieniem o Admiralicji, zaczął chrząkać i mruczeć, po czym odprawił ich, nie podejmując żadnej decyzji co do odebrania Rileyowi dowództwa.
— Sir, jestem panu ogromnie zobowiązany — rzekł Riley w drodze powrotnej na okręt. — Mam nadzieję, że nie narobił pan sobie kłopotów, naciskając w tej sprawie. On chyba ma duże wpływy.
W tym momencie Laurence mógł poczuć jedynie ulgę, ponieważ doszli właśnie do ich doku i zobaczył, że Temeraire wciąż siedzi na rufie okrętu; chociaż teraz pokład bardziej przypominał rzeźnię, a normalnie czarny pysk smoka był czerwony od krwi. Po gapiach nie było śladu.
— Jeśli z całej tej sprawy wynikło coś dobrego, Tom, to chyba to, że nie muszę już się przejmować, czy ktoś ma wpływy czy nie, bo niewiele to znaczy dla awiatora — odpowiedział. — Nie przejmuj się mną. Możemy się trochę pospieszyć? On chyba skończył jeść.
Latanie jeszcze bardziej go uspokoiło, bo nie sposób było się złościć, kiedy się miało pod sobą całą Maderę i czuło wiatr we włosach. Temeraire z podnieceniem wskazywał różne nowe ciekawostki, zwierzęta, domy, powozy, drzewa, skały, wszystko, co zwróciło jego uwagę. Niedawno nauczył się latać z głową odwróconą częściowo do tyłu, tak że mógł rozmawiać z Laurence’em podczas lotu. Po pewnym czasie, za obopólną zgodą, wylądował na pustej drodze, która biegła skrajem głębokiej doliny. Temeraire obserwował zafascynowany wal gęstych chmur, które płynęły przedziwnie nisko, zsuwając się po południowych zielonych zboczach.
Laurence zszedł na ziemię; jeszcze nie całkiem przywykł do latania, dlatego chętnie rozprostował nogi po spędzeniu godziny w powietrzu. Pospacerował trochę, delektując się widokami, i pomyślał, że następnym razem zabierze ze sobą jakiś prowiant, bo teraz miał ochotę przegryźć kanapkę i wypić kieliszek wina.
— Zjadłbym jeszcze takie jagnię — powiedział Temeraire, jakby czytał w jego myślach. — Były bardzo dobre. Mogę zjeść któreś z tamtych? Te chyba są jeszcze większe.
Na przeciwległym zboczu doliny pasło się całkiem duże stado owiec, których białe grzbiety odcinały się wyraźnie od zielonego stoku.
— Nie, Temeraire. To są dorosłe owce — rzekł Laurence. — Baranina nie jest już tak smaczna, a poza tym te owce są czyjąś własnością, więc nie możemy ich tak po prostu porwać. Ale może da się załatwić z pasterzem, żeby przeznaczył jedną dla ciebie, gdybyś chciał wrócić tu jutro.
— To bardzo dziwne, że w oceanie jest pełno zwierząt, które można zjeść w każdej chwili, a na lądzie o wszystko trzeba prosić — rzucił Temeraire rozczarowany. — To nie jest w porządku. Przecież on sam ich teraz nie je, a ja jestem głodny.
— Jak tak dalej pójdzie, to aresztują mnie za podsuwanie buntowniczych myśli smokowi — powiedział rozbawiony Laurence. — Rozsiewasz bardzo wywrotowe idee. Pomyśl tylko, być może właścicielem tych owiec jest ten sam człowiek, którego poprosimy wieczorem o smakowite jagnię dla ciebie na kolację. Jeśli zaczniemy kraść mu owce, nie będzie mógł tego zrobić.
— Zjadłbym chętnie jagnię teraz — mruknął Temeraire, lecz nie rzucił się na żadną z owiec, tylko powrócił do kontemplacji chmur. — Czy możemy polecieć do tych chmur? Chciałbym zobaczyć, jak to się dzieje, że się tak poruszają.
Laurence spojrzał z powątpiewaniem na zakryte chmurami zbocze, ale zaraz pomyślał, że nie powinien bez potrzeby udzielać odpowiedzi odmownej; tak często musiał zakazywać mu robienia różnych rzeczy.
— Możemy spróbować, jeśli chcesz — powiedział — chociaż wydaje się to trochę ryzykowne, bo łatwo moglibyśmy znaleźć się od zawietrznej i wpaść na stok.
— Och, w takim razie wyląduję pod nimi i wejdziemy na górę — odparł Temeraire i przywarł do ziemi, wyciągając nisko szyję, żeby Laurence mógł się wspiąć na jego grzbiet. — Tak będzie jeszcze ciekawiej.
Laurence poczuł się trochę dziwnie, spacerując w towarzystwie smoka, a jeszcze dziwniej, kiedy go wyprzedził; wprawdzie jeden krok Temeraire’a wystarczał za dziesięć jego własnych, lecz smok stawiał kolejne kroki bardzo wolno, gdyż wciąż spoglądał w tył i w przód, by zobaczyć, jak gruba warstwa chmur przykrywa zbocze. Wreszcie Laurence ruszył zdecydowanie do przodu i usiadł na ziemi, by poczekać na smoka. Pomimo mgły nie było mu zimno, ponieważ miał na sobie ciepłe ubranie, a także płaszcz nieprzemakalny, który zawsze wkładał przed lotem.
Temeraire posuwał się wolno w górę zbocza i co jakiś czas przerywał kontemplację chmur, by przyjrzeć się jakiemuś kwiatkowi albo kamykowi. Laurence ze zdziwieniem zobaczył, jak w pewnym momencie smok zatrzymał się i wygrzebał z ziemi niewielki kamień, który z podnieceniem doturlał na górę, trącając go pazurem, ponieważ kamień był zbyt mały, by go chwycić w łapy.
Laurence podniósł kamień, niemal tak wielki jak jego pięść, i zobaczył, że jest to dość osobliwy piryt połączony z kwarcem i zwykłą skałą.
— Jak go wypatrzyłeś? — zapytał zaintrygowany, obracając kamień w dłoni i oczyszczając go z ziemi.
— Wystawał trochę z ziemi i błyszczał — wyjaśnił Temeraire. — Czy to złoto? Podoba mi się.
— Nie, to tylko piryt, ale bardzo ładny, prawda? Zdaje się, że należysz do tych stworzeń, które lubią gromadzić różne rzeczy — powiedział Laurence, spoglądając z czułością na Temeraire’a; wiedział, że wiele smoków z natury fascynuje się klejnotami i metalami szlachetnymi. — Obawiam się, że nie jestem dla ciebie wystarczająco bogatym partnerem. Nie będę mógł dać ci stosu złota, na którym byś mógł spać.
— Wolę ciebie od stosu złota, nawet gdyby spało się na nim bardzo wygodnie — odparł Temeraire. — Pokład mi wystarczy.
