Część II

Rozdział 4

Ale wypnij bardziej pierś, w taki sposób. — Laetificat wspięta się na tylne łapy i wzięła głęboki oddech, wskutek czego zaokrąglił się jej okazały rudozłoty brzuch. Temeraire poszedł w jej ślady. W jego wykonaniu nie robiło to takiego wrażenia, ponieważ nie miał tak żywego ubarwienia jak samica Regal Copper i oczywiście na razie był pięć razy od niej mniejszy, lecz tym razem zaryczał o wiele głośniej.

— Proszę — powiedział zadowolony z siebie i opadł na cztery łapy. Krowy biegały po wybiegu jak oszalałe.

— O wiele lepiej — rzekła Laetificat i trąciła Temeraire’a z uznaniem. — Ćwicz zawsze przy jedzeniu, a znacznie poprawisz pojemność płuc.

— Pewnie już słyszałeś, jak bardzo liczymy na niego, zważywszy na naszą sytuację — powiedział Portland, odwracając się do Laurence’a. Obaj stali na skraju pola, z dala od ucztujących smoków. — Większość smoków Bonapartego stacjonuje wzdłuż Renu, on sam oczywiście prowadzi walkę we Włoszech i tylko ta okoliczność, jak również nasze morskie blokady, powstrzymuje go przed inwazją. Ale jeśli wypadki na kontynencie potoczą się Po jego myśli i będzie mógł uwolnić kilka dywizji powietrznych, to blokada Tulonu na nic się nie zda; po prostu nie mamy dostatecznej liczby smoków na obszarze śródziemnomorskim, żeby osłonić flotę Nelsona. Będzie musiał się wycofać, a wtedy Villeneuve ruszy prosto ku kanałowi La Manche.

Laurence ponuro kiwnął głową; od kiedy Reliant zawinął do portu, czytał wielokrotnie z niepokojem wiadomości o ruchach Bonapartego.

— Wiem, że Nelson próbuje sprowokować francuską flotę do bitwy, ale Villeneuve ma swój rozum, chociaż nie jest żeglarzem. Tylko atak z powietrza może go wypłoszyć z bezpiecznego portu.

— A na to nie ma nadziei, jako że nie dysponujemy obecnie wystarczającymi siłami — odparł Portland. — Obrona Anglii ma kilka Longwingów, które mogłyby przeprowadzić taki atak, lecz muszą pozostać na swoich stanowiskach, bo inaczej Bonaparte od razu by zaatakował Flotę Kanału.

— Zwykłe bombardowanie nie wystarczy?

— Na dłuższą metę nie, a poza tym w Tulonie mają zatrute szrapnele. Żaden awiator, który ma choć trochę oleju w głowie, nie zbliży się ze swoim smokiem do ich fortyfikacji. — Portland pokręcił głową. — Ale mamy młodego Longwinga, który aktualnie przechodzi szkolenie, i jeśli Temeraire będzie tak uprzejmy i szybko urośnie, to być może niebawem mogliby razem zastąpić nad kanałem Excidiuma i Mortiferusa, a nawet jeden z tych dwóch może wystarczająco wzmocnić nasze siły w Tulonie.

— Z pewnością Temeraire zrobi wszystko, co w jego mocy — rzekł Laurence, zerkając na smoka, który właśnie pożerał drugą krowę. — Ja także. Wiem, że nie jestem osobą, którą byście widzieli na tym miejscu, i zgadzam się z wami, że w takiej krytycznej sytuacji powinien to być doświadczony awiator. Mam jednak nadzieję, że żeglarskie doświadczenie przyda się na coś.

Portland westchnął i spuścił głowę.

— Cholera — mruknął. Była to dość dziwna reakcja, lecz Portland wydawał się raczej zaniepokojony niż rozgniewany. Po chwili dodał: — Nic na to nie poradzimy, nie jesteś awiatorem i już. Byłoby trudno, nawet gdyby chodziło tylko o wiedzę czy umiejętności, ale… — Urwał.

Z tonu wynikało, że Portland bynajmniej nie kwestionuje odwagi Laurence’a. Był nastawiony całkiem przyjaźnie przez cały ranek; Laurence odnosił wrażenie, że awiatorzy po prostu kierowali się wyjątkowym partykularyzmem i kiedy już przyjęli kogoś do swojego zamkniętego klanu, porzucali chłodne maniery. Nie obraził się więc i powiedział:

— Nie mam pojęcia, sir, na czym jeszcze mógłby polegać problem.

— Pewnie, że nie masz — odparł Portland — No cóż, nie zamierzam stwarzać kłopotów, ale mogą cię wysłać zupełnie gdzie indziej, wcale nie do Loch Laggan. Ale niepotrzebnie wybiegam w przyszłość. Rzecz w tym, że ty i Temeraire musicie dostać się do Anglii na szkolenie jak najszybciej. Kiedy już się tam znajdziecie, Dowództwo Sił Powietrznych zdecyduje, co z wami zrobić.

— Tylko czy Temeraire da radę dolecieć stąd do Anglii bez odpoczynku? — zapytał Laurence, niespokojny o bezpieczeństwo swojego smoka. — To ponad tysiąc mil, a on latał co najwyżej tylko z jednego końca wyspy na drugi.

— Prawie dwa tysiące mil i oczywiście nie podjęlibyśmy takiego ryzyka — odparł Portland. — Z Nowej Szkocji płynie transportowiec; przed trzema dniami dostarczył nam parę smoków, więc znamy mniej więcej jego położenie i myślę, że znajduje się w odległości niecałych stu mil. Dostaniecie eskortę, więc jeśli Temeraire się zmęczy, Laetificat go podtrzyma, żeby mógł odpocząć.

Laurence odetchnął, poznawszy plany, lecz uświadomił sobie, jak bardzo nieprzyjemna będzie jego sytuacja, jeśli nie zdobędzie wiedzy. Gdyby Portland nie rozwiał jego obaw, sam nie potrafiłby nic wywnioskować. Nawet sto mil było poważnym wyzwaniem — to co najmniej trzy godziny w powietrzu. Lecz powinni sobie poradzić; całkiem niedawno odwiedzili sir Edwarda i przemierzyli całą wyspę trzykrotnie, co wcale nie zmęczyło Temeraire’a.

— Kiedy mielibyśmy wyruszyć? — zapytał.

— Im szybciej, tym lepiej, bo przecież transportowiec się oddala — odparł Portland. — Możecie być gotowi za pół godziny?

Laurence spojrzał na niego zaskoczony.

— Chyba tak, jeśli większość moich rzeczy zostanie przewieziona z powrotem na pokład Relianta, a ten mi je dostarczy — powiedział z powątpiewaniem.

— Po co? — rzucił Portland. — Laet da radę przenieść wszystko; nie będziemy obciążać Temeraire’a.

— Nie, chodziło mi tylko o to, że nie jestem spakowany — rzekł Laurence. — W przeszłości musiałem zawsze czekać na odpływ, ale widzę, że teraz będę musiał być bardziej na bieżąco z wieloma rzeczami.

Portland wciąż wydawał się zdziwiony, a kiedy dwadzieścia minut później wszedł do pokoju Laurence’a, otworzył szeroko oczy, nie potrafiąc ukryć zdumienia na widok kufra, do którego ten pakował swoje rzeczy. Zdążył go wypełnić zaledwie do połowy i właśnie kładł na górę parę kocy. Znieruchomiał.

— Coś nie tak? — zapytał, spoglądając w dół. Nie wydawało mu się, by jego skrzynia mogła aż tak bardzo obciążyć Laetificat.

— Nic dziwnego, że potrzebujesz tyle czasu. Zawsze pakujesz się tak starannie? Nie możesz wrzucić pozostałych rzeczy do kilku toreb? Łatwo będzie je przypiąć do uprzęży.

Laurence powstrzymał pierwsze słowa, które mu przyszły na myśl; teraz już wiedział, dlaczego awiatorzy mieli takie wymięte ubrania; wcześniej wyobrażał sobie, że jest to wynik jakichś zaawansowanych technik latania.

— Nie, dziękuję. Fernao zaniesie moje pozostałe rzeczy na pokład Relianta, a z tym, co tutaj mam, świetnie sobie poradzę — powiedział, ugniatając koce. Potem zapiął rzemienie na kocach i zamknął skrzynię. — Już, jestem do dyspozycji.

Portland przywołał kilku swoich skrzydłowych, żeby wynieśli kufer, a Laurence podążył za nimi, żeby po raz pierwszy zobaczyć, jak działa załoga powietrzna w pełnym składzie. Wraz z Temeraire’em obserwowali Laetificat, która stała spokojnie, podczas gdy liczni chorążowie zwinnie uwijali się na jej grzebiecie i bokach albo też wisieli swobodnie pod jej brzuchem. Chłopcy mocowali dwie płócienne konstrukcje, jedną nad drugą; obie przypominały małe, przekrzywione namioty, obramowane licznymi cienkimi i elastycznymi paskami metalu. Przednia, główna część konstrukcji była długa i pochyła, z pewnością po to, by stawiać jak najmniejszy opór wiatrowi, natomiast boki i tył wykonane były z siatki.

Wszyscy chorążowie najwyraźniej nie ukończyli jeszcze dwunastego roku życia; wiek skrzydłowych był bardziej zróżnicowany, podobnie jak wiek midszypmenów na okręcie; w tej chwili czterech starszych przyciągnęło ciężki łańcuch owinięty w skórę. Laetificat sama go podniosła i zarzuciła sobie na grzbiet tuż przed namiotem, a chorążowie zaczęli go łączyć z pozostałą częścią uprzęży za pomocą licznych rzemieni i drobniejszych łańcuchów.

Wykorzystując ten łańcuch, podwiesili pod brzuchem Laetificat coś w rodzaju hamaka wykonanego na podobieństwo kolczugi. Laurence zobaczył, jak wrzucają tam jego skrzynię, a także inne torby i paczki; skrzywił się na widok tak chaotycznego załadunku bagażu, i tym bardziej się ucieszył z tego, że starannie się spakował: był pewny, że mogą rzucać kufrem do woli, a i tak nie pomieszają rzeczy.

Na tym wszystkim położono dużą podkładkę ze skóry i wełny o grubości mniej więcej męskiego ramienia, a potem podniesiono krawędzie hamaka i przypięto je do uprzęży jak najszerzej rozkładając ciężar pakunków i przyciskając je do brzucha smoka Laurence’owi nie spodobało się to rozwiązanie i pomyślał, że będzie musiał wymyślić coś lepszego dla Temeraire’a.

Jednakże cała ta operacja miała jedną dużą zaletę w porównaniu z przygotowaniami w marynarce wojennej: już po piętnastu minutach smok był gotowy do drogi w lekkim rynsztunku. Laetificat wspięła się na tylne łapy, rozłożyła skrzydła i zatrzepotała nimi kilkanaście razy; podmuch był tak silny, że Laurence niemal się zachwiał, ale pakunki nie poruszyły się zbytnio.

— Wszystko leży dobrze — oświadczyła Laetificat, a kiedy opadła na cztery łapy, ziemia się zatrzęsła.

— Obserwatorzy na pokład — polecił Portland i natychmiast czterech chorążych zajęło pozycje na barkach i biodrach smoka, przypinając się do uprzęży. — Topmeni i bellmeni. — Dwie ośmioosobowe grupy skrzydłowych zajęły pozycje w namiotach, jedna w górnym, druga w dolnym. Teraz dopiero Laurence zorientował się, jak duże są płócienne konstrukcje, które wydawały się niewielkie jedynie w porównaniu z ogromną postacią smoka.

Załogę uzupełniło dwunastu strzelców, którzy sprawdzili broń, gdy reszta zajmowała się uprzężą smoka. Laurence zauważył, że dowodzi nimi porucznik Dayes, i zmarszczył brwi; zupełnie o nim zapomniał w tym całym zamieszaniu. Dayes nie przyszedł z przeprosinami, a teraz już raczej prędko się nie zobaczą. Może to i dobrze, bo Laurence nie miał pewności, czy przyjąłby przeprosiny, po tym, co usłyszał od Temeraire’a, a ponieważ nie mógł wyzwać tamtego na pojedynek, sytuacja pozostawała co najmniej niezręczna.

Kiedy strzelcy zajęli pozycje, Portland obszedł smoka.

— Dobrze. Załoga naziemna na miejsca. — Grupka ludzi wspięła się na brzuszne pasy i przypięła bezpiecznie; dopiero wtedy Portland sam się wzniósł, podniesiony bezpośrednio przez Laetificat. Powtórzył inspekcję na grzbiecie smoka, poruszając się po uprzęży równie zwinnie jak chorążowie, po czym wrócił na stanowisko u podstawy szyi smoka. — A zatem jesteśmy gotowi. Kapitanie Laurence?

Laurence zreflektował się, że wciąż stoi na ziemi, pochłonięty obserwacją przygotowań. Odwrócił się, lecz zanim zdążył wspiąć się na uprząż, Temeraire wyciągnął łapę i ostrożnie posadził go sobie na grzbiecie, naśladując Laetificat. Laurence uśmiechnął się pod nosem i poklepał smoka po szyi.

— Dziękuję, Temeraire — powiedział i zapiął rzemienie. Wcześniej Portland uznał, że jego prowizoryczna uprząż nadaje się do podróży, choć nie był z niej zadowolony. — Jesteśmy gotowi, sir — zawołał do Portlanda.

— A zatem ruszajmy, najmniejszy startuje pierwszy — rzekł Portland. — Obejmiemy prowadzenie w powietrzu.

Laurence odpowiedział skinieniem głowy, a Temeraire napiął mięśnie i wzbił się w powietrze; świat pod nimi zaczął się oddalać.

Dowództwo Sił Powietrznych miało siedzibę w wiejskiej okolicy, na południowy wschód od Chatham, na tyle blisko od Londynu, że można było codziennie kontaktować się z Admiralicją i Ministerstwem Wojny. Jakąś godzinę lecieli tam z Dover, mijając tak dobrze mu znane pagórkowate zielone pola, przypominające szachownicę, widoczne w oddali purpurowe wieże Londynu.

Chociaż po zapowiedziach kurierów z pewnością spodziewano się ich w Anglii, Laurence’a wezwano dopiero następnego ranka, a i wtedy czekał prawie dwie godziny przed gabinetem admirała Powysa. Wreszcie go poproszono; kiedy wszedł do środka, zerknął z zainteresowaniem na admirała Powysa i admirała Bowdena, który siedział na prawo od biurka. Z korytarza nie słyszał dokładnie, o czym rozmawiali, ale dobiegały go ich podniesione głosy Nachmurzony Bowden wciąż miał czerwoną twarz.

— Tak, kapitanie Laurence, proszę — rzekł Powys, dając mu znak pulchną dłonią. — Temeraire to wspaniały okaz; widziałem go podczas śniadania dzisiejszego ranka i powiedziałbym, że już prawie osiągnął wagę dziewięciu ton. Należy się panu pochwała. Naprawdę karmił go pan głównie rybami przez pierwsze dwa tygodnie i także na pokładzie transportowca? Niezwykły i godny uwagi fakt; musimy rozważyć korektę diety naszych smoków.

— Tak, tak, ale nie o tym mieliśmy mówić — rzucił Bowden, wyraźnie zniecierpliwiony.

Powys posłał mu chmurne spojrzenie i mówił dalej, może trochę zbyt serdecznym tonem:

— W każdym razie jest gotowy do szkolenia, a my oczywiście zrobimy wszystko, żeby i pana jak najlepiej wyszkolić. Naturalnie zatrzyma pan swój stopień i jako opiekun zostanie pan mianowany kapitanem. Ale czeka pana sporo pracy, bo nie da się nadrobić w jeden dzień dziesięcioletniego szkolenia.

Laurence skinął głową.

— Sir, wraz z Temeraire’em czekam na rozkazy — odpowiedział z pewną rezerwą, jako że w postawie obu rozmówców wyczuł to samo skrępowanie, jakie zauważył u Portlanda. W czasie podróży transportowcem przyszło mu do głowy wiele możliwych przyczyn takiego zachowania, przeważnie dość nieprzyjemnych. Siedmioletniego chłopca, zabranego z domu przed ukształtowaniem się charakteru, z pewnością można było zmusić do akceptacji traktowania, którego nie zniósłby dorosły mężczyzna, a które zapewne w mniemaniu awiatorów stanowiło nieodzowny element szkolenia. Laurence nie potrafił znaleźć innego powodu, dla którego jego rozmówcy zachowywali się tak dziwnie w tej kwestii.

Ogarnęło go jeszcze większe przygnębienie, kiedy Powys oświadczył:

— Musimy pana wysłać do Loch Laggan. — Było to miejsce, o którym wspominał Portland, i to z wyraźnym niepokojem. — Bez wątpienia jest to najlepsze miejsce dla pana — ciągnął Powys. — Nie wolno nam zwlekać z przygotowaniem pana do służby i wcale bym się nie zdziwił, gdyby z końcem lata Temeraire osiągnął wagę predysponującą go do kategorii ciężkiego smoka bojowego.

— Proszę wybaczyć, sir, nigdy nie słyszałem o tym miejscu, ale domyślam się, że leży w Szkocji? — powiedział Laurence, licząc na to, że uda mu się coś wyciągnąć z Powysa.

— Tak, w hrabstwie Inverness. To jedna z naszych największych kryjówek, a z pewnością najlepsza, jeśli chodzi o intensywny trening — wyjaśnił Powys. — Porucznik Greene, który czeka na zewnątrz, wskaże panu drogę i wyznaczy kryjówkę, w której będzie się pan mógł zatrzymać na noc podczas podróży. Wierzę, że dotrze pan do celu bez kłopotów.

Zabrzmiało to jak rozkaz odmeldowania się i Laurence domyślił się, że nie zdoła dowiedzieć się niczego więcej. Tak czy owak, miał wielką prośbę.

— Porozmawiam z nim, sir — odpowiedział. — Jeśli jednak byłoby to możliwe, chciałbym zatrzymać się na noc w domu rodzinnym w Nottinghamshire; Temeraire miałby tam dość miejsca, a także jeleni, żeby się pożywić. — O tej porze roku jego rodzice będą w mieście, ale Galmanowie często pozostawali na wsi, więc miałby szansę zobaczyć się z Edith, choćby tylko na krótko.

— Ależ oczywiście — rzekł Powys. — Przykro mi, że nie mogę udzielić panu dłuższego urlopu, na który bez wątpienia pan zasłużył, ale zależy nam na czasie i nawet tydzień może mieć ogromne znaczenie.

— Dziękuję, sir, doskonale to rozumiem — powiedział Laurence, skłonił głowę i wyszedł.

Wyposażony przez porucznika Greene’a w doskonałą mapę z trasą przelotu, natychmiast rozpoczął przygotowania. Jeszcze w Dover nabył tuzin lekkich pudeł modniarskich, bo uznał, że dzięki cylindrycznemu kształtowi będą lepiej przylegać do ciała Temeraire’a, i teraz zapakował do nich swoje rzeczy. Wiedział, że wygląda dość dziwnie, znosząc do smoka pudła bardziej pasujące do damskich kapeluszy, lecz kiedy zawiesił je pod brzuchem Temeraire’a i zobaczył, jak nieznacznie zmieniają jego profil, uznał swój pomysł za udany.

— Są całkiem wygodne, w ogóle ich nie czuję — zapewni! go Temeraire, po czym wspiął się na tylne łapy i załopotał skrzydłami, żeby sprawdzić, czy bagaż dobrze się trzyma, tak jak to robiła Laetificat. — Nie możemy dostać takiego namiotu? Byłoby ci wygodniej, gdybyś mógł się schować przed wiatrem.

— I tak bym nie wiedział, jak go rozłożyć, mój drogi — odparł Laurence, wzruszony troskliwością smoka. — Dam sobie radę. W tym skórzanym płaszczu, który mi dali, będzie mi całkiem ciepło.

— Z namiotem trzeba zaczekać, aż będziesz miał odpowiednią uprząż, ponieważ trzeba go zapiąć karabińczykami. To co, Laurence, jesteś gotowy? — Bowden pojawił się niespodziewanie i wtrącił do ich rozmowy. Stanął przy Laurensie i pochylił się nieco, by lepiej obejrzeć pudła podwieszone przy ciele smoka. — Hm, widzę, że dla własnej wygody jest pan gotów wywrócić do góry nogami wszystkie nasze zwyczaje.

— Mam nadzieję, że nie, sir — odparł Laurence, starając się opanować. Wiedział, że nie powinien zrażać do siebie człowieka, który jest jednym z wyższych dowódców Korpusu i może współdecydować o przydziale Temeraire’a. — Ale mój kufer był nieporęczny, a te pudła wydały mi się najlepszym doraźnym rozwiązaniem.

— Pewnie się nadadzą — odparł Bowden i wyprostował się. — Mam nadzieję, że z taką samą łatwością, z jaką pozbył się pan swojej skrzyni, pozbędzie się pan innych morskich zwyczajów, bo teraz, Laurence, musi pan być awiatorem.

— Jestem awiatorem, sir, i to z własnej woli — rzekł Laurence. — Ale nie mogę udawać, że zamierzam porzucić wyrobione w ciągu całego życia nawyki i sposób myślenia. Nie sądzę, by to było możliwe, nawet gdybym bardzo się starał.

Na szczęście Bowden przyjął jego słowa ze spokojem i tylko pokręcił głową.

— Pewnie nie. No cóż, tego się spodziewałem, ale wyjaśnijmy sobie jedno. Będę wdzięczny, jeśli powstrzyma się pan od rozmów o szkoleniu z kimkolwiek spoza Korpusu. Jego Królewska Mość daje nam wolną rękę w wykonywaniu naszych obowiązków i nie interesują nas opinie osób postronnych. Czy wyrażam się jasno?

— Jak najbardziej — odparł ponuro Laurence; to szczególne polecenie potwierdziło tylko jego najgorsze podejrzenia. Jednak dopóki żaden z nich nie chciał przedstawić sprawy jasno, on sam nie mógł zaprotestować, co go bardzo denerwowało. — Sir — powiedział, zdecydowany po raz kolejny wydobyć prawdę — gdyby był pan tak dobry i powiedział mi, dlaczego Kryjówka w Szkocji jest lepsza dla mnie niż ta tutaj, to wtedy wiedziałbym, czego się spodziewać.

— Otrzymał pan rozkaz udania się tam, a to znaczy, że jest to najlepsze miejsce z możliwych — rzucił ostrym tonem Bowden. Zaraz jednak się zmitygował i dodał już łagodniej: — Instruktor z Laggan potrafi szybko przysposobić do służby niedoświadczonych opiekunów.

— Niedoświadczonych? — powtórzył odruchowo Laurence. — sądziłem, że awiator musi zostać wcielony do służby w wieku siedmiu lat. Chyba nie chce pan powiedzieć, że chłopcy w tym wieku mają już smoki.

— Nie, oczywiście, że nie — odparł Bowden. — Ale nie jest pan pierwszym opiekunem, który nie pochodzi z naszego grona czy też nie przeszedł należytego szkolenia. Zdarza się czasem, że świeżo wykluty smok jest krnąbrny i wtedy dostaje każdego, kogo zaakceptuje. — Nieoczekiwanie parsknął śmiechem. — Smoki to dziwne stworzenia i nie sposób je zrozumieć. Niektóre z nich potrafią obdarzyć sympatią nawet oficera marynarki wojennej. — Klepnął Temeraire’a w bok i odszedł równie niespodziewanie jak się pojawił, bez słowa pożegnania, ale w lepszym nastroju, pozostawiając Laurence’a wciąż w stanie konsternacji.

Lot do hrabstwa Nottingham trwał kilkanaście godzin, przez co Laurence miał więcej czasu, niżby sobie życzył, na rozmyślania o tym, co go czeka w Szkocji. Starał się nie wyobrażać co, wedle przypuszczeń Bowdena, Powysa i Portlanda, mogłoby mu tam się nie spodobać, a już w ogóle nie próbował myśleć o tym, co powinien zrobić, jeśli cała sytuacja okaże się nie do przyjęcia.

W całej marynarskiej służbie przeżył tylko jedno naprawdę nieprzyjemne doświadczenie: jako siedemnastoletni porucznik został odkomenderowany na okręt Shorewise, którym dowodził kapitan Barstowe, starszy mężczyzna, relikt z czasów dawnej marynarki wojennej, kiedy to oficerowie wcale nie musieli być dżentelmenami. Barstowe był nieślubnym synem niezbyt zamożnego kupca i kobiety o nie całkiem nieskazitelnej reputacji. Został wysłany na morze jako chłopiec na pokładzie statku ojca i wcielony do Królewskiej Marynarki jako marynarz z obsady fokmasztu. Odwaga w bitwach i matematyczne zdolności pozwoliły mu awansować najpierw na bosmanmata, potem na porucznika i wreszcie szczęśliwym trafem na kapitana, ale nigdy nie pozbył się swojej grubiańskiej natury, wyniesionej z warstwy społecznej, z której się wywodził.

Co gorsza, Barstowe był świadomy braku obycia i darzył niechęcią ludzi, którzy, w jego mniemaniu, dawali mu to odczuć. Nie było to uczucie nieodwzajemnione: wielu oficerów zerkało na niego z ukosa i burczało pod nosem. Kapitan uznał dobre maniery Laurence’a za celową zniewagę, dlatego karał go bezlitośnie za jego zachowanie. Można powiedzieć, że Laurence przeżył tylko dlatego, iż Barstowe umarł na zapalenie płuc w trzecim miesiącu rejsu, uwalniając go od nie kończących się podwójnych lub potrójnych wacht, posiłków składających się z wody i sucharów i mordęgi dowodzenia obsadą działa złożoną z najgorszych na okręcie ludzi.

Laurence wciąż dobrze pamiętał tamte czasy i nie miał najmniejszej ochoty oddawać się pod komendę kolejnego dyktatora, a przecież złowieszcze słowa Bowdena o przyjmowaniu do Korpusu każdej osoby, którą zaakceptuje młody smok, wskazywały na to, że jego instruktor albo towarzysze opiekunowie mogą być ludźmi takiego pokroju. I choć Laurence nie był już siedemnastoletnim młodzianem i wyrobił sobie pewną pozycję, to musiał teraz brać pod uwagę los Temeraire’a i ich wspólny obowiązek. Odruchowo zacisnął dłonie na wodzach, a Temeraire spojrzał na niego.

— Wszystko dobrze, Laurence? — zapytał. — Nic nie mówisz.

— Wybacz, przez chwilę bujałem w obłokach — odparł Laurence i poklepał smoka po szyi. — Nic takiego. Zmęczyłeś się może? Chciałbyś odpocząć?

— Nie, nie zmęczyłem się, ale ty nie jesteś ze mną szczery. Coś cię trapi, wyczuwam to — powiedział zaniepokojony Temeraire. — Czy to źle, że zaczniemy ćwiczenia? A może tęsknisz za swoim okrętem?

— Widzę, że nic się przed tobą nie ukryje — powiedział Laurence z żalem. — Nie, ani trochę nie tęsknię za okrętem, ale przyznaję, że żywię pewne obawy co do naszych ćwiczeń.

Powys i Bowden zachowywali się dość dziwnie, dlatego nie mam pewności, jak nas tam przyjmą i czy nam się to spodoba.

— Nie możemy po prostu odejść, jeśli nam się nie spodoba? — zapytał Temeraire.

— To nie takie proste, bo nie wolno nam robić tego, co nam się podoba, wiesz o tym — odparł Laurence. — Jestem oficerem w służbie króla, a ty jesteś królewskim smokiem, dlatego nie wolno nam niczego robić samowolnie.

— Nigdy nie widziałem króla. Nie jestem jego własnością jak owca — rzekł Temeraire. — Jeśli w ogóle należę do kogoś, to tylko do ciebie, a ty należysz do mnie. Nie zostanę w Szkocji, jeśli nie będziesz tam szczęśliwy.

— Rozumiem — rzekł Laurence, nieco zaniepokojony, jako że już nie pierwszy raz Temeraire wykazał skłonność do niezależnego myślenia, która zdawała się nasilać, w miarę jak rósł i coraz mniej spał. Sam Laurence nie interesował się zbytnio filozofią polityczną i teraz był nieco zakłopotany tym, że musi wyjaśniać rzeczy, które jemu wydają się naturalne i oczywiste. — Tu nie chodzi o własność w sensie dosłownym. Jesteśmy winni królowi lojalność. A poza tym — dodał — trudno byłoby nam cię wyżywić, gdyby Korona za to nie płaciła.

— Krowy są bardzo dobre, lecz mogę jeść ryby — powiedział Temeraire. — Może udałoby się zdobyć duży okręt, taki jak tamten transportowiec, i wrócić na morze.

Laurence roześmiał się serdecznie.

— Mam zostać królem piratów, który będzie grasował w całych Indiach Zachodnich, żeby zebrać dla ciebie górę złota z hiszpańskich statków kupieckich? — Poklepał Temeraire’a po szyi.

— To brzmi całkiem interesująco — odpowiedział Temeraire, wyraźnie podekscytowany. — Nie możemy tak zrobić?

— Nie, urodziliśmy się za późno, nie ma już prawdziwych piratów — odparł Laurence. — Hiszpanie spalili ostatnią bandę w Tortudze w zeszłym wieku, więc teraz istnieją tylko nieliczne niezależne okręty czy też smocze załogi, których los jednak jest niepewny. Myślę też, że nie chciałbyś walczyć tylko z chciwości; to nie to samo, co bić się dla króla i kraju ze świadomością, że bronisz Anglii.

— Czy Anglii trzeba bronić? — zapytał Temeraire, spoglądając w dół. — Wydaje się, że panuje tu spokój.

— Owszem, i właśnie naszym zadaniem, a także marynarki wojennej, jest utrzymać ten stan rzeczy — powiedział Laurence. — Gdybyśmy to zaniedbali, Francuzi, którzy są całkiem niedaleko, trochę na wschód, pokonaliby kanał; stutysięczna armia Bonapartego tylko czeka na stosowną chwilę, żeby się przedostać na nasz brzeg. Dlatego musimy wypełniać obowiązki. Nasz los jest podobny do losu marynarzy z Relianta, którzy nie mogą robić tego, co im się podoba, bo wtedy okręt nie mógłby płynąć.

W odpowiedzi zamyślony Temeraire wydał głuchy pomruk płynący z głębi brzucha, a Laurence poczuł, jak dźwięk przenika i jego ciało. Smok zwolnił trochę; przez jakiś czas unosił się swobodnie, po czym zaczął pracować skrzydłami, wzbił się spiralnie w górę i znowu wyrównał lot, całkiem jak człowiek, który nerwowo chodzi tam i z powrotem. Spojrzał do tyłu.

— Wiesz, Laurence, tak sobie pomyślałem, że skoro musimy lecieć do Loch Laggan, to nie ma co podejmować na razie jakichkolwiek decyzji, a ponieważ nie wiemy, co złego może nas tam spotkać, to nic teraz nie wymyślimy. Tak więc spróbuj się nie martwić, dopóki tam nie przybędziemy i nie zobaczymy, jak się rzeczy mają.

— Bardzo mądra rada, mój drogi. Spróbuję się do niej zastosować — odparł Laurence i zaraz dodał: — Chociaż nie jestem pewny, czy mi się to uda, bo trudno jest o tym nie myśleć.

— Może opowiesz mi jeszcze raz o Wielkiej Armadzie i o tym, jak sir Francis Drake zniszczył branderami flotę hiszpańską? — zasugerował Temeraire.

— Znowu? — zapytał Laurence. — Dobrze, chociaż chyba zacznę wątpić w skuteczność twojej pamięci.

— Och, pamiętam wszystko bardzo dobrze — odparł Temeraire z godnością. — Po prostu lubię, jak o tym opowiadasz.

Ponaglony do powtarzania ulubionych przez Temeraire’a fragmentów opowieści i zasypywany jego licznymi pytaniami o smoki i okręty, na które chyba nawet naukowiec nie potrafiłby odpowiedzieć, Laurence nie zamartwiał się niczym podczas dalszej części lotu. Zapadał już zmierzch, kiedy wreszcie przybyli do jego rodzinnego domu w Wollaton Hall, którego liczne okna jasno świeciły w mroku.

Zaciekawiony Temeraire wykonał kilka okrążeń nad posiadłością; Laurence spojrzał uważnie w dół i ocenił po liczbie oświetlonych okien, że dom wcale nie jest pusty. Zdziwił się, jako że wszyscy powinni już być w Londynie, teraz jednak było za późno, żeby szukać innego noclegu dla Temeraire’a.

— Temeraire, za stodołami powinien być wolny wygon, od strony południowo-wschodniej, widzisz go?

— Tak, widzę ogrodzenie — odparł Temeraire. — Mam tam siąść?

— Tak, dziękuję ci. Obawiam się, że będziesz musiał tam zostać, bo konie z pewnością by się spłoszyły, gdybyś się zbliżył do stajni.

Kiedy Temeraire wylądował, Laurence zszedł na ziemię i pogładził jego ciepły nos.