Powiedział to dość zdawkowym tonem, bynajmniej nie tak, jakby miał to być komplement, i zaraz powrócił do oglądania chmur. Laurence wpatrywał się w niego zaskoczony, ale i ogromnie zadowolony. Nigdy wcześniej nie doznał podobnego uczucia; wyobrażał sobie, że tak mógłby się poczuć tylko w sytuacji, gdyby za czasów jego dowództwa oświadczył, że cieszy się, iż Laurence jest kapitanem: uznanie i sympatia, pochodzące z najbardziej cenionego przez niego źródła, napełniły go pragnieniem udowodnienia, że jest wart tej pochwały.
— Niestety, nie potrafię panu pomóc, sir — rzekł staruszek i drapiąc się za uchem, wyprostował się nad grubą księgą. — Mam tu tuzin woluminów o smoczych rasach i w żadnej nie znalazłem nic na jego temat. Może zmieni ubarwienie, kiedy dorośnie?
Laurence zmarszczył brwi; od przybycia na Maderę przed tygodniem odwiedził już trzeciego naturalistę, lecz żaden z nich nie potrafił mu pomóc w określeniu rasy Temeraire’a.
— Ale — ciągnął księgarz — jest nadzieja. Sir Edward Howe, członek Towarzystwa Królewskiego, przyjechał do wód na naszą wyspę. Odwiedził mój sklep w zeszłym tygodniu. Mieszka, zdaje się, w Porto Moniz, w północno-zachodniej części wyspy, i z pewnością będzie potrafił określić rasę pańskiego smoka. Jest autorem kilku monografii na temat rzadkich ras obu Ameryk i Orientu.
— Bardzo dziękuję za tę wiadomość. Ogromnie mnie to ucieszyło — powiedział rozpogodzony Laurence. Nazwisko Howe’a nie było mu obce, nawet spotkał tego człowieka raz czy dwa w Londynie, więc nie będzie musiał się specjalnie przedstawiać.
Opuścił sklep w pogodnym nastroju, wyposażony w dobrą mapę wyspy i książkę o minerałach dla Temeraire’a. Dzień był wyjątkowo pogodny, a smok wygrzewał się w słońcu po sutym posiłku, wyciągnięty na polu, które przeznaczono dla niego.
Gubernator okazał się bardziej szczodry niż admirał Croft, być może ze względu na obawy mieszkańców zaniepokojonych obecnością głodnego smoka w porcie, sięgnął do publicznej kiesy i sfinansował dostawy bydła i owiec dla Temeraire’a. Temeraire wcale się nie przejął zmianą diety i dalej rósł; teraz już by się nie zmieścił na rufie okrętu, co więcej, zanosiło się, że niebawem będzie dłuższy niż Reliant. Laurence wynajął wiejski domek przy polu za bardzo skromną opłatą, jako że właściciel wyraził nagłą chęć tymczasowej przeprowadzki, tak więc obaj dobrze się mieli.
W wolnych chwilach żałował, że musiał porzucić życie na okręcie, lecz opieka nad Temeraire’em zajmowała mu większość czasu, a na obiad zawsze mógł pójść do miasta. Często spotykał się z Rileyem, innymi oficerami lub znajomymi z miasta, których poznał w czasie służby, tak więc rzadko spędzał wieczór samotnie. Noce też były przyjemne, choć z powodu odległości musiał wracać do domku dość wcześnie. Wśród lokalnych mieszkańców wypatrzył Fernao, milczącego mężczyznę o poważnej twarzy, który nie przestraszył się smoka i przygotowywał znośne śniadania i kolacje.
Temeraire przeważnie przesypiał upalne dni podczas jego pobytu w mieście i budził się po zachodzie słońca. Po kolacji Laurence zwykle siadywał przed domem i czytał smokowi przy świetle latarni. Wcześniej czytanie nie należało do jego ulubionych rozrywek, lecz upodobanie Temeraire’a do książek okazało się zaraźliwe i Laurence z zadowoleniem pomyślał, że smok najprawdopodobniej będzie zachwycony nową książką, która traktowała o drogich kamieniach i ich wydobyciu, chociaż jego samego ten temat zupełnie nie interesował. Nie takie życie sobie wymarzył, ale przynajmniej na razie nie ucierpiał materialnie wskutek zmiany statusu, a Temeraire stawał się nadspodziewanie dobrym kompanem.
Laurence zatrzymał się w kawiarni i napisał krótki list do sir Edwarda, w którym podał swój adres, wyjaśnił pokrótce okoliczności i poprosił o spotkanie. Wysłał list na Porto Moniz przez posłańca, którego poprosił o pośpiech, wręczając mu dodatkowe pół korony. Oczywiście o wiele szybciej byłoby po prostu polecieć na drugi koniec wyspy, lecz uznał, że nie można tak znienacka lądować na smoku przed czyimś domem. Miał czas, ponieważ odpowiedź z Gibraltaru z instrukcjami dotyczącymi służby powinna nadejść najwcześniej za tydzień.
Jednak następnego dnia miał przybyć kurier, co mu przypomniało o niedopełnionym obowiązku: nie napisał jeszcze do ojca. Nie mógł pozwolić, żeby jego rodzice dowiedzieli się o zmianach w jego życiu od osób trzecich albo z notatki w „Gazette”, która z pewnością zostanie zamieszczona, tak więc z niechęcią usadowił się z dzbankiem świeżej kawy pod ręką i zabrał się do pisania listu.
Nie bardzo wiedział, jak to wyrazić. Lord Allendale nie należał do czułych rodziców, za to przywiązywał dużą wagę do etykiety. W jego mniemaniu armia i Marynarka stanowiły wątpliwy substytut kariery kościelnej dla zubożałego młodszego syna; służba w Korpusie była dla niego równie podła jak zawód kupca, więc na pewno jej nie poprze ani nie zaakceptuje. Laurence zdawał sobie sprawę, że ma odmienne zdanie na temat obowiązku; ojciec bez wątpienia by mu powiedział, że przez wzgląd na nazwisko powinien był się trzymać z daleka od smoka i dać sobie spokój z jakimś błędnym pojęciem służby.
Ale bardziej obawiał się reakcji matki, ponieważ ona bardzo go kochała i zmartwi się z uwagi na jego dobro. Ponadto przyjaźniła się z lady Galman, więc wszystko, co umieści w liście, dotrze też do Edith. Nie potrafił jednak napisać listu w taki sposób, by uspokoić oboje rodziców, nie prowokując ojca, tak więc ograniczył się do drętwej, oficjalnej notatki, w której przedstawił suche fakty bez upiększeń, unikając jakichkolwiek narzekań. Wiedział, że nic lepszego nie wymyśli, a mimo to zapieczętował list z niezadowoleniem, zanim zaniósł go posłańcowi.
Uporawszy się z tym trudnym zadaniem, skierował kroki z powrotem do hotelu, w którym wcześniej wynajął pokój, bo zamierzał podjąć kolacją Rileya, Gibbsa i innych znajomych w podzięce za ich gościnę na okręcie. Dochodziła dopiero druga i sklepy były wciąż otwarte; oglądał wystawy, by przestać myśleć o tym, jak na nowiny zareaguje jego rodzina i najbliżsi przyjaciele, i w pewnym momencie zatrzymał się przed niedużym lombardem.
Złoty łańcuch był absurdalnie ciężki, nie nadający się dla kobiety, i zbyt krzykliwy dla mężczyzny: na jego grubych, kwadratowych ogniwach wisiały na przemian płaskie tarcze i małe perłowe kulki. Laurence podejrzewał, że łańcuch musi być drogi choćby ze względu na sam metal i perły, a już na pewno żądano za niego więcej, niż powinien wydać, skoro teraz, straciwszy perspektywy na pryzowe, musi być oszczędny. Mimo to wszedł do sklepu; naszyjnik rzeczywiście był za drogi.
— W takim razie, sir, może ten będzie dobry? — zaproponował właściciel lombardu, pokazując mu inny łańcuch, bardzo podobny do pierwszego, lecz bez tarcz i o trochę cieńszych ogniwach. Również był drogi, kosztował prawie połowę tego co poprzedni, ale Laurence go kupił i zaraz potem poczuł się trochę głupio.
Wieczorem podarował łańcuch Temeraire’owi i zdziwił się trochę, widząc, jak bardzo smok się ucieszył. Temeraire chwycił w łapy prezent i już się z nim nie rozstawał; oglądał go w blasku świecy, podziwiając, jak złoto i perły lśnią w świetle, kiedy Laurence czytał mu książkę. Zasnął z łańcuchem owiniętym wokół pazurów, a następnego dnia, zanim zaczęli latać, poprosił Laurence’a, aby przymocował go do uprzęży.
Po tak zadziwiającym zachowaniu smoka Laurence tym bardziej ucieszył się z entuzjastycznego zaproszenia sir Edwarda, które czekało na nich, kiedy wrócili z porannego lotu. Fernao przyniósł im wiadomość na pole, gdy tylko wylądowali, a Laurence odczytał jej treść na głos: dżentelmen przyjmie ich w najbardziej dogodnym dla nich czasie, a można go znaleźć na plaży w pobliżu basenów.
— Nie jestem zmęczony — rzekł Temeraire, który pragnął się dowiedzieć czegoś o swoim pochodzeniu równie mocno jak Laurence. — Możemy tam polecieć od razu, jeśli chcesz.
Temeraire rzeczywiście był coraz bardziej wytrzymały. Laurence uznał, że w razie potrzeby mogą zrobić odpoczynek, i zaraz wspiął się z powrotem na grzbiet smoka, nawet się nie Przebrawszy. Temeraire zagarniał powietrze obszernymi ruchami skrzydeł, wkładając w to wiele wysiłku, tak że wyspa przesuwała się szybko pod nimi, a Laurence przywarł do jego szyi, mrużąc oczy przed wiatrem.
Po niecałej godzinie zaczęli opadać spiralnie w dół, strasząc plażowiczów i sprzedawców, aż wreszcie opadli na skalisty brzeg. W pierwszej chwili Laurence nieco się przestraszył, lecz zaraz potem pomyślał, że jeśli tamci są na tyle głupi, by wyobrażać sobie, że zaprzężony smok może wyrządzić im krzywdę, to już nie jego wina, więc tylko poklepał Temeraire’a po szyi, rozwiązał rzemienie i zsunął się na ziemię.
— Zostań tu, a ja poszukam sir Edwarda — powiedział.
— Dobrze — odparł Temeraire z roztargnieniem, bo już uporczywie przyglądał się głębokim skalistym przybrzeżnym basenom, otoczonym dziwnymi skałami i wypełnionym krystalicznie czystą wodą.
Nietrudno było znaleźć sir Edwarda, ponieważ ten, zauważywszy pierzchający tłum, sam ruszył w ich stronę i pozostał jedyną osobą w polu widzenia, kiedy Laurence uszedł jakieś ćwierć mili. Zaczęli od uścisku dłoni i wymiany uprzejmości, choć obaj pragnęli jak najszybciej przejść do rzeczy, dlatego gdy Laurence zaproponował, aby wrócili do Temeraire’a, sir Edward przystał na to z ochotą.
— Niezwykłe i czarujące imię — powiedział, nieświadomie odbierając Laurence’owi animusz. — Przeważnie smokom nadaje się łacińskie imiona, bardzo ekstrawaganckie, ale w końcu większość awiatorów bierze do ręki uprząż w młodym wieku i ma skłonność do przesady. To trochę absurdalne, że dwutonowy Winchester może nosić imię Imperatorius. Ale, Laurence, w jaki sposób nauczył go pan pływać?
Laurence obrócił się i spojrzał ze zdumieniem na smoka. Pod jego nieobecność Temeraire wszedł do jednego z basenów i teraz unosił się na wodzie.
— Na Boga, pierwszy raz widzę, żeby to robił — odparł. — Jak się dzieje, że nie tonie? Temeraire! Wychodź z wody — zawołał nieco zaniepokojony.
Sir Edward przyglądał się z ciekawością, jak Temeraire podpływa do nich i wychodzi na brzeg.
— Niezwykłe. Wewnętrzne pęcherze płucne, które pozwalają im latać, utrzymują je też, jak sądzę, na powierzchni wody, a ponieważ ten osobnik wykluł się na morzu, nie boi się tego żywiołu.
Wzmianka o pęcherzach płucnych stanowiła nową informację dla Laurence’a, który jednak powstrzymał się od dalszych pytań, widząc nadchodzącego smoka.
— Temeraire, to jest sir Edward Howe — powiedział Laurence.
— Witam — odparł Temeraire, spoglądając w dół z takim samym zainteresowaniem, z jakim obserwował go uczony. — Miło mi pana poznać. Czy może mi pan powiedzieć, do jakiej rasy należę?
Sir Edward ani trochę się nie speszył tym bezpośrednim pytaniem i skłonił się.
— Mam nadzieję, że będę w stanie udzielić ci informacji. Czy byłbyś tak dobry i odsunął się na pewną odległość, może do tego drzewa, które tam widzisz, i rozłożył skrzydła, byśmy mogli lepiej ocenić twoją budowę?
Temeraire oddalił się, a sir Edward obserwował jego ruchy.
— Hm, bardzo dziwne, nietypowe, szczególnie to, w jaki sposób unosi ogon. Laurence, mówi pan, że jajo znaleziono w Brazylii?
— Niestety, nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością — odparł Laurence, przyglądając się ogonowi Temeraire’a. Nie dostrzegł w nim niczego niezwykłego, ale w końcu nie miał żadnego porównania. Temeraire unosił ogon nad ziemią, kołysząc nim lekko podczas marszu. — Przejęliśmy go z francuskiego pryzu, który musiał płynąć z Rio, bo na to wskazywały oznaczenia na beczułkach z wodą, ale nic więcej nie potrafię powiedzieć. W chwili zdobycia okrętu Francuzi wyrzucili dziennik okrętowy, a kapitan oczywiście nie chciał wyjaśnić, skąd pochodzi jajo. Ale sądzę, że nie wchodzi w grę jakieś dalsze miejsce, ze względu na długość kursu.