— Kiedy tylko spotkam się z rodzicami, o ile rzeczywiście są w domu, postaram się, żebyś dostał coś do jedzenia, ale to może trochę potrwać — powiedział przepraszającym tonem.

— Dzisiaj już się tym nie kłopocz, ponieważ najadłem się wcześniej, a teraz jestem śpiący. Rano spróbuję tych twoich jeleni — powiedział Temeraire, po czym ułożył się wygodnie, zwijając ogon wokół łap. — Spij dzisiaj w domu; nie chcę, żebyś zachorował, a tutaj jest zimniej niż na Maderze.

— To zadziwiające, że sześciotygodniowe stworzenie odgrywa rolę niańki — rzucił rozbawiony Laurence i w tej samej chwili pomyślał, że trudno uwierzyć, iż Temeraire jest jeszcze tak młody. Pod wieloma względami wydawał się bardzo dojrzały od samego momentu wyklucia, a od tamtej pory chłonął wiedzę o świecie z wielkim entuzjazmem i w zdumiewającym tempie. Laurence nie traktował go już jak stworzenie, za które jest odpowiedzialny, lecz bardziej jako przyjaciela, najbliższego towarzysza, na którym można absolutnie polegać. Spoglądając na zasypiającego Temeraire’a, nie martwił się już tak bardzo o ich szkolenie i zapomniał o problemach z Barstowe’em. Uwierzył, że razem będą w stanie stawić czoło każdemu wyzwaniu.

Lecz z własną rodziną będzie musiał zmierzyć się sam. Zbliżywszy się do domu od strony stodoły, upewnił się co do swoich przypuszczeń: salon był jasno oświetlony, także okna wielu sypialni rozjaśniał blask świec. Pomimo pory roku w domu bez wątpienia podejmowano gości.

Posłał lokaja, by poinformował ojca o jego przybyciu, po czym udał się tylnymi schodami do swojego pokoju, żeby się przebrać. Miał ochotę na kąpiel, lecz uznał, że przyzwoitość wymaga, aby zszedł na dół jak najszybciej, bo inaczej mogą go posądzić o jakieś uniki. Umył więc tylko twarz i ręce w umywalce i włożył galowy mundur, który na szczęście zabrał ze sobą. Poczuł się dziwnie, gdy spojrzał w lustro i zobaczył siebie w nowiutkim butelkowozielonym uniformie Korpusu ze złotymi paskami na ramionach zamiast epoletów. Mundur, który kupił w Dover, uszyty dla kogoś innego i poddany pospiesznym przeróbkom, leżał na nim całkiem dobrze.

W salonie zastał więcej niż tuzin osób, oprócz swoich rodziców; swobodne rozmowy ucichły w momencie, gdy się pojawił i ożyły w przyciszonej formie, kiedy ruszył przez pokój. Matka wyszła mu na spotkanie; wydawała się opanowana, lecz kiedy pochylił się, żeby ją pocałować w policzek, wyczuł jej napięcie.

— Przepraszam, że zjawiam się tak bez uprzedzenia — powiedział. — Nie sądziłem, że zastanę kogoś w domu. Zatrzymałem się tylko na noc i rano wyruszam dalej do Szkocji.

— Och, to wielka szkoda, mój drogi, ale cieszymy się, że zostaniesz z nami choćby tylko na krótko — odparła. — Czy znasz pannę Montagu?

Wśród zebranych dostrzegł głównie starych przyjaciół rodziców, których nie znał zbyt dobrze, lecz zgodnie z oczekiwaniami zobaczył też sąsiadów; Edith Galman była tu ze swoimi rodzicami. Targały nim sprzeczne emocje; czuł, że powinien się ucieszyć na jej widok, bo normalnie nie zdarzyłoby się to tak prędko; z drugiej strony zaś wszyscy spoglądali na niego z lekką dezaprobatą, co go bardzo deprymowało, i był zupełnie nie przygotowany na spotkanie z nią w tak licznym gronie.

Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, kiedy się pochylał nad jej dłonią. Edith należała do osób, które nie dawały się łatwo zbić z tropu, tak więc nawet jeśli zaskoczyły ją wieści o jego przybyciu, to szybko się opanowała.

— Cieszę się, że cię widzę, Will — przywitała go charakterystycznym dla siebie spokojnym tonem i choć te słowa nie zabrzmiały szczególnie ciepło, to nie wyglądała też na zagniewaną czy przygnębioną.

Niestety, póki co nie mógł porozmawiać z nią na osobności, jako że prowadziła właśnie rozmowę z Bertramem Woolveyem, i zaraz znowu się do niego odwróciła, dbając o dobre maniery. Woolvey przywitał go uprzejmym skinieniem głowy, lecz nie ustąpił mu miejsca. Mimo iż ich rodzice obracali się w tych samych kręgach, Woolvey nie musiał parać się pracą, ponieważ odziedziczył majątek ojca, a z braku zainteresowania polityką zajmował się głównie polowaniem na wsi i hazardem w mieście Laurence uważał go za nudną osobę i nigdy się z nim nie zaprzyjaźnił.

Tak czy owak, musiał przywitać się z resztą towarzystwa; trudno było zachować spokój wobec tak wyzywających spojrzeń, a jedyną rzeczą bardziej niemiłą od potępienia przebijającego z wielu głosów była nuta współczucia pobrzmiewająca w innych głosach. Zdecydowanie najgorsze było podejście do stołu, przy którym jego ojciec grał w wista. Lord Allendale spojrzał z ogromnym niesmakiem na mundur Laurence’a i nie odezwał się ani słowem.

W tej części pokoju zapadła niezręczna cisza. Laurence’a uratowała matka, która poprosiła go, aby przysiadł się do innego stolika na czwartego, a on z wdzięcznością na to przystał i pogrążył się w zawiłościach gry. Przy stole siedziało trzech starszych panów, lord Galman i dwóch innych dżentelmenów, przyjaciół i politycznych sprzymierzeńców jego ojca. Jako zapaleni karciarze ograniczyli konwersację do uprzejmej wymiany zdań.

Od czasu do czasu zerkał na Edith, choć nie słyszał jej głosu. Woolvey wciąż całkowicie absorbował jej uwagę, Laurence zaś z niechęcią patrzył, jak tamten nachyla się blisko do Edith i rozmawia z nią poufale. Lord Galman musiał łagodnie przywołać go do porządku, jako że jego rozkojarzenie zaczęło opóźniać grę. Zakłopotany Laurence przeprosił graczy i znowu pochylił się nad kartami.

— A zatem udaje się pan do Loch Laggan, jak sądzę? — powiedział admirał McKinnon, dając mu kilka chwil na zorientowanie się w grze. — W dzieciństwie mieszkałem w tamtych okolicach, a mój przyjaciel mieszkał w pobliżu wioski Laggan, tak więc często oglądaliśmy przeloty.

— Tak, sir, mamy się tam szkolić — odparł Laurence, wykładając kartę. Siedzący po jego lewej wicehrabia Hale poszedł w jego ślady, a lord Galman wziął lewę.

— Dziwne to miejsce; pól wsi jest na służbie, ale to miejscowi chodzą do nich na górę, bo awiatorzy siedzą w swojej bazie i tylko od czasu do czasu odwiedzają pub, żeby się spotkać z którąś z dziewcząt. W tym względzie jest tam lepiej niż na morzu, ha ha! — McKinnon zaraz się zmitygował, pomny na towarzystwo zerknął przez ramię nieco zażenowany, by sprawdzić, czy któraś z dam nie usłyszała jego słów, i już nie podjął tematu.

Woolvey towarzyszył Edith także przy kolacji. Laurence, jako dodatkowy gość, musiał zająć miejsce w drugim końcu stołu, skąd przepełniony bólem obserwował ich rozmowę, nie mogąc zaznać przyjemności uczestniczenia w niej. Panna Montagu, siedząca po jego lewej ręce, była dość ładną, lecz nadąsaną kobietą, która ignorowała jego obecność niemal ostentacyjnie i zaangażowała się całkowicie w rozmowę z jegomościem siedzącym z drugiej strony, przysadzistym karciarzem, którego Laurence znał bardziej ze słyszenia niż osobiście.

Było to dla niego zupełnie nowe i nieprzyjemne doświadczenie: wiedział wprawdzie, że nie jest kandydatem na męża, lecz nie spodziewał się, że jego nowy stan wywrze aż tak duży wpływ na normalne przyjęcie, i bardzo go zabolało, że teraz w towarzystwie jest wart tyle, co jakiś nicpoń z rozwichrzoną czupryną i rumianą twarzą. Siedzący po jego prawej ręce wicehrabia Hale całą uwagę skupił na jedzeniu, tak więc Laurence siedział samotny i milczący.

Poczuł się jeszcze gorzej, kiedy mimowolnie usłyszał, jak Woolvey, niezbyt obznajomiony z zagadnieniem, rozwodzi się na temat wojny i gotowości Anglii do inwazji. Ogarnięty absurdalnym entuzjazmem, opowiadał o tym, jak to milicja da nauczkę Bonapartemu, jeśli tylko ten odważy się przeprawić przez kanał. Żeby ukryć swoje uczucia, Laurence wbił wzrok w talerz. Napoleon, władca kontynentu, dysponujący stutysięczną armią, miałby się ugiąć przed milicją: czysta głupota. Oczywiście podobne głupstwa propagowało też Ministerstwo Wojny, by podtrzymać morale w narodzie, lecz nieprzyjemnie było widzieć, jak Edith przysłuchuje się tej mowie z aprobatą.

Laurence pomyślał, że Edith być może specjalnie odwraca od niego głowę; niewątpliwie nie próbowała napotkać jego spojrzenia. Przeważnie więc skupiał uwagę na swoim talerzu, jedząc mechanicznie, i pogrążył się w nietypowym dla niego milczeniu. Kolacja ciągnęła się w nieskończoność; na szczęście jego ojciec powstał niedługo po tym, jak stół opuściły panie, a gdy wrócili do salonu, Laurence jak najszybciej przeprosił matkę, tłumacząc się czekającą go podróżą, i skorzystał z możliwości ucieczki.

Lecz gdy tylko opuścił pokój, dogonił go zdyszany lokaj z informacją, że ojciec chce się z nim spotkać w bibliotece. Laurence wahał się przez chwilę; mógł podać jakąś wymówkę i odłożyć rozmowę, lecz ostatecznie uznał, że nie ma co odkładać tego, co nieuniknione. Tak więc zszedł na dół wolnym krokiem i zatrzymał dłoń na klamce odrobinę zbyt długo; kiedy w korytarzu pojawiła się pokojówka, nie mógł dłużej udawać tchórza i wszedł do biblioteki.

— Zastanawia mnie twoja wizyta — powiedział lord Allendale, gdy tylko zamknęły się drzwi. Nie silił się nawet na najmniejszą uprzejmość. — Doprawdy, zastanawia. Co to ma oznaczać?

Laurence zesztywniał, lecz odpowiedział spokojnie:

— Chciałem się tylko zatrzymać w czasie podróży, ponieważ udaję się do miejsca mojego odkomenderowania. Nie sądziłem, że was tu zastanę, sir, ani gości, bardzo więc przepraszam, że zjawiłem się bez zapowiedzi.

— Rozumiem. Myślałeś, że pozostaniemy w Londynie, robiąc z siebie widowisko po tych nowych wieściach. Odkomenderowanie, dobre sobie. — Obrzucił mundur Laurence’a pogardliwym spojrzeniem, ten zaś poczuł się równie zdeprymowany swoim wyglądem, jak w chwilach kiedy w dzieciństwie stawał do podobnej inspekcji po powrocie z ogrodowych harców. — Nawet nie zadam sobie trudu, żeby ci robić wymówki. Doskonale wiedziałeś, jakie będzie moje zdanie na ten temat, co cię jednak nie powstrzymało przed podjęciem decyzji. W porządku. Ale wyświadczy mi pan przysługę, sir, jeśli w przyszłości będzie pan unikał tego domu, jak również naszej rezydencji w Londynie o ile w ogóle pozwolą panu opuścić tę waszą hodowlę i wyjść do miasta.

Laurence poczuł przenikliwy chłód; nagle ogarnęło go ogromne zmęczenie i zupełnie stracił ochotę do sprzeczki. Kiedy znowu się odezwał, miał wrażenie, że jego głos, zupełnie pozbawiony emocji, dochodzi z oddali.

— Dobrze, sir. Opuszczę ten dom natychmiast. — Będzie musiał zabrać Temeraire’a na błonia, co z pewnością wywoła popłoch wśród miejscowych stad bydła, i kupić rano za swoje pieniądze kilka owiec, jeśli to będzie możliwe, albo poprosić smoka, żeby leciał głodny; ale dadzą sobie radę.

— Nie bądź śmieszny — rzekł lord Allendale. — Nie wypieram się ciebie. Nie twierdzę, że na to nie zasługujesz, ale nie zamierzam odgrywać melodramatów ku uciesze całego świata. Zostaniesz na noc, jutro udasz się w dalszą drogę, zgodnie ze swoimi planami, to wystarczy. Myślę, że już sobie wszystko powiedzieliśmy, możesz odejść.

Laurence wrócił na górę, najszybciej jak potrafił, a kiedy zamykał za sobą drzwi sypialni, poczuł się tak, jakby ogromny ciężar zsunął się z jego barków. Wcześniej miał zamiar polecić, aby mu przygotowano kąpiel, lecz teraz czuł, że nie byłby w stanie zamienić z kimkolwiek choćby słowa, nawet z pokojówką czy lokajem; potrzebował ciszy i samotności. Pocieszył się myślą, że mogą lecieć wcześnie rano i nie będzie musiał zasiadać do stołu z towarzystwem ani rozmawiać z ojcem, który rzadko wstawał przed jedenastą, nawet na wsi.

Przez chwilę patrzył na łóżko, a potem nagle sięgnął do szafy po stary surdut i spodnie, włożył je zamiast munduru i wyszedł z domu. Temeraire już spał, zwinięty w kłębek, lecz zanim Laurence zdołał się wycofać, otworzył trochę jedno oko i uniósł skrzydło w instynktownym geście zaproszenia. Laurence wyciągnął się wygodnie na szerokiej przedniej łapie smoka i przykrył kocem, który zabrał po drodze ze stajni.

— Wszystko w porządku? — zapytał cicho Temeraire, otaczając Laurence’a drugą łapą i przyciskając go mocniej do piersi; uniósł nieco skrzydła, tworząc szczelną osłonę. — Coś cię trapi. Czy od razu polecimy dalej?

Laurence miał ochotę tak zrobić, ale wiedział, że to nie ma sensu; nie chciał wymykać się chyłkiem, jakby się czegoś wstydził, a poza tym Temeraire musi się wyspać i zjeść rano śniadanie.

— Nie, nie — powiedział i poklepał smoka. — Nie ma takiej potrzeby, zapewniam cię. Zamieniłem tylko parę słów z ojcem. — Zamilkł i wtulił głowę między ramiona, rozpamiętując rozmowę z ojcem i jego zimną pogardę.

— Złości się, że tu przybyliśmy? — zapytał Temeraire. Przenikliwość Temeraire’a i troska w jego głosie podniosły Laurence’a na duchu, tak więc odpowiedział swobodniej, niż zamierzał.

— To stara sprawa — wyjaśnił. — Ojciec chciał, żebym został duchownym, jak mój brat, i nigdy nie uznał służby w Królewskiej Marynarce za godziwe zajęcie.

— A awiator jest czymś jeszcze gorszym? — powiedział Temeraire, wykazując się teraz zaskakującą przenikliwością. — Czy dlatego nie chciałeś opuścić floty?

— Dla niego, być może, Korpus jest czymś gorszym, ale nie dla mnie; ta służba daje dużo zadowolenia. — Pogładził nos smoka, Temeraire zaś przytulił do niego pysk. — Tak naprawdę nigdy nie zaaprobował mojego wyboru, uciekłem z domu jako chłopiec, żeby wymusić jego pozwolenie na zaciągnięcie się do floty. Nie mogę pozwolić, by decydował o moim losie, ponieważ inaczej niż on widzę swoje obowiązki.

Temeraire prychnął, a jego ciepły oddech przypominał smużki dymu płynące w zimnym powietrzu nocy.

— Nie pozwolił ci przenocować w domu?

— Ależ pozwolił — odparł Laurence, nieco zawstydzony swoją słabością, która kazała mu szukać pociechy u Temeraire’a. — Lecz ja wolałem twoje towarzystwo niż pusty pokój.

Temeraire nie widział w tym niczego niezwykłego.

— Jeśli tylko jest ci tu dość ciepło — odparł, po czym ostrożnie ułożył się wygodniej i wysunął nieco skrzydła do przodu, aby osłonić ich od wiatru.

— Jest mi bardzo wygodnie i już nie musisz się niczym martwić — powiedział Laurence; wyciągnięty na szerokiej, solidnej łapie przykrył się kocem. — Dobranoc, mój drogi. — Nagle poczuł ogromne zmęczenie, ale tylko fizyczne: przenikające go bolesne znużenie zupełnie ustąpiło.

Obudził się bardzo wcześnie, tuż przed świtem, a właściwie obudzili się obaj, za sprawą głośnego burczenia w brzuchu Temeraire’a.

— Och, jestem głodny — oświadczył smok, otwierając szeroko oczy, i spojrzał łakomie na stado jeleni kręcących się niespokojnie po parku, zbitych w gromadkę pod przeciwległą ścianą ogrodzenia.

Laurence zsunął się na ziemię.

— Zostawię cię z twoim śniadaniem i sam pójdę coś zjeść — powiedział, po czym klepnął smoka w bok i ruszył w stronę domu. Nie miał ochoty na spotkanie z kimkolwiek; na szczęście o tej porze goście byli jeszcze w swoich pokojach, więc dotarł do sypialni, nie natknąwszy się na żadną osobę, której widok mógłby popsuć mu humor.

Umył się szybko, włożył strój awiatora, podczas gdy służący spakował jego skromny bagaż, i zszedł na dół, najszybciej jak się dało. Służące przygotowywały zastawę na kredensie i właśnie postawiły na stole dzbanek z kawą. Miał nadzieję uniknąć spotkania z całym towarzystwem, lecz ku swemu zaskoczeniu zobaczył, że przy stole siedzi już Edith, która nigdy przedtem nie wstawała tak wcześnie.

Miała spokojną twarz, ubrana była nieskazitelnie, włosy ściągnęła w zgrabny złocisty węzeł, lecz zdradzały ją dłonie, złożone ciasno na kolanach. Nic nie zjadła, a przed nią stała tylko filiżanka z herbatą, wciąż nietknięta.

— Dzień dobry — przywitała go z wymuszoną wesołością. Zerknąwszy na służące, dodała: — Mogę ci nalać kawy?

— Proszę bardzo — rzekł, udzielając jedynej możliwej odpowiedzi, i zajął miejsce obok niej. Nalała mu kawy i dodała pół łyżeczki cukru i śmietanki, dokładnie tak jak lubił. Siedzieli sztywno obok siebie, aż służący skończyli przygotowania do śniadania i wyszli.

— Miałam nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać, zanim odjedziesz — powiedziała cicho i spojrzała na niego wreszcie. — Tak mi przykro, Will. Zapewne nie było innego wyjścia?

Dopiero po chwili dotarło do niego, że Edith ma na myśli zaprzężenie; pomimo obaw związanych ze szkoleniem, nie myślał już o swojej nowej sytuacji jak o czymś złym.

— Nie, wiedziałem, że tak muszę postąpić — odparł krótko, mógł tolerować krytyczne uwagi ojca, ale nie zamierzał pozwolić na to, aby inni go krytykowali.

Edith jednak tylko skinęła głową.

— Gdy tylko się dowiedziałam, domyśliłam się, że tak to wyglądało — powiedziała. Znowu się pochyliła, a jej niespokojne dotąd dłonie nagle znieruchomiały.

— Moje uczucia się nie zmieniły — odezwał się w końcu Laurence, kiedy było jasne, że ona nie zamierza nic dodać. Czuł że jej chłodna postawa jest wystarczającą odpowiedzią, lecz ona nie będzie mogła później powiedzieć, że nie dotrzymał słowa; pozwoli jej zerwać ich umowę. — Jeśli twoje uczucia uległy zmianie, to powiedz tylko słowo, a zamilknę. — Nawet gdy składał tę propozycję, mimowolnie poczuł niechęć i usłyszał nietypowy chłód w swoim głosie: dziwny ton jak na oświadczyny.

Zaskoczona wciągnęła powietrze i odpowiedziała niemal gwałtownie:

— Jak możesz tak mówić? — Na chwilę znowu odzyskał nadzieję, lecz ona ciągnęła dalej: — Czy kiedykolwiek byłam wyrachowana, krytykowałam cię za twoje wybory czy związane z nimi niebezpieczeństwa i niewygody? Gdybyś wybrał stan duchowny, z pewnością miałbyś już probostwo, mielibyśmy wygodny dom, dzieci i nie musiałabym się zamartwiać, co się z tobą dzieje na morzu.

Mówiła szybko, ogarnięta emocjami, jakich wcześniej u niej nie widział, z mocno zarumienioną twarzą. Jej słowa zawierały wiele prawdy; musiał to przyznać i był zakłopotany tym, że czuje do niej urazę. Wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń, lecz ona mówiła już dalej:

— Nigdy się nie skarżyłam, prawda? Czekałam cierpliwie, ale na coś lepszego niż samotne życie, z dala od ludzi, przyjaciół i rodziny, życie, w którym ty pojawiasz się tylko na krótko. Nie, moje uczucia się nie zmieniły, ale nie jestem aż tak lekkomyślna czy sentymentalna, by wierzyć, że samo tylko uczucie może zapewnić szczęście w obliczu wszelkich możliwych przeszkód.

Wreszcie zamilkła.

— Wybacz mi — powiedział Laurence, do cna upokorzony. Każde jej słowo było słuszną wymówką, a wcześniej z lubością sobie wmawiał, że Edith źle go traktuje. — Niepotrzebnie się w ogóle odzywałem, Edith. Powinienem był raczej prosić cię o wybaczenie za to, że postawiłem cię w tak podłej sytuacji. — Powstał i skłonił głowę, bo oczywiście teraz nie mógł już przebywać w jej towarzystwie. — Muszę cię błagać, żebyś mi wybaczyła. Przyjmij ode mnie szczere życzenia szczęścia.

Ale ona także wstała i potrząsnęła głową.

— Nie, musisz zostać i dokończyć śniadanie — powiedziała. — Czeka cię długa droga, a ja wcale nie jestem głodna. Tak będzie dobrze, zostań. — Podała mu dłoń i niepewnie się uśmiechnęła. Myślał, że chce go grzecznie pożegnać, lecz nawet jeśli miała taki zamiar, nie zdołała się na to zdobyć. — Nie myśl o mnie źle, proszę — powiedziała bardzo cicho i szybko opuściła pokój.

Nie musiała się martwić, nie był w stanie myśleć o niej źle. Wręcz przeciwnie, wyrzucał sobie, że przez chwilę był wobec niej oschły i nie zdołał wypełnić swoich zobowiązań. Umowa została zawarta między córką dżentelmena, wyposażoną w godziwy posag, a oficerem floty, który nie liczył na zbyt wiele, ale miał doskonałe perspektywy. Sam sobie zaszkodził i nie mógł zaprzeczyć, że niemal cały świat nie zgodziłby się z jego podejściem do obowiązku w tej kwestii.

A Edith całkiem rozsądnie pragnęła więcej, niż mógł dać awiator. Kiedy Laurence pomyślał o tym, ile uwagi i uczucia poświęca Temeraire’owi, zdał sobie sprawę, jak niewiele miałby do zaoferowania żonie, nawet gdyby nie był na służbie. Zachował się samolubnie, oświadczając się, prosząc ją, by poświęciła własne szczęście dla jego wygody.

Stracił ochotę i apetyt na śniadanie, lecz nie chciał już zwlekać z podróżą, tak więc zmusił się do jedzenia. Niedługo siedział w jadalni samotnie; niebawem zeszła na dół panna Montagu, ubrana w niezwykle elegancki strój do konnej jazdy, bardziej stosowny na przejażdżkę w Londynie niż na wsi, który jednak bardzo podkreślał jej wdzięki. Weszła do pokoju uśmiechnięta, ale natychmiast się zachmurzyła, kiedy ujrzała że poza Laurence’em jest jedyną osobą w jadalni, i zajęła miejsce w przeciwległym końcu stołu. Nieco później dołączył do niej Woolvey, także w stroju do jazdy konnej; Laurence przywitał ich skinieniem głowy, okazując minimum uprzejmości, i nie zwracał uwagi na ich zdawkową rozmowę.

Kiedy kończył śniadanie, pojawiła się jego matka, która miała nieco podkrążone oczy i najwyraźniej ubierała się w pośpiechu. Spojrzała na niego z niepokojem, a on uśmiechnął się do niej, by ją uspokoić, lecz nie bardzo mu się to udało. Pomimo wysiłków nie potrafił ukryć smutku i rezerwy, która posłużyła mu za tarczę przeciwko dezaprobacie ojca i ciekawości reszty towarzystwa.

— Muszę ruszać dalej. Czy chciałabyś poznać Temeraire’a? — zapytał matkę, licząc na to, że będą mogli spędzić choć kilka minut na osobności.

— Temeraire’a? — powtórzyła lady Allendale z zakłopotaną miną. — Williamie, chyba nie chcesz powiedzieć, że twój smok jest tutaj? Wielkie nieba, gdzie?

— Pewnie, że jest, a jak inaczej bym podróżował? Zostawiłem go za stajniami, w starym padoku roczniaków — odparł Laurence. — Pewnie już się najadł. Pozwoliłem mu skosztować naszych jeleni.

— Och! — westchnęła panna Montagu, podsłuchawszy ich rozmowę; najwyraźniej ciekawość wzięła górę nad niechęcią do towarzystwa awiatora. — Nigdy nie widziałam smoka. Proszę, czy możemy się przyłączyć? Wybornie!

Nie mógł odmówić, choć miał na to wielką ochotę, tak więc kiedy przyniesiono jego bagaż, wszyscy czworo wyszli na pole. Temeraire siedział na tylnych łapach i przyglądał się, jak okolica wyłania się stopniowo z porannej mgły; nawet z daleka wydawał się ogromny na tle zimnoszarego nieba.

Laurence zatrzymał się przy stajni, by zabrać kubeł z wodą i szmaty, po czym poprowadził swoich towarzyszy dalej; mimowolnie trochę się ucieszył, kiedy zobaczył, jak panna Montagu i Woolvey zwalniają. Temeraire zrobił wrażenie także na jego matce, lecz ona nie dała tego poznać po sobie, jedynie ścisnęła trochę mocniej ramię Laurence’a, a potem została kilkanaście kroków za nim, kiedy podszedł do smoka.

Temeraire spojrzał na obcych z ciekawością, kiedy zniżył leb do mycia; otworzył pysk, zakrwawiony po uczcie, tak by Laurence mógł zmyć krew z kącików. Na ziemi leżały trzy albo cztery pary rogów.

— Próbowałem się wykąpać w tamtym stawie, ale jest zbyt płytki i błoto mi się dostało do nosa — wyjaśnił Laurence’owi przepraszającym tonem.

— Och, on mówi! — zawołała panna Montagu i przywarła do ramienia Woolveya. Oboje cofnęli się na widok rzędów lśniących białych zębów: siekacze Temeraire’a, ząbkowane u góry, przewyższały już wielkością pięść mężczyzny.

Temeraire był początkowo zaskoczony, lecz potem jego źrenice się rozszerzyły i wyjaśnił uprzejmie:

— Tak, mówię. — Następnie zwrócił się do Laurence’a: — Może ona chciałaby usiąść na moim grzbiecie i się rozejrzeć?

Laurence nie potrafił stłumić niegodziwej złośliwości.

— Z pewnością. Proszę tu podejść, panno Montagu. Widzę, że nie należy pani do grona tych strachliwych osób, które boją się smoków.

— Nie, nie — odpowiedziała niemrawo i wycofała się jeszcze dalej. — I tak już kazałam czekać zbyt długo panu Woolveyowi. Umówiliśmy się na przejażdżkę.

Woolvey wymamrotał kilka równie wykrętnych wymówek, po czym oboje oddalili się pospiesznie, potykając się w marszu. Temeraire zamrugał, nieco zdziwiony.

— Och, po prostu się przestraszyli — powiedział. — Na początku pomyślałem, że ona jest taka jak Volly. Nie rozumiem przecież nie są krowami, a poza tym ja już jadłem.

Laurence podprowadził matkę bliżej, ukrywając zadowolenie ze swojego zwycięstwa.

— Nie ma najmniejszego powodu do obaw — uspokoił ją cicho. — Temeraire, to jest moja matka, lady Allendale.

— Och, matka, ktoś szczególny, tak? — powiedział Temeraire i opuścił głowę, by przyjrzeć się jej z bliska. — To dla mnie zaszczyt.

Laurence poprowadził jej dłoń do pyska Temeraire’a, a gdy już dotknęła nieśmiało ciepłej skóry, sama poklepała smoka z większą pewnością siebie.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła. — Jaka miękka skóra! Nigdy bym nie przypuszczała.

Temeraire odpowiedział na komplement i pieszczoty pomrukiem zadowolenia, Laurence zaś z radością spojrzał na nich oboje. Uznał, że niewiele go obchodzi reszta świata, liczy się tylko opinia tych, których ceni najbardziej, a także przeświadczenie, że wypełnia swój obowiązek.

— Temeraire jest Cesarskim z Chin — wyjaśnił matce z dumą. — To jedna z najrzadszych smoczych ras, on zaś jest jej jedynym przedstawicielem w Europie.

— Naprawdę? To cudownie, mój drogi. Rzeczywiście, słyszałam, że rzadko spotyka się chińskie smoki — powiedziała. Lecz jej spojrzenie wciąż wyrażało niepokój, a także nieme pytanie.

— Tak — powiedział, próbując udzielić odpowiedzi. — Uwierz mi, że zaliczam siebie do szczęśliwców. Może zabierzemy cię na przejażdżkę, kiedy będziemy mieli więcej czasu — dodał. — To jest coś niezwykłego i zupełnie wyjątkowego.

— Ach, latanie, no, ładnie — odparła z oburzeniem, lecz sprawiała wrażenie zadowolonej. — Proponujesz mi to, choć wiesz, że nie potrafię się utrzymać nawet na końskim grzbiecie. Doprawdy nie wiem, co bym robiła na grzbiecie smoka.

— Siedziałabyś przypięta, tak jak ja — powiedział Laurence. — Temeraire to nie koń i nie próbowałby cię zrzucić.

— Pewnie, że nie — zapewnił ją gorliwie Temeraire — a nawet gdyby pani spadła, to śmiem twierdzić, że zdołałbym panią złapać.

Słowa smoka chyba nie do końca ją przekonały, lecz trudno było wątpić w jego dobre intencje, więc lady Allendale uśmiechnęła się do niego.

— Jakże miło z twojej strony. Nie miałam pojęcia, że smoki są tak dobrze ułożone — powiedziała. — Będziesz się opiekował Williamem, prawda? Zawsze przysparzał mi więcej zmartwień niż pozostałe dzieci i wciąż pakuje się w jakieś tarapaty.

Laurence był nieco oburzony, kiedy usłyszał, jak go opisała, i kiedy Temeraire odpowiedział:

— Obiecuję pani, że nigdy nie pozwolę go skrzywdzić.

— Widzę, że tkwimy tu zbyt długo, tylko patrzeć, jak oboje owiniecie mnie w kołderkę i nakarmicie kleikiem — powiedział Laurence, po czym nachylił się, by pocałować matkę. — Mamo, pisz do mnie na adres kryjówki Korpusu w Loch Laggan w Szkocji, gdzie będziemy się szkolić. Temeraire, czy możesz usiąść? Przywiążę to pudło.

— Może wyjmiesz tę książkę Duncana? — zapytał Temeraire, Przysiadając na tylnych łapach. — The Naval Trident? Nie skończyliśmy rozdziału o bitwie zwanej Chwalebnym Pierwszym Czerwca, więc mógłbyś mi poczytać w czasie drogi. — Czy on ci czyta? — zapytała Temeraire’a rozbawiona lady Allendale.

— Tak, bo widzi pani, sam nie potrafię utrzymać książki, są za małe, nie mogę też przewracać stron — odparł Temeraire.

— Nie zrozumiałeś. Jest zdziwiona, że ktoś namówił mnie do otworzenia książki, bo kiedy byłem mały, bezskutecznie próbowała mnie do nich zapędzić — powiedział Laurence, grzebiąc w jednym z pudeł w poszukiwaniu tomu. — Zdziwiłabyś się jakiej ogłady nabrałem, mamo, on jest nienasycony. Temeraire jestem gotowy.

Lady Allendale roześmiała się i cofnęła na skraj pola, skąd obserwowała, osłaniając oczy dłonią, jak Temeraire sadza Laurence’a na grzbiecie i jak obaj wzbijają się w powietrze. Z każdym machnięciem skrzydeł smoka stawała się coraz mniejsza, a niebawem także ogrody i wieżyczki domu zniknęły za grzbietem wzgórza.