— Och, to akurat nie jest takie pewne — odparł sir Edward. — Niektóre podgatunki dojrzewają w jaju nawet do dziesięciu lat, a dwadzieścia miesięcy to przeciętny okres. Dobry Boże.
Temeraire właśnie rozłożył skrzydła, wciąż ociekające wodą.
— Tak? — zapytał Laurence z nadzieją w głosie.
— Laurence, mój Boże, te skrzydła — zawołał sir Edward i popędził brzegiem do Temeraire’a.
Laurence zamrugał i pobiegł za nim, ale dogonił go dopiero przy smoku. Sir Edward dotykał jednego z sześciu palców, które dzieliły skrzydło na części, i przyglądał mu się z ogromnym zainteresowaniem. Temeraire stał spokojnie, spoglądając do tyłu, i najwyraźniej nie miał nic przeciwko takiemu badaniu.
— Czy zatem rozpoznaje go pan? — zapytał ostrożnie Laurence. Sir Edward był dość przejęty.
— Czy rozpoznaję? Nie w tym sensie, że widziałem już podobny okaz wcześniej, bo w całej Europie żyją może trzy osoby, które oglądały podobnego smoka, lecz to jedno spotkanie dało mi dość materiału na wykład w Towarzystwie Królewskim — odpowiedział sir Edward. — Te skrzydła mówią same za siebie, a także liczba szponów: to Cesarski z Chin, choć nie potrafię określić z której linii. Och, Laurence, co za skarb!
Laurence wpatrywał się zdumiony w skrzydła smoka; nie przyszło mu do głowy, że ich budowa, przypominająca wachlarz, jest niezwykła, podobnie jak pięć szponów, którymi były zakończone łapy Temeraire’a.
— Cesarski? — powiedział i uśmiechnął się niepewnie. Przez chwilę myślał, że może sir Edward żartuje sobie z niego. Chińczycy hodowali smoki tysiące lat przed tym, zanim Rzymianie udomowili dzikie rasy w Europie, i pilnie strzegli swoich osiągnięć, rzadko kiedy pozwalając nawet dorosłym osobnikom pomniejszych ras na opuszczanie granic kraju. Niedorzeczny wydawał się pomysł, by Francuzi wieźli przez Atlantyk jajo Cesarskiego na pokładzie trzydziestosześciodziałowej fregaty.
— Czy to dobra rasa? — zapytał Temeraire. — Czy będę potrafił zionąć ogniem?
— Mój drogi smoku, jesteś przedstawicielem najlepszej z możliwych ras, a cenniejsi i rzadsi są tylko Niebiańscy. Gdybyś był jednym z nich, to Chińczycy pewnie rozpętaliby wojnę, dowiedziawszy się, że cię zaprzęgliśmy, więc należy się cieszyć, że tak nie jest — rzekł sir Edward. — A co do ziania ogniem, to choć nie mogę tego całkiem wykluczyć, wydaje mi się to mało prawdopodobne. Hodując smoki, Chińczycy skupiają się przede wszystkim na ich inteligencji i wdzięku; tak bardzo dominują w powietrzu, że nie muszą się już troszczyć o wprowadzanie takich agresywnych cech w poszczególnych liniach. Pośród ras orientalnych można by się ich raczej spodziewać u smoków japońskich.
— Aha — mruknął Temeraire nieco zasmucony.
— Temeraire, daj spokój, to najbardziej fantastyczne wieści, jakich można by się spodziewać — rzekł Laurence przekonany wreszcie, że to nie żart. Mimo to nie potrafił powstrzymać kolejnego pytania: — Sir, czy jest pan pewien?
— Och, tak — powiedział sir Edward, ponownie przypatrując się skrzydłu. — Proszę tylko spojrzeć na tę delikatną błonę, jednolitość umaszczenia na całym ciele i harmonię barwy oczu i plam na skórze. Od razu powinienem był zauważyć, że należy do chińskiej rasy, bo przecież nie może być dzikim okazem, a żaden europejski czy inkaski hodowca nie potrafiłby osiągnąć takiego efektu. To by też tłumaczyło, dlaczego potrafi pływać: o ile dobrze pamiętam, chińskie smoki często gustują w wodzie.
— Cesarski — mruknął Laurence, gładząc ze zdumieniem bok Temeraire’a. — Niewiarygodne. Powinni byli wysłać go pod eskortą połowy floty albo też posłać do niego opiekuna.
— Może nie wiedzieli, co mają — powiedział sir Edward. — Trudno jest rozpoznać chińską rasę po wyglądzie samego jaja, bo jego jedyną charakterystyczną cechą jest faktura podobna do najlepszej porcelany. A skoro już o tym mówimy, to pewnie nie ma pan okruchów skorupy? — zapytał z nadzieją w głosie.
— Nie, ale być może zachowali je marynarze — odparł Laurence. — Chętnie popytam. Jestem panu ogromnie wdzięczny.
— Ależ nie ma o czym mówić. To ja powinienem podziękować. Pomyśleć tylko, że miałem okazję zobaczyć Cesarskiego — i z nim porozmawiać! — Skłonił głowę przed Temeraire’em. — Być może jestem jedynym Anglikiem, którego spotkał ten zaszczyt, choć hrabia de la Perouse napisał w swoich dziennikach, że rozmawiał z takim smokiem w Korei, na dworze tamtejszego króla.
— Chętnie o tym przeczytam — rzekł Temeraire. — Laurence, zdobędziesz dla mnie egzemplarz tych dzienników?
— Na pewno spróbuję — odparł Laurence. — Byłbym też wdzięczny, sir, gdyby polecił mi pan inne lektury. Pragnąłbym poznać zwyczaje i zachowanie tej rasy.
— No cóż, obawiam się, że nie ma zbyt wielu cennych źródeł. Ale pan niedługo będzie wiedział na ten temat więcej niż najlepsi europejscy eksperci — powiedział sir Edward. — Oczywiście dostarczę panu listę książek, sam też posiadam teksty, które chętnie panu pożyczę, między innymi dzienniki de la Perouse’a. Jeśli Temeraire zechciałby tutaj zaczekać, moglibyśmy udać się po nie do mojego hotelu już teraz. Obawiam się, że jego obecność w wiosce nie byłaby pożądana.
— Oczywiście, że poczekam. Pójdę jeszcze popływać — rzekł Temeraire.
Wypiwszy herbatę w towarzystwie sir Edwarda i zabrawszy od niego kilka książek, Laurence znalazł pasterza gotowego przyjąć jego pieniądze, tak więc mógł nakarmić Temeraire’a, zanim wyruszyli w drogę powrotną. Jednakże sam musiał zaciągnąć na plażę owcę, która wyrywała się wściekle i beczała żałośnie jeszcze na długo przed zbliżeniem się do smoka. W końcu Laurence zarzucił ją sobie na plecy, a przestraszone zwierzę w akcie zemsty wypróżniło się na niego, zanim zrzucił je przed głodnym Temeraire’em.