Rozdział 5

Niebo nad Loch Laggan zakrywały niskie perłowoszare chmury, które odbijały się w ciemnej wodzie jeziora. Wiosna jeszcze nie nadeszła, więc brzeg wciąż pokrywała warstwa lodu i śniegu, a pod nią widniały zastygłe fale piasku z wiosennego odpływu. Z lasu dobiegał rześki zapach sosen i świeżo ściętych drzew. Temeraire skręcił i skierował się wzdłuż żwirowej drogi, która wiła się w górę z północnego brzegu jeziora do kryjówki.

Na polanie, blisko szczytu niskiej góry, stał otwarty od frontu czworobok kilkunastu dużych, drewnianych szop, podobnych do stajni; na dziedzińcu ludzie obrabiali skórę i metal: bez wątpienia członkowie załóg naziemnych, odpowiedzialni za sprzęt awiatorów. Zaledwie zerknęli do góry, kiedy musnął ich cień kierującego się ku kwaterze głównej Temeraire’a.

Główny budynek przypominał średniowieczną fortyfikację: cztery proste wieże połączone grubym, kamiennym murem, który okalał z przodu ogromny dziedziniec, oraz masywna, okazała hala wbudowana w zbocze góry, jakby z niej wyrastająca. Niemal cały dziedziniec był zajęty. Młody Regal Copper, dwukrotnie większy od Temeraire’a, drzemał na kamiennej podłodze w towarzystwie pary brązowopurpurowych Winchesterów, mniejszych nawet od Yolatilusa, które spały na jego grzbiecie. Na drugim końcu placu leżały stłoczone trzy średnich rozmiarów Yellow Reapery; ich boki, poprzecinane białymi paskami, unosiły się i opadały miarowo.

Kiedy wylądowali, Laurence od razu się zorientował, dlaczego smoki wybrały to miejsce na odpoczynek: kamienne płyty były ciepłe, jakby podgrzane od spodu. Gdy tylko wypiął bagaże Temeraire zamruczał zadowolony i wyciągnął się obok Yellow Reaperów.

Dwóch służących wyszło mu na spotkanie i odebrało od niego bagaże. Poprowadzono go do tylnej części budynku wąskimi, ciemnymi korytarzami przesiąkniętymi wilgocią, aż wyszedł na drugi dziedziniec usytuowany na stoku góry, którego krawędź, nie ograniczona żadną poręczą, wychodziła na inną siwą od lodu dolinę. Ujrzał pięć smoków zataczających wdzięcznie koła niczym stado ptaków; na szpicy formacji leciał Longwing, łatwo rozpoznawalny po czarno-białych falach okalających jego skrzydła o barwie ciemnego błękitu z pomarańczowymi szpicami. Flankowały go dwa Yellow Reapery, a tyły formacji zamykał bladozielonkawy Grey Copper z lewej strony, z prawej zaś srebrzystoszary smok w niebiesko-czarne plamy, którego Laurence nie potrafił zidentyfikować.

Chociaż każdy ze smoków pracował skrzydłami w innym tempie, to wszystkie zachowywały niemal niezmienną pozycję w formacji do momentu, kiedy flagowy z Longwinga dał znak flagą; wtedy wszystkie zmieniły gładko kierunek, niczym tancerze, tak że teraz Longwing zamykał formację. Na kolejny sygnał, którego Laurence nie zauważył, smoki zrobiły zwrot, wykonując idealną pętlę, i powróciły do pierwotnego szyku. Od razu zorientował się, że w czasie wykonywania tego manewru Longwing musiał wykonać najszerszy łuk nad ziemią, by moc przez cały czas osłaniać formację, co było naturalne, gdyż w tym momencie grupa pozostawała najbardziej narażona na atak.

— Nitidusie, wciąż schodzisz za nisko podczas przejścia; spróbuj się przestawić na sześć uderzeń w czasie wykonywania pętli. — Ten niski, grzmiący głos dobiegi gdzieś z góry. Kiedy Laurence spojrzał w tamtą stronę, dostrzegł złociście umaszczonego smoka z charakterystycznymi dla Reapera bladozielonymi smugami i ciemnopomarańczowymi krawędziami skrzydeł, który siedział na skalnym występie z prawej strony dziedzińca, bez jeźdźca i uprzęży, jedynie z szerokim złotym pierścieniem na szyi, nabijanym bladozielonymi jadeitami.

Laurence obserwował uważnie. Formacja wykonała kolejną pętlę nad doliną.

— Już lepiej — zawołał smok, po czym odwrócił głowę i spojrzał w dół. — Kapitan Laurence? — zapytał. — Admirał Powys uprzedził mnie o waszym przybyciu. Zjawiacie się w samą porę. Jestem Celeritas, instruktor w tej kryjówce. — Rozpostarł skrzydła i sfrunął zgrabnie na ziemię.

Laurence odruchowo skłonił głowę. Celeritas był smokiem o średniej wadze, o mniej więcej jednej czwartej wielkości Regal Coppera, mniejszym nawet od młodego jeszcze Temeraire’a.

— Hm — mruknął i opuścił głowę, by lepiej przyjrzeć się Laurence’owi; ciemnozielone tęczówki jego oczu zdawały się obracać i ściągać wokół zwężonych źrenic. — Hm, no cóż, jesteś dużo starszy od większości opiekunów, ale to często wychodzi na dobre, kiedy trzeba szybko wyszkolić młodego smoka, tak jak w przypadku Temeraire’a.

Uniósł głowę i zawołał w głąb doliny:

— Lily, trzymaj głowę wyprostowaną podczas pętli. — Odwrócił się do Laurence’a. — No tak. Jak rozumiem, nie wykazuje jeszcze szczególnych zdolności ofensywnych?

— Nie, sir — odpowiedział odruchowo Laurence; ton i zachowanie smoka wskazywały na jego rangę, a nawyki Laurence’a Wzięły górę nad zaskoczeniem. — A sir Edward Howe, który rozpoznał jego rasę, wyraził opinię, że jest mało prawdopodobne, aby rozwinął podobne zdolności, choć niewykluczone…

— Tak, tak — przerwał mu Celeritas. — Czytałem pracę sir Edwarda, który jest ekspertem w dziedzinie ras orientalnych i polegam na jego osądzie w tej kwestii bardziej niż na własnym. Szkoda, bo przydałby się nam któryś z tych japońskich smoków plujących trucizną albo wzniecających trąby wodne. Mógłby stawić czoło francuskiemu Flamme-de-Gloire. Ale rozumiem, że to ciężki smok bojowy?

— Waży obecnie jakieś dziewięć ton, a wykluł się dopiero przed sześcioma tygodniami — wyjaśnił Laurence.

— Dobrze, bardzo dobrze. Można oczekiwać, że podwoi wagę — rzekł Celeritas i potarł łapą czoło w zamyśleniu. — Jest tak, jak mi mówiono. Dobrze. Zrobimy parę z niego i Maksimusa, Regal Coppera, który właśnie odbywa u nas szkolenie. Utworzą luźny łuk ochronny dla formacji Lily — Longwinga, który tam ćwiczy. — Wskazał głową formację zataczającą koła nad doliną, a Laurence, wciąż zdumiony, obserwował je przez chwilę. — Oczywiście muszę zobaczyć Temeraire’a w locie, zanim wyznaczę wam kierunek szkolenia — ciągnął smok — ale póki co dokończę tę sesję, a poza tym twój smok musi odpocząć po długiej podróży. Poproś porucznika Granby’ego, żeby cię oprowadził i pokazał, gdzie są żerowiska; znajdziesz go w klubie oficerskim. Przyjdź z Temeraire’em godzinę po wschodzie słońca.

Ostatnie słowa smoka zabrzmiały jak rozkaz, na który należało stosownie odpowiedzieć.

— Tak jest, sir — rzucił Laurence, maskując zakłopotanie oficjalnością. Na szczęście Celeritas chyba niczego nie zauważył; zaraz wrócił na swoje stanowisko na skalnym występie.

Laurence był zadowolony z tego, że nie wie, gdzie jest klub oficerski; czuł, że przydałby mu się spokojny tydzień, żeby się oswoić z nową sytuacją, zamiast piętnastu minut, jakich potrzebował, by znaleźć służącego, który mógł mu wskazać drogę. Cała jego dotychczasowa wiedza o smokach została wywrócona do góry nogami: słyszał, że smoki bez opiekuna są bezużyteczne, a te niezaprzęgnięte nadają się jedynie do rozpłodu. Teraz już nie dziwił go niepokój awiatorów, bo co by świat pomyślał, gdyby się dowiedział, że szkoli ich — wydaje im rozkazy — jedna z bestii, nad którą podobno sprawują kontrolę?

Oczywiście tak naprawdę dawno już zdobył dowody potwierdzające smoczą inteligencję i niezależność, dzięki Temeraire’owi, lecz wiedzę tę nabywał stopniowo i zupełnie nieświadomie zaczął traktować go jako w pełni ukształtowanego osobnika, ale nie uogólniał tego na pozostałych przedstawicieli smoczej rasy. Ochłonąwszy po pierwszym zaskoczeniu, potrafił już bez większego trudu zaakceptować to, że jego instruktorem będzie smok, ale ten fakt z pewnością wywołałby szok u kogoś pozbawionego podobnego doświadczenia.

Jeszcze całkiem niedawno, na krótko przed tym, jak rewolucja francuska rozsiała kolejne zarzewie wojny w Europie, rząd zaproponował, aby niezaprzęgnięte smoki zabijać, zamiast je karmić i rozmnażać na koszt państwa, a uzasadniono to brakiem zapotrzebowania na smoki i opinią, że ich krnąbrność może wpływać ujemnie na zdolności bojowe w kolejnych pokoleniach. Parlament wyliczył, że rocznie da się zaoszczędzić ponad dziesięć tysięcy funtów, i pomysł ten rozważano przez jakiś czas bardzo poważnie, a potem nagle porzucono bez podania powodu. Nieoficjalnie mówiono, że wszyscy admirałowie Korpusu stacjonujący w pobliżu Londynu odwiedzili premiera i poinformowali go, że jeśli to prawo wejdzie w życie, to cały Korpus się zbuntuje.

Wcześniej nie chciał wierzyć w te pogłoski; nie w samą Propozycję, lecz w to, że starsi oficerowie — albo i młodsi — mogliby tak postąpić. Samą propozycję zawsze uważał za złą, lecz traktował ją jako przejaw głupiej krótkowzroczności, jakże powszechnej wśród biurokratów, którzy gotowi byli zaoszczędzić dziesięć szylingów na płótnie żaglowym, ryzykując okręt wart sześć tysięcy funtów. Teraz z przerażeniem pomyślał o własnej obojętności. Oczywiście, że by się zbuntowali.

Wciąż zamyślony wszedł przez sklepione wejście do klubu oficerskiego, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, i odruchowo złapał piłkę, która leciała w kierunku jego głowy. Rozległy się jednocześnie wiwaty i okrzyki protestów.

— To był pewny gol, a on nie gra w waszej drużynie! — oznajmił głośno jakiś młodzian, niemal chłopiec, o jasnych, płowych włosach.

— Bzdura, Martin. Oczywiście, że gra, prawda? — Inny z uczestników meczu podszedł do Laurence’a, uśmiechając się szeroko, by odebrać piłkę; ten, wysoki i chudy, miał ciemne włosy i opalone policzki.

— Na to wygląda — odparł rozbawiony Laurence i oddał piłkę.

Zdziwił go nieco widok rozchełstanych oficerów oddających się dziecięcym grom wewnątrz budynku. W mundurze i krawacie ubrany był bardziej elegancko niż oni; niektórzy zdjęli nawet koszule. Meble zsunięto bezładnie pod ściany, a dywan leżał zwinięty w kącie.

— Porucznik John Granby, bez przydziału — przedstawił się ciemnowłosy mężczyzna. — Jesteś nowy?

— Tak. Kapitan Will Laurence na Temerairze — odparł Laurence i zaraz z pewnym zdziwieniem, a nawet niepokojem, zobaczył, jak przyjazny uśmiech znika z twarzy Granby’ego.

— Cesarski! — zawołali niemal jednocześnie oficerowie i połowa z nich, młodszych i starszych, wypadła z klubu i popędziła na dziedziniec. Laurence zamrugał, patrząc za nimi.

— Nie martw się! — Płowowłosy młodzian podszedł do niego, by się przedstawić, i dostrzegł jego zaniepokojoną minę. — Wiemy, jak się obchodzić ze smokami. Oni chcą go tylko obejrzeć.

Chociaż z kadetami nigdy nic nie wiadomo; mamy ich tu dwa tuziny, a każdy jeden za punkt honoru poczytuje sobie utrudnić nam życie. Skrzydłowy Ezekiah Martin, ale możesz zapomnieć o moim imieniu, skoro już je usłyszałeś.

Najwyraźniej bezpośredni sposób bycia był tu na porządku dziennym, dlatego Laurence wcale się nie obraził, mimo iż nie przywykł do takiego zachowania.

— Dziękuję za ostrzeżenie. Popilnuję, żeby Temeraire nie pozwalał im za bardzo używać na sobie. — Ucieszony przyjaznym powitaniem Martina, tak odmiennym od wyraźnie niechętnej postawy Granby’ego, pomyślał, że chętnie poprosiłby o przewodnictwo tego pierwszego, jednak nie chcąc sprzeciwiać się rozkazom, nawet jeśli wydał je smok, odezwał się do Granby’ego oficjalnym tonem: — Celeritas polecił mi zwrócić się do ciebie, żebyś mnie oprowadził. Czy będziesz tak dobry?

— Oczywiście — odpowiedział Granby, siląc się na równie oficjalny ton, lecz w jego ustach zabrzmiało to sztucznie i nienaturalnie. — Tędy, proszę.

Laurence z zadowoleniem zobaczył, że Martin przyłączył się do nich, kiedy Granby prowadził go schodami do góry; zdawkowa rozmowa ze skrzydłowym znacznie oczyściła atmosferę.

— A więc to ty jesteś tym gościem z floty, który zwędził Francuzom Cesarskiego. Wszyscy o tym mówią, a żabojady pewnie plują sobie w brodę i wyrywają włosy — powiedział w radosnym uniesieniu Martin. — Słyszałem, że zgarnąłeś jajo ze studziałowca. Długo walczyliście?

— Obawiam się, że wyolbrzymiano moje dokonania — odparł Laurence. — Amitie nie był nawet okrętem liniowym, a zaledwie trzydziestosześciodziałową fregatą, której załoga słaniała się z pragnienia. Bronili się dzielnie, lecz na niewiele się to zdało; pokonały ich pech i pogoda. Mogę tylko powiedzieć, że miałem szczęście.

— Och! Z pewnością nie można go ignorować; my sami niewiele byśmy zdziałali, gdyby nam nie dopisywało — powiedział Martin. — Czyżby zakwaterowali cię na rogu? Będzie ci towarzyszyło wycie wiatru w dzień i noc.

Laurence wszedł do pokoju w okrągłej wieży i rozejrzał się po nim z zadowoleniem. Dla kogoś, kto dotąd mieszkał w okrętowej kajucie, wydawał się przestronny, wyposażony w dodatkowy luksus w postaci ogromnych, sklepionych okien, które wychodziły na jezioro zasnute teraz szarą mżawką. Kiedy je otworzył, do pokoju wdarł się chłodny, wilgotny powiew, podobny do morskiego powietrza, tyle że pozbawiony soli.

Obok szafy czekały jego pudła modniarskie, rzucone dość niedbale. Z troską zajrzał do ich wnętrza, ale stwierdził, że rzeczy pozostały ułożone całkiem starannie. W pokoju oprócz prostego, lecz dostatecznie szerokiego łóżka, znajdowały się też biurko i krzesło.

— Dla mnie tu jest bardzo spokojnie. Z pewnością wystarczy — powiedział, po czym odpiął szpadę i położył ją na łóżku. Nie czułby się zbyt swobodnie, gdyby zdjął mundur, więc uznał, że choć w ten sposób będzie wyglądał mniej oficjalnie.

— Czy mam ci pokazać żerowiska? — zapytał chłodno Granby, odzywając się po raz pierwszy od chwili wyjścia z klubu.

— Och, najpierw powinniśmy pokazać mu łaźnie i jadalnię — rzekł Martin. — Łaźnie to coś, co warto zobaczyć — dodał, odwracając się do Laurence’a. — Zbudowali je jeszcze Rzymianie i właściwie jesteśmy tu ze względu na nie.

— Dziękuję. Chętnie je zobaczę — odparł Laurence. Wolałby się pozbyć wyraźnie nieprzyjaznego mu Granby’ego, lecz nie mógł tego powiedzieć, nie okazując nieuprzejmości, a przecież nie chciał się zniżyć do jego poziomu.

Po drodze minęli jadalnię; gadatliwy Martin wyjaśnił mu, że kapitanowie i porucznicy jadają przy mniejszych okrągłych rotach, a skrzydłowi i chorążowie przy długim, prostokątnym.

— Na szczęście kadeci przychodzą najwcześniej, bo inaczej wszyscy byśmy poumierali z głodu, gdybyśmy musieli wysłuchiwać ich wrzasków podczas posiłków, a po nas jedzą jeszcze załogi naziemne — zakończył.

— Nigdy nie jecie u siebie w pokojach? — zapytał Laurence. Takie wspólne biesiadowanie oficerów wydało mu się dość dziwne i pomyślał, że będzie mu brakowało możliwości zaproszenia przyjaciół do swojego stołu, co stało się jedną z jego największych przyjemności, od kiedy po raz pierwszy otrzymał wystarczająco wysokie pryzowe, by sobie na to pozwolić.

— Oczywiście, jeśli ktoś jest chory, otrzymuje posiłek w pokoju — odparł Martin. — Och, jesteś głodny? Pewnie jeszcze nie jadłeś. Hej, Tolly — zawołał, a służący, który przecinał pomieszczenie z naręczem bielizny, odwrócił się do nich i uniósł pytająco brwi. — To jest kapitan Laurence, właśnie przybył. Załatwisz mu coś do jedzenia czy będzie musiał czekać do kolacji?

— Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Pytałem tylko z ciekawości — powiedział Laurence.

— Och, coś wykombinuję — odparł Tolly bardzo bezpośrednim tonem. — Myślę, że któraś z kucharek zechce odciąć plasterek albo dwa mięsa i dołożyć do nich ziemniaków. Zapytam Nan. Pokój w wieży na trzecim piętrze, zgadza się? — Skinął głową i ruszył dalej, nie czekając nawet na odpowiedź.

— Załatwione, Tolly się tobą zaopiekuje — rzekł Martin, najwyraźniej zupełnie nieświadomy, że ich zachowanie mogłoby się komuś wydawać nie na miejscu. — To jeden z najlepszych gości. Jenkins zawsze się miga, a Marvel zrobi, co trzeba, ale tyle się przy tym najęczy, że będziesz żałował, żeś go w ogóle poprosił.

— Pewnie niełatwo jest znaleźć służących, którzy by się nie bali smoków — powiedział Laurence; zdążył się już przyzwyczaić do swobodnego zachowania w gronie awiatorów, lecz równie bezpośrednie rozmowy ze służącymi po raz kolejny wprawiły go w zdumienie.

— Och, wszyscy pochodzą z okolicznych wiosek, więc przyzwyczaili się do nas i do naszych smoków — wyjaśnił Martin kiedy szli przez długą salę. — Tolly, jak sądzę, pracował tutaj od wczesnego dzieciństwa, dlatego rozgniewany Regal Copper nie robi na nim najmniejszego wrażenia.

Weszli po schodach i stanęli przed metalowymi drzwiami do łaźni. Kiedy Granby je otworzył, uderzył w nich podmuch gorącego, wilgotnego powietrza, który popłynął przez chłodny korytarz. Laurence ruszył za dwoma awiatorami po wąskich spiralnych schodach; te po czterech zakrętach wyszły niespodziewanie na ogromny pusty pokój, z którego ścian, udekorowanych wypłowiałymi, częściowo wykruszonymi malowidłami, wystawały kamienne półki, bez wątpienia pochodzące jeszcze z czasów rzymskich. Po jednej stronie leżał stos złożonych płóciennych prześcieradeł, po drugiej zaś widać było kilka kupek porzuconych bezładnie ubrań.

— Zostaw ubranie na półce — powiedział Martin. — Łaźnie ciągną się dookoła, więc wrócimy w to samo miejsce. — Wraz z Granbym już zaczął się rozbierać.

— Mamy czas na kąpiel? — zapytał z powątpiewaniem Laurence.

Martin znieruchomiał z butem w ręku.

— Och, pomyślałem, że po prostu się przejdziemy, co, Granby. Nie ma się do czego spieszyć, kolacja dopiero za kilka godzin.

— Chyba że masz coś pilnego do zrobienia — zwrócił się do Laurence’a Granby tak oschłym tonem, że Martin spojrzał na nich zdziwiony, jakby dopiero teraz wyczuł napięcie.

Laurence zacisnął usta, by powstrzymać ciętą ripostę; nie mógł przecież krytykować każdego awiatora, który żywi niechęć do oficera floty, choć w pewnym stopniu rozumiał taką postawę. Będzie musiał przez to przejść, tak jak każdy nowy członek załogi.

— Absolutnie nie mam — odpowiedział krótko.

Chociaż nie rozumiał, dlaczego mają się rozebrać, skoro zamierzali tylko zwiedzić łaźnie, poszedł za przykładem swoich przewodników, tyle że ubranie ułożył starannie w dwóch stosach, a potem przykrył je rozłożonym mundurem, zamiast go składać.

Skręcili w korytarz odchodzący z lewej strony sali i opuścili go przez kolejne metalowe drzwi znajdujące się na jego końcu. Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie, zrozumiał, dlaczego się rozebrali: salę wypełniała para, tak że widział tylko na odległość wyciągniętej ręki, a jego ciało od razu pokryło się kropelkami wilgoci. Gdyby przyszedł tu w ubraniu, zniszczyłby sobie mundur i buty, a reszta stroju zupełnie by mu przesiąkła, natomiast na nagiej skórze para była niczym balsam, niezbyt gorąca, tak więc od razu poczuł, jak jego mięśnie rozluźniają się po długim locie.

W wyłożonej płytkami sali stały w jednakowych odstępach kamienne ławki, na których leżało kilka osób spowitych parą. Granby i Martin skinieniem głowy pozdrowili niektórych z lezących i poprowadzili go do innego ogromnego pomieszczenia, jeszcze cieplejszego, ale suchego, które zajmował długi, płytki basen.

— Jesteśmy dokładnie pod dziedzińcem. Oto powód, dla którego Korpus ma tu swoją kwaterę — wyjaśnił Martin, wskazując palcem.

W długiej ścianie znajdowały się głębokie nisze wydrążone w równych odstępach, które od reszty sali oddzielała barierka z kutego żelaza. Mniej więcej połowa nisz była pusta, natomiast w każdej z pozostałych spoczywało duże jajo, złożone na wyściółce.

— Muszą leżeć w cieple, ponieważ nie możemy sobie pozwolić na to, żeby wysiadywały je smoki albo zagrzebały je gdzieś blisko wulkanów lub podobnych miejsc, jak to robią na wolności.

— Nie ma więcej miejsca, tak żeby przeznaczyć dla nich oddzielną salę? — zapytał zdziwiony Laurence.

— Oczywiście, że jest — burknął Granby.

Martin zerknął na niego i natychmiast pospieszył z odpowiedzią, zanim Laurence zdążył zareagować.

— Widzisz, tutaj często ktoś przychodzi, więc szybciej można zauważyć, że któreś z jaj zaczyna twardnieć — wyjaśnił szybko.

Wciąż powściągając gniew, Laurence pominął milczeniem uwagę Granby’ego i odpowiedział Martinowi skinieniem głowy. Czytał w książkach sir Edwarda, jak nieprzewidywalne bywają smocze jaja w okresie wylęgu, i to nawet do samego końca; znajomość rasy smoka może jedynie zawęzić okres oczekiwania do miesięcy, czy też lat w przypadku większych ras.

— Podejrzewamy, że ten Anglewing wykluje się niebawem; to dopiero będzie wydarzenie — mówił dalej Martin, wskazując na zlocistobrązowe jajo, lekko opalizujące i pokryte żółtymi plamkami. — To jest potomek Obversarii, smoka flagowego kanału. Służyłem w jej załodze jako flagowy i mogę powiedzieć, że żaden inny smok tej klasy nie dorówna jej w manewrach.

Obaj awiatorzy patrzyli na jaja z tęsknotą. Oczywiście każde z nich stanowiło rzadką okazję awansu, jeszcze bardziej niepewną niż poparcie Admiralicji, na które można było przynajmniej zasłużyć walecznością na polu walki.

— Służyłeś na wielu smokach? — zwrócił się do Martina Laurence.

— Tylko na Obversarii, a potem na Inlacrimasie, który odniósł rany w potyczce nad kanałem przed miesiącem, przez co wylądowałem tutaj — powiedział Martin. — Za miesiąc wróci do służby, a ja dostałem awans, więc nie mogę narzekać. Otrzymałem stopień skrzydłowego — dodał z dumą. — Ale Granby zaliczył więcej smoków, chyba cztery, zgadza się? Kto był przed Laetificat?

— Excursius, Fluitare i Actionis — odparł krótko Granby.

Już pierwsze imię wystarczyło; Laurence wreszcie zrozumiał i jego twarz stężała. Granby prawdopodobnie przyjaźnił się z porucznikiem Dayesem; w każdym razie obaj do niedawna byli towarzyszami broni i teraz stało się dla niego jasne, że obraźliwe zachowanie Granby’ego nie jest jedynie manifestacją ogólnej niechęci awiatora do oficera marynarki wojennej upchniętego w ich służbie, lecz ma także charakter osobisty i jest jakby przedłużeniem pierwotnej obelgi Dayesa.

Nieprzyzwyczajony do tolerowania lekceważenia, Laurence powiedział niespodziewanie:

— Idźmy dalej, panowie.

Nie zatrzymywał się już przez resztę spaceru, pozwalając Martinowi prowadzić rozmowę i odpowiadając krótko na jego pytania. Obszedłszy całe łaźnie, wrócili do przebieralni, a kiedy już się ubrali, Laurence powiedział spokojnym, lecz stanowczym tonem:

— Panie Granby, teraz pokaże mi pan żerowiska i będzie pan wolny. — Musiał dać mu wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie tolerował najmniejszego braku szacunku. Jeśli Granby wysili się na jeszcze jedną złośliwość, będzie musiał go skarcić i lepiej, żeby to się stało na osobności. — Panie Martin, dziękuję za towarzystwo i wszelkie wyjaśnienia, niezwykle dla mnie cenne.

— Nie ma za co — odparł Martin, zerkając to na Laurence’a, to na Granby’ego, jakby się bał tego, co może się stać, jeśli zostawi ich samych. Lecz Laurence wyraził się wystarczająco jasno i Martin, dotąd bardzo swobodny, najwyraźniej przyjął jego słowa niemal jak rozkaz. — A zatem zobaczymy się wszyscy przy kolacji. Bywajcie.

Laurence i Granby poszli w milczeniu na żerowiska, czy raczej do skalnego występu, z którego było je widać w przeciwległym końcu doliny. Przy ujściu naturalnej ślepej uliczki Laurence dostrzegł dyżurujących pasterzy. Granby wyjaśnił mu obojętnie, że na sygnał przekazany ze skalnej półki pasterze wypuszczają do doliny odpowiednią liczbę zwierząt dla smoka który może je sobie upolować, jeśli w tym czasie nie odbywają się ćwiczenia.

— To dość proste, jak sądzę — zakończył opryskliwie Granby, ponownie przekraczając granicę przyzwoitości, tak jak obawiał się Laurence.

— Sir — rzucił cicho Laurence. Granby zamrugał zaskoczony, więc Laurence powtórzył: — To dość proste, s i r.

Miał nadzieję, że to ostrzeżenie wystarczy, dlatego zdumiał się, usłyszawszy odpowiedź porucznika:

— My tu nie bawimy się w ceremonie, bez względu na to, do czego przywykłeś we flocie.

— Przywykłem do uprzejmości i jeśli jej braknie, to przynajmniej będę się domagał szacunku dla stopnia — powiedział Laurence, tracąc panowanie nad sobą. Posłał Granby’emu wściekłe spojrzenie i poczuł, że krew napływa mu do twarzy. — Będzie się pan zwracał do mnie poprawnie, poruczniku Granby, albo, jak mi Bóg miły, oskarżę pana o niesubordynację, a nie chce mi się wierzyć, że Korpus podchodzi do niej tak niefrasobliwie, jak można by wnosić z pańskiego zachowania.

Granby zbladł jak ściana, przez co opalenizna na jego policzkach odcięła się wyraźnie od reszty twarzy.

— Tak jest, sir — odpowiedział i stanął na baczność.

— Jest pan wolny, poruczniku — zareagował od razu Laurence i spojrzał na dolinę z rękoma założonymi za plecami, czekając, aż Granby odejdzie; nie miał ochoty nawet na niego patrzeć.

Kiedy wreszcie ochłonął ze słusznego gniewu, poczuł się zmęczony i przybity takim traktowaniem; poza tym wiedział, że musi się przygotować na konsekwencje swojego postępowania. w pierwszej chwili Granby sprawiał wrażenie człowieka z natury przyjaznego i sympatycznego, a nawet gdyby tak nie było, wciąż był jednym z awiatorów, Laurence zaś intruzem. Koledzy Granby’ego z pewnością go poprą, a ich wrogość pogorszy jeszcze sytuację Laurence’a.

Ale nie miał wyjścia, bo przecież nie można tolerować jawnego braku szacunku i Granby dobrze wiedział, że jego zachowanie nie mieści się w regułach sił zbrojnych. Laurence, wciąż przygnębiony, zawrócił do kwatery i rozchmurzył się dopiero na dziedzińcu, kiedy zobaczył Temeraire’a, który już nie spał i czekał na niego.

— Wybacz, że zostawiłem cię na tak długo — powiedział Laurence, po czym pochylił się i poklepał smoka, bardziej dla własnej pociechy niż jego. — Bardzo się nudziłeś?

— Ani trochę — odparł Temeraire. — Mnóstwo ludzi przychodziło tu porozmawiać ze mną, a niektórzy z nich zmierzyli mnie, żeby zrobić uprząż. Rozmawiałem też z Maksimusem, który mi powiedział, że będziemy się razem szkolić.

Laurence przywitał Regal Coppera skinieniem głowy, smok zaś otworzył sennie jedno oko na dźwięk swojego imienia i uniósł nieco masywny łeb, po czym znowu zapadł w sen.

— Jesteś głodny? — zapytał Laurence, odwracając się do Temeraire’a. — Musimy wstać rano i stawić się u Celeritasa — to jest tutejszy instruktor — więc pewnie nie będzie wtedy czasu na jedzenie.

— Owszem, zjadłbym coś — rzekł Temeraire. Nie wydawał się ani trochę zdziwiony tym, że będzie miał smoka za instruktora, dlatego po usłyszeniu jego pragmatycznej odpowiedzi Laurence poczuł się nieco zawstydzony własnym wcześniejszym zaskoczeniem; oczywiście Temeraire nie widział w tym nic dziwnego Laurence nie zawracał sobie głowy pełnym przypinaniem na czas krótkiego lotu na skalny występ, gdzie zsiadł ze smoka i wysłał go na polowanie. Prosta przyjemność obserwowania jak smok szybuje i nurkuje z wdziękiem po ofiarę, znacznie po. prawiła samopoczucie Laurence’owi. Bez względu na to, jak go przyjmą awiatorzy, i tak miał pozycję, o jakiej nie mógł marzyć kapitan okrętu; miał doświadczenie w dowodzeniu niechętnymi ludźmi, gdyby tacy znaleźli się w jego załodze, a jak pokazywał przykład Martina, nie wszyscy oficerowie musieli być uprzedzeni do niego od samego początku.

Znalazł też inną pociechę. Kiedy Temeraire zanurkował, elegancko chwycił w szpony człapiącą włochatą krowę i zaraz zaczął ją zjadać, Laurence usłyszał entuzjastyczne pomruki. Uniósł głowę i ujrzał rząd małych głów widocznych w oknach budynku.

— To jest ten Cesarski, sir, prawda? — zawołał do niego jeden z chłopców, pucołowaty i płowowłosy.

— Tak, to jest Temeraire — odparł Laurence.

Zawsze dbał o edukację swoich młodych dżentelmenów, a jego okręt uznawano za doskonałe miejsce dla młokosów. Do tego często wyświadczał przysługi komuś z rodziny czy też floty, tak więc miał bogate doświadczenie w szkoleniu chłopców, najczęściej pozytywne. W przeciwieństwie do wielu mężczyzn, nie czuł się nieswojo w ich towarzystwie, nawet jeśli byli młodsi niż jego midszypmeni.

— Patrzcie, patrzcie, niesamowite — zawołał inny chłopiec, mniejszy i ciemnowłosy, wskazując na smoka, który właśnie opadł tuż nad ziemię i chwycił wszystkie trzy owce, które wy puszczono dla niego, a potem znowu zabrał się do jedzenia.

— Pewnie lepiej potraficie ocenić smoka w locie niż ja. Dobrze sobie radzi? — zapytał chłopców.

— O, tak — posypały się entuzjastyczne zapewnienia.

— Ścina jak należy — dodał płowowłosy, przyjmując profesjonalny ton — i jaki ma zasięg, wykorzystuje każde uderzenie skrzydłem. Kapitalnie — dodał, zamieniając się znowu w małego chłopca, a Temeraire zawrócił po ostatnią krowę.

— Sir, nie wybrał pan jeszcze swoich gońców, prawda? — zapytał z nadzieją w głosie ciemnowłosy chłopiec. Zaraz zawtórowali mu pozostali; wszyscy zaczęli go zapewniać, że się nadają na stanowisko w smoczej załodze, na które, jak zrozumiał Laurence, mianuje się najlepszych kadetów.

— Nie, ale kiedy do tego dojdzie, skorzystam z rady waszych instruktorów — rzucił z udawaną surowością. — Tak więc powinniście wykazać się przed nimi w najbliższych tygodniach. No, najadłeś się? — zwrócił się do Temeraire’a, który wylądował zgrabnie na skalnej półce.

— O, tak, były bardzo smaczne, ale teraz cały jestem we krwi. Czy możemy się umyć? — zapytał Temeraire.

Dopiero teraz Laurence uzmysłowił sobie, że nie zapytał o to podczas zwiedzania kryjówki, dlatego ponownie zerknął na chłopców.

— Panowie, co mi radzicie? Czy mam go zabrać na kąpiel do jeziora?

Wszyscy wybałuszyli oczy.

— Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś kąpał smoka — rzucił jeden z chłopców.

— To znaczy, wyobraża pan sobie mycie takiego Regala? — dodał płowowłosy chłopiec. — Zajęłoby to całe wieki. Zwykle oblizują sobie pysk i łapy, tak jak koty.

— To nie brzmi najlepiej. Ja lubię, kiedy się mnie myje, nawet jeśli to zabiera dużo czasu — wtrącił Temeraire, zerkając niepewnie na Laurence’a.

Laurence powstrzymał się od krzyku i powiedział spokojnie:

— Z pewnością zabiera to dużo czasu, tak samo jak wiele innych rzeczy, które należy wykonywać. Zaraz ruszamy nad jezioro Zaczekaj tylko chwilę, Temeraire. Pójdę po jakieś płótna.

— Och, ja przyniosę! — Głowa płowowłosego chłopca zniknęła w oknie, a pozostali podążyli za nim. Pięć minut później powrócili całą gromadką, niosąc stos niezdarnie poskładanych płócien, których pochodzenia Laurence się domyślał.

Ale wziął prześcieradła i podziękował chłopcom z powagą, po czym dosiadł smoka, zatrzymując w pamięci twarz płowowłosego kadeta; uważał, że ktoś z taką inicjatywą ma zadatki na dobrego oficera.

— Jutro możemy przynieść pasy z karabińczykami i też polecieć, żeby pomóc — dodał ten z najniewinniejszą w świecie miną.

Laurence spojrzał na niego, zastanawiając się, czy nie należy potępić bezczelności, ale spodobał mu się entuzjazm chłopaka, tak więc powiedział tylko stanowczym tonem:

— Zobaczymy.

Laurence widział zachwycone twarze stojących na skalnej półce chłopców, aż Temeraire okrążył zamek i zniknęli z zasięgu wzroku. Nad jeziorem pozwolił najpierw smokowi popływać, żeby zmył z siebie zakrzepłą krew, a potem dokładnie go wytarł. Jako człowiek przyzwyczajony do codziennego szorowania pokładu Laurence był oburzony tym, że awiatorzy nie dbają o czystość swoich podopiecznych, i kiedy tak wycierał gładkie, czarne boki smoka, pomyślał nagle o uprzęży.

— Temeraire, czy rzemienie cię nie obcierają? — zapytał, dotykając pasów.

— Tylko czasem — powiedział Temeraire, odwracając głowę w jego stronę. — Moja skóra staje się coraz twardsza, a poza tym nawet jeśli któryś z rzemieni mi dokucza, przesuwam go nieco i od razu jest lepiej.

— Jestem zawstydzony — rzekł Laurence. — Nie powinienem cię zmuszać do noszenia uprzęży przez cały czas. Od dzisiaj będziesz ją wkładał tylko do lotów.

— Ale czy nie mam obowiązku jej nosić, tak jak ty musisz nosić ubranie? — zapytał Temeraire. — Nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że jestem jakimś dzikusem.

— Dam ci większy łańcuch na szyję, i to wystarczy — powiedział Laurence, myśląc o złotej obręczy Celeritasa. — Nie pozwolę, żebyś cierpiał przez jakiś zwyczaj, który według mnie wziął się z lenistwa, i zamierzam wyrazić swoją opinię na ten temat pierwszemu admirałowi, jakiego spotkam.

Zawsze dotrzymywał słowa, więc zdjął uprząż z Temeraire’a, gdy tylko wylądowali na dziedzińcu. Temeraire spojrzał nerwowo na pozostałe smoki, które obserwowały go uważnie od momentu powrotu, gdyż wciąż ociekał wodą. Nie wydawały się jednak oburzone, raczej zaciekawione, tak więc kiedy Laurence zdjął złoty łańcuch z perłami i owinął go wokół szpona Temeraire’a niczym pierścień, ten zupełnie się uspokoił i wyciągnął na ciepłych kamiennych płytach.

— Przyjemniej jest bez uprzęży — wyznał cicho Laurence’owi i podrapał się w ciemniejszym, stwardniałym miejscu na skórze, gdzie sprzączka zgniotła kilka łusek.

Laurence przerwał czyszczenie uprzęży i poklepał go przepraszająco.

— Proszę cię o wybaczenie — powiedział, spoglądając na zgrubienie z poczuciem winy. — Zrobię ci okład.

— Ja też chcę zdjąć uprząż — zaszczebiotał niespodziewanie jeden z Winchesterów, sfrunął z grzbietu Maksimusa i wylądował przed Laurence’em. — Zdejmiesz mi ją?

Laurence zawahał się, ponieważ źle by to wyglądało, gdyby zajął się smokiem innego opiekuna.

— Myślę, że tylko twój opiekun może to zrobić — powiedział. — Nie chciałbym go obrazić.

— Nie widziałem go już od trzech dni — odparł smutno Winchester i opuścił małą głowę; nie był większy od pary koni pociągowych, a w kłębie tylko trochę przewyższał Laurencea Z bliska Laurence dostrzegł smużki zaschniętej krwi na skórze smoka. Także jego uprząż nie wyglądała na zbytnio zadbaną, w przeciwieństwie do uprzęży pozostałych; widniały na niej plamy i pęknięcia.

— Podejdź tutaj, niech ci się przyjrzę — powiedział cicho Laurence, sięgając po jeszcze mokre płótno, i zaczął wycierać małego smoka.

— Och, dziękuję — powiedział Winchester i podsunął się ochoczo. — Nazywam się Levitas — dodał nieśmiało.

— Ja jestem Laurence, a to jest Temeraire — odparł Laurence.

— Laurence jest moim kapitanem — rzekł Temeraire, kładąc nacisk na zaimek, a w jego głosie zabrzmiała nieznacznie wojownicza nuta.

Laurence spojrzał na niego zaskoczony i przerwał czyszczenie, żeby go poklepać. Temeraire wyciągnął się wygodniej, lecz wciąż ich obserwował, zwęziwszy źrenice.

— Czy chcesz, żebym sprawdził, co się stało z twoim opiekunem? — zwrócił się Laurence do Levitasa, kiedy skończył go czyścić. — Może jest chory, ale nawet jeśli tak, to z pewnością niebawem wydobrzeje.

— Och, raczej nie jest chory — odparł Levitas równie smutnym głosem. — Ale teraz czuję się o wiele lepiej — dodał i z wdzięcznością potarł łbem o ramię Laurence’a.

Temeraire wydał głuchy pomruk niezadowolenia i rozpłaszczył łapę na kamiennej płycie, a wtedy Levitas zapiszczał i powrócił pospiesznie na grzbiet Maksimusa, gdzie przytulił się do drugiego Winchestera. Laurence spojrzał na Temeraire’a.

— A cóż to, zazdrość? — spytał cicho. — Chyba nie masz nic przeciwko temu, że go trochę umyłem, skoro opiekun go zaniedbuje?

— Jesteś mój — odparł stanowczo Temeraire, lecz po chwili spuścił ze wstydem łeb i dodał ciszej: — Jego łatwiej byłoby myć.

— Nie opuściłbym nawet cala twojej skóry, nawet gdybyś był dwa razy większy od Laetificat — powiedział Laurence. — Ale może sprawdzę, czy chłopcy nie zechcieliby go umyć jutro.

— Tak byłoby dobrze — stwierdził rozpromieniony Temeraire. — Nie rozumiem, dlaczego nie przychodzi jego opiekun. Ty nigdy byś mnie nie zostawił na tak długo, prawda?

— Nigdy w życiu, chyba że by mnie zatrzymano siłą — odparł Laurence.

Sam też tego nie rozumiał. Wyobrażał sobie, że ktoś zaprzężony do głupiej bestii nie widzi w niej ciekawego intelektualnie partnera, ale spodziewałby się co najmniej zwykłej sympatii, jaką James okazywał Volatilusowi. A przecież Levitas, choć mniejszy, z pewnością był inteligentniejszy niż Volly. Może nie było w tym nic dziwnego, na pewno wśród awiatorów także bywają mniej oddani ludzie, podobnie jak w innych rodzajach wojsk, lecz ze względu na małą liczebność smoków przykro było wiedzieć, ze któryś z nich jest nieszczęśliwy, co mogło wpłynąć na jego umiejętności.

Laurence zabrał ze sobą uprząż Temeraire’a i zaniósł do ogromnych szop, w których pracowały załogi naziemne; pomimo późnej pory kilkunastu ludzi siedziało na dworze, paląc leniwie. Spojrzeli na niego z zaciekawieniem, nie zasalutowali, ale też i nie okazali wrogości.

— Ach, ty jesteś pewnie od Temeraire’a — rzucił jeden z nich i odebrał od niego uprząż. — Zerwała się? Za kilka dni dostaniecie własny sprzęt, ale póki co możemy to naprawić.

— Nie zerwała się, trzeba ją tylko wyczyścić — odpowiedział Laurence.

— Nie masz jeszcze uprzężnika, a nam nie wolno przydzielać ci członków załogi naziemnej, dopóki się nie dowiemy, jakie smok ma przejść szkolenie — wyjaśnił mężczyzna. — Ale zajmiemy się tym. Hollin, przetrzesz to? — zawołał do młodzieńca, który zajmował się skórami w szopie.

Hollin wyszedł, wytarł ręce o fartuch i wziął uprząż w duże pewnie wyglądające dłonie.

— Jasne, ale czy będą kłopoty, kiedy mu to spróbuję z powrotem nałożyć? — zapytał.

— Nie ma takiej potrzeby. Lepiej czuje się bez uprzęży, więc po prostu połóż ją przy nim — oświadczył Laurence stanowczo, ignorując spojrzenia, jakie wywołały jego słowa. — Uprząż Levitasa też nie jest w najlepszym stanie.

— Levitasa? Cóż, o tym to już jego kapitan powinien porozmawiać z załogą — odparł pierwszy mężczyzna, pykając fajkę w zamyśleniu.

Była to prawda, niemniej wyglądało to na wymigiwanie się od odpowiedzialności. Laurence popatrzył na niego zimno i na chwilę zapadła wymowna cisza. Mężczyzna poruszył się niezgrabnie, przyszpilony jego spojrzeniem.

— Jeśli trzeba udzielić im nagany za zaniedbywanie obowiązków, to należy się tym zająć — powiedział bardzo cicho Laurence. — Sądziłem, że jeśli powie się przedstawicielowi Korpusu, że dobro jakiegoś smoka jest zagrożone, to on od razu postara się temu zaradzić.

— Ja to zrobię, kiedy będę odnosił uprząż Temeraire’a — rzucił pospiesznie Hollin. — Levitas jest mały, więc wystarczy kilka ruchów.

— Dziękuję, panie Hollin. Cieszę się, że zostałem dobrze zrozumiany — rzekł Laurence i zawrócił do zamku.

Z tyłu rozległ się szept: — Ale z niego piła, nie chciałbym służyć w jego załodze.

Nie było przyjemnie słyszeć takie słowa, ponieważ nigdy nie uważano go za bezwzględnego kapitana, zawsze szczycił się tym, że dowodzi ludźmi, opierając się bardziej na szacunku niż strachu czy wymierzaniu srogich kar, a wielu przychodziło do niego na służbę na ochotnika.

Z drugiej strony był też świadomy własnej winy: podejmując tak zdecydowane kroki, pominął kapitana Levitasa, co ten słusznie może mu wziąć za złe. Jednak Laurence niczego nie żałował. Levitas był wyraźnie zaniedbany, a jego poczucie obowiązku nie pozwalało mu zostawić go w takim stanie. Swoboda w gronie członków Korpusu mogła mu w tej sprawie pomóc; przy odrobinie szczęścia jego wskazówka nie musiała zostać odebrana jako wtrącanie się w cudze sprawy czy wręcz coś oburzającego, jak miałoby to miejsce we flocie.

Nie był to zbyt pomyślny pierwszy dzień. Laurence poczuł się znużony i zniechęcony. Nie napotkał tu niczego naprawdę nie do przyjęcia, tak jak się obawiał, niczego tak złego, że nie mógłby tego znieść, ale też i niczego łatwego ani znanego. Mimowolnie zatęsknił za wygodnym zorganizowaniem floty, które wypełniało całe jego życie, i zapragnął, zupełnie niedorzecznie, znaleźć się znowu z Temeraire’em na pokładzie Relianta na środku oceanu.

Rozdział 6

Obudził go blask słońca wlewający się przez okna od wschodu. Zapomniany talerz z zimnym jedzeniem czekał na niego poprzedniego wieczoru, kiedy wreszcie wrócił do pokoju, co oznaczało, że Tolly dotrzymywał słowa. Na jedzeniu siedziało kilka much, lecz dla człowieka morza nie było to nic wielkiego, tak więc Laurence odpędził je machnięciem ręki i zjadł wszystko do ostatniego kęsa. Zamierzał tylko odpocząć trochę przed kolacją i kąpielą. Teraz mrugał otumaniony przez jakąś minutę, zanim wreszcie się zorientował, gdzie jest. Usiadł nieporadnie, przypomniawszy sobie o ćwiczeniach. Spał w koszuli i gaciach, lecz na szczęście miał zmianę ubrania, a mundur pozostał w dość dobrym stanie. Będzie musiał pamiętać, żeby znaleźć w okolicy krawca, który by mu uszył drugi. Szamocąc się nieco, włożył go samodzielnie i zszedł na dół, względnie zadowolony ze swojego wyglądu.

Większość miejsc przy stole starszych oficerów była wolna. Laurence nie dostrzegł Granby’ego, lecz wyczuł skutki jego obecności w ukradkowych spojrzeniach, jakie posłali mu dwaj młodzieńcy siedzący przy dalszym końcu stołu. Bliżej szczytu ogromny, dobrze zbudowany mężczyzna o nalanej twarzy, bez munduru, systematycznie zmiatał wypełniające jego talerz jajka, kaszankę i boczek. Laurence rozejrzał się w poszukiwaniu kredensu z naczyniami.

— Dzień dobry, kapitanie. Kawa czy herbata? — Tolly pojawił się u jego boku z dwoma dzbankami w rękach.

— Kawa, dziękuję — odparł Laurence z wdzięcznością, po czym wychylił całą filiżankę duszkiem i podstawił ją jeszcze raz, zanim służący zdążył odejść. — Czy mamy tu samoobsługę? — zapytał.

— Nie, Lacey już niesie dla pana jajka na bekonie. Proszę powiedzieć, jeśli będzie pan jeszcze czegoś potrzebował — rzucił Tolly, oddalając się.

— Dzień dobry! — Służąca, ubrana w surowy samodział, przywitała go pogodnie, zamiast zachować milczenie, lecz tak miło było ujrzeć przyjazną twarz, że odruchowo odpowiedział na powitanie. Talerz, na którym przyniosła jedzenie, był jeszcze gorący, a kiedy Laurence spróbował wyśmienitego bekonu, w ogóle przestał myśleć o stosownym zachowaniu: wędzony w dymie z jakiegoś nie znanego mu drzewa, smakował wybornie, a żółtka jajek były niemal jasnopomarańczowe. Jadł szybko, spoglądając na kwadraty światła podróżujące po podłodze, padające z wysokich okien.

— Nie udław się — powiedział krępy mężczyzna, zerkając na niego. — Tolly, jeszcze herbaty — zaryczał; głos miał tak donośny, że mógłby przekrzyczeć burzę. — Laurence? — zapytał, czekając, aż służący napełni mu kubek.

Laurence przełknął kęs i powiedział:

— Tak, sir. Z kim mam przyjemność?

— Berkley — przedstawił się mężczyzna. — Posłuchaj, cóż to za bzdury kładziesz swojemu smokowi do głowy? Mój Maksimus mamrocze przez cały ranek o kąpieli i zdjęciu uprzęży — to niedorzeczne.

— Nie dla mnie, sir. Mam na względzie jedynie wygodę mojego smoka — odpowiedział Laurence ze spokojem, zaciskając dłonie na sztućcach.

Berkley spiorunował go wzrokiem.

— Do cholery, sugerujesz, że zaniedbuję Maksimusa? Nikt nigdy nie mył smoków; nie przeszkadza im odrobina brudu, przecież mają grubą skórę.

Laurence panował nad swoim zachowaniem i głosem, ale stracił apetyt, więc odłożył sztućce.

— Najwyraźniej twój smok się z tobą nie zgadza. Sądzisz, że wiesz lepiej niż on, co jest dla niego niewygodne?

Berkley spojrzał na niego spod ściągniętych brwi i nieoczekiwanie parsknął.

— Ostry jesteś, to pewne. A ja myślałem, że we flocie są same ostrożne sztywniaki. — Wypił herbatę i wstał. — Zobaczymy się później. Celeritas zamierza połączyć Maksimusa i Temeraire’a w parę. — Skinął głową, całkiem przyjaźnie, i opuścił salę.

Laurence był nieco zdezorientowany tą nagłą zmianą frontu, lecz nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, ponieważ zauważył, że jest już niemal spóźniony. Temeraire zaczął się niecierpliwić, a Laurence stwierdził, że musi zapłacić za swoje dobre serce, bo trzeba było jeszcze założyć uprząż. Zawołał dwóch członków załogi naziemnej do pomocy i przybyli na dziedziniec w ostatniej chwili.

Kiedy wylądowali, nie było tam jeszcze Celeritasa, lecz już parę chwil potem Laurence zobaczył, jak instruktor wylania się z jednej z nisz wykutych w klifowej ścianie: najwyraźniej były to prywatne kwatery, być może dla starszych albo bardziej zasłużonych smoków. Celeritas zamachał skrzydłami i sfrunął na dziedziniec, lądując zgrabnie na tylnych łapach, a potem spojrzał uważnie na Temeraire’a.

— Hm, tak, cudownie głęboka pierś. Weź oddech, proszę. Tak, tak. — Opadł na cztery łapy. — No dobrze. Zobaczmy, co potrafisz. Dwa pełne okrążenia nad doliną, przy pierwszym poziome zwroty, przy drugim pętle. Tempo spokojne, chcę ocenić twój styl, a nie prędkość. — Pokazał głową w kierunku doliny.

Temeraire wystartował gwałtownie.

— Spokojnie — zawołał Laurence i upomniał go ściągnięciem wodzy.

Temeraire zwolnił niechętnie i leciał dalej z umiarkowaną prędkością. Łatwo uporał się ze zwrotami i pętlami. Kiedy wrócili nad dziedziniec, Celeritas zawołał:

— Jeszcze raz na pełnej prędkości.

Laurence pochylił się nisko nad szyją smoka, który teraz pracował tak mocno skrzydłami, że wiatr świstał głośno w uszach. Nigdy wcześniej nie lecieli tak szybko i nigdy wcześniej nie czuł podobnego uniesienia. Kiedy wykonywali zwrot, nie potrafił się już dłużej powstrzymać i wydał okrzyk przeznaczony tylko dla uszu Temeraire’a.

Po drugim okrążeniu skierowali się z powrotem ku dziedzińcowi; Temeraire nawet się nie zdyszał. Ale kiedy byli w połowie doliny, gdzieś nad nimi rozległ się przeraźliwy ryk i spadł na nich ogromny, czarny cień. Laurence spojrzał do góry zaniepokojony i ujrzał Maksimusa, który pędził prosto na nich, jakby zamierzał ich staranować. Temeraire zatrzymał się gwałtownie i zawisł w powietrzu, Maksimus zaś przemknął tuż obok i wzbił się w powietrze, kiedy był tuż nad samą ziemią.

— Do diabła, Berkley, co to miało być? — ryknął Laurence najgłośniej jak potrafił, stając w uprzęży; był wściekły i ściskał wodze drżącymi dłońmi. — Wyjaśnisz mi to, pan, natychmiast!

— Wielki Boże! Jak on to robi? — odkrzyknął Berkley pogodnie, jakby nic się nie stało, podczas gdy Maksimus leciał spokojnie z powrotem na dziedziniec. — Celeritasie, widziałeś to?

— Widziałem. Temeraire, wróć tutaj — zawołał Celeritas. — Zaatakowali was na mój rozkaz, kapitanie, proszę się nie oburzać — powiedział do Laurence’a, kiedy Temeraire wylądował zgrabnie na skraju dziedzińca. — To bardzo ważne, żeby sprawdzić naturalne reakcje smoka podczas ataku z góry, z miejsca gdzie nie sięgamy wzrokiem; pewnych instynktownych reakcji nie wyeliminuje żaden trening.

Laurence wciąż był nastroszony, podobnie jak Temeraire który z wyrzutem zwrócił się do Maksimusa:

— To było bardzo nieprzyjemne.

— Wiem, też przez to przeszedłem na początku szkolenia — odparł wesoło Maksimus, nie okazując najmniejszej skruchy. — W jaki sposób potrafisz tak po prostu zawisnąć w powietrzu?

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — odparł Temeraire już trochę udobruchany. Skierował głowę do tyłu i spojrzał na swój grzbiet. — Chyba po prostu uderzam skrzydłami w drugą stronę.

Laurence poklepał go uspokajająco po szyi, a Celeritas przyjrzał się uważnie połączeniom stawowym jego skrzydeł.

— Sądziłem, że wszystkie smoki są do tego zdolne, sir. Czy to coś niezwykłego? — zapytał Laurence.

— Jedynie w tym sensie, że w ciągu dwustu lat mojego życia nigdy się z tym nie zetknąłem — rzucił z przekąsem Celeritas i przysiadł na tylnych łapach. — Anglewingi potrafią robić ciasne zwroty, ale nie potrafią zawisnąć w taki sposób. — Podrapał się po czole. — Będziemy się musieli zastanowić, jak wykorzystać tę umiejętność; na pewno możesz być naprawdę niebezpiecznym bombowcem.

Laurence i Berkley wciąż o tym dyskutowali w drodze na obiad, a także o wspólnych treningach Temeraire’a i Maksimusa. Celeritas prowadził z nim ćwiczenia przez resztę dnia, badając zdolności manewrowe Temeraire’a i przyuczając oba smoki do lotu w tym samym tempie. Laurence już wcześniej żywił przekonanie, że Temeraire jest niezwykle szybki i sprawny w powietrzu, lecz z ogromną przyjemnością i satysfakcją usłyszał, że potwierdza to Celeritas, i przekonał się, że Temeraire potrafi z łatwością prześcignąć starszego i większego od siebie Maksimusa.

Celeritas zasugerował nawet, że może uda się dwa razy zwiększyć tempo Temeraire’a, jeśli zachowa zdolności manewrowe podczas dojrzewania: dzięki temu byłby w stanie odbyć lot bombardujący wzdłuż całej formacji wroga, wrócić na pozycję i wykonać drugi nalot z pozostałymi smokami.

Berkleyowi i Maksimusowi nie przeszkadzało, że Temeraire zatacza wokół nich kręgi. Naturalnie Regal Coppery były najwyraźniej siłą uderzeniową Korpusu, a Temeraire z pewnością nigdy by nie dorównał Maksimusowi wagą czy siłą, tak więc nie było podstaw do zazdrości; mimo to po napiętym pierwszym dniu Laurence uznał za sukces brak jakichkolwiek zatargów. Sam Berkley był dość osobliwą postacią, trochę za stary jak na świeżo mianowanego kapitana i bardzo dziwaczny w zachowaniu, które można by opisać jako morze powściągliwości wzburzone okazjonalnymi wybuchami.

Niemniej jednak na swój sposób wydawał się oficerem solidnym i oddanym, a także względnie przyjaznym. Powiedział Laurence’owi bez ogródek, kiedy zasiedli przy stole, czekając na pozostałych oficerów:

— Oczywiście będziesz musiał stawić czoło powszechnej zazdrości, choćby tylko z tego względu, że ominął cię staż. Ja czekałem na Maksimusa sześć lat. Warto było czekać, ale chyba tez bym cię znienawidził, gdybyś wtedy paradował przede mną na Cesarskim.

— Jak to czekałeś? — zapytał Laurence. — Zostałeś przydzielony do niego, zanim się wykluł?

— W chwili gdy jajo ostygło na tyle, że dało się je dotknąć — odparł Berkley. — W ciągu jednego pokolenia dostajemy cztery czy pięć Regal Copperów, więc nie mogą dostawać się w przypadkowe ręce. Ściągnęli mnie zaraz po tym, jak powiedziałem tak-jest-bardzo-dziękuję, a potem siedziałem tu, gapiąc się na skorupę i ucząc pędraków, i miałem nadzieję, że nie będzie się specjalnie ociągał, ale on, cholera, oczywiście się nie spieszył. — Berkley prychnął i opróżnił kieliszek z winem.

Po porannych ćwiczeniach Laurence wyrobił sobie bardzo dobre zdanie o umiejętnościach Berkleya i mógł przyznać, że jego towarzysz rzeczywiście wydaje się osobą, której można powierzyć cennego smoka. Berkley bardzo lubił Maksimusa i nie ukrywał tego. Kiedy wychodzili z dziedzińca, Laurence usłyszał, jak mówi do swojego ogromnego smoka:

— Podejrzewam, że nie dasz mi spokoju, dopóki ci nie zdejmą uprzęży, a niech cię. — A kiedy wydał odpowiednie polecenie załodze naziemnej, Maximus omal go nie przewrócił pieszczotliwym kuksańcem.

Do jadalni przybywali pozostali oficerowie. Większość z nich była młodsza od niego czy Berkleya, tak więc niebawem salę wypełniły wesołe i często wysokie jeszcze głosy. Z początku Laurence był trochę spięty, lecz jego obawy się nie ziściły; owszem, kilku poruczników spojrzało na niego z powątpiewaniem, a Granby siedział tak daleko od niego, jak się dało, lecz poza tym nikt nie zwracał na niego uwagi.

— Za pozwoleniem, sir — odezwał się cicho i niespodziewanie wysoki, jasnowłosy mężczyzna o ostrym nosie i opadł na miejsce obok niego. Wprawdzie wszyscy starsi oficerowie nosili mundury i krawaty do kolacji, lecz ten wyraźnie się wyróżniał, gdyż krawat miał równo związany, a mundur idealnie odprasowany. — Kapitan Jeremy Rankin, do usług — przedstawił się uprzejmie, podając rękę. — Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy?

— Nie, przybyłem wczoraj. Kapitan Will Laurence, do usług — odparł Laurence.

Rankin miał silny uścisk i przyjemny, bezpośredni sposób bycia. Laurence stwierdził, że bardzo dobrze mu się z nim rozmawia, i nie był zaskoczony, gdy się dowiedział, że Rankin jest synem hrabiego Kensington.

— W mojej rodzinie zawsze trzeciego syna oddawano na służbę do Korpusu, a w zamierzchłych czasach, zanim jeszcze powstał Korpus i smoki zarezerwowano tylko dla Korony, mój pra-któryś-tam-dziadek trzymał parę — powiedział Rankin. — Mogę więc bez przeszkód odwiedzać dom rodzinny, bo wciąż mamy tam niedużą kryjówkę wykorzystywaną w trakcie przelotów; zaglądałem tam często nawet podczas szkolenia. Szkoda, że inni awiatorzy nie mają podobnych możliwości — dodał cicho, zerkając na boki.

Laurence nie chciał powiedzieć niczego, co mogłoby zostać uznane za krytykę. Sam Rankin mógł o tym wspomnieć, jako jeden z nich, lecz podobna uwaga w jego ustach mogłaby zabrzmieć obraźliwie.

— Chłopcom musi być ciężko, opuszczają dom tak wcześnie — powiedział taktownie. — We flocie nie przyjmujemy… to znaczy, flota nie przyjmuje chłopaków przed dwunastym rokiem życia, a i wtedy schodzą na ląd między rejsami i jadą do domu. Ty też miałeś podobne doświadczenia? — zapytał, odwracając się do Berkleya.

— Hm — mruknął Berkley, przełykając jedzenie, a zanim odpowiedział, spojrzał przenikliwie na Rankina. — Niezupełnie. Trochę piszczałem, ale można się do tego przyzwyczaić, a poza tym pędzimy pędraków do roboty, żeby nie mieli czasu tęsknić za domem. — Powrócił do obiadu, nie wykazując chęci kontynuowania rozmowy, tak więc Laurence odwrócił się znowu do Rankina.

— Ach, przychodzę za późno! — Szczupły chłopak o jeszcze nie łamiącym się głosie, ale wysoki jak na swój wiek, zbliżył się pospiesznie do stołu; jego długie, rude włosy wysunęły się do połowy z zaplecionego warkocza. Zatrzymał się jak wryty przy stole, po czym powoli, z pewną niechęcią zajął miejsce po drugiej stronie Rankina, jedyne wolne. Pomimo młodego wieku miał już stopień kapitana: na jego mundurze widniały podwójne złote galony.

— Wcale nie, Catherine. Pozwól, że ci naleję wina — rzekł Rankin.

Laurence spojrzał ze zdumieniem na młodziana, przekonany że się przesłyszał, lecz stwierdził, że wcale nie: rzeczywiście miał przed sobą młodą damę. Rozejrzał się po innych, nieco zbity z tropu. Nikt się nad tym nie zastanawiał ani nie był zdziwiony, a Rankin zwracał się do niej uprzejmym i oficjalnym tonem, podając jej tace z jedzeniem.

— Pozwólcie, że was sobie przedstawię — dodał Rankin. — Kapitan Laurence na Temerairze i panna… och, zapomniałem, to znaczy, kapitan Catherine Harcourt na, hm, Lily.

— Witam — mruknęła dziewczyna, nie podnosząc oczu.

Laurence poczuł, że się czerwieni. Ta młoda kobieta siedziała w bryczesach, które uwydatniały kształt jej nóg, i w koszuli przytrzymywanej głównie krawatem. Szybko przeniósł wzrok na niczym go nie niepokojący czubek jej głowy i wydusił z siebie:

— Do usług, panno Harcourt.

W ten sposób przynajmniej zmusił ją do podniesienia głowy.

— Nie panno, ale k a p i t a n Harcourt — poprawiła go. Piegi odcinały się wyraźnie na jej pobladłej twarzy, ale niewątpliwie była zdecydowana bronić swoich praw; posłała Rankinowi wyzywające spojrzenie.

Laurence nazwał ją „panną” automatycznie; nie miał zamiaru jej obrazić, lecz najwyraźniej to zrobił.

— Proszę mi wybaczyć, kapitan Harcourt — odpowiedział natychmiast i skłonił głowę w geście przeprosin. Niemniej jednak dziwnie było tak się do niej zwracać, a tytuł z trudem przeszedł przez jego usta, dlatego obawiał się, że jego odpowiedź wypadła bardzo sztucznie. — Nie chciałem być nieuprzejmy. — Skojarzył teraz imię smoka, które go zaskoczyło poprzedniego dnia, lecz wobec ogromu wrażeń jakoś o nim zapomniał. — Jak sądzę, lata pani na Longwingu? — zapytał uprzejmie.

— Tak, to moja Lily — odpowiedziała, a gdy wymówiła imię smoka, w jej głosie zabrzmiała mimowolna ciepła nuta.

— Może nie wie pan, kapitanie Laurence, że Longwingi tolerują tylko opiekunów płci żeńskiej; to takie ich dziwactwo, za które musimy być wdzięczni, bo inaczej bylibyśmy pozbawieni tak czarującego towarzystwa — rzekł Rankin, skłaniając głowę ku dziewczynie.