Podczas gdy smok się pożywiał, on rozebrał się do naga i w miarę możliwości oczyścił ubranie w wodzie, a potem rozłożył mokre rzeczy na ciepłych skałach i obaj skoczyli do wody. Laurence nie był najlepszym pływakiem, ale uczepiony Temeraire’a odważył się zapuścić na głębszą wodę, gdzie smok mógł swobodnie pływać. Pogodny nastrój Temeraire’a był zaraźliwy i wkrótce także Laurence poddał się wesołości, zaczął ochlapywać wodą smoka i nurkować pod nim.
Woda była przyjemnie ciepła i w wielu miejscach wystawały z niej skały na tyle duże, by mogli wdrapać się na nie i odpocząć, często razem na jednej wysepce. Minęło kilka godzin i słońce zachodziło szybko, kiedy wreszcie wyprowadził Temeraire’a na brzeg. Był nieco zakłopotany, choć zadowolony z tego, że inni plażowicze oddalili się na bezpieczną odległość, bo z pewnością by się zawstydził, gdyby inni zobaczyli, że dokazuje w wodzie niczym chłopiec.
Słońce grzało im przyjemnie plecy, kiedy lecieli z powrotem nad wyspą do Funchalu, ogromnie zadowoleni, z cennymi książkami zawiniętymi w nieprzemakalny materiał i przywiązanymi do uprzęży.
— Poczytam ci wieczorem dzienniki — powiedział Laurence, W tej samej chwili gdzieś przed nimi rozległ się głośny dźwięk podobny do sygnału trąbki.
Zaskoczony Temeraire zawisł w powietrzu, a potem odpowiedział rykiem, trochę niepewnie, i pomknął przed siebie. Laurence dostrzegł źródło dźwięku; był to bladoszary smok z białymi plamami na brzuchu i białymi prążkami na skrzydłach, lecący wysoko nad nimi i niemal niewidoczny na tle chmur.
Obcy smok szybko opadł i leciał równolegle z nimi. Był mniejszy niż Temeraire, który przecież jeszcze rósł, za to potrafił szybować na jednym uderzeniu skrzydeł o wiele dłużej. Dosiadał go jeździec w ubraniu z szarej skóry, dopasowanej do umaszczenia smoka, z ciężkim kapturem. Mężczyzna rozpiął kilka sprzączek i zsunął kaptur na plecy.
— Kapitan James na Volatilusie, służba kurierska — oznajmił, przyglądając się Laurence’owi z wyraźnym zaciekawieniem.
Laurence zawahał się, bo choć domyślał się, że należało odpowiedzieć, to nie miał pewności, jak ma siebie określić, jako że oficjalnie nie został jeszcze zwolniony ze służby w marynarce ani też wcielony do Korpusu.
— Kapitan Laurence z Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości — przedstawił się w końcu. — Na Temerairze. Chwilowo bez przydziału. Udaje się pan do Funchalu?
— Marynarki Wojennej…? Tak, i sądzę, że pan też powinien to zrobić, po tym, co usłyszałem — odparł James. Miał pogodną pociągłą twarz, która jednak się zachmurzyła, gdy usłyszał odpowiedź Laurence’a. — Jaki jest wiek tego smoka i skąd go pan ma?
— Wyklułem się trzy tygodnie i pięć dni temu, a Laurence zdobył mnie w bitwie — oświadczył Temeraire, zanim Laurence zdążył cokolwiek powiedzieć. — A ty jak poznałeś Jamesa? — zwrócił się do smoka.
Volatilus zamrugał ogromnymi mlecznoniebieskimi oczami i odparł radośnie:
— Wyklułem się! Z jaja!
— Och? — westchnął Temeraire niepewnie i spojrzał ze zdziwieniem na Laurence’a.
Laurence potrząsnął szybko głową, nakazując mu milczenie.
— Sir, jeśli ma pan jeszcze jakieś pytania, chętnie odpowiem na nie na ziemi — powiedział chłodno do Jamesa; w głosie tamtego pobrzmiewał apodyktyczny ton, który wcale mu się nie spodobał. — Obaj z Temeraire’em kwaterujemy na peryferiach miasta. Będziecie nam towarzyszyć czy też mamy polecieć za wami na wasze lądowisko?
James, który wciąż wpatrywał się zaskoczony w Temeraire’a, odpowiedział nieco cieplejszym tonem:
— Och, polećmy do was, bo gdy tylko wyląduję oficjalnie, natychmiast obiegną mnie ludzie, którzy czekają na wysłanie swoich przesyłek, i nie będziemy mogli porozmawiać.
— Dobrze, nasze pole znajduje się na południowy zachód od miasta — powiedział Laurence. — Poprowadź, proszę, Temeraire.
Szary smok z łatwością nadążał za nimi, chociaż Laurence podejrzewał, że Temeraire dyskretnie próbował zostawić go z tyłu. Jednak nie było wątpliwości co do tego, że specjalnością Volatilusa jest prędkość. Angielscy hodowcy, którzy mieli do dyspozycji ograniczoną liczbę osobników, potrafili osiągnąć bardzo specyficzne wyniki, lecz w przypadku tego osobnika z pewnością nie była to inteligencja.
Wylądowali razem, witani rykiem zaniepokojonego bydła Przeznaczonego na kolację dla Temeraire’a.
— Temeraire, bądź dla niego miły — rzucił cicho Laurence. — Niektóre smoki nie grzeszą bystrością umysłu, podobnie jak niektórzy ludzie. Pamiętasz Billa Swallowa z Relianta?
— Och, tak — odpowiedział Temeraire, równie cicho. — Rozumiem, co masz na myśli. Będę ostrożny. Myślisz, że miałby ochotę na jedną z moich krów?
— Czy twój smok zjadłby coś? — zapytał Laurence Jamesa, kiedy obaj znaleźli się na ziemi. — Temeraire jadł już po południu, więc może poczęstować go krową.
— No cóż, to bardzo miło z waszej strony — odparł James wyraźnie zadowolony. — Z pewnością miałby na to ochotę, prawda, ty nienażarta bestio? — dodał czułym tonem i poklepał Volatilusa po szyi.
— Krowy! — powiedział Volatilus, gapiąc się na bydło.
— Chodź i posil się ze mną, możemy zjeść tam — powiedział Temeraire do mniejszego szarego smoka, po czym przysiadł na zadnich łapach i pochylił się nad ogrodzeniem wybiegu, by chwycić dwie krowy. Położył je w miejscu porośniętym czystą, niewydeptaną trawą i skinął na Volatilusa, który natychmiast do niego przytruchtał.
— Okazujecie niespotykaną wspaniałomyślność — powiedział James do Laurence’a, kiedy ten prowadził go do swojego domku. — Nigdy dotąd nie widziałem, żeby któryś z tych większych chciał się podzielić jedzeniem. Co to za rasa?
— Nie jestem ekspertem, a smok dostał się w nasze ręce bez podanego pochodzenia, lecz sir Edward Howe dopiero co go oglądał i uznał, że należy do Cesarskich — wyjaśnił Laurence, nieco zakłopotany. Nie chciał, by wyglądało, że się popisuje, ale przecież była to prawda i nie mógł inaczej mówić o tym ludziom.