Laurence zmarszczył brwi, usłyszawszy wyraźną ironię w jego głosie; dziewczyna była widocznie speszona, Rankin zaś wcale nie pomagał jej poczuć się lepiej. Znowu spuściła głowę i wbiła wzrok w talerz, zaciskając blade usta w grymasie niezadowolenia.

— Cóż za odwaga podjąć taki obowiązek, pa… kapitan Harcourt. Do… chciałem powiedzieć: pani zdrowie — rzekł Laurence, poprawiając się w ostatniej chwili, i upił łyk wina; nie uważał za stosowne zmuszać tak młodego dziewczęcia do wypicia wina do dna.

— Robię to samo, co inni — mruknęła, po czym, nieco spóźniona, podniosła swój kielich. — To znaczy: i pańskie zdrowie.

Powtórzył sobie w myślach jej stopień i imię, ponieważ uznał, iż bardzo niegrzecznie byłoby znowu się pomylić, skoro raz już go poprawiła, lecz wszystko to było tak dziwne, że nie do końca sobie ufał. Starał się patrzeć tylko na jej twarz, nie gdzie indziej. Z włosami związanymi z tyłu rzeczywiście wyglądała chłopięco, co było nieco pomocne, a podobieństwo do mężczyzny potęgował jeszcze jej strój, który zmylił go na początku; podejrzewał, że właśnie dlatego ubierała się po męsku, choć było to skandaliczne i nielegalne.

Miał ochotę porozmawiać z nią, choć trudno byłoby wtedy nie zadawać pytań, ale rozdzielał ich Rankin. Tak więc zachował swoje rozważania dla siebie; myśl, że każdym Longwingiern w służbie Korpusu dowodzi kobieta, była szokująca. Zerkając na jej szczupłą postać, zastanawiał się, jak ona daje sobie rade Sam po całodziennych lotach czuł się rozbity i zmęczony i choć z pewnością dobra uprząż bardzo pomagała, trudno mu było uwierzyć, by kobieta potrafiła to wytrzymać dzień po dniu. Byłoby bezczelnością zapytać ją o to wprost, ale przecież Korpus nie mógł sobie pozwolić na odrzucenie Longwingów. Należały do najbardziej niebezpiecznych angielskich smoków i ustępowały może tylko Regal Copperom, tak więc bez ich wsparcia obrona powietrzna Anglii zostałaby znacznie uszczuplona.

Pochłonięty tym ciekawym tematem i uprzejmą rozmową z Rankinem, Laurence skończył swój pierwszy obiad i stwierdził, że upłynął on w milszej atmosferze, niż się spodziewał, po czym wstał od stołu bardzo podbudowany, pomimo milczenia kapitan Harcourt i Berkleya. Rankin także się podniósł i powiedział do niego:

— Jeśli nie ma pan innych planów, to czy mogę pana zaprosić do klubu oficerskiego na partyjkę szachów? Rzadko mam okazję zagrać i przyznam, że kiedy wspomniał pan, że grywa, zapragnąłem wykorzystać sposobność.

— Dziękuję za zaproszenie. Będzie to dla mnie wielka przyjemność — odparł Laurence. — Lecz teraz muszę prosie o wybaczenie. Powinienem udać się do Temeraire’a. Obiecałem mu poczytać.

— Poczytać? — zapytał Rankin, rozbawiony i zaskoczony. — Pańskie oddanie jest godne podziwu i jakże charakterystyczne dla świeżo upieczonego opiekuna. Lecz jeśli wolno mi coś powiedzieć, to mogę pana zapewnić, że smoki znakomicie dają sobie radę same. Niektórzy z naszych kolegów kapitanów mieli zwyczaj poświęcać zwierzętom cały wolny czas. Nie chciałbym żeby wzorując się na ich przykładzie, uznał pan, że jest obowiązek lub konieczność, dla której musi pan poświęcić przyjemność towarzystwa drugiego człowieka.

— Jestem wdzięczny za troskę, ale zapewniam, że mnie ten problem nie dotyczy — rzekł Laurence. — Towarzystwo Temeraire’a jest dla mnie najlepsze z możliwych i niesie korzyści dla obu stron. Niemniej chętnie spotkam się z panem w klubie później, chyba że kładzie się pan spać wcześnie.

— Uspokoił mnie pan w jednym i drugim względzie — powiedział Rankin. — Nie, nie kładę się wcześnie, oczywiście nie odbywam szkolenia, przybyłem tutaj z misją kurierską, więc nie muszę się trzymać uczniowskiego rozkładu zajęć. Ze wstydem przyznaję, że najczęściej schodzę na dół tuż przed południem, ale z drugiej strony, dzięki temu będę miał przyjemność spotkać się z panem dzisiejszego wieczoru.

Po tych słowach rozstali się, a Laurence udał się do Temeraire’a. Z rozbawieniem ujrzał tuż za drzwiami do jadalni trzech kadetów: płowowłosy chłopiec i jego dwaj towarzysze czaili się z naręczami czystych białych szmat.

— Och, sir* — powiedział chłopiec i wyskoczył przed Laurence’a. — Może potrzebuje pan więcej płócien dla Temeraire’a? — zaproponował ochoczo. — Pomyśleliśmy, że się panu przydadzą, więc przynieśliśmy trochę, kiedy zobaczyliśmy, że je.

— Hej, Roland, co tam knujesz? — Tolly, obładowany brudnymi naczyniami z jadalni, zatrzymał się, kiedy ujrzał kadetów nagabujących kapitana. — Wiesz przecież, że nie należy naprzykrzać się kapitanowi.

— Nie naprzykrzam się, prawda? — rzekł chłopiec, spoglądają z nadzieją na Laurence’a. — Pomyśleliśmy tylko, że możemy trochę pomóc. W końcu Temeraire jest bardzo duży, a Morgan, Dyer i ja mamy karabińczyki, więc możemy się przypiąć — dodał z powagą, pokazując dziwną uprząż, której Laurence wcześniej nie zauważył. Od grubego skórzanego pasa, który opasywał ciasno talię chłopca, odchodziły dwa rzemienie zakończone czymś co na pierwszy rzut oka przypominało duże metalowe ogniwo Przyjrzawszy się lepiej, Laurence dostrzegł w nim fragment który można było wcisnąć do środka, co pozwalało otworzyć ogniwo i przypiąć je do czegoś innego. Laurence wyprostował się i powiedział:

— Temeraire nie dostał jeszcze odpowiedniej uprzęży, więc raczej nie możecie się przypiąć. Ale — powiedział, rozbawiony w duchu widokiem ich zasmuconych twarzy — chodźcie ze mną. Zobaczymy, co tam będzie do roboty. Dziękuję, Tolly — zwrócił się do służącego. — Poradzę sobie z nimi.

Tolly ani trochę nie ukrywał uśmiechu.

— Niewątpliwie — rzucił, odchodząc do swoich obowiązków.

— Roland, tak? — zapytał Laurence chłopca, zmierzając na dziedziniec, podczas gdy trójka młodych kadetów szybko dreptała, żeby za nim nadążyć.

— Tak, sir, kadet Emily Roland, do usług. — Odwróciwszy się do swoich towarzyszy, zupełnie nieświadoma zdumienia, w jakie wprawiła Laurence’a, dziewczynka dodała: — A to są Andrew Morgan i Peter Dyer, wszyscy jesteśmy na trzecim roku.

— Tak, i chcielibyśmy pomóc — wtrącił Morgan, a Dyer, najmniejszy z całej trójki, o okrągłych oczach, tylko kiwnął głową.

— Bardzo dobrze — wydusił z siebie Laurence, zerkając ukradkiem na dziewczynkę. Miała krótko przycięte włosy, podobnie jak dwaj chłopcy, krępą figurę i głos tylko odrobinę wyższy od ich głosów, dlatego Laurence się pomylił. Po chwili zastanowienia uznał to wszystko za rzecz zupełnie naturalną; oczywiście Korpus szkolił pewną grupę dziewcząt, spodziewając się, ze będą potrzebne do wyklutych Longwingów, i pewnie kapitan Harcourt sama przeszła podobny trening. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, jacy rodzice oddają córki do tak trudnej służby.

Kiedy weszli na dziedziniec, zobaczyli, że wre tam praca ; wypełnia go łopot skrzydeł i głosy smoków. Większość z nich powróciła z żerowiska i były teraz obsługiwane przez załogi czyszczące uprzęże. Wbrew temu, co mówił Rankin, Laurence’owi trudno było dostrzec smoka, przy którym nie stałby jego kapitan, poklepujący go czule i przemawiający do niego; najwyraźniej o tej porze dnia smoki i ich opiekunowie mieli przerwę w zajęciach.

Nie od razu dostrzegł Temeraire’a; przeszukawszy wzrokiem zatłoczony dziedziniec, zorientował się wreszcie, że jego smok znalazł sobie miejsce poza murami, prawdopodobnie by uniknąć hałasu i krzątaniny. Zanim Laurence wyszedł do niego, skierował trójkę kadetów do Levitasa, który leżał skulony pod murem, przyglądając się, jak oficerowie zajmują się swoimi smokami. Miał na sobie uprząż, która teraz wyglądała o wiele lepiej niż poprzedniego dnia: skórzane rzemienie zostały naoliwione i nabrały giętkości, a łączące je metalowe pierścienie były wypolerowane.

Teraz dopiero Laurence się domyślił, że służyły jako punkt zaczepienia dla karabińczyków. Choć mniejszy niż Temeraire, Levitas był i tak dużym stworzeniem, tak więc Laurence uznał, ze z pewnością wytrzyma ciężar trójki kadetów w czasie krótkiej podróży. Smok bardzo się ucieszył z okazanej mu uwagi, a jego °czy zalśniły jaśniej na propozycję Laurence’a.

— Oczywiście, że udźwignę was wszystkich — powiedział, spoglądając na kadetów, którzy patrzyli na niego z równym Zapałem. Każdy z nich wspiął się na grzbiet smoka niczym wiewiórka i przypiął do dwóch pierścieni dobrze już wyćwiczonym ruchem.

Laurence sprawdził wszystkie rzemienie; wydawały się dobrze umocowane.

— Dobrze, Levitasie, zabierz ich na brzeg, a Temeraire i ja dołączymy do was niebawem — powiedział i poklepał smoka po boku.

Odprawiwszy kadetów, Laurence opuścił dziedziniec, klucząc między smokami. Przystanął, gdy tylko spojrzał na Temeraire’a z bliska; smok był przygnębiony, jakby zupełnie stracił całą radość, z jaką zakończył poranne ćwiczenia, więc Laurence szybko do niego podbiegł.

— Co ci jest? — zapytał, oglądając pysk Temeraire’a, lecz smok był uwalany krwią po posiłku i chyba najedzony. — Zaszkodziło ci coś, co zjadłeś?

— Nie, czuję się dobrze — odparł Temeraire. — Tylko… Laurence, czy ja jestem normalnym smokiem?

Laurence spojrzał na niego zaskoczony, ponieważ nigdy wcześniej nie słyszał podobnej nuty niepewności w jego głosie.

— Jesteś najnormalniejszym smokiem na świecie. Skąd ci przyszło do głowy podobne pytanie? Czy ktoś powiedział ci coś niemiłego? — Na samą myśl o tym zaczął wzbierać w nim gniew. Jemu samemu awiatorzy mogli gadać, co tylko im się podoba, ale nie będzie tolerował żadnych uwag kierowanych do Temeraire’a.

— Och, nie — rzekł Temeraire, lecz jakoś bez przekonania. — Nikt nie był niemiły, ale kiedy jedliśmy wszyscy razem, zauważyli, że nie wyglądam dokładnie tak jak oni. Wszyscy mają jaśniejszą skórę niż ja, a ich skrzydła nie mają tylu palców. Poza tym mają grzebienie na grzbietach, a ja nie, mam więcej pazurów niż oni. — Przyglądał się sobie uważnie, kiedy wyliczał kolejne cechy swojej anatomii. — Dlatego patrzyli na mnie trochę dziwnie, ale nikt nie był niemiły. To pewnie dlatego, że jestem chińskim smokiem?

— Naturalnie. I musisz pamiętać, że Chińczycy należą do najlepszych hodowców na świecie — powiedział stanowczo Lauce. — Jeśli w ogóle mieliby porównywać się z tobą, to powinni traktować cię jako ideał, a nie odwrotnie, więc ani przez chwilę nie wątp w siebie. Przypomnij sobie tylko, jak Celeritas chwalił rano twój lot.

— Ale nie potrafię ziać ogniem ani pluć trucizną — rzekł Temeraire i ułożył się wygodniej, wciąż osowiały. — I nie jestem tak duży jak Maksimus. — Zamilkł na moment, a potem dodał: — On i Lily jedli pierwsi; reszta musiała czekać, aż skończą, i dopiero wtedy mogliśmy polować w grupie.

Laurence zmarszczył brwi; nie przyszło mu do głowy, że smoki mają własną hierarchię.

— Mój drogi, jesteś pierwszym przedstawicielem swojej rasy w Anglii, więc twoje miejsce nie zostało jeszcze ustalone — powiedział, usiłując znaleźć wyjaśnienie, które by uspokoiło Temeraire’a. — A poza tym może ten porządek ma coś wspólnego z rangą kapitanów. Musisz pamiętać, że mam o wiele krótsze starszeństwo niż którykolwiek z pozostałych kapitanów.

— To byłoby bardzo głupie. Przecież jesteś starszy od większości z nich i masz duże doświadczenie — rzucił Temeraire, zapominając trochę o swoim nieszczęściu i stając w obronie Laurence’a. — Ty wygrywałeś bitwy, a większość z nich dopiero się szkoli.

— Owszem, lecz to były bitwy morskie, a w powietrzu wszystko wygląda zupełnie inaczej — powiedział Laurence. — Ale prawdą jest, że ranga i pierwszeństwo nie gwarantują mądrości ani dobrej rasy, więc nie bierz sobie tego tak bardzo do serca. ^ pewnością za rok lub dwa zostaniesz uhonorowany tak, jak na to zasługujesz. Póki co, najadłeś się do syta? Wrócimy na zerowisko, jeśli jesteś jeszcze głodny.

— Och, nie, jedzenia było pod dostatkiem — zapewnił go Temeraire. — Mogłem upolować, co tylko chciałem, a inni specjalnie mi nie przeszkadzali.

Zamilkł, Laurence zaś, widząc, że nastrój smoka jeszcze nie całkiem się poprawił, powiedział:

— Chodź, trzeba cię umyć.

Temeraire od razu się ożywił, a kiedy prawie przez godzinę dokazywał z Levitasem w jeziorze i pozwolił się wyszorować kadetom, odzyskał dobry nastrój. Już o wiele szczęśliwszy, zwinął się wokół Laurence’a na ciepłych płytach dziedzińca i zabrali się do czytania. Lecz Laurance zauważył, że Temeraire częściej niż zwykle spogląda na swój złoty naszyjnik z perłami i dotyka go czubkiem języka; zaczynał już rozpoznawać ten gest jako prośbę o dodanie otuchy. Spróbował czytać z większym uczuciem i poklepał przednią łapę smoka, na której siedział wygodnie.

Kiedy wieczorem wchodził do klubu oficerskiego, wciąż odczuwał pewien niepokój, a chwilowa cisza, jaka zapadła po jego wejściu do sali, zrobiła na nim o wiele mniejsze wrażenie, niż mogłaby zrobić w innej sytuacji. Stojący przy pianinie Granby znacząco dotknął czoła, sarkastycznie mu salutując, i powiedział:

— Sir.

Trudno było skrytykować taką dziwną zniewagę, więc Laurence postanowił zareagować tak, jakby to było szczere powitanie, i odpowiedział uprzejmie:

— Panie Granby.

Skinął też głową pozostałym i poszedł dalej, nie spiesząc się zbytnio. Rankin siedział w kącie sali, przy stoliku, pogrążony w lekturze gazety. Laurence przyłączył się do niego i już po kilku chwilach obaj pochylili się nad szachownicą, którą Rankin zdjął z półki.

Salę znowu wypełnił szum rozmów; Laurence rozglądał się dyskretnie między ruchami. Teraz, już bardziej zorientowany, dostrzegł kilka kobiet w tłumie oficerów. Ich obecność nie wydawała się w ogóle krępować pozostałych; rozmowy, choć pogodne, nie były wcale wyrafinowane, często podnoszono głosy i przerywano sobie nawzajem.

Niemniej jednak w sali panowała atmosfera braterstwa, więc Laurence trochę żałował, że jest z tego wykluczony; z ich i własnej woli nie należał do tego grona i siłą rzeczy poczuł się osamotniony. Niemal natychmiast stłumił to uczucie. W Królewskiej Marynarce musiał przywyknąć do samotniczego życia, często pozbawionego nawet takiego towarzystwa, jakie zapewniał Temeraire. A poza tym, póki co, Laurence mógł się zadowolić towarzystwem Rankina, więc przestał zerkać na salę i skupił uwagę na szachownicy.

Rankin być może wyszedł z wprawy, lecz bez wątpienia miał talent do szachów, a ponieważ ta gra nie należała do ulubionych rozrywek Laurence’a, byli mniej więcej równymi sobie przeciwnikami. Podczas gry Laurence wspomniał o swoim niepokoju o Temeraire’a uważnie go słuchającemu Rankinowi.

— Rzeczywiście to godne ubolewania, że nie przyznano mu pierwszeństwa w hierarchii, ale radziłbym zostawić tę sprawę jemu samemu — rzekł Rankin. — Tak się zachowują na wolności; silniejsze zwierzęta domagają się pierwszych kęsów z polowania, a słabsze im ustępują. Najwyraźniej musi sobie zasłużyć na szacunek.

— Masz na myśli rzucenie jakiegoś wyzwania? To by chyba nie było zbyt mądre — stwierdził Laurence zaniepokojony samą myślą o tym; słyszał stare fantastyczne opowieści o dzikich smokach, które walczyły między sobą i zabijały się w takich pojedynkach. — Nie byłoby rozsądnie pozwalać na to, żeby tak cenne istoty walczyły ze sobą z tak błahego powodu.

— Rzadko dochodzi do prawdziwej walki, ponieważ one znają możliwości przeciwników, i mogę cię zapewnić, że kiedy smok upewni się co do swojej siły, nie będzie tolerował zaczepek ani nie spotka się z wielkim oporem — powiedział Rankin.

Laurence’a nie bardzo przekonało to wyjaśnienie, ponieważ był pewien, że to wcale nie brak odwagi udaremnił Temeraire’owi wywalczenie pierwszeństwa, lecz subtelna wrażliwość, która niefortunnie pozwoliła mu dostrzec brak akceptacji ze strony pozostałych smoków.

— Mimo wszystko chciałbym mu pomóc odzyskać wiarę w siebie — oznajmił smutno Laurence. Wyobrażał sobie, że odtąd wszystkie posiłki będą unieszczęśliwiać Temeraire’a, a przecież nie da się ich uniknąć, chyba żeby go karmić o innych porach przez co z pewnością czułby się jeszcze bardziej odizolowany od innych.

— Och, podaruj mu jakieś świecidełko i się uspokoi — rzucił Rankin. — To zdumiewające, jak bardzo taki prezent poprawia im nastrój. Zawsze kiedy mój smok zaczyna kwękać, kupuję mu świecidełko i od razu jest szczęśliwy, zupełnie jak kapryśna kochanka.

Laurence uśmiechnął się mimowolnie na to absurdalne porównanie.

— Tak się składa, że zamierzałem sprawić mu nową obrożę — powiedział już poważniej — taką, jaką nosi Celeritas. Wierzę, że to by go bardzo ucieszyło. Ale zdaje się, że nigdzie w okolicy nie da się zamówić czegoś takiego.

— Mogę ci pomóc. Jako kurier latam regularnie do Edynburga, gdzie jest kilka doskonałych sklepów jubilerskich, a w niektórych z nich sprzedają nawet gotowe wyroby przeznaczone dla smoków, bo tutaj na północy w zasięgu lotu znajduje się wiele kryjówek. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, to z radością cię tam zabiorę — rzekł Rankin. — Najbliższy lot mam w sobotę. Jeśli wyruszymy rano, przywiozę cię z powrotem przed kolacją.

— Dziękuję. Jestem ci wielce zobowiązany — powiedział Laurence, zaskoczony i zadowolony. — Zgłoszę się do Celeritasa o pozwolenie.

Gdy następnego ranka Celeritas usłyszał prośbę Laurence’a, marszczył czoło i spojrzał na niego uważnie.

— Chcesz lecieć z kapitanem Rankinem? No cóż, to będzie twój ostatni wolny dzień na długi czas, ponieważ musisz być tutaj obecny przez cały okres szkolenia Temeraire’a.

Celeritas wydawał się niemal rozgniewany, co zdziwiło Laurence’a.

— Zapewniam cię, że nie mam nic przeciwko temu — odparł, zastanawiając się, czy instruktor podejrzewa go o chęć uchylenia się od obowiązków. — W istocie spodziewałem się tego i jestem świadomy konieczności intensywnego szkolenia. Gdyby moja nieobecność miała sprawić jakieś kłopoty, nie wahaj się z odmową.

Bez względu na to, jakie było źródło pierwotnego niezadowolenia Celeritasa, ostatnie słowa Laurence’a trochę je złagodziły.

— Tak się składa, że załoga naziemna będzie potrzebowała dnia na dopasowanie Temeraire’owi nowej uprzęży i wtedy właśnie się tym zajmie — powiedział mniej surowym tonem. — Myślę, że nie będziesz potrzebny, o ile Temeraire nie będzie grymasił przy zakładaniu uprzęży bez ciebie, tak więc możesz się udać na ostatnią wycieczkę.

Temeraire zgodził się na wyprawę Laurence’a, więc wszystko zostało ustalone i podczas kolejnych kilku wieczorów Laurence dokonał pomiarów szyi Temeraire’a, a także Maksimusa, gdyż uznał, że jego smok może w przyszłości osiągnąć rozmiary Regal Hoppera. Przed Temeraire’em udawał, że pomiary są potrzebne do nowej uprzęży. Nie mógł się doczekać, kiedy wręczy prezent, i liczył na to, że niespodziewany dar rozwieje troski smoka, psujące mu humor.

Rankin przyglądał się z rozbawieniem, jak Laurence szkicuje kolejne wzory. Obaj zwyczajowo już grywali w szachy wieczorami i siedzieli obok siebie przy obiedzie. Laurence niewiele rozmawiał z pozostałymi awiatorami, nad czym ubolewał, lecz uznał, że nie ma sensu się narzucać wobec braku inicjatywy ze strony pozostałych, a poza tym obecny stan rzeczy całkiem go zadowalał. Zorientował się, że Rankin także jest outsiderem nie biorącym udziału w codziennym życiu awiatorów, być może z racji wytworności manier, jeśli więc zostali odrzuceni z tego samego powodu, to przynajmniej w ramach rekompensaty mogli się cieszyć wzajemnym towarzystwem.

Z Berkleyem Laurence spotykał się codziennie przy śniadaniu i podczas ćwiczeń i niezmiennie widział w nim bystrego awiatora i powietrznego taktyka; natomiast podczas obiadu czy w większym towarzystwie Berkley zachowywał milczenie. Laurence nie miał pewności, czy chciałby się zbliżyć do niego ani czy jego towarzysz by sobie tego życzył, zadowalał się więc uprzejmą wymianą zdań i omawianiem spraw technicznych. W końcu znali się zaledwie od kilku dni i na pewno będzie jeszcze czas, żeby się lepiej poznać.

Przygotował się skrupulatnie na spotkanie kapitan Harcourt, lecz ona jakby unikała jego towarzystwa. Tylko raz zobaczył ją z daleka, a przecież niebawem Temeraire miał rozpocząć ćwiczenia z jej smokiem, Lily. Jednakże któregoś ranka zastał ją przy stole, kiedy przyszedł na śniadanie, i pragnąc nawiązać normalną rozmowę, zapytał ją o imię jej smoka, podejrzewając, że być może jest to przezwisko, tak jak w przypadku Volly’ego. Ona znowu oblała się rumieńcem i odpowiedziała chłodno:

— Po prostu mi się podobało. A ty skąd wziąłeś imię Temeraire’a?

— Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak powinno się nazwać smoka, ani też nie mogłem tego ustalić w tamtych okolicznościach — odpowiedział Laurence, czując, że źle zaczął. Dotąd nikt nie czynił uwag na temat dość niezwykłego imienia jego smoka, więc kiedy ona o tym wspomniała, domyślił się, że mógł dotknąć jakiegoś jej czułego punktu. — To była nazwa okrętu: pierwszy Temeraire został odebrany Francuzom, a ten, który obecnie pływa pod naszą banderą, jest dziewiędziesięcioośmiodziałowym trójpokładowcem, jednym z naszych najlepszych okrętów liniowych.

Po tym jego wyznaniu jakby się uspokoiła i odpowiedziała z większą otwartością:

— Och, skoro zdobyłeś się na taką szczerość, to przyznam się, że i w moim przypadku było podobnie. Lily miała się wykluć nie wcześniej niż za pięć lat, więc nie zastanawiałam się nad imieniem. Kiedy jajo nieoczekiwanie stwardniało, obudzili mnie w środku nocy w edynburskiej kryjówce i przywieźli na Winchesterze, tak że dotarłam do łaźni w ostatniej chwili. Po prostu rozdziawiłam usta, kiedy poprosiła mnie, żebym jej nadała imię, i tylko to mi przyszło do głowy.

— Jest czarujące i idealnie pasuje do twojego smoka, Catherine — powiedział Rankin, przyłączając się do nich przy stole. — Dzień dobry, Laurence. Czytałeś gazetę? Lord Pugh w końcu wydał córkę za mąż, a to znaczy, że Ferrold musi być bez grosza.

Plotka dotycząca osób nie znanych Harcourt wykluczyła ją z rozmowy. Zanim Laurence zdążył zmienić temat, przeprosiła ich i wyszła, tak więc stracił możliwość pogłębienia znajomości.

Te kilka dni dzielące go od wyprawy do Edynburga minęły szybko. Ćwiczenia na razie ograniczały się głównie do testowania możliwości Temeraire’a podczas lotu i sprawdzania, jak najskuteczniej dałoby się z niego i Maksimusa utworzyć formację skupioną wokół Lily. Na polecenie Celeritasa odbywali nieskończoną liczbę lotów wokół doliny, czasem ograniczając do minimum liczbę uderzeń skrzydłami, czasem zwiększając maksymalnie prędkość, lecz niezmiennie chodziło o to, aby utrzymali się w jednej linii. Podczas jednego z treningów niemal cały ranek latali do góry nogami, tak że potem Laurence zszedł na ziemie oszołomiony i mocno czerwony na twarzy. Potężniej zbudowany Berkley sapał ciężko, zsuwając się niezgrabnie z grzbietu Maksimusa po ostatnim okrążeniu, więc Laurence podbiegł go podtrzymać, kiedy ugięły się pod nim nogi.

Maksimus stał nad Berkleyem, wydając niespokojne pomruki.

— Przestań jęczeć, Maksimusie. Nie ma niczego bardziej absurdalnego od istoty o twoich rozmiarach zachowującej się jak troskliwa kwoka — rzucił Berkley i osunął się na krzesło podstawione pospiesznie przez służących. — Ach, dziękuję — powiedział i wziął do ręki szklaneczkę brandy, którą mu podsunął Laurence; napił się trochę, a Laurence poluźnił mu krawat.

— Przepraszam, że dałem wam taki wycisk — rzekł Celeritas, kiedy Berkley przestał już dyszeć i odzyskał naturalne kolory na twarzy. — Normalnie rozłożyłbym takie ćwiczenia na dwa tygodnie. Może zbytnio was męczę.

— Bzdura, zaraz dojdę do siebie — odpowiedział natychmiast Berkley. — Dobrze wiem, Celeritasie, że nie mamy czasu, więc nie opóźniaj treningów ze względu na mnie.

— Laurence, skąd ten pośpiech? — zapytał Temeraire, kiedy wieczorem po kolacji usiedli za murami dziedzińca, żeby poczytać. — Czy zanosi się na wielką bitwę, w której mamy wziąć udział?

Laurence wsunął palec między kartki i zamknął książkę.

— Nie. Przykro mi, ale muszę cię rozczarować; jesteśmy jeszcze zbyt nieopierzeni, żeby wysłali nas z własnej woli do jakiejś większej akcji. Ale jest bardzo prawdopodobne, że lord Nelson nie zdoła zniszczyć francuskiej floty bez pomocy którejś z formacji Longwingów stacjonujących obecnie w Anglii. Musielibyśmy ją zastąpić, żeby mogła opuścić posterunek. To rzeczywiście będzie wielka bitwa i mogę cię zapewnić, że choć nie weźmiemy w niej udziału, to nasza rola wcale nie będzie niewielka.

— Pewnie tak, chociaż nie brzmi to zbyt ekscytująco — rzekł Temeraire. — Może jednak Francja nas napadnie i wtedy będziemy musieli walczyć? — dodał z nadzieją w głosie.

— Oby się tak nie stało — powiedział Laurence. — Jeśli Nelson zniszczy ich flotę, uniemożliwi w ten sposób Bonapartemu przerzucenie armii przez kanał. Wprawdzie mówi się, że ma on tysiąc statków, którymi mógłby przewieźć swoich ludzi, ale to są tylko transportowce, które Królewska Marynarka zatopiłaby w mig, gdyby wypłynęły nieosłonięte przez flotę francuską.

Temeraire złożył łeb na przednich łapach.

— Och — westchnął.

Laurence roześmiał się i pogłaskał go po nosie.

— Aleś ty żądny krwi — powiedział rozbawiony. — Nie obawiaj się. Obiecuję, że nie będziesz się nudził, kiedy skończymy szkolenie. Nad kanałem dochodzi do licznych potyczek, tak więc mogą nas wysłać jako wsparcie okrętów albo formację zaczepną, która będzie nękać francuskie okręty.

Temeraire, pokrzepiony ostatnimi słowami, w lepszym nastroju skupił uwagę na książce.

Cały piątek spędzili na ćwiczeniach wytrzymałościowych, aby sprawdzić, jak długo smoki mogą pozostawać w powietrzu. Najwolniejszymi członkami formacji były dwa Yellow Reapery, więc Temeraire i Maksimus musiały podczas testu lecieć w wolniejszym tempie; kiedy pozostali członkowie formacji wykonywali ćwiczenia pod okiem Celeritasa, oni krążyli wokół doliny w nieskończoność.

Nieustająca mżawka rozmyła krajobraz w dole w jednostajną szarość, przez co ich zadanie stało się jeszcze nudniejsze. Temeraire często odwracał głowę, by zapytać, nieco płaczliwym tonem, jak długo już latają, Laurence zaś czuł się zobowiązany poinformować go, że minął ledwie kwadrans od jego ostatniego pytania. Laurence widział przynajmniej pozostałych członków formacji, których jaskrawe ubarwienie odcinało się na tle bladoszarego nieba w czasie akrobacji, lecz biedny Temeraire musiał trzymać niezmiennie głowę prosto, by zachować najlepszą pozycję podczas lotu.

Po jakichś trzech godzinach Maksimus zaczął się wyłamywać z szyku, jego ogromne skrzydła poruszały się wolniej, a łeb opadał. Berkley odprowadził go na dziedziniec, Temeraire zaś sam kontynuował lot. Kiedy pozostałe smoki także opadły spiralnie na dziedziniec, Laurence zauważył, że z szacunkiem pozdrawiają Maksimusa skinieniem głowy. Z tej odległości nie słyszał, co mówiły, ale niewątpliwie rozmawiały ze sobą swobodnie, podczas gdy ich kapitanowie krzątali się wokół nich, a Celeritas zebrał wszystkich, by omówić wyniki. Temeraire także ich zobaczył i westchnął nieznacznie, lecz nic nie powiedział. Laurence pochylił się i poklepał go po szyi, obiecując sobie w duchu, że podaruje mu najpiękniejsze klejnoty, jakie znajdzie w Edynburgu, nawet gdyby miał wydać na nie połowę swoich oszczędności.

Następnego ranka Laurence zjawił się na dziedzińcu wcześnie, żeby się pożegnać z Temeraire’em, zanim wyruszy z Rankinem. Gdy wyszedł z budynku, stanął jak wryty: nieliczna załoga naziemna wkładała uprząż Levitasowi, przy którym stał Rankin, zajęty lekturą gazety i niezbyt zainteresowany tym, co się wokół niego dzieje.

— Witaj, Laurence — przywitał go wesoło mały smok. — Spójrz, to jest mój kapitan, właśnie przyszedł! Lecimy do Edynburga.

— Rozmawiałeś z nim wcześniej? — zwrócił się Rankin do Laurence’a, podnosząc wzrok znad gazety. — Widzę, że nie przesadzałeś i naprawdę lubisz smoczą kompanię. Mam nadzieję, że się nią nie zmęczysz. — Po chwili odezwał się do Levitasa: — Dzisiaj zabierzesz też Laurence’a, więc musisz się postarać i pokazać, na co cię stać.

— Postaram się, obiecuję — zapewnił go Levitas, kiwając gorliwie głową.

Laurence rzucił jakąś uprzejmą odpowiedź i odszedł szybko do Temeraire’a, żeby ukryć zmieszanie; nie wiedział, co robić. Nie mógł uniknąć podróży, nie obrażając Rankina, ale czuł się parszywie. W ciągu ostatnich kilku dni widział, częściej niż chciał widzieć, że Levitas jest zaniedbany i przygnębiony: mały smok nieustannie wypatrywał opiekuna, który się nie zjawiał, a to, że zajęto się jego uprzężą, zawdzięczał Laurence’owi, który nakłonił kadetów do pomocy i poprosił Hollina, żeby regularnie ją czyścił. Laurence był bardzo rozczarowany, kiedy odkrył, że to Rankin był odpowiedzialny za te zaniedbania, a jeszcze bardziej zabolało go, gdy zobaczył, z jaką wdzięcznością i oddaniem Levitas odnosi się do Rankina za tę chwilę zdawkowej uwagi.

Z perspektywy traktowania Levitasa uwagi Rankina o smokach nabrały teraz charakteru pogardy, która była czymś dziwnym i nieprzyjemnym u awiatora; i to ta pogarda odizolowała go od kolegów oficerów, a nie skłonność do dobrego smaku. Wszyscy inni awiatorzy podczas prezentacji podawali od razu imię swojego smoka, tylko dla Rankina jego rodowe nazwisko było ważniejsze, tak że dopiero przypadkiem Laurence dowiedział się, że Rankin jest opiekunem Levitasa. Lecz Laurence niczego nie podejrzewał, a teraz zorientował się, że nieopatrznie nawiązał bliską znajomość z człowiekiem, którego nie potrafiłby szanować.

Poklepał Temeraire’a i rzucił kilka pocieszających zdań, głownie dla uspokojenia samego siebie.

— Laurence, czy coś się stało? — zapytał zaniepokojony Temeraire i trącił go delikatnie nosem. — Nie wyglądasz najlepiej.

— Nie, nic mi nie jest, zapewniam cię — odpowiedział, starając się, by jego głos zabrzmiał normalnie. — Na pewno nie masz nic przeciwko mojemu wyjazdowi? — zapytał z nadzieją.

— Ani trochę. Przecież wrócicie do wieczora, prawda? — zapytał Temeraire. — Skoro już skończyliśmy Duncana, może byś znowu poczytał mi o matematyce? Bardzo mnie zaciekawiło, kiedy objaśniałeś, w jaki sposób potrafisz określić, gdzie jesteś, kiedy płyniesz długo, tylko dzięki znajomości czasu i pewnych równań.

Laurence z ogromną radością przestał zajmować się matematyką po wbiciu sobie do głowy podstaw trygonometrii.

— Jasne, jeśli chcesz — odparł, próbując ukryć niezadowolenie. — Ale myślałem, że będziesz wolał dowiedzieć się czegoś o chińskich smokach.

— Och, tak, to też byłoby interesujące; moglibyśmy poczytać o tym później — rzekł Temeraire. — Wspaniale, że istnieje tyle książek na tyle różnych tematów.

Jeśli miałoby to uszczęśliwić Temeraire’a, Laurence gotów był przypomnieć sobie łacinę i przeczytać mu w oryginale Principia mathematica; tak więc westchnął w głębi duszy.

— Dobrze. W takim razie zostawiam cię w rękach załogi naziemnej. Widzę, że już nadchodzą.

Grupę prowadził Hollin. Młodzian zajmował się uprzężą Temeraire’a tak umiejętnie i doglądał Levitasa z taką życzliwością, że Laurence udał się wcześniej do Celeritasa i poprosił go, aby wyznaczył Hollina na dowódcę jego załogi naziemnej. Teraz ucieszył się z tego, że jego prośba została wysłuchana, ponieważ nie było to takie pewne, gdyż taka zmiana oznaczała poważny awans. Przywitał młodzieńca skinieniem głowy.

— Panie Hollin, czy będzie pan tak dobry i przedstawi mnie pozostałym członkom załogi? — zapytał.

Kiedy już usłyszał wszystkie nazwiska i zapisał je w pamięci, spojrzał każdemu z osobna w oczy i powiedział stanowczo:

— Temeraire na pewno nie będzie sprawiał kłopotów, ale ufam, że będziecie mieli na względzie jego wygodę, wprowadzając poprawki. Temeraire, nie wahaj się powiadomić tych ludzi, jeśli coś nie będzie ci odpowiadało albo ograniczało twoje ruchy.

Przypadek Levitasa zademonstrował mu, że niektórzy członkowie załogi mogą zaniedbywać swoje obowiązki dotyczące uprzęży, jeśli kapitan nie zachowa czujności, a innych nieszczęść nie potrafił sobie wyobrazić. Laurence był spokojny co do postawy Hollina, lecz pragnął dać do zrozumienia pozostałym członkom załogi, że nie będzie tolerował podobnego zaniedbania w wypadku Temeraire’a, a jeśli ta surowość przyniesie mu reputację bezwględnego kapitana, to trudno. Może i taki był w porównaniu z innymi awiatorami, ale nie zamierzał zaniedbywać niczego, co uważał za swój obowiązek, niezależnie od swojej popularności.

W odpowiedzi posypały się „Oczywiście” i „Tak jest”. Dostrzegł też uniesione brwi i spojrzenia wymieniane między członkami załogi, które zdecydował się zignorować.

— A zatem do roboty — rzucił i skinął głową, po czym się odwrócił bardzo niechętnie, by dołączyć do Rankina.

Zupełnie stracił ochotę na tę wyprawę. Z obrzydzeniem przygląda! się, jak Rankin warczy na Levitasa i każe mu nachylić się bardzo niewygodnie, tak by obaj mogli go dosiąść. Laurence wspiął się na grzbiet smoka jak najszybciej i zajął miejsce, w którym powinien możliwie najmniej ciążyć Levitasowi.

Podróż na szczęście nie trwała długo; Levitas okazał się bardzo szybkim smokiem, a ziemia pod nimi przesuwała się w ogromnym tempie. Laurence z zadowoleniem przyjął fakt, że prędkość ich lotu nie pozwala praktycznie na prowadzenie rozmowy, więc udzielił krótkich odpowiedzi na kilka uwag, jakie Rankin był w stanie wykrzyczeć. Wylądowali w niecałe dwie godziny po starcie w dużej otoczonej murem kryjówce która rozpościerała się pod osłoną wyniosłego edynburskiego zamku.

— Siedź tu cicho i nie chcę usłyszeć, jak wrócę, że naprzykrzałeś się załodze — warknął Rankin do Levitasa, gdy tylko zszedł na ziemię. Zakręcił wodze na pachołku, jakby Levitas był koniem. — Zjesz, jak wrócimy do Loch Laggan.

— Nie będę się nikomu naprzykrzał i poczekam z jedzeniem ale chce mi się trochę pić — powiedział cichutko Levitas. — Leciałem, najszybciej jak potrafię.

— Rzeczywiście dobrze się sprawiłeś, Levitasie, za co ci bardzo dziękuję. Pewnie, że musisz się napić — rzekł Laurence, bo nie potrafił tego znieść. — Hej, tam — zawołał do naziemnych, kręcących się po obrzeżu placu; żaden z nich się nie ruszył, kiedy wylądował Levitas. — Przynieście zaraz koryto czystej wody, a potem zajmijcie się jego uprzężą.

Mężczyźni wyglądali na nieco zdziwionych, lecz zabrali się do pracy, ponagleni uporczywym spojrzeniem Laurence’a. Rankin nie zaprotestował, lecz kiedy wyszli po schodach na ulicę, powiedział:

— Widzę, że masz dla nich zbyt miękkie serce. Nie dziwi mnie to, bo zauważyłem, że jest to dość powszechna cecha awiatorów, ale powiem ci, że wolę dyscyplinę od tych pieszczot. Levitas na przykład musi być zawsze gotowy na długi i niebezpieczny lot, więc powinien sobie radzić bez żadnych udogodnień.

Laurence czuł, że sytuacja jest niezręczna; był tam jako gość Rankina i będzie musiał z nim wrócić wieczorem. Mimo wszystko nie potrafił się powstrzymać i powiedział:

— Nie przeczę, że żywię wobec smoków bardzo ciepłe uczucia, a moje dotychczasowe doświadczenie pokazało, że warte są również szacunku. Nie mogę się zgodzić z tobą, że zwykła i rozsądna opieka to rozpieszczanie. Przekonałem się też, że ludzie łatwiej znoszą niedostatek i niewygody, jeśli wcześniej nie cierpieli ich bez powodu.

— Och, smoki to nie ludzie, ale nie zamierzam się z tobą sprzeczać — odparł Rankin pogodnym tonem.

Taka reakcja tylko bardziej rozzłościła Laurence’a, bo gdyby Rankin próbował bronić swojej filozofii, można by przyjąć, że jest to szczere, choć błędne nastawienie. Lecz najwyraźniej tak nie było. Rankin dbał tylko o własną wygodę, a te uwagi miały jedynie maskować jego niedbalstwo.

Na szczęście dotarli do skrzyżowania, gdzie ich drogi się rozchodziły. Laurence nie musiał dłużej znosić towarzystwa Rankina, jako że ten musiał się udać do biur wojskowych w mieście. Tak więc oddalił się pospiesznie, gdy tylko ustalili, o której się spotkają w kryjówce.

Przez następną godzinę chodził po mieście bez celu, próbując ochłonąć. Nie można było poprawić na trwałe losu Levitasa, Rankin zaś był najwyraźniej przyzwyczajony do krytyki: Laurence przypomniał sobie milczenie Berkleya, wyraźne zmieszanie Harcourt, dystans innych awiatorów wobec Rankina oraz dezaprobatę Celeritasa. Z niezadowoleniem pomyślał, że okazując tak jawną słabość do towarzystwa Rankina, stworzył pozory, że akceptuje jego zachowanie.

Całkiem zasłużenie zapracował sobie na chłodne spojrzenia pozostałych oficerów. Nie miał co się usprawiedliwiać, że niczego nie wiedział: powinien był wiedzieć. Zamiast zadać sobie trud, żeby lepiej poznać życie nowych towarzyszy broni, zadowolony z siebie rzucił się ku temu jedynemu, którego unikała cała reszta. Nie mógł się usprawiedliwić tym, że nie poznał czy nie zaufał Powszechnej opinii.

Z najwyższym trudem zdołał się uspokoić. Wiedział, że nie da się tak szybko naprawić szkód, jakie uczynił w ciągu kilku bezmyślnych dni, ale mógł zmienić swoje zachowanie i z pewnością to zrobi. Okazując Temeraire’owi oddanie i troskliwość, które mu się słusznie należą, pokaże, że nie akceptuje lekceważenia obowiązków ani nie zamierza ich zaniedbywać. Z uprzejmości i szacunku dla tych awiatorów, z którymi będzie się szkolił, jak Berkley i pozostali kapitanowie z formacji, dowiedzie, że nie wynosi się ponad ich towarzystwo. Na pewno dużo czasu mu zajmie stopniowa poprawa reputacji, ale nic więcej nie był w stanie zrobić. Mógł jedynie zacząć od razu i uzbroić się w cierpliwość.

Kiedy wreszcie przestał obwiniać samego siebie, sprawdził, gdzie się znajduje, i skierował się do budynku Royal Bank. W Londynie korzystał z usług Drummondów, lecz gdy tylko się dowiedział, że będzie stacjonował w Loch Laggan, napisał do swojego agenta pryzowego, by przelał jego pieniądze za przejęcie Amitie do tutejszego banku. Gdy tylko podał swoje nazwisko, natychmiast się zorientował, że w pełni wykonano jego instrukcje, bo zaraz poprowadzono go do osobnego biura i bardzo ciepło przyjęto.

Bankier, niejaki pan Donnellson, z radością poinformował go, po sprawdzeniu, że pryzowe za Amitie zawiera też nagrodę za Temeraire’a równą sumie wypłacanej za jajo smoka tej samej rasy.

— Co nie było łatwe do ustalenia, jak sądzę, jako że nie mamy pojęcia, ile zapłacili za jajo Francuzi, ale ostatecznie uznano, że jest warte tyle samo, co jajo Regal Coppera, a to oznacza, ze pańskie dwie ósme pryzowego wynosi prawie czternaście tysięcy funtów — dokończył, zupełnie zaskakując Laurence’a.

Ochłonąwszy nieco dzięki szklaneczce doskonalej brandy, Laurence zorientował się, że tak wysoka wycena jest z pewnością wynikiem starań dbającego o swoje interesy admirała Crofta. Ale ostatecznie nie miał nic przeciwko. Po krótkiej dyskusji. po której udzielił bankowi pełnomocnictwa na zainwestowanie w państwowe papiery połowy jego pieniędzy, uścisnął z entuzjazmem dłoń pana Donnellsona i odebrał garść banknotów i złotych monet, a także chętnie wystawiony list polecający dla potencjalnych kupców, który miał mu umożliwić otrzymanie kredytu. Nowiny trochę mu poprawiły humor, a jeszcze lepiej się poczuł, kiedy kupił stos książek i obejrzał kilkanaście kosztownych ozdób, wyobrażając sobie radość Temeraire’a z otrzymania i jednego, i drugiego.

Ostatecznie wybrał szeroki platynowy wisior, niemal tak duży jak napierśnik i ozdobiony szafirami nabitymi wokół ogromnej perły; należało go zawiesić na łańcuchu, który można było przedłużać, kiedy Temeraire będzie rósł. Laurence aż przełknął ślinę, kiedy usłyszał cenę, ale czek podpisał nonszalancko, a potem czekał spokojnie, aż posłaniec uzyska potwierdzenie z banku, tak by od razu mógł zabrać starannie zapakowany, całkiem ciężki prezent.

Wyszedłszy od jubilera, udał się prosto do kryjówki, mimo iż pozostała jeszcze godzina do umówionego spotkania. Levitas leżał na tym samym pełnym kurzu miejscu, owinięty ogonem; sprawiał wrażenie zmęczonego i samotnego. Laurence dostrzegł niewielkie stado owiec na wybiegu i zaraz polecił, by zarżnięto jedną i przyniesiono Levitasowi. Potem usiadł obok smoka i rozmawiał z nim cicho aż do przybycia Rankina.

Powrót zajął im trochę więcej czasu niż lot do Edynburga, a kiedy już wylądowali, Rankin skarcił chłodno Levitasa. Laurence, nie dbając o to, czyjego zachowanie wyda się nieuprzejme, pochwalił i poklepał smoka. Pomimo tego drobnego gestu ze smutkiem patrzył, jak mały smok zwinął się potulnie w kącie dziedzińca, kiedy Rankin wszedł do budynku. Ale w końcu dowództwo sił powietrznych przekazało Levitasa Rankinowi, tak więc Laurence’owi nie wolno było wpływać na tego człowieka, który na dodatek miał dłuższe od niego starszeństwo.

Uprząż Temeraire’a leżała elegancko na kilku ławkach z boku dziedzińca, a na szerokim rzemieniu szyjnym widniało wypisane srebrnymi nitami imię smoka. Sam Temeraire siedział jak zwykle poza dziedzińcem, spoglądając w zamyśleniu i z lekkim smutkiem na spokojne wody jeziora w dolinie, które pogrążało się w cieniu, w miarę jak słońce opuszczało się na zachodzie. Laurence od razu podszedł do niego, dźwigając ciężki pakunek.

Radość smoka z prezentu była tak wielka, że poprawiła humor i jego samego, i Laurence’a. Srebrzysty metal lśnił oślepiająco na tle czarnej skóry, a Temeraire uniósł wisior do góry i podziwiał ogromną perłę z ogromnym zadowoleniem, rozszerzając źrenice dla lepszej widzialności.

— Bardzo lubię perły, Laurence — powiedział, trącając go czule nosem. — Jest piękny, ale pewnie kosztował fortunę?

— Warto było zapłacić każdego pensa, żeby zobaczyć, jak pięknie się z nim prezentujesz — rzekł Laurence, choć miał na myśli to, że warto było zapłacić każdego pensa, żeby zobaczyć go w tak doskonałym nastroju. — Dostałem pryzowe za Amitie, tak więc jestem całkiem majętny, mój drogi. Zaiste dużo w tym twojej zasługi, ponieważ znaczna część pieniędzy to nagroda za przechwycenie twojego jaja od Francuzów.

— To nie moja zasługa, choć bardzo się cieszę, że tak się stało — powiedział Temeraire. — Jestem pewny, że nawet w połowie nie polubiłbym tak żadnego francuskiego oficera jak ciebie. Och, Laurence. Jestem bardzo szczęśliwy; żaden ze smoków nie może się pochwalić czymś równie pięknym. — Owinął się wokół Laurence’a i westchnął zadowolony.

Laurence wspiął się na zgięcie przedniej łapy smoka i usiadł wygodnie, głaszcząc go i przyglądając się, jak ten wciąż podziwia prezent. Oczywiście gdyby francuski okręt nie napotkał trudności i nie został przechwycony, Temeraire byłby teraz pod opieką jakiegoś francuskiego awiatora; Laurence niewiele się nad tym dotąd zastanawiał. Prawdopodobnie tamten człowiek przeklinał teraz swój los, bo do tej pory Francuzi z pewnością dowiedzieli się o przechwyceniu jaja, nawet jeśli nie wiedzieli, że było to jajo Cesarskiego albo że udało się zaprząc Temeraire’a.

Kiedy po raz kolejny spojrzał na puszącego się smoka, poczuł, że topnieją resztki jego niepokoju i smutku; mimo wszystko nie mógł narzekać na los, kiedy porównał się z tamtym biedakiem.

— Kupiłem też książki — powiedział. — Czy mam zacząć czytać ci Newtona? Znalazłem tłumaczenie jego pracy o zasadach matematycznych, ale muszę cię ostrzec, że jest mało prawdopodobne, żebym zrozumiał cokolwiek z tego, co ci będę czytał. Moja wiedza matematyczna ogranicza się głównie do tego, co jest niezbędne do żeglowania.

— Czytaj, proszę — odparł Temeraire, odrywając wzrok na chwilę od swojego skarbu. — Jestem pewny, że wspólnie rozwikłamy wszystkie niejasności.

Rozdział 7

Laurence wstał wcześnie następnego ranka i zjadł śniadanie w samotności, by mieć trochę czasu przed treningiem. Poprzedniego wieczoru dokładnie obejrzał nową uprząż, sprawdzając każdy najdrobniejszy szew i wszystkie, nawet najsolidniejsze, pierścienie. Temeraire zapewnił go, że uprząż jest bardzo wygodna, a dopasowujący ją ludzie pilnie słuchali jego wskazówek, dlatego teraz Laurence uznał, że powinien się czymś odwzajemnić, i poczyniwszy pewne wyliczenia w myślach, udał się do warsztatów.

Hollin był już na nogach i krzątał się przy swoim stanowisku, a gdy tylko zobaczył Laurence’a, natychmiast wyszedł na zewnątrz.

— Dzień dobry, sir. Mam nadzieję, że uprząż jest dobra? — zapytał.

— Jak najbardziej; muszę pochwalić ciebie i twoich kolegów — odparł Laurence. — Wygląda świetnie, a Temeraire twierdzi, że czuje się w niej bardzo dobrze, dziękuję. Przekaz, proszę, pozostałym, że polecę wypłacić każdemu dodatkowe pół korony.

— Och, to bardzo miło z pana strony, sir — rzeki Hollin, zadowolony, lecz nie jakoś wielce zaskoczony, co ucieszyło Laurence’a. Dodatkowa racja rumu czy grogu nie była z pewnością wielką nagrodą dla ludzi, którzy mogli kupić alkohol w wiosce w dole, a żołnierze i awiatorzy otrzymywali większy żołd niż marynarze, dlatego wcześniej się zastanawiał nad wysokością zapłaty: pragnął nagrodzić ich pracowitość, lecz nie chciał, żeby wyglądało na to, iż próbuje kupić ich lojalność.

— Muszę też pochwalić cię osobiście — dodał Laurence, już bardziej rozluźniony. — Uprząż Levitasa wygląda o wiele lepiej, a jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Jestem ci zobowiązany, bo w końcu nie należało to do twoich obowiązków.

— Ach! To nic wielkiego! — rzucił Hollin, uśmiechając się szeroko. — Maluszek był uszczęśliwiony, więc zrobiłem to z ogromną przyjemnością. Zajrzę do niego od czasu do czasu, żeby sprawdzić, jak się ma. Na moje oko jest trochę samotny.

Laurence nigdy by się nie posunął tak daleko, żeby krytykować innego oficera w obecności członka załogi naziemnej, zatem powiedział tylko:

— Na pewno będę wdzięczny za poświęcenie mu uwagi, więc gdybyś znalazł trochę czasu, bardzo bym się cieszył.

To był ostatni moment, kiedy mógł się zająć losem Levitasa czy czymkolwiek innym, co nie wiązało się z czekającymi go zadaniami. Celeritas uznał, że wystarczająco dobrze poznał zdolności lotnicze Temeraire’a, a ponieważ nowa uprząż była gotowa, zaczęło się prawdziwe szkolenie. Wycieńczony Laurence kładł się spać od razu po kolacji, o świcie zaś musieli go budzić służący; podczas obiadu ledwo miał siły, żeby wydobyć z siebie kilka słów, a każdą wolną chwilę spędzał albo na drzemce w słońcu w towarzystwie Temeraire’a, albo odpoczynku w gorących łaźniach.

Celeritas był niezmordowany i bezlitosny. Niezliczoną ilość razy powtarzali nawroty albo pikowanie i nurkowanie, a potem krótkie rundy bombowe przy maksymalnej prędkości, podczas których bellmeni zrzucali bomby ćwiczebne na cele przygotowane na dnie doliny. Do tego dochodziły jeszcze długie godziny ćwiczeń strzeleckich, po których Temeraire na salwę z siedmiu karabinów strzelających z jego grzbietu reagował zaledwie mrugnięciem oka; a także manewry i musztra załogi, tak by nawet nie drgnął, kiedy przepinano mu uprząż albo wspinano się po nim; a na sam koniec dnia długa runda treningu wytrzymałościowego, aż po pewnym czasie niemal dwukrotnie wydłużył czas w jakim potrafił utrzymać się w powietrzu przy maksymalnej prędkości.

Laurence, podczas gdy Temeraire leżał zdyszany na dziedzińcu ćwiczebnym, dalej ćwiczył poruszanie się po uprzęży na jego grzbiecie albo na pierścieniach zawieszonych na ścianie klifu, aby opanować umiejętności, nad którymi inni awiatorzy pracowali od początku służby. W dużej mierze przypominało to chodzenie po marsie podczas sztormu, jeśli tylko można by wyobrazić sobie statek, który porusza się z prędkością trzydziestu mil na godzinę i który w każdej chwili może się obrócić na bok albo wręcz do góry nogami; w pierwszym tygodniu rzemienie często wyślizgiwały mu się z rąk i gdyby nie dwa karabińczyki wielokrotnie mógłby spaść na dno doliny.

Gdy tylko kończyli loty, natychmiast przejmował ich stary kapitan Joulson, z którym ćwiczyli sygnalizację powietrzną. Sygnały świetlne i przy użyciu flag sygnałowych, którymi posługiwano się dla przekazania ogólnych instrukcji, nie różniły się specjalnie od tych używanych we flocie, dlatego podstawy były zupełnie jasne dla Laurence’a, lecz żeby szybko skoordynować działania smoków w powietrzu, potrzeba było czegoś więcej niż tradycyjnych metod literowania. Tak więc powstała o wiele dłuższa lista sygnałów, a niektóre wymagały aż sześciu flag, wszystkie znaki zaś kapitan musiał mieć w głowie, jako że nie mógł polegać tylko na sygnaliście. Chwila zwłoki w zareagowaniu na sygnał mogła mieć ogromne znaczenie, dlatego zarówno smok, jak i kapitan musieli znać je wszystkie, a oficer sygnałowy stanowił tylko zabezpieczenie i nie tyle tłumaczył, ile wysyłał sygnały w imieniu Laurence’a i zwracał jego uwagę na nowe wiadomości podczas bitwy.

Laurence z zażenowaniem stwierdził, że Temeraire uczy się sygnałów szybciej niż on; nawet Joulson był zaskoczony sprawnością smoka.

— A przecież wiek powinien mu utrudniać uczenie się takich rzeczy — powiedział Laurence’owi. — Zwykle zaczynamy uczyć je sygnalizacji następnego dnia po wykluciu. Nie wspominałem o tym wcześniej, żeby nikogo nie zniechęcać, ale spodziewałem się kłopotów. Jeśli młody smok nie opanuje sygnałów do końca piątego lub szóstego tygodnia życia, to potem bardzo się męczy. Tymczasem Temeraire jest starszy, a uczy się tak, jakby dopiero co się wykluł.

Mimo iż Temeraire nie miał specjalnych trudności w tym względzie, trud zapamiętywania i powtarzania dawał się we znaki, tak samo jak ćwiczenia fizyczne. Upłynęło pięć tygodni wypełnionych regularnym treningiem, także w niedziele. Wspólnie z Maksimusem i Berkleyem ćwiczyli coraz bardziej skomplikowane manewry, które musieli opanować, zanim dołączą do formacji, a przez cały czas smoki rosły w szybkim tempie. Maksi mus osiągnął już niemal rozmiary dorosłego osobnika, Temeraire zaś był od niego węższy w barkach o mniej więcej wysokość człowieka i o wiele szczuplejszy, tak więc głównie nabierał masy i powiększał skrzydła.

Za to osiągnął piękne proporcje: miał długi, bardzo zgrabny ogon, jego skrzydła elegancko przylegały do ciała i doskonale harmonizowały z resztą, kiedy je rozkładał. Ubarwienie nabrało intensywniejszych odcieni: czarna skóra stwardniała i nabrała połysku z wyjątkiem miękkiego nosa, a niebieskie i jasnoszare pasy na krawędziach skrzydeł poszerzyły się i zaczęły opalizować. Dla mało obiektywnego Laurence’a był najcudowniejszym smokiem w całej kryjówce, nawet jeśli nie nosił wisiora z ogromna lśniącą perłą.

Nieustające ćwiczenia i szybki wzrost na razie odpędziły smutki Temeraire’a. Teraz był większy od wszystkich smoków oprócz Maksimusa; nawet Lily nie dorównywała mu rozmiarami, choć miała większą rozpiętość skrzydeł. Chociaż Temeraire nie wpychał się przed innych ani nie był faworyzowany przez dozorców, Laurence zauważył, że większość innych smoków podświadomie ustępuje mu miejsca podczas karmienia, a jeśli Temeraire nie zaprzyjaźnił się z żadnym, to wydawało się, że nie zwraca na to większej uwagi w ferworze zajęć, podobnie jak sam Laurence wśród innych awiatorów.

Najczęściej spędzali czas razem poza porami snu i jedzenia, a Laurence nie bardzo potrzebował innego towarzystwa. Wręcz cieszył się z takiej wymówki, bo pozwoliło mu to niemal całkowicie uniknąć spotkań z Rankinem. A kiedy już do nich dochodziło, zachowywał dystans, mając nadzieję, że przynajmniej już nie pogłębia ich znajomości, a może nawet ją niweczy. Za to obaj z Temeraire’em zacieśniali więzy z Maksimusem i Berkleyem, dzięki czemu nie czuli się całkiem wyizolowani, chociaż Temeraire wciąż wolał spać poza murami, a nie na dziedzińcu z innymi smokami.

Wyznaczono też skład załogi naziemnej: dowodził nią Hollin, a Pratt, Bell i Calloway tworzyli jej trzon, pełniąc odpowiednio funkcje zbrojmistrza, rymarza i artylerzysty. Wiele smoków nie potrzebowało liczebniejszej załogi, lecz ponieważ Temeraire wciąż rósł, przydzielono, choć niechętnie, członkom załogi asystentów: najpierw po jednym, a ostatecznie po dwóch dla każdego, tak że teraz załoga Temeraire’a niemal dorównywała liczebnością załodze Maksimusa. Uprzężnikiem został Fellowes: milczący, lecz godny zaufania mężczyzna z dziesięcioletnim doświadczeniem na tym stanowisku, który potrafił wyłudzać nowych ludzi od dowództwa; dzięki niemu Laurence otrzymał ośmiu ludzi do obsługi uprzęży. Byli bardzo potrzebni, jako że Laurence nalegał, aby zdejmowano uprząż Temeraire’owi, kiedykolwiek się dało; trzeba było ściągać i wkładać pełną uprząż częściej niż w przypadku większości smoków.

Poza tymi ludźmi załoga składała się z oficerów, dżentelmenów z urodzenia; nawet członkowie załogi naziemnej byli odpowiednikami bosmanów czy pomocników bosmańskich. Nowa sytuacja była trochę dziwna dla Laurence’a, przyzwyczajonego do tego, że zawsze na jednego sprawnego marynarza przypada dziesięciu surowych szczurów lądowych. Nie stosowano tutaj brutalnej dyscypliny; kandydatów nie można było straszyć czy bić, a najgorszą karę stanowiło wydalenie ze służby. Laurence nie mógł zaprzeczyć, że bardziej mu się to podoba, choć czuł się w jakimś sensie nielojalny, przyznając, nawet przed samym sobą, że istnieją jakieś niedociągnięcia w metodach floty.

Trudno też było zarzucić coś konkretnego oficerom, zgodnie z jego oczekiwaniami, a przynajmniej nie więcej niż w przypadku oficerów na okręcie. Połowę strzelców stanowili zupełnie niedoświadczeni skrzydłowi, którzy dopiero co się nauczyli, jak trzymać karabin; jednakże byli pełni zapału i szybko robili postępy: Collins był trochę nadgorliwy, ale miał dobre oko, a Donnell i Dunne, choć wciąż mieli problemy ze znalezieniem celu, potrafili przynajmniej szybko nabić ponownie broń. Ich porucznik, Riggs, miał pewne wady: porywczy i pobudliwy, krzyczał przy najmniejszych Wędach; sam dobrze strzelał i znał się na swojej robocie, Laurence wolałby mieć kogoś bardziej zrównoważonego. Niestety, musiał pogodzić się z przydziałem; Riggs miał odpowiedni staż i dostał wiele wyróżnień, więc przynajmniej zapracował na swój awans, co zapewniało mu przewagę nad niektórymi oficerami, z którymi Laurence musiał służyć we flocie.

Skład stałej załogi powietrznej miał być ustalony w przyszłości: nie wyznaczono jeszcze topmanów i bellmanów, odpowiedzialnych za ekwipunek Temeraire’a podczas lotu, ani starszych oficerów czy obserwatorów. Większość pozostających obecnie bez przydziału młodszych oficerów przejdzie najpierw próby podczas treningów Temeraire’a, zanim ostatecznie zostaną przydzielone stanowiska. Celeritas wyjaśnił Laurence’owi, że jest to rutynowe postępowanie, dzięki któremu awiatorzy mogą zdobyć doświadczenie na wielu różnych smokach, co ma ogromne znaczenie, jako że techniki różnią się w zależności od rasy. Martin dobrze się spisał w czasie swojej tury i Laurence miał nadzieję, że młody skrzydłowy dostanie u niego stałe stanowisko; kilku innych obiecujących młodzieńców także wyraziło chęć służby pod jego dowództwem.

Jedynym naprawdę dręczącym go problemem było znalezienie porucznika. Pierwsi trzej kandydaci go rozczarowali: wszyscy byli kompetentni, ale żaden nie wydawał się specjalnie uzdolniony, a Laurence był wymagający, jeśli nie ze względu na własne dobro, to na dobro Temeraire’a. Co gorsza, kolejnym przydzielonym mu kandydatem był Granby, który wprawdzie wykonywał obowiązki bez zarzutu, lecz zawsze tytułował go „sir”, i to przy każdej okazji; kontrastowało to z zachowaniem pozostałych oficerów i psuło atmosferę. Mimowolnie Laurence z żalem zaczął wspominać Toma Rileya.

Poza tym był raczej zadowolony i z utęsknieniem czekał chwili, kiedy skończą ćwiczenia manewrowe; na szczęście Celeritas oznajmił, że Temeraire i Maksimus są już prawie gotowi, by dołączyć do formacji. Należało jeszcze dopracować ostatnie złożone manewry, wykonywane do góry nogami. Pewnego pogodnego ranka, kiedy oba smoki ćwiczyły je pilnie, Temeraire powiedział do Laurence’a:

— Tam jest Volly, leci do nas.

Laurence podniósł głowę i zobaczył szary punkcik, który zbliżał się szybko do kryjówki.