James potknął się z wrażenia o próg i omal nie wpadł na Fernao.
— Czy ty… Boże, nie, ty nie żartujesz — powiedział już bardziej opanowany i oddał służącemu swój skórzany płaszcz. — Jak go znalazłeś i w jaki sposób udało ci się nałożyć mu uprząż?
Laurence nigdy by nie śmiał wypytywać swego gospodarza w tak bezpośredni sposób, lecz pominął milczeniem maniery Jamesa, uznając, że okoliczności pozwalają na pewną swobodę w zachowaniu.
— Chętnie ci opowiem — powiedział, prowadząc gościa do bawialni. — Szczerze mówiąc, liczę na twoją radę co do dalszego postępowania. Napijesz się herbaty?
— Tak, chociaż wolałbym kawę, jeśli masz — powiedział James, przysuwając sobie krzesło do kominka. Rozsiadł się na nim wygodnie z nogą przerzuconą przez poręcz. — Piekielnie dobrze jest móc usiąść na chwilę; byliśmy w powietrzu przez siedem godzin.
— Siedem godzin? To pewnie jesteś wykończony — rzucił ze zdumieniem Laurence. — Nie wiedziałem, że potrafią latać tak długo.
— Długo? Zaliczałem już czternastogodzinne loty — odparł James. — Ale z twoim smokiem bym tego nie próbował. Volly przy dobrej pogodzie potrafi szybować, uderzając skrzydłami raz na godzinę. — Ziewnął szeroko. — Mimo wszystko to nie takie proste, szczególnie przy prądach powietrznych nad oceanem.
Fernao przyniósł kawę i herbatę, a gdy ich obsłużył, Laurence opowiedział pokrótce, w jaki sposób zdobył Temeraire’a i jak nałożył mu uprząż, James zaś słuchał zdumiony, wypił pięć filiżanek kawy i zjadł dwa talerze kanapek.
— Widzisz więc, że czuję się trochę zagubiony. Admirał Croft przygotował wiadomość dla Korpusu na Gibraltarze z prośbą o instrukcje, którą, jak sądzę, ty zabierzesz, ale szczerze mówiąc, byłbym wdzięczny za jakąś wskazówkę co do tego, czego mogę się spodziewać.
— Obawiam się, że zwróciłeś się do niewłaściwej osoby — rzucił James pogodnym tonem, wlewając w siebie szóstą filiżankę kawy. — Nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobnym przypadkiem i nawet nie potrafię ci nic doradzić w kwestii szkolenia. Do służby kurierskiej zostałem odkomenderowany w wieku dwunastu lat, a gdy miałem czternaście, dosiadłem Volly’ego. Czeka cię niezła orka z twoją pięknością. Ale — dodał — oszczędzę ci czekania. Zajrzę na lądowisko, odbiorę pocztę i jeszcze dzisiejszego wieczoru wyruszę z wiadomością od twojego admirała. Nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś starszy złożył ci jutro wizytę jeszcze przed obiadem.
— Starszy…? — powtórzył Laurence, nieco zagubiony. James zachowywał się coraz swobodniej, w miarę jak pochłaniał coraz więcej kawy.
— Kapitan — wyjaśnił James. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zdejmując nogę z poręczy, a potem wstał i stanął na palcach, żeby się przeciągnąć. — Będzie z ciebie awiator; już prawie zapomniałem, że jeszcze nim nie jesteś.
— Dziękuję za komplement — rzekł Laurence, choć w głębi serca bardziej mu zależało na tym, żeby James nie zapomniał o jego sprawie. — Ale chyba nie będziesz leciał nocą?
— Oczywiście, że będę. Przy takiej pogodzie nie ma co się tu szwendać. Kawa postawiła mnie na nogi, a Volly po takiej wołowej uczcie mógłby polecieć do Chin i z powrotem — powiedział. — Poza tym na Gibraltarze mamy lepszą bazę. No to uciekam — rzucił, opuścił bawialnię, zabrał płaszcz i wyszedł na zewnątrz, pogwizdując. Laurence stał zaskoczony i dopiero po chwili ruszył za nim.
Volly natychmiast przybiegł do Jamesa w radosnych podskokach, paplając z przejęciem o krowach i „Temrerze”, bo tylko tak potrafił wymówić imię Temeraire’a. James poklepał go i wspiął się na jego grzbiet.
— Jeszcze raz dzięki. Na pewno się spotkamy, jeśli będziesz się szkolił na Gibraltarze — powiedział i machnął ręką na pożegnanie. Zatrzepotały szare skrzydła i niebawem jeździec i smok byli już tylko szybko kurczącym się punktem na ciemniejącym niebie.
— Bardzo się ucieszył z tej krowy — powiedział po chwili Temeraire, stojąc u boku Laurence’a i patrząc w dal.
Laurence roześmiał się, usłyszawszy tę nieśmiałą pochwałę, i podrapał delikatnie Temeraire’a po karku.
— Przykro mi, że twoje pierwsze spotkanie z innym smokiem nie wypadło zbyt pomyślnie — powiedział. — Ale obaj zabiorą na Gibraltar wiadomość od admirała Crofta, tak więc niebawem będziesz miał okazję poznać tęższe umysły.
James nie pomylił się w swoich przewidywaniach, tak więc kiedy Laurence wyruszył do miasta popołudniem następnego dnia, nad portem przesunął się ogromny cień. Spojrzawszy w górę, ujrzał ogromną rudozłotą bestię, która szybowała nad jego głową, zmierzając ku lądowisku wyznaczonemu na skraju miasta. Od razu skierował się ku HMS Commendable, spodziewając się stamtąd jakiejś wiadomości, i całkiem słusznie, bo w połowie drogi spotkał zdyszanego młodego midszypmena, który mu oznajmił, że ma się stawić u admirała Crofta.
W prywatnej kabinie Crofta czekało na niego dwóch awiatorów: kapitan Portland, wysoki, szczupły mężczyzna o surowych rysach i orlim nosie, który sam przypominał trochę smoka, i porucznik Dayes, ledwo dwudziestoletni młodzieniec z długim warkoczem spłowiałych rudych włosów, z którymi dobrze współgrały jasne brwi, i nieprzyjazną miną. Obaj byli wyniośli, co podobno mieli w zwyczaju wszyscy awiatorzy, i w przeciwieństwie do Jamesa najwyraźniej nie mieli ochoty zmieniać nastawienia do Laurence’a.
— No cóż, Laurence, szczęściarz z ciebie — zaczął Croft, gdy tylko Laurence przebrnął przez sztywną ceremonię prezentacji. — W końcu jednak wrócisz na Relianta.
Laurence natychmiast porzucił rozmyślania o awiatorach.
— Słucham? — zapytał.
Portland zerknął na Crofta z pogardą, sugerując, że uwaga o szczęściu była nietaktowna, jeśli nie obraźliwa.
— Bez wątpienia wyświadczył pan Korpusowi bardzo szczególną przysługę — powiedział zimno do Laurence’a — ale mam nadzieję, że nie będziemy musieli już dłużej pana trudzić. Porucznik Dayes zwolni pana z obowiązku.
Zdezorientowany Laurence popatrzył na Dayesa, który odpowiedział mu wojowniczym spojrzeniem.
— Sir — rzekł wolno, usiłując zebrać myśli — wydawało mi się, że nie zmienia się opiekuna smoka i że musi on być obecny przy jego wykluciu. Czyżbym się mylił?
— Rzeczywiście tak się dzieje w normalnych okolicznościach — odparł Portland. — Jednakże w ponad połowie przypadków utraty opiekuna, z powodu choroby lub ran, udaje się nam nakłonić smoka do zaakceptowania nowego awiatora. Spodziewam się, że obecny tu młodzieniec poradzi sobie z Temeraire’em — wypowiedział to imię przeciągle i z lekkim niesmakiem — a ten zgodzi się na zmianę.
— Rozumiem — odparł Laurence, bo tylko tyle zdołał z siebie wydusić. Trzy tygodnie temu ta wiadomość bardzo by go ucieszyła, lecz teraz wydała mu się dziwnie niewłaściwa.
— Oczywiście jesteśmy panu wdzięczni — ciągnął Portland, uznawszy być może, że powinien zdobyć się na trochę uprzejmości. — Lecz smok sprawi się o wiele lepiej w rękach wyszkolonego awiatora, ponadto jestem pewien, że Królewska Marynarka niechętnie poświęciłaby tak oddanego oficera.
— Jest pan bardzo uprzejmy, sir — odparł sztywno Laurence, skłaniając głowę. Komplement był wymuszony, ale reszta wypowiedzi zabrzmiała szczerze i sensownie. Z pewnością Temeraire spisze się lepiej w rękach wyszkolonego awiatora, który będzie nim należycie kierował, podobnie jak okręt powinien być dowodzony przez prawdziwego żeglarza. Temeraire dostał się pod jego opiekę zupełnie przypadkiem, tak więc teraz, kiedy poznał jego niezwykłą naturę, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że smok zasługuje na godnego siebie partnera. — To oczywiste, że wolicie kogoś wyszkolonego, jeśli to możliwe, cieszę się więc, jeśli mogłem jakoś pomóc. Czy od razu mam zaprowadzić pana Dayesa do Temeraire’a?
— Nie! — rzucił gwałtownie Dayes i zaraz urwał, zgromiony spojrzeniem Portlanda.
Kapitan odpowiedział bardziej uprzejmym tonem:
— Nie, dziękujemy, kapitanie. Wręcz przeciwnie, będziemy postępować tak, jakby opiekun smoka zmarł, zgodnie z przyjętymi procedurami, które mają doprowadzić do tego, żeby smok przyzwyczaił się do nowego opiekuna. Dlatego byłoby najlepiej, gdyby pan już więcej nie spotykał się ze smokiem.
To był cios. Laurence już chciał zaprotestować, lecz ostatecznie zacisnął tylko usta i skłonił głowę. Jeśli ma to pomóc, to wypełni swój obowiązek i będzie się trzymał z daleka.
Mimo to poczuł się bardzo nieprzyjemnie na myśl o tym, że już nigdy nie zobaczy Temeraire’a. Takie rozstanie bez miłego pożegnania przypominało dezercję. Opuszczał pokład Commendable’a przepełniony smutkiem i był w podłym nastroju do wieczora. Umówił się z Rileyem i Wellsem na kolację i kiedy wchodził do hotelowej sali, gdzie obaj już na niego czekali, z trudem zdobył się na uśmiech i powiedział:
— No cóż, panowie, wygląda na to, że jednak nie uda wam się mnie pozbyć.
Spojrzeli na niego zaskoczeni, lecz już niebawem gratulowali mu z entuzjazmem i wznosili toast za jego wolność.
— Nie słyszałem lepszych wieści od dwóch tygodni — rzekł Riley, wznosząc kieliszek. — Pańskie zdrowie, sir. — Jego słowa zabrzmiały szczerze, choć przecież miało go to kosztować awans więc bardzo to poruszyło Laurence’a. Świadomość, że ma przy sobie prawdziwych przyjaciół, nieco rozwiała jego smutek, zatem wzniósł kieliszek, będąc bliski swojego normalnego nastroju.
— Niemniej jednak dość dziwnie to załatwili — zauważył Wells trochę później, wysłuchawszy krótkiego sprawozdania Laurence’a ze spotkania. — Niemalże obrazili pana, sir, i flotę. Jakby oficer marynarki nie był dla nich dość dobry.
— Nie, nie — zaprzeczył Laurence, choć w duchu wcale nie był przekonany, czy ma rację. — Jestem pewien, że mają na względzie przede wszystkim dobro Temeraire’a, i słusznie, a także dobro Korpusu. Nie ma co się dziwić, że się nie ucieszyli, kiedy dowiedzieli się, że tak cennego smoka dosiadł ktoś niewyszkolony, podobnie jak nam by się nie spodobało, gdyby dowództwo nad okrętem liniowym oddano oficerowi wojsk lądowych.
Tak powiedział i naprawdę tak myślał, lecz nie przyniosło mu to wielkiej ulgi. W miarę upływu wieczoru coraz bardziej odczuwał żal z powodu rozstania, pomimo dobrego towarzystwa i dobrego jedzenia. Ta nagła zmiana była bardzo bolesna, bo już się przyzwyczaił do wieczorów spędzanych w towarzystwie Temeraire’a, któremu czytał, z którym rozmawiał, u którego boku spał. Wiedział, że nieudolnie ukrywa swoje uczucia, bo Riley i Wells spoglądali na niego z niepokojem, wypełniając jego milczenie rozmową, ale nie potrafił udać radości, która by dodała im otuchy.
Podano właśnie pudding, którego zamierzał spróbować, gdy do sali wbiegł chłopiec z wiadomością: kapitan Portland wzywał go pilnie do wiejskiego domu. Laurence wstał natychmiast od stołu, udzielając towarzyszom krótkiego wyjaśnienia, i wybiegł na ulicę bez płaszcza. Nie przeszkadzało mu to, bo noc była ciepła, a on szedł szybko; kiedy dotarł do wiejskiego domu, żałował, że nie może zdjąć chusty z szyi.
W środku paliło się światło; ponieważ dom był położony blisko pola, oddał go do dyspozycji kapitana Portlanda. Kiedy Fernao otworzył drzwi, Laurence wszedł i zobaczył, że Dayes siedzi przy stole z głową w dłoniach, w towarzystwie kilku innych młodzieńców w mundurach Korpusu, Portland zaś stoi przy kominku, wpatrując się w ogień z nasrożoną miną.
— Czy coś się stało? — zapytał Laurence. — Temeraire jest chory?
— Nie — odparł krótko Portland — nie chce zaakceptować zmiany.
Dayes zerwał się nagle ze swojego miejsca i zrobił krok w stronę Laurence’a.