Volly poszybował wprost do doliny i wylądował na dziedzińcu ćwiczebnym, co było zabronione podczas ćwiczeń. Kapitan James zeskoczył szybko na ziemię i zaczął rozmawiać z Celeritasem. Zaintrygowany Temeraire odwrócił się głową do góry i zawisł w powietrzu, czym wprowadził w niepokój załogę, z wyjątkiem Laurence’a, który zdążył się już przyzwyczaić do tego manewru. Maksimus leciał jeszcze jakiś czas, zanim się zorientował, że został sam, po czym zawrócił pomimo wściekłych protestów Berkleya.

— Jak myślisz, o co chodzi? — zagrzmiał Maksimus; nie potrafił zawisnąć w powietrzu, więc musiał zataczać małe koła.

— Posłuchaj, ty wielka niezdaro, jeśli sprawa dotyczy ciebie, to ci to powiedzą — rzucił Berkley. — Wrócisz do ćwiczeń?

— Nie wiem. Może zapytamy Volly’ego — rzekł Temeraire. — A poza tym nie ma sensu dłużej tego ciągnąć, znamy te manewry na pamięć — dodał.

Laurence był trochę zdziwiony jego uporem; pochylił się do przodu z chmurną miną, lecz zanim powiedział cokolwiek, Celeritas przywołał ich naglącym tonem.

— Doszło do bitwy na Morzu Północnym, niedaleko Aberdeen — zaczął mówić bez żadnych wstępów, gdy tylko wylądowali. — Kilkanaście smoków z kryjówki pod Edynburgiem odpowiedziało na sygnał SOS wysłany z miasta; udało im się odeprzeć atak Francuzów, lecz Victoriatus odniósł rany. Jest bardzo osłabiony i z trudem utrzymuje się w powietrzu, a wy jesteście dostatecznie wielcy, by go podtrzymać i sprowadzić szybciej. Volatilus i kapitan James poprowadzą was, ruszajcie natychmiast.

Volly ruszył z ogromną prędkością i szybko zostawił ich w tyle trzymając się w zasięgu ich wzroku. Maksimus nie nadążał nawet za Temeraire’em, tak więc porozumiewając się za pomocą flag sygnalizacyjnych i krzyków przez tubę, Berkley i Laurence ustalili, że Temeraire poleci przodem, a załoga będzie wskazywać pozycję racami.

Temeraire oddalił się szybko, nawet trochę za szybko, zdaniem Laurence’a. Odległość, jaką mieli do pokonania, nie była zbyt wielka; od Aberdeen dzieliło ich jakieś sto dwadzieścia mil a poza tym pozostałe smoki zmierzały w ich kierunku. Jednak będą musieli pokonać tę samą odległość w drodze powrotnej, podtrzymując Victoriatusa, i choć będą lecieli nad lądem, a nie nad oceanem, odpoczynek ze smokiem opierającym się o ich grzbiety będzie wykluczony, bo już by się nie wznieśli w powietrze, tak więc należało kontrolować prędkość lotu.

Laurence zerknął na chronometr przymocowany do uprzęży Temeraire’a, odczekał, aż poruszy się wskazówka minutowa, i policzył uderzenia skrzydeł. Dwadzieścia pięć węzłów: za szybko.

— Zwolnij, proszę, Temeraire — zawołał. — Czeka nas jeszcze kawał roboty.

— Nie jestem ani trochę zmęczony — odparł Temeraire, ale posłusznie zwolnił. Laurence wyznaczył prędkość na piętnaście węzłów: dobre tempo i takie, przy którym Temeraire mógł latać niemal w nieskończoność.

— Proszę przekazać panu Granby’emu, by się tu zjawił — rozkazał Laurence i zaraz porucznik przesunął się ku pozycji Laurence’a u nasady karku Temeraire’a, przepinając szybko karabińczyki. — Jakie tempo, pańskim zdaniem, może utrzymywać ranny smok? — zapytał go Laurence.

Tym razem Granby nie odpowiedział zimno i oficjalnie, ale życzliwie i z namysłem; wszyscy awiatorzy bardzo spoważnieli, kiedy usłyszeli wieść o rannym smoku.

— Victoriatus to Parnassian — powiedział. — Duży średni smok: cięższy niż Reaper. W Edynburgu nie mają ciężkich smoków bojowych, tak więc podtrzymujące go smoki muszą być smokami średnimi, a te nie polecą szybciej jak dwanaście mil na godzinę.

Laurence przeliczył mile na węzły i skinął głową z aprobatą; Temeraire leciał prawie dwukrotnie szybciej. Jeśli uwzględnić prędkość, z jaką Volly przyniósł wiadomość, mieli jakieś trzy godziny do momentu, kiedy powinni zacząć się rozglądać za drugą grupą.

— Bardzo dobrze. W takim razie spożytkujmy jakoś ten czas. Niech topmani i bellmani zamienią się miejscami, żeby nabrać wprawy, a potem może potrenujmy strzelanie.

Był spokojny i pewny siebie, lecz wyczuwał pod dłońmi drżenie mięśni karku Temeraire’a, które zdradzało jego podniecenie. Była to pierwsza akcja smoka, więc Laurence poklepał uspokajająco drżący grzbiet. Przepiął swoje karabińczyki na drugą stronę i obrócił się, żeby obserwować manewry, które polecił wykonać. Patrzył, jak jeden topman zsuwa się na uprząż brzuszną, a w tym samym czasie bellman przenosi się na grzbiet smoka z drugiej strony, równoważąc obciążenie. Gdy żołnierz, który właśnie wdrapał się na górę, zapiął się bezpiecznie, pociągnął za biało-czarny rzemień sygnalizacyjny i przeciągnął go o jedną część; chwilę później rzemień ponownie się przesunął, co oznaczało, ze żołnierz na dole także jest na swoim miejscu. Wszystko poszło gładko: Temeraire niósł obecnie trzech topmanów i trzech bellmanów, a cała zamiana nie trwała nawet pięciu minut.

— Panie Allen — zwrócił się Laurence ostrym tonem do jednego z obserwatorów, starszego kadeta, przyszłego chorążego, który właśnie zaniedbywał obowiązki i przypatrywał się żołnierzom podczas ćwiczeń. — Czy może mi pan powiedzieć, co jest na górnym północo-wschodzie? Niech się pan nie odwraca, żeby zobaczyć; powinien pan być w stanie odpowiedzieć na pytanie w chwili, kiedy je zadaję. Porozmawiam z pańskim instruktorem a teraz proszę się skupić na swoich obowiązkach.

Strzelcy zajęli pozycje, a Laurence skinął głową na Granby’ego, żeby wydał rozkaz. Topmani zaczęli wyrzucać płaskie ceramiczne krążki używane jako cele, a strzelcy wypalali do nich kolejno, kiedy przelatywały w powietrzu.

— Panie Granby, panie Riggs, trafionych dwanaście na dwadzieścia, potwierdzacie? Panowie, nie muszę mówić, że to nie wystarczy w konfrontacji z francuskimi strzelcami wyborowymi. Zacznijmy jeszcze raz, ale strzelajmy wolniej: przede wszystkim precyzja, a dopiero potem szybkość, panie Collins, więc proszę się tak nie spieszyć.

Ćwiczyli strzelanie przez całą godzinę, a potem Laurence polecił przeprowadzić skomplikowaną korektę uprzęży do lotu podczas burzy; następnie przeniósł się na dół i obserwował, jak część umieszczonej tam załogi przepina uprząż z powrotem do dobrej pogody. Nie mieli ze sobą namiotów, więc nie mógł nakazać pełnej rozbiórki, ale dobrze sobie poradzili przy zmianie uprzęży, więc uznał, że daliby sobie radę z dodatkowym sprzętem.

Podekscytowany Temeraire zerkał czasem za siebie i na boki, żeby przyjrzeć się manewrom, lecz w dużej mierze skupiał się na locie, wznosząc się i opadając, by wykorzystać prądy powietrzne, i prując do przodu dzięki silnym i pełnym zagarnięciom skrzydeł. Laurence położył dłoń na długich, nabrzmiałych mięśniach karku Temeraire’a i poczuł, że poruszają się gładko, jakby ktoś je naoliwił pod skórą; nie próbował rozpraszać go rozmową, bo wiedział, że nie ma takiej potrzeby. Temeraire cieszył się tak samo jak on, że wreszcie wykorzystują w konkretnym celu wspólnie nabyte umiejętności. Laurence nie zdawał sobie w pełni sprawy, że jest zirytowany tym, iż z oficera liniowego został zdegradowany do ucznia, dopóki nie wziął znowu udziału w akcji.

Chronometr pokazywał, że minęły prawie trzy godziny od odlotu, należało więc rozpocząć przygotowania do udzielenia pomocy rannemu smokowi. Maksimus został jakieś pół godziny za nimi, tak więc Temeraire będzie musiał nieść Victoriatusa sam, do momentu, kiedy Regal Copper ich dogoni.

— Panie Granby — powiedział Laurence, kiedy zajął ponownie stanowisko u podstawy karku Temeraire’a — oczyśćmy tył: wszyscy na dół, poza sygnalistą i przednimi obserwatorami.

— Tak jest, sir — odpowiedział Granby, skłaniając głowę, i odwrócił się, by przekazać rozkazy.

Laurence obserwował go z zadowoleniem pomieszanym z irytacją. Po raz pierwszy od tygodnia Granby wykonywał obowiązki bez tak charakterystycznej dla niego napuszonej niechęci, co, jak zauważył Laurence, od razu przyniosło dobry skutek: niemal każda operacja przebiegała szybciej, niezliczone drobne niedociągnięcia w układaniu uprzęży i rozmieszczaniu załogi, wcześniej niewidoczne dla jego niedoświadczonego oka, teraz zostały skorygowane, a reszta załogi była bardziej zrelaksowana. Doskonały porucznik mógł poprawić życie załogi na mnóstwo sposobów, a Granby dowiódł, że wszystkie je zna, przez co tym bardziej należało ubolewać nad jego wcześniejszą postawą.

Niedługo po tym, jak przesunęli załogę z góry, pojawił się Volatilus; James sprowadził go bliżej i złożywszy dłonie wokół ust, zawołał do Laurence’a:

— Zauważyłem ich, dwa rumby na północ i dwanaście stopni w dół. Będziecie musieli opaść, żeby wejść pod niego, bo on chyba nie zdoła wzlecieć wyżej.

Zasygnalizował liczby gestami dłoni.

— Dobrze — odpowiedział Laurence przez tubę i dał znak sygnaliście, aby potwierdził wiadomość flagami; Temeraire był już taki duży, że VolIy nie mógł zbliżyć się na odległość, która gwarantowałaby niezawodną komunikację werbalną.

Na jego znak Temeraire zaczął opadać i niebawem Laurence dostrzegł na horyzoncie kropkę, która szybko się zamieniła w grupę smoków. Od razu dało się zauważyć Victoriatusa, ponieważ był o połowę większy niż każdy z dwóch Yellow Reaperów, które z trudem utrzymywały go w powietrzu. Wprawdzie jego rany zostały opatrzone przez załogę grubymi bandażami, lecz opatrunki przesiąkły krwią, wskazując miejsca, w których smok otrzymał rany cięte. Łapy Parnassiana były ogromne i poplamione krwią, podobnie jak pysk. Mniejsze smoki wydawały się zbyt obciążone, a na rannym smoku znajdował się tylko kapitan i kilku członków załogi.

— Sygnał dla podtrzymujących: przygotować się do zmiany — rozkazał Laurence.

Młody sygnalista przekazał wiadomość, machając szybko kolorowymi flagami, i równie szybko nadeszła stosowna odpowiedź. Temeraire zdążył już oblecieć całą grupę i zająć odpowiednią pozycję: znalazł się za jednym z podpierających Victoriatusa smoków.

— Temeraire, jesteś gotów? — zawołał Laurence.

Ćwiczyli ten manewr podczas treningów, lecz przeprowadzenie go w tej sytuacji będzie o wiele trudniejsze, ponieważ ranny smok ledwo poruszał skrzydłami i leciał skrajnie wyczerpany z na wpółprzymkniętymi oczami i także wspomagające go smoki były najwyraźniej wycieńczone. Będą musiały odskoczyć płynnie, a Temeraire wsunie się błyskawicznie, bo inaczej Victoriatus runie w dół i nikt już nie zdoła go ocalić.

— Tak, pospieszmy się, one wyglądają na bardzo zmęczone — rzucił Temeraire, zerkając do tyłu. Spięty, poruszał się w tempie pozostałych, czekając cierpliwie.

— Sygnał: zmienić pozycję na znak prowadzącego smoka — powiedział Laurence.

Śmignęły flagi i zaraz nadeszła odpowiedź. A potem po obu stronach bardziej wysuniętego z dwóch wspomagających smoków zniknęły czerwone flagi i pojawiły się zielone.

Smok z tyłu opadł gwałtownie i usunął się na bok, a Temeraire wystrzelił w przód. Lecz smok z przodu trochę się spóźnił, trzepocąc skrzydłami, tak że Victoriatus zaczął się przechylać, kiedy Reaper próbował się usunąć i zrobić wolne miejsce.

— Nurkuj, cholera, nurkuj! — ryknął Laurence z całych sił.

Młócący ogon mniejszego smoka znajdował się niebezpiecznie blisko łba Temeraire’a, który nie mógł zająć pozycji.

Reaper zaprzestał prób dokończenia manewru i po prostu złożył skrzydła; natychmiast opadł w dół jak kamień.

— Temeraire, musisz podeprzeć go trochę wyżej, żeby się wsunąć — zawołał Laurence, przytulony do karku smoka.

Zad Victoriatusa opierał się na barkach Temeraire’a, a ogromny brzuch wisiał niecałe trzy stopy nad jego głową.

Temeraire dał znak głową, że słyszał i zrozumiał; zaczął uderzać skrzydłami ukośnie, podsadzając osuwającego się Victoriatusa samą siłą mięśni, a potem złożył skrzydła. Przez krótką przerażającą chwilę opadali, a potem Temeraire znowu rozpostarł skrzydła. Jednym pewnym skokiem do przodu zajął odpowiednią pozycję, Parnassian zaś opadł ciężko na niego.

Laurence odetchnął z ulgą, lecz zaraz usłyszał okrzyk Temeraire’a. Obrócił się i zobaczył, że Victoriatus, zdezorientowany i obolały, zaczął przebierać łapami, by się lepiej usadowić; jego ogromne szpony rozorały bark i bok Temeraire’a. Z góry dobiegły stłumione okrzyki drugiego kapitana i Victoriatus zaraz się uspokoił, lecz Temeraire krwawił, a zerwane rzemienie uprzęży powiewały na wietrze.

Zaczęli szybko tracić wysokość. Temeraire starał się lecieć, Przygnieciony ciężarem rannego smoka. Laurence zaczął przepinać swoje karabińczyki, nakazując sygnaliście poinformować ludzi w dole. Chłopiec zszedł trochę niżej po pasie szyjnym, machając wściekle biało-czerwona flagą. Po chwili Laurence zobaczył z ulgą, że Granby i dwóch innych już się wspinają, by zabandażować rany, i docierają na miejsce szybciej, niż on by zdołał to zrobić. Poklepał Temeraire’a i pocieszył, pilnując się, by jego głos się nie załamał. Smok nie tracił sił na odpowiedź, lecz dzielnie uderzał skrzydłami, chociaż łeb opadał mu z wysiłku.

— Nie są głębokie — zawołał Granby, zajęty opatrywaniem ran.

Laurence odetchnął i spróbował pozbierać myśli. Uprząż przesuwała się po grzbiecie Temeraire’a; nie dość, że puściły boczne rzemienie, to pas barkowy o mało co nie został zerwany, wisiał zaledwie na kilku drutach, które biegły w jego wnętrzu. Ale skóra wciąż się rozchodziła i nie było wątpliwości, że kiedy całkiem puści, także druty nie wytrzymają obciążenia ludzi i sprzętu od dołu.

— Niech wszyscy zdejmą uprząż i przekażą ją mnie — zwrócił się Laurence do sygnalisty i obserwatorów; poza nim na górze pozostało tylko tych trzech chłopców. — Chwyćcie się mocno głównego pasa i zaczepcie rękami albo nogami.

Skóra, z której wykonano uprząż osobistą, była gruba, dobrze zszyta i naoliwiona, a karabińczyki wykonano z mocnej stali: całość nie była tak mocna jak uprząż główna, lecz wystarczająco pewna.

Zarzucił sobie na ramię trzy komplety uprzęży i zsunął się po pasie grzbietowym na barki smoka. Granby i dwaj skrzydłowi wciąż opatrywali rany na boku Temeraire’a. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem i Laurence zorientował się, że przecież nie mogli widzieć pękniętego pasa barkowego, który zasłaniała im przednia łapa smoka. Nie było czasu prosić ich o pomoc, bo skóra szybko się rozstępowała.

Nie mógł dostać się tam w normalny sposób, bo gdyby obciążył którykolwiek z pierścieni pasa barkowego, ten z pewnością natychmiast by się zerwał. Działając najszybciej, jak to było możliwe pod naporem ryczącego wiatru, spiął karabińczykami dwie uprzęże, po czym okręcił je wokół pasa grzbietowego.

— Temeraire, leć równo, jeśli zdołasz — zawołał.

Następnie, uczepiony końców uprzęży, odpiął swoje karabińczyki i wspiął się ostrożnie na bark, tak że teraz jedynym zabezpieczeniem były jego dłonie zaciśnięte na skórzanym pasie.

Granby zawołał coś do niego, lecz wiatr porwał jego słowa. Laurence starał się nie odrywać spojrzenia od rzemieni; poniżej przesuwał się dywan wiosennej zieleni, piękny, dziwnie spokojny i sielski: lecieli na tyle nisko, że mógł dostrzec białe plamki owiec. Teraz był już na wyciągnięcie ręki, więc drżącą dłonią zapiął pierwszy karabińczyk trzeciej wolnej uprzęży na pierścieniu tuż nad zerwanym miejscem, a potem drugi na pierścieniu pod spodem. Pociągnął za rzemienie na tyle mocno, na ile miał odwagi; jego obolałe ramiona drżały z wysiłku jak w gorączce. Cal po calu zacisnął mocniej uprząż, aż odległość między karabińczykami zrównała się z rozmiarem przerwania pasa i przejęła znaczną część jego obciążenia: skórzany pas już się dalej nie rozrywał.

Spojrzał do góry i zobaczył, że Granby powoli przesuwa się w jego stronę, przepinając się na kolejne pierścienie. Teraz, kiedy uprząż została częściowo naprawiona, nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo, więc nie kazał mu wracać i zawołał tylko, pokazując na naprawiony kawałek:

— Wezwij Fellowesa.

Granby otworzył szeroko oczy, kiedy wynurzył się zza przedniej łapy i zobaczył naderwany pas.

Gdy Granby odwrócił się, by przywołać pomoc z dołu, oślepiające słońce zaświeciło Laurence’owi prosto w oczy. Victoriatus zadrżał mocno nad nimi, machając konwulsyjnie skrzydłami, i oparł się ciężko piersią o grzbiet Temeraire’a. Ten zachwiał się w powietrzu i przechylił w bok, tak że Laurencc, którego dłonie były mokre od potu, zaczął się zsuwać po rzemieniach podczepionej uprzęży. Zielony świat wirował w dole, a jego zmęczone ręce rozluźniały uścisk.

— Laurence, trzymaj się! — zawołał Temeraire, spoglądając do tyłu; jego mięśnie i stawy skrzydeł zmieniły pozycję, tak by mógł chwycić Laurence’a w powietrzu.

— Nie wolno ci go upuścić — zawołał przerażony Laurence wiedząc, że Temeraire będzie mógł spróbować go złapać tylko wtedy, gdy uwolni się od ciężaru Victoriatusa, co by oznaczało pewną śmierć rannego smoka. — Nie wolno, Temeraire!

— Laurence! — zawołał ponownie Temeraire, otwierając i zamykając przednie łapy, szeroko otworzył oczy, a jego głowa kiwała się w przód i w tył w geście niezgody. Laurence widział, że smok nie zamierza go posłuchać. Ze wszystkich sił starał się utrzymać i wspiąć wyżej; jeśli spadnie, nie tylko on straci życie, zginą także Victoriatus i jego załoga.

Nieoczekiwanie pojawił się Granby i chwycił w obie dłonie uprząż Laurence’a.

— Przypnij się do mnie — krzyknął.

Laurence od razu zorientował się, o co mu chodzi. Trzymając się jedną ręką złączonych uprzęży, podpiął wolne karabińczyki do pierścieni na uprzęży Granby’ego, a potem czym prędzej chwycił za rzemienie uprzęży na jego piersi. Chwilę później dotarli do nich skrzydłowi i liczne silne dłonie podtrzymały obu i podciągnęły do uprzęży głównej, a potem utrzymywały Laurence’a, aż ten zapiął swoje karabińczyki na odpowiednich pierścieniach.

Wciąż z trudem oddychał, mimo to chwycił tubę i zawołał:

— Wszystko w porządku. — Jego głos zabrzmiał bardzo słabo, tak więc wziął głęboki oddech i spróbował ponownie, tym razem wyraźniej: — Nic mi nie jest, Temeraire. Leć spokojnie.

Mięśnie smoka rozluźniły się powoli, a Temeraire zaczął machać mocniej skrzydłami, by powrócić na wysokość, którą utracili. Wszystko nie trwało dłużej niż piętnaście minut, lecz Laurence trząsł się, jakby przeszedł trzydniowy sztorm na pokładzie okrętu, a serce w jego piersi tłukło się wściekle.

Granby i skrzydłowi wyglądali na tylko trochę bardziej opanowanych.

— Dobra robota, panowie — zwrócił się do nich Laurence, kiedy poczuł, że w pełni odzyskał głos. — Zróbmy miejsce panu Fellowesowi. Panie Granby, niech pan będzie tak dobry i pośle kogoś do kapitana Victoriatusa z zapytaniem, jak możemy im pomóc. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby zapobiec podobnym gwałtownym reakcjom smoka.

Przez chwilę tylko wpatrywali się w niego; Granby jako pierwszy wziął się w garść i zaczął wydawać rozkazy. Laurence wrócił, bardzo ostrożnie, na swoje stanowisko u podstawy karku Temeraire’a, a skrzydłowi owinęli szpony Victoriatusa bandażami, aby nie mógł już podrapać Temeraire’a. W oddali pojawił się spieszący z pomocą Maksimus.

Pozostała część lotu przebiegła bez przygód, o ile operację podtrzymania w locie prawie nieprzytomnego smoka można uznać za coś zwyczajnego. Gdy tylko opuścili pomyślnie Victoriatusa na dziedziniec, podbiegli lekarze, by się zająć nim i Temeraire’em. Laurence z ulgą przyjął wiadomość, że rany jego smoka rzeczywiście nie są głębokie. Oczyszczono je, zbadano, oznajmiono, że są niegroźne, i obłożono luźnym kompresem, który miał zapobiec Podrażnieniu rozerwanej skóry, a Laurence’owi polecono, aby Pozwolił Temeraire’owi spać i jeść do woli przez tydzień.

Nie był to przyjemny sposób zdobycia kilkudniowego urlopu, mimo to Laurence bardzo się ucieszył z możliwości odpoczynku. Od razu zaprowadził smoka na polankę w pobliżu kryjówki, nie chcąc zmuszać go do kolejnego lotu. Polanka, mimo iż położona na górze, była dość płaska, porośnięta miękką trawą i odsłonięta od południa, dzięki czemu pozostawała nasłoneczniona niemal przez cały dzień. Obaj zasnęli natychmiast i spali aż do późnego ranka — Laurence wyciągnięty wygodnie na ciepłym grzbiecie Temeraire’a — kiedy to obudził ich głód.

— Czuję się o wiele lepiej i na pewno mogę normalnie polować — oświadczył Temeraire, lecz Laurence nie chciał nawet o tym słyszeć. Udał się do warsztatów i wydał polecenie załodze naziemnej. Niebawem wypędzono z wybiegu nieduże stado bydła i zaraz je zaszlachtowano, Temeraire zaś pożarł wszystkie krowy i od razu zasnął.

Laurence z pewnym zażenowaniem poprosił Hollina, aby służący przynieśli mu coś do jedzenia. Czuł się bardzo nieswojo ze względu na tak osobistą prośbę, ale nie chciał rozstawać się z Temeraire’em. Hollin w ogóle się nie obraził, lecz gdy wrócił niebawem, towarzyszył mu porucznik Granby, a także Riggs i kilku innych poruczników.

— Powinien pan zjeść coś ciepłego, wziąć kąpiel i wyspać się we własnym łóżku — powiedział spokojnie Granby, kiedy dał znak pozostałym, żeby się oddalili. — Cały jest pan we krwi, a poza tym tu nie jest aż tak ciepło, więc nie ma sensu narażać zdrowia. Ja i inni oficerowie będziemy przy nim czuwać na zmianę; poślemy po pana, gdy tylko się obudzi albo gdy się coś wydarzy.

Laurence zamrugał i spojrzał na siebie; wcześniej nawet nie zauważył, że całe jego ubranie jest poplamione niemal czarną krwią smoka. Przesunął dłonią po nieogolonej twarzy, domyślając się, że wygląda okropnie. Spojrzał na Temeraire’a, który spał, nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje, oddychając głęboko i pomrukując.

— Chyba ma pan rację — powiedział. — Dobrze i dziękuję wam — dodał.

Granby skinął głową, Laurence zaś ruszył do zamku, zerknąwszy po raz ostatni na Temeraire’a. Dopiero teraz, kiedy o tym pomyślał, poczuł nieprzyjemny brud i pot na całym ciele; rozpieścił go luksus codziennej kąpieli. Udał się do swojego pokoju, żeby zmienić ubranie, a stamtąd poszedł prosto do łaźni.

O tej porze, niedługo po obiedzie, wielu oficerów miało zwyczaj się kąpać, dlatego kiedy Laurence po krótkiej kąpieli w basenie przeszedł do łaźni, stwierdził, że panuje tam duży tłok. Lecz gdy tylko wszedł do środka, kilku spośród znajdujących się tam awiatorów natychmiast zrobiło mu miejsce, z czego chętnie skorzystał, i odpowiedziawszy na powitania, położył się na kamiennej półce. Był tak zmęczony, że dopiero kiedy zamknął oczy, spowity cudownym ciepłem pary, uzmysłowił sobie, że powitano go wyraźnie inaczej niż zwykle, i omal nie usiadł zaskoczony.

— Dobry lot, bardzo dobry lot, kapitanie — pochwalił go Celeritas wieczorem, kiedy Laurence przybył zdać spóźniony raport. — Nie masz co przepraszać za zwłokę. Porucznik Granby przekazał mi wstępną relację, a raport kapitana Berkleya w pełni uzupełnił moją wiedzę. Wolimy kapitana, który będzie przedkładał dobro smoka nad wymogi biurokracji. Ufam, że Temeraire ma się dobrze?

— Tak, sir, dziękuję — odparł Laurence. — Lekarze mówią, że nie ma podstaw do obaw, on zaś twierdzi, że czuje się świetnie. Co mam robić podczas jego rekonwalescencji?

— Jedynie zajmować czymś swojego smoka, co i tak będzie nie lada wyzwaniem — rzucił Celeritas i prychnął, co miało wyrażać chichot. — Nie, to nie jest do końca prawda, bo rzeczywiście mam dla ciebie zadanie. Gdy tylko Temeraire dojdzie do siebie, razem z Maksimusem dołączycie do formacji Lily. Wciąż otrzymujemy złe wieści z frontu, a te najnowsze są najgorsze: Villeneuve wymknął się z Tulonu ze swoją flotą pod osłoną nalotu na flotę Nelsona. Niestety, zgubiliśmy ich. W tych okolicznościach, biorąc pod uwagę, że straciliśmy tydzień, nie możemy dłużej czekać. Tak więc nadeszła pora, żeby ci przydzielić załogę powietrzną. Czekam na twoje sugestie. Oceń ludzi, którzy służyli pod tobą w ostatnich tygodniach, i porozmawiamy o tym jutro.

Laurence ruszył powoli z powrotem na polankę, zatopiony w myślach. Wcześniej wybłagał namiot od załogi naziemnej i teraz zabrał ze sobą koc. O wiele bardziej podobała mu się perspektywa spędzenia nocy u boku Temeraire’a niż we własnym łóżku. Zastał go wciąż pogrążonego we śnie, a gdy dotknął jego boku wokół zabandażowanych ran, poczuł, że jest ciepły jak zawsze.

Uspokojony w tym względzie, Laurence powiedział:

— Mogę prosić na słowo, panie Granby? — Odprowadził porucznika na bok. — Celeritas poprosił, żebym wyznaczył sobie oficerów — rzekł, patrząc Granby’emu prosto w oczy. Młodzieniec zaczerwienił się i spuścił głowę, tymczasem Laurence mówił dalej: — Nie chcę, żeby ze względu na mnie musiał pan odmówić przyjęcia stanowiska. Nie wiem, jak się to traktuje w Korpusie, ale we flocie źle by się to odbiło na pańskiej karierze. Jeśli ma pan jakiekolwiek obiekcje, proszę powiedzieć o tym szczerze, i zakończymy naszą rozmowę.

— Sir — zaczął Granby i urwał wyraźnie speszony: zbyt często używał tego słowa z zawoalowaną bezczelnością. Po chwili jednak znowu się odezwał: — Kapitanie, zdaję sobie sprawę, że nie zasłużyłem na takie stanowisko. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będzie pan skłonny zapomnieć o moim dotychczasowym zachowaniu, to chętnie skorzystam z propozycji. — Ta mowa wypadła trochę drętwo, jakby porucznik wcześniej ją przećwiczył.

Laurence skinął głową. Nie była to łatwa decyzja i gdyby nie chodziło o dobro Temeraire’a, nie miał pewności, czy potrafiłby zawierzyć człowiekowi, który był wobec niego niegrzeczny, pomimo niedawnych odważnych czynów. Ostatecznie jednak Laurence postanowił zaryzykować, jako że Granby był zdecydowanie najlepszy spośród wszystkich kandydatów. Zadowoliła go też odpowiedź porucznika, dość uczciwa i pełna szacunku, choć udzielona z zakłopotaniem.

— Bardzo dobrze — rzucił krótko.

Szli już z powrotem, kiedy Granby odezwał się nieoczekiwanie:

— A niech to. Może i nie potrafię ładnie się wysławiać, ale nie mogę tego tak zostawić. Muszę panu powiedzieć, że jest mi bardzo przykro. Wiem, że się wygłupiłem.

Laurence był zaskoczony szczerością porucznika, ale i zadowolony. Nie mógł odrzucić przeprosin wyrażonych z taką otwartością i prostotą, jakie przebijały w głosie Granby’ego.

— Z radością przyjmę pańskie przeprosiny — powiedział spokojnym, lecz przyjaznym tonem. — Jeśli o mnie chodzi, to puszczam wszystko w niepamięć i mam nadzieję, że w przyszłości będziemy lepszymi kompanami niż dotychczas.

Przystanęli i uścisnęli sobie dłonie. Granby wyglądał na rozluźnionego i szczęśliwego, a kiedy Laurence zaczął go ostrożnie wypytywać o możliwych kandydatów na pozostałych oficerów, podjął temat z wielkim entuzjazmem.

Rozdział 8

Nawet jeszcze zanim zdjęto bandaże, Temeraire domagał się jękliwie kąpieli, tak więc kiedy z końcem tygodnia rany się zabliźniły, lekarze przystali na to bez większego przekonania. Zebrawszy grupę młodych ludzi, których uważał już za swoich kadetów, Laurence wyszedł na dziedziniec po czekającego tam Temeraire’a i zobaczył, że smok rozmawia z Longwingiem, do którego formacji mieli dołączyć.

— Czy to boli, kiedy pryskasz? — pytał zaciekawiony.

Laurence zobaczył, że Temeraire przygląda się poszczerbionym wyrostkom kostnym widocznym po obu stronach pyska, skąd zapewne wylatywał jad.

— Nie, nic nie czuję — odpowiedziała Lily. — Jad wytryska dopiero wtedy, kiedy skieruję głowę w dół, tak więc nie spada na mnie, ale oczywiście musisz uważać, żeby ciebie nie poparzył, kiedy będziemy lecieć w formacji.

Jej ogromne skrzydła, złożone na plecach, były brązowe z półprzezroczystymi niebieskimi i pomarańczowymi fałdami, które zachodziły na siebie; tylko biało-czarne krawędzie odcinały się od jej boków. Źrenice jej oczu, o kształcie szparek, podobnie jak u Temeraire’a, miały barwę pomarańczowożółtą, a kostne wyrostki po obu stronach pyska nadawały jej groźny wygląd. Stała spokojnie, podczas gdy jej naziemna załoga przemykała po niej, czyszcząc i polerując starannie każdy kawałek jej uprzęży. Kapitan Harcourt chodziła dokoła, doglądając wszystkiego.

Lily spojrzała na Laurence’a, kiedy ten podszedł do Temeraire’a; niepokojące oczy nadawały jej spojrzeniu złowrogi wyraz, chociaż ona była tylko zaciekawiona.