— Tak nie może być! Cesarski w rękach jakiegoś niewyszkolonego durnia z floty… — zawołał. Jego przyjaciele powstrzymali go, zanim powiedział coś więcej, lecz wyraz jego twarzy pozostał bardzo agresywny, tak więc Laurence od razu chwycił za rękojeść szpady.
— Musisz pan za to odpowiedzieć — warknął gniewnie — tego już za wiele.
— Przestańcie, nie pojedynkujemy się w Korpusie — rzekł Portland. — Andrews, na miłość boską, zapakuj go do łóżka i daj mu laudanum.
Młody mężczyzna, który trzymał Dayesa za lewe ramię, skinął głową i z pomocą trzech kolegów wyciągnął z pokoju szarpiącego się porucznika. Laurence i Portland zostali w pokoju sami, jeśli nie liczyć Fernao, który stał w kącie z kamienną twarzą, trzymając tacę z karafką porto.
Laurence obrócił się na pięcie do Portlanda.
— Dżentelmenowi nie wolno tolerować podobnych uwag.
— Zycie awiatora nie należy tylko do niego i nie wolno mu go narażać bezcelowo — odparł Portland beznamiętnym tonem. — Nie pojedynkujemy się w Korpusie.
Powtórzone oświadczenie miało wagę prawnego nakazu więc Laurence musiał być posłuszny. Rozluźnił dłoń, lecz na jego twarzy pozostał gniewny rumieniec.
— W takim razie musi przeprosić, sir, mnie i Marynarkę Wojenną, bo była to haniebna uwaga.
— A pan nigdy pewnie nie wygłaszał czy choćby nie słyszał równie haniebnych uwag o awiatorach albo Korpusie?
Laurence zamilkł w obliczu tak jawnej cierpkości Portlanda. Wcześniej nie przyszło mu do głowy, że sami awiatorzy z pewnością słyszeli takie uwagi i oburzali się na nie; teraz zrozumiał, jak to odbierali, skoro nawet nie mogli zareagować z powodu kodeksu Korpusu.
— Panie kapitanie — odezwał się wreszcie, już bardziej spokojnie — gdyby kiedykolwiek wygłoszono podobną uwagę w mojej obecności, bo sam nigdy tego nie zrobiłem, to z pewnością bym się temu przeciwstawił w miarę możliwości. Nigdy nie miałem ochoty wysłuchiwać obraźliwych słów skierowanych przeciw któremukolwiek rodzajowi sił zbrojnych Jego Królewskiej Mości, i tak już pozostanie.
Teraz zamilkł Portland i dopiero po chwili przemówił, choć wciąż z niechęcią w głosie.
— Niesłusznie pana oskarżyłem, za co przepraszam. Mam nadzieję, że Dayes też to uczyni, gdy się opanuje. Przeżył gorzkie rozczarowanie, stąd te słowa.
— Z tego, co pan powiedział, wnioskuję, że istniało pewne ryzyko — rzekł Laurence. — Nie powinien był robić sobie tak wielkich nadziei, ale z pewnością zdoła osiągnąć cel ze świeżo wyklutym smokiem.
— Podjął ryzyko — powiedział Portland. — Stracił prawo do awansu. Nie dostanie pozwolenia na kolejną próbę, chyba że wywalczy je w ogniu, co wydaje się mało prawdopodobne.
A zatem Dayes był w takiej samej sytuacji jak Riley przed ich ostatnim rejsem, tyle że miał jeszcze mniejsze szanse, bo przecież smoki były rzadkością w Anglii. Laurence wciąż czuł się urażony, ale teraz lepiej rozumiał uczucia tamtego. Mimo woli zrobiło mu się żal Dayesa, który przecież był tylko chłopcem.
— Rozumiem i jestem gotów przyjąć przeprosiny — powiedział; na nic więcej nie było go stać.
Portland odetchnął z ulgą.
— Miło mi to słyszeć — rzekł. — A teraz najlepiej będzie, jak pójdzie pan porozmawiać z Temeraire’em. Stęsknił się za panem i bynajmniej się nie ucieszył, kiedy go poproszono o przyjęcie nowego opiekuna. Sądzę, że spotkamy się jutro, by znowu porozmawiać. Pańska sypialnia pozostała nietknięta, więc nie musi się pan przeprowadzać.
Laurence nie potrzebował specjalnej zachęty i kilka chwil później już zmierzał dużymi krokami w kierunku pola. Gdy się zbliżył, dostrzegł wreszcie zarys postaci Temeraire’a w blasku półksiężyca; smok leżał zwinięty w kłębek niemal nieruchomo, dotykając pazurami złotego łańcucha, który trzymał w łapach.
— Temeraire — odezwał się Laurence, przechodząc przez furtkę; majestatyczna głowa od razu się uniosła.
— Laurence? — spytał smok; przykro było słyszeć niepewność w jego głosie.
— Tak, to ja — odparł Laurence i podbiegł do smoka. Temeraire dotknął go ostrożnie pyskiem i otoczył przednimi łapami i skrzydłami, wydając ciche, gardłowe pomruki, a Laurence pogłaskał jego gładki nos.
— Powiedział, że nie lubisz smoków i chcesz wrócić na swój okręt — rzekł Temeraire bardzo zasmucony. — Powiedział, że latałeś ze mną tylko z obowiązku.
Laurence zapłonął gniewem. Gdyby w tej chwili ujrzał Dayesa, rzuciłby się na niego i porządnie go obił.
— Kłamał, Temeraire — powiedział z trudem, bo wściekłość pozbawiła go tchu.
— Tak też myślałem — odparł Temeraire. — Ale nie było miło to usłyszeć. Do tego próbował zabrać mi łańcuch. Bardzo mnie tym rozgniewał. I nie chciał odejść, dopóki go nie przepędziłem, a potem ty wciąż nie wracałeś. Pomyślałem, że może nie pozwolił ci do mnie przychodzić, a nie wiedziałem, gdzie cię szukać.
Laurence pochylił się i przytulił policzek do miękkiej i ciepłej skóry.
— Bardzo mi przykro — powiedział. — Przekonali mnie, że lepiej będzie dla ciebie, jeśli ustąpię i pozwolę mu spróbować, ale powinienem był się domyślić, co to za jeden.
Przez kilka minut stali przytuleni do siebie, aż wreszcie Temeraire powiedział:
— Laurence, teraz to już chyba się nie zmieszczę na okręcie?
— Raczej nie. Chyba że na transportowcu — odparł Laurence i podniósł głowę, zaskoczony pytaniem.
— Jeśli chcesz wrócić na okręt — powiedział Temeraire — to pozwolę, żeby ktoś inny na mnie jeździł. Nie on, bo mówi nieprawdziwe rzeczy. Ale nie będę cię zmuszał, żebyś został.
Laurence znieruchomiał z rękoma na głowie Temeraire’a, spowity jego ciepłym oddechem.
— Nie, mój drogi — odezwał się w końcu cicho, wiedząc, że mówi prawdę. — Wolę ciebie niż każdy okręt we flocie.