— Ty jesteś kapitanem Temeraire’a? Catherine, może polecimy z nimi nad jezioro? Nie wiem, czy chcę wchodzić do wody, ale chciałbym wszystko zobaczyć.

— Nad jezioro? — Kapitan Harcourt przerwała inspekcję uprzęży i spojrzała na Laurence’a ze szczerym zdumieniem.

— Tak, zabieram Temeraire’a na kąpiel — powiedział stanowczo Laurence. — Panie Hollin, niech pan będzie tak dobry i przygotuje lekką uprząż; proszę też spróbować upiąć ją tak, żeby nie drażniła skaleczeń.

Hollin czyścił właśnie uprząż Levitasa, który dopiero co wrócił z żerowiska.

— Też lecisz? — zapytał małego smoka. — Bo jeśli tak, to może w ogóle nie trzeba zakładać uprzęży Temeraire’owi? — dodał, zwracając się do Laurence’a.

— Och, chciałbym polecieć — odparł Levitas i spojrzał na Laurence’a z nadzieją, jakby czekał na jego pozwolenie.

— Dziękuję, Levitasie — rzekł Laurence w odpowiedzi. — To byłoby świetne rozwiązanie. Panowie, także i tym razem zabierze was Levitas — oznajmił kadetom. Dawno już zaprzestał prób wyróżniania Roland ze względu na jej płeć i dla ułatwienia zaczął traktować ją tak jak innych, widząc, że dziewczyna czuje się członkiem grupy i nie ma nic przeciwko temu. — Temeraire, mam polecieć z nimi czy mnie zabierzesz?

— Oczywiście, że cię zabiorę — odparł Temeraire. Laurence skinął głową.

— Panie Hollin, czy ma pan teraz coś do roboty? Pańska obecność byłaby bardzo pożądana, a Levitas z pewnością da radę ponieść pana, skoro Temeraire weźmie mnie.

— Chętnie polecę, sir, tylko nie mam uprzęży — odpowiedział Hollin, spoglądając na Levitasa z zainteresowaniem. — Jeszcze nigdy nie siedziałem na górze, to znaczy, poza uprzężą załogi naziemnej. Jeśli da mi pan chwilę, to coś złożę z zapasów.

Kiedy Hollin udał się na poszukiwanie sprzętu dla siebie na dziedzińcu wylądował Maksimus, wprawiając posadzkę w drżenie.

— Gotowi? — zapytał Temeraire’a, wyraźnie zadowolony. Na jego grzbiecie siedział Berkley w towarzystwie dwóch skrzydłowych.

— Jęczał o tym tak długo, że w końcu się zgodziłem — rzucił Berkley w odpowiedzi na rozbawione i pytające spojrzenie Laurence’a. — Jeśli o mnie chodzi, to jest to cholernie głupi pomysł; pływające smoki, też coś. — Klepnął czule Maksimusa, zadając kłam własnym słowom.

— My też lecimy — powiedziała Lily.

Kiedy wszyscy się zbierali, odbyła krótką rozmowę z kapitan Harcourt, a teraz podsadziła ją na swój grzbiet. Temeraire też podniósł ostrożnie Laurence’a, który zachował spokój pomimo jego ogromnych pazurów. Siedział całkiem wygodnie w zamknięciu zgiętych smoczych palców, gdzie czuł się równie bezpieczny jak w metalowej klatce.

Kiedy już wylądowali na brzegu jeziora, tylko Temeraire poszedł od razu do wody i zaczął pływać. Maksimus wszedł ostrożnie na płyciznę, ale dotarł tylko do miejsca, w którym jeszcze czuł grunt pod łapami, Lily zaś została na brzegu i jedynie trącała wodę pyskiem. Za to Levitas, jak miał w zwyczaju, najpierw się zawahał, a potem skoczył gwałtownie, rozchlapując wodę z zamkniętymi oczami, i ruszył dalej na głębszą wodę, gdzie zaczął pływać, przebierając energicznie łapami.

— Czy musimy wchodzić razem z nimi? — zapytał z lekkim niepokojem jeden ze skrzydłowych Berkleya.

— Nie, nawet o tym nie myśl — rzekł Laurence. — To jezioro wypełnia woda spływająca z gór, więc od razu byśmy zsinieli. One zmyją z siebie pierwszą krew i brud po jedzeniu i będzie łatwiej je doczyścić.

— Hm — powiedziała Lily, wysłuchawszy jego słów, po czym weszła bardzo powoli do jeziora.

— Jesteś pewna, że woda nie jest dla ciebie za zimna, moja droga? — zawołała za nią Harcourt. — Nigdy nie słyszałam, żeby smok zachorował na zimnicę. To chyba jest niemożliwe? — zapytała Laurence’a i Berkleya.

— Nie, zimno wręcz je orzeźwia, chyba że mamy do czynienia z dużymi mrozami; im to nie przeszkadza — rzekł Berkley i zaraz ryknął: — Maksimusie, ty wielki tchórzu, właź do wody, skoro tego chciałeś. Nie będę tu sterczał cały dzień.

— Wcale się nie boję — odparł oburzony Maksimus i zaraz rzucił się do wody, wzbudzając fale, które zalały Levitasa i ochlapały Temeraire’a. Levitas wynurzył się spod wody, prychając, Temeraire zaś zanurzył pysk, żeby opryskać Maksimusa; wkrótce obaj rozpoczęli ogromną bitwę, od której jezioro zamieniło się w nękany sztormem ocean.

Levitas wyszedł na brzeg, trzepocąc skrzydłami i ochlapując zimną wodą wszystkich czekających awiatorów. Kiedy Hollin i kadeci zabrali się do wycierania go, mały smok powiedział:

— Och, bardzo mi się podoba pływanie. Dziękuję, że znowu pozwoliliście mi tu przylecieć.

— Nie widzę powodu, dla którego nie mógłbyś przychodzić tu tak często, jak chcesz — stwierdził Laurence i zerknął na Berkleya i Harcourt, by sprawdzić, jak przyjmą jego słowa; najwyraźniej żadne z nich nie poświęciło temu uwagi ani nie uznano go za nadgorliwca mieszającego się do cudzych spraw.

Lily weszła wreszcie do jeziora na tyle głęboko, by się zanurzyć, czy też przynajmniej unosić na wodzie. Trzymając się z dala od pary dokazujących młodszych smoków, czyściła sobie skórę bokiem łba. Potem wyszła, bardziej zainteresowana myciem niż pływaniem, i mrucząc z zadowoleniem, wskazywała Harcourt i kadetom kolejne miejsca, które ci starannie czyścili.

Wreszcie także Maksimus i Temeraire mieli dość i wyszli żeby ich powycierać. Maksimus wymagał połączonych sił Berkleya i jego dwóch dorosłych skrzydłowych. Laurence zajmował się delikatną skórą na pysku Temeraire’a, podczas gdy kadeci uwijali się po jego grzbiecie, i uśmiechnął się mimowolnie, kiedy usłyszał, jak Berkley narzeka na rozmiary swojego smoka.

Wreszcie cofnął się trochę, by nacieszyć się widokiem: Temeraire rozmawiał beztrosko z pozostałymi smokami, miał błyszczące oczy, unosił wysoko łeb i nie zdradzał już żadnych oznak zwątpienia w siebie; i choć sam Laurence nigdy wcześniej nie zabiegałby o takie dziwne, mieszane towarzystwo, to poczucie nieskrępowanego koleżeństwa dobrze mu zrobiło. Wiedział, że dowiódł swojej wartości, tak jak Temeraire, i był bardzo zadowolony z tego, że znalazł dobre miejsce dla nich obu.

Radość trwała tylko do powrotu na dziedziniec. Na jego skraju stał Rankin w mundurze wyjściowym i z irytacją uderzał się po nodze rzemieniem uprzęży. Zaniepokojony Levitas podskoczył nieco podczas lądowania.

— Jakim prawem sobie tak odlatujesz? — rzucił Rankin, nie czekając nawet, aż Hollin i kadeci zejdą na ziemię. — Jeśli nie jesz, to masz tu siedzieć i czekać, rozumiesz? A wy tam, kto wam pozwolił jeździć na nim?

— Levitas był tak miły i zabrał ich na moją prośbę, kapitanie Rankin — powiedział Laurence zdecydowanym tonem, by skierować na siebie uwagę Rankina, i zsunął się z łapy Temeraire’a. — Byliśmy tylko nad jeziorem. Wystarczyło wysłać sygnał, a zaraz byśmy wrócili.

— Nie będę biegał i szukał sygnalisty, żeby móc dosiąść swojego smoka, kapitanie Laurence, i będę wdzięczny, jeśli zajmie się pan własnym zwierzęciem, a opiekę nad moim pozostawi mnie — odparł lodowato Rankin. — A zatem jesteś zapewne mokry? — zwrócił się do Levitasa.

— Nie, wcale nie, jestem prawie suchy. Nie kąpałem się długo, naprawdę — odparł Levitas, kurcząc się w sobie.

— Miejmy nadzieję — rzekł Rankin. — Schyl się, szybko. A wy od dzisiaj macie się trzymać od niego z daleka — powiedział do kadetów i zajął swoje miejsce, niemal odpychając Hollina.

Laurence patrzył, jak Levitas odlatuje z Rankinem. Berkley i Harcourt milczeli, podobnie jak smoki. Lily szarpnęła nagle łbem i zasyczała złowrogo, wypluwając kilka kropel jadu; opadły na kamienie, skwiercząc i wypalając w nich czarne dziury.

— Lily! — zganiła ją kapitan Harcourt, lecz w jej głosie zabrzmiała nuta ulgi, że cisza została przerwana. — Peck, przynieś, proszę, oliwę do czyszczenia uprzęży — poleciła jednemu z członków swojej załogi naziemnej. Zeszła na ziemię i wylała oliwę na krople jadu, tak że przestały dymić. — Posyp piaskiem, to jutro będzie można umyć te miejsca.

Laurence także z ulgą przyjął ten drobny incydent, ponieważ nie był jeszcze gotowy do zabrania głosu. Temeraire trącił go łagodnie nosem, a kadeci popatrzyli na niego zatroskani.

— Nie powinienem był proponować tego, sir — powiedział Hollin. — Bardzo pana przepraszam i kapitana Rankina.

— Ależ nie ma za co, panie Hollin — odparł Laurence; jego własny głos wydał mu się ostry i zimny, więc zaraz spróbował go złagodzić, dodając: — Nie zrobił pan absolutnie nic złego.

— Nie wiem, dlaczego mielibyśmy trzymać się z daleka od Levitasa — wtrąciła zasmucona Roland.

Laurence nie wahał się ani chwili z odpowiedzią, która była tak samo kategoryczna i automatyczna jak jego bezradna wściekłość na Rankina.

— Panno Roland, starszy rangą oficer wydał pani rozkaz, i jeśli to pani nie wystarczy, to jest pani w niewłaściwej służbie — warknął. — Żebym nigdy więcej nie słyszał podobnych uwag. Proszę natychmiast zanieść te płótna do pralni. Wybaczcie, panowie — zwrócił się do pozostałych — przejdę się przed kolacją.

Temeraire był zbyt duży, żeby swobodnie kroczyć za nim więc poleciał do przodu i zaczekał na niego na pierwszej polanie, jaką napotkał na drodze. Wcześniej Laurence pomyślał, że pragnie być sam, lecz teraz z ogromną radością wsunął się między przednie łapy smoka i oparł wygodnie o jego ciepłe ciało, słuchając rytmicznego bicia serca i regularnego dźwięcznego oddechu. Gniew już go opuścił, lecz jego miejsce zajął smutek. Laurence miał ogromną ochotę wyzwać Rankina.

— Nie wiem, dlaczego Levitas to znosi, bo choć jest mały, i tak znacznie góruje nad Rankinem — odezwał się wreszcie Temeraire.

— A ty dlaczego wykonujesz moje polecenia, kiedy ci każę założyć uprząż albo wykonać jakiś niebezpieczny manewr? — powiedział Laurence. — To obowiązek i nawyk. Od chwili wyklucia przyuczano Levitasa do wykonywania poleceń i traktowano go w podobny sposób. Pewnie nie bierze pod uwagę innej możliwości.

— Ale przecież widzi ciebie i innych kapitanów; żaden inny smok nie jest traktowany w taki sposób — odparł Temeraire. Zacisnął łapy, żłobiąc nimi bruzdy w ziemi. — Wcale nie słucham ciebie z nawyku ani dlatego, że nie potrafię sam myśleć. Robię to, ponieważ wiem, że jesteś wart tego, żeby cię słuchać. Ty nigdy byś mnie nie potraktował źle ani nie kazałbyś mi robić czegoś niebezpiecznego lub nieprzyjemnego bez powodu.

— Bez powodu na pewno nie — rzekł Laurence. — Lecz nasza służba jest ciężka, mój drogi, i czasami musimy być gotowi wiele znosić. — Zawahał się na chwilę i dodał łagodnie: — Miałem zamiar z tobą o tym porozmawiać, Temeraire. Musisz mi obiecać, że w przyszłości nie będziesz przedkładał mojego życia nad życie innych. Z pewnością rozumiesz, że Victoriatus jest o wiele bardziej potrzebny Korpusowi niż ja, dlatego nie powinieneś nawet myśleć o ratowaniu mojego życia czyimś kosztem. Temeraire otoczył go łapami jeszcze ciaśniej.

— Nie, Laurence, tego ci nie mogę obiecać — powiedział. — Wybacz, ale nie będę cię okłamywał: nie mógłbym pozwolić na to, żebyś spadł. Ty możesz cenić ich życie ponad swoje, lecz ja tak nie potrafię, dla mnie jesteś wart więcej niż oni wszyscy. W tym wypadku cię nie posłucham, a co do obowiązku, to im więcej się temu przyglądam, tym mniej mnie obchodzi.

Laurence nie miał pewności, jak na to odpowiedzieć, bo z jednej strony był poruszony tym, jak bardzo ceni go Temeraire, z drugiej zaś z niepokojem usłyszał, jak smok wyraźnie dał do zrozumienia, że to on zdecyduje, czy wykonać rozkazy czy nie. Laurence ufał jego osądowi, lecz jednocześnie zrozumiał, że nie dość skutecznie nauczył Temeraire’a szacunku dla dyscypliny i obowiązku.

— Żałuję, że nie potrafię wyjaśnić ci tego właściwie — rzucił trochę zdesperowany. — Może spróbuję znaleźć ci jakieś książki na ten temat.

— Może — mruknął Temeraire, po raz pierwszy okazując wątpliwości co do czytania książek. — Nie sądzę, żeby cokolwiek skłoniło mnie do zmiany zdania. Tak czy inaczej, wolałbym raczej uniknąć podobnej sytuacji. Było bardzo niebezpiecznie, a ja się bałem, że nie zdołam cię złapać.

Laurence odpowiedział uśmiechem.

— Przynajmniej w tym punkcie się zgadzamy. Chętnie ci obiecam, że zrobię wszystko, aby taka sytuacja się nie powtórzyła.

Wczesnym rankiem przybiegła do niego Roland. Laurence spędził noc w małym namiocie u boku Temeraire’a.

— Sir, Celeritas pana wzywa — powiedziała i ruszyła z nim do zamku, gdy tylko włożył mundur i zawiązał krawat. Temeraire mruknął coś na pożegnanie, uchylając jedno oko, i znowu zasnął Kiedy uszli kawałek, zapytała: — Kapitanie, czy wciąż się pan na mnie gniewa?

— Słucham? — zapytał zamyślony Laurence i zaraz sobie przypomniał, o co chodzi. — Nie, Roland, nie gniewam się na ciebie. Ale rozumiesz, mam nadzieję, dlaczego twoje słowa były nie na miejscu.

— Tak — odpowiedziała, a on zignorował nutę powątpiewania w jej głosie. — Nie rozmawiałam z Levitasem, ale nie mogłam nie zauważyć dziś rano, że nie wygląda najlepiej.

Laurence zerknął na Winchestera, kiedy szli przez dziedziniec; Levitas leżał zwinięty w kłębek i wciśnięty w kąt, z dala od innych smoków, i pomimo wczesnej pory nie spał, ale spoglądał tępo w ziemię. Laurence odwrócił szybko wzrok, wiedząc, że nic nie może zrobić.

— Wracaj do swoich obowiązków, Roland — powiedział Celeritas, kiedy dotarli do niego. — Proszę wybaczyć, że wzywam pana tak wcześnie, kapitanie. Przede wszystkim, czy Temeraire czuje się już na siłach, aby podjąć szkolenie?

— Myślę, że tak, sir. Szybko dochodzi do siebie, a wczoraj bez trudu poleciał nad jezioro i z powrotem — rzekł Laurence.

— Bardzo dobrze. — Celeritas zamilkł na chwilę, a potem westchnął. — Kapitanie, jestem zobowiązany zakazać panu dalszego zajmowania się Levitasem — powiedział.

Laurence poczuł, że krew napływa mu do twarzy. A zatem Rankin poskarżył się na niego. Niewątpliwie należało mu się; sam nigdy by nie pozwolił na to, żeby ktokolwiek wtrącał się w dowodzenie jego okrętem czy opiekę nad Temeraire’em. Wiedział, ze postąpił źle, bez względu na usprawiedliwienie, jakiego szukał dla siebie, więc jego gniew szybko pociągnął za sobą wstyd.

— Sir, przykro mi, że musiał mi pan to mówić. Zapewniam, że nic takiego już się nie powtórzy.

Celeritas parsknął; przekazawszy oficjalne upomnienie, najwyraźniej nie zamierzał drążyć sprawy.

— Nie życzę sobie żadnych zapewnień. Straciłby pan w moich oczach, gdyby mógł pan coś takiego szczerze zagwarantować — powiedział. — Szkoda, że do tego doszło, i ponoszę za to winę tak samo jak wszyscy inni. Kiedy sam nie mogłem go tolerować, Dowództwo Sił Powietrznych uznało, że może nada się na kuriera, i przydzieliło mu Winchestera. Miałem własne zdanie na ten temat, ale nie mogłem się sprzeciwić ze względu na jego dziadka.

Choć to złagodzenie reprymendy stanowiło pewną pociechę, Laurence był ciekawy, co Celeritas miał na myśli, kiedy powiedział, że nie mógł tolerować Rankina. Przecież dowództwo z pewnością nigdy by nie wyznaczyło kogoś takiego jak Rankin na stanowisko opiekuna smoka tak niezwykłego jak ich instruktor.

— Dobrze pan znał jego dziadka? — zapytał, nie potrafiąc się powstrzymać przed ostrożnym zasięgnięciem informacji.

— Był moim pierwszym opiekunem; jego syn także służył ze mną — wyjaśnił krótko Celeritas i spojrzał w bok, a potem opuścił łeb. Opanował się po chwili i dodał: — No cóż, żywiłem pewne nadzieje wobec chłopaka, lecz na prośbę jego matki nie wychowywał się tutaj, a rodzina wtłoczyła mu do głowy dziwne poglądy. Nigdy nie powinien był zostać awiatorem, a tym bardziej kapitanem. Jednak jest tutaj i zostanie tak długo, jak długo Levitas będzie go słuchał. Nie mogę pozwolić, żebyś się wtrącał do ich spraw. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdybyśmy pozwalali oficerom mieszać się w życie smoków innych opiekunów? Zapanowałby kompletny chaos, jako że porucznicy którzy bardzo pragnęliby awansować na kapitanów, z pewnością nie potrafiliby opanować pokusy i staraliby się przyciągnąć do siebie każdego smoka, który nie jest całkiem szczęśliwy. Laurence skłonił głowę.

— Bardzo dobrze to rozumiem, sir.

— Tak czy inaczej, masz przed sobą ważniejsze zadanie, bo dzisiaj zaczynamy integrację z formacją Lily — powiedział Celeritas. — Idź, proszę, po Temeraire’a; inni przybędą tu niebawem.

Laurence ruszył przed siebie, pogrążony w myślach. Wiedział oczywiście, że smok większej rasy może przeżyć swojego opiekuna, jeśli obaj nie zginą w bitwie, ale nie pomyślał o tym, że w takiej sytuacji smok pozostaje potem sam, bez partnera, i nie zastanawiał się, w jaki sposób dowództwo rozwiązuje ten problem. Naturalnie w interesie Wielkiej Brytanii leżało, żeby smok kontynuował służbę z nowym opiekunem, i Laurence mimowolnie pomyślał, że byłoby to lepsze dla samego smoka, bo miałby czym zająć myśli, zamiast poddawać się smutkowi po utracie opiekuna, jaki najwyraźniej wciąż odczuwał Celeritas.

Przybywszy na polanę, Laurence spojrzał zatroskany na śpiącego Temeraire’a. Oczywiście mieli przed sobą jeszcze wiele lat, a kolejne wojny mogły unieważnić podobne rozważania, lecz przecież zapewnienie szczęśliwej przyszłości Temeraire’owi było jego obowiązkiem, trudniejszym niż zajmowanie się posiadłością, tak więc niebawem będzie musiał jakoś o to zadbać. Może dobry pierwszy porucznik mógłby zająć jego miejsce, a Temeraire w ciągu paru lat oswoiłby się ze zmianą.

— Temeraire — zawołał i pogłaskał go po nosie, smok zaś otworzył oczy i cicho zamruczał.

— Nie śpię. Znowu będziemy dzisiaj latać? — zapytał, po czym ziewnął szeroko w niebo i zatrzepotał skrzydłami.

— Tak, mój drogi — odparł Laurence. — Chodź, trzeba nałożyć uprząż. Pan Hollin na pewno już ją przygotował.

Normalnie formacja latała w szyku klina, przypominającym klucz gęsi, z Lily na czele. Messoria i Immortalis, Yellow Reapery, zajmowały pozycje na flankach, osłaniając Lily przed atakiem z bliska, a tyłu pilnowały mniejsze, lecz bardziej zwrotne smoki: Dulcia, rasy Grey Copper, i Pascal’s Blue o imieniu Nitidius. Wszystkie były już dorosłe i wszystkie poza Lily miały doświadczenie bojowe; ich kapitanowie i załogi byli dumni ze smoków, które bardzo starannie dobrano do tej jakże ważnej formacji wspomagającej młodego i niedoświadczonego Longwinga.

Laurence był wdzięczny za żmudne i nie kończące się treningi ostatnich sześciu tygodni, bo tylko dzięki temu, że ćwiczone przez nich manewry stały się praktycznie drugą naturą Temeraire’a i Maksimusa, potrafili zgrać się z doświadczonymi smokami, zdolnymi do trudnych akrobacji. By umocnić tylny szereg formacji za Lily, dodano dwa większe smoki, tworząc trójkąt. Podczas bitwy miały one uniemożliwiać wszelkie próby rozbicia szyku, bronić grupy przed atakiem ciężkich smoków bojowych, a także przenosić większą liczbę bomb, które ich załogi miały zrzucać na cele osłabione jadem Lily.

Laurence ucieszył się, że pozostałe smoki całkowicie zaakceptowały Temeraire’a, choć żaden ze starszych osobników nie miał energii na zabawę poza porą ćwiczeń. Przeważnie odpoczywały w wolnych godzinach i przyglądały się dobrodusznie, jak Temeraire, Lily i Maksimus rozmawiali albo czasem wzbijali się w powietrze, żeby się pobawić w powietrznego berka. Sam Laurence także miał wrażenie, że inni awiatorzy traktują go ze znacznie większą sympatią, i zorientował się, że zupełnie niepostrzeżenie przestawił się na ich nieformalny sposób bycia: kiedy po raz pierwszy podczas dyskusji po treningu zwrócił się do kapitan Harcourt per ty, uświadomił to sobie dopiero po chwili.

Podobne dyskusje kapitanów i pierwszych oficerów o strategii i taktyce toczyły się zwykle przy kolacji albo późnym wieczorem kiedy smoki już spały. Rzadko kiedy pytano o zdanie Laurence’a lecz on nie brał sobie tego zbytnio do serca, ponieważ wiedział że choć szybko opanowuje zasady powietrznej taktyki, to wciąż jest nowicjuszem i nie może się obrażać. Tak więc z wyjątkiem sytuacji, kiedy mógł coś powiedzieć o szczególnych umiejętnościach Temeraire’a, siedział cicho, nie próbując zabierać głosu w dyskusji, i słuchał uważnie, by jeszcze więcej się nauczyć.

Od czasu do czasu rozmowa schodziła na bardziej ogólny temat wojny, jako że awiatorzy nie potrafili się oprzeć licznym spekulacjom, pozostając z dala od głównych wydarzeń i zdani na informacje spóźnione o co najmniej kilka tygodni. Pewnego wieczoru Laurence wszedł właśnie do klubu i usłyszał, jak Sutton mówi:

— Ta cholerna francuska flota może być wszędzie. — Sutton był kapitanem Messorii, starszym rangą, weteranem czterech wojen, skłonnym do pesymizmu i posługiwania się barwnym językiem. — Skoro wymknęła się z Tulonu, to sukinsyny mogą już płynąć przez kanał. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby jutro rozpoczęli inwazję.

Laurence nie potrafił nie skomentować takiej uwagi.

— Mylisz się, zapewniam cię — powiedział, siadając na krześle. — To prawda, że Villeneuve wymknął się z Tulonu ze swoją flotą, ale nie rozpoczął żadnej większej operacji, po prostu ucieka, a Nelson depcze mu po piętach.

— Czyżbyś coś słyszał, Laurence? — zapytał Chenery, kapitan Dulcii, spoglądając znad kart, jako że razem z Little’em, kapitanem Immortalisa, grali w oczko.

— Owszem, otrzymałem kilka listów; jeden z nich od kapitana Rileya z Relianta — powiedział Laurence. — Jest z flotą Nelsona, która ściga Villeneuve’a na Atlantyku, i pisze, że lord Nelson ma nadzieję dogonić Francuzów w Indiach Zachodnich.

— No proszę, a my nie mamy pojęcia, co się dzieje! — rzucił Chenery. — Na miłość boską, przynieś ten list i przeczytaj go nam. To bardzo źle, że trzymasz takie wieści dla siebie i nic nam nie mówisz.

Był wyraźnie przejęty, więc Laurence nie obraził się i ponaglony przez innych kapitanów wysłał służącego do pokoju po niezbyt duży plik listów od byłych kolegów, którzy wiedzieli o jego nowej służbie. Musiał opuścić fragmenty wyrażające współczucie z powodu jego sytuacji, ale uczynił to zręcznie, a pozostali łapczywie chłonęli wszystkie nowe wiadomości.

— A zatem Villeneuve ma siedemnaście okrętów przeciwko dwunastu Nelsona? — powiedział Sutton. — W takim razie nie wiem, dlaczego gałgan ucieka. A gdyby zawrócił? Pędząc tak przez Atlantyk, Nelson nie ma wsparcia powietrznego, bo przecież żaden transportowiec nie wytrzymałby takiego tempa i nie dysponujemy smokami w Indiach Zachodnich.

— Ośmielę się stwierdzić, że nasza flota poradziłaby sobie z nim, nawet gdyby miała mniej okrętów — rzucił ożywiony Laurence. — Przypomnijmy sobie tylko kampanię egipską, a jeszcze wcześniej bitwę u przylądka św. Wincentego: pomimo liczebnej przewagi wroga zwyciężyliśmy, a poza tym lord Nelson nigdy jeszcze nie przegrał na morzu. — Z trudem się opanował i urwał; nie chciał, by go uznano za zbytniego entuzjastę.

Pozostali uśmiechnęli się, ale nie protekcjonalnie, a Little powiedział spokojnie:

— Musimy więc liczyć na to, że dobierze się do nich. Niemniej jednak smutna prawda jest taka, że flota francuska pozostaje w pełni sił, a my jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie, Królewska Marynarka nie może gonić ich w nieskończoność, a Napoleon musi utrzymać kontrolę nad kanałem przez zaledwie dwa, może trzy dni, żeby się przeprawić z armią.

Była to dość ponura myśl i wszyscy zdali sobie sprawę z jej wagi. Ciszę przerwał wreszcie Berkley, który odchrząknął, wzniósł kieliszek i wychylił go.

— Możecie sobie tu siedzieć i się zadręczać, ale ja idę spać — oświadczył. — Mamy dość własnych kłopotów.

— Ja też muszę wcześnie wstać — powiedziała Harcourt, podnosząc się. — Celeritas chce, żeby Lily jeszcze przed manewrami poćwiczyła celność.

— Tak, wszyscy powinniśmy już się położyć — rzekł Sutton. — Jedyne, co możemy zrobić, to zgrać się jak najlepiej, bo jeśli nadarzy się okazja dołożenia flocie Bonapartego, to z pewnością wybiorą którąś z formacji Longwingów, naszą albo jedną z dwóch stacjonujących w Dover.

Kapitanowie się rozeszli, a zamyślony Laurence wrócił do swojego pokoju w wieży. Longwing potrafił pluć trucizną z piekielną precyzją; pierwszego dnia treningu Laurence był świadkiem, jak Lily niszczyła cele pojedynczym strumieniem z wysokości niemal czterystu stóp, gdzie nie mogła jej dosięgnąć salwa z ziemi. Mogły ją powstrzymać działa wielolufowe, ale naprawdę groźny był tylko atak z góry: weźmie ją na cel każdy wrogi smok w powietrzu, dlatego cała formacja miała ją osłaniać. Laurence bez trudu zorientował się, że ich grupa będzie stanowić ogromną siłę na polu bitwy, i wiedział, że nie chciałby znaleźć się na pokładzie okrętu, który by zaatakowali, a perspektywa działania na rzecz Anglii wzmogła w nim zainteresowanie ćwiczeniami.

Niestety, Temeraire’owi przychodziło to z trudem, co Laurence zauważył w miarę upływu kolejnych tygodni. Podstawowym wymogiem podczas lotu była precyzja, bo dzięki niej smoki miały utrzymać odpowiednią pozycję względem siebie. Teraz, kiedy Temeraire latał z grupą, był ograniczony przez innych a ponieważ znacznie ich przewyższał szybkością i zdolnością manewrowania, wkrótce zaczęło mu to doskwierać. Któregoś popołudnia Laurence usłyszał, jak jego smok pyta Messorię:

— Czy wykonujecie czasem bardziej ciekawe loty?

Messoria była doświadczonym trzydziestoletnim smokiem, powszechnie szanowanym za sprawą licznych zdobytych w boju blizn.

Prychnęła pogardliwie.

— „Ciekawe” to nie jest dobre słowo; trudno zauważyć coś ciekawego w ferworze walki — odpowiedziała. — Nie bój się, przywykniesz.

Temeraire westchnął i wrócił do ćwiczeń, powstrzymując się od narzekań, ale mimo iż wykonywał posłusznie polecenia, nie przejawiał entuzjazmu, co martwiło Laurence’a. Bardzo starał się go pocieszać i podsuwać mu inne intrygujące tematy, tak więc w dalszym ciągu wspólnie czytali, a Temeraire słuchał z wielkim zainteresowaniem każdego nowego artykułu na temat matematyki czy innych nauk, jaki tylko Laurence potrafił znaleźć. Chłonął wiedzę bez trudności, tak że często to Temeraire musiał wyjaśniać Laurence’owi przeczytany przez niego na głos tekst.

Jakiś tydzień po powrocie do szkolenia, otrzymali paczkę od sir Edwarda Howe’a. Laurence ze zdziwieniem zobaczył, że jest zaadresowana do Temeraire’a, który był zachwycony faktem, iż sam otrzymał przesyłkę. Laurence rozwinął ją i pokazał pięknie wydany zbiór opowieści o smokach Orientu, przetłumaczonych Przez sir Edwarda.

Temeraire podyktował list z podziękowaniami, do których Laurence dołączył własne, i odtąd orientalne opowieści stały się ich obowiązkową lekturą na koniec dnia: bez względu na to, co jeszcze czytali, na sam koniec zostawiali jedną z historii. A później, kiedy już poznali wszystkie, Temeraire poprosił, żeby zaczęli czytać od początku, albo czasami wybierał którąś ze szczególnie ulubionych opowieści, na przykład tę o Żółtym Cesarzu Chin, pierwszym smoku Niebiańskim, za którego radą założono dynastię Han, czy o japońskim smoku Raidenie, który przegonił z ojczyzny flotę chana Kubilaja. Ta ostatnia historia szczególnie mu się spodobała, wskutek analogii z Wielką Brytanią, której zagrażała Wielka Armia Napoleona.

Wysłuchał też ze smutkiem opowieści o Xiao Shengu, cesarskim ministrze, który połknął perłę ze smoczego skarbca i zamienił się w smoka. Laurence nie rozumiał jego nastroju, ale w końcu Temeraire zapytał:

— To chyba nie jest prawdziwa historia? Ludzie nie mogą zamieniać się w smoki i odwrotnie, prawda?

— Obawiam się, że nie — odparł powoli Laurence; myśl o tym, że Temeraire mógłby zapragnąć takiej zmiany, zaniepokoiła go, gdyż wskazywała na to, że jego podopieczny jest bardzo nieszczęśliwy.

Lecz Temeraire tylko westchnął i powiedział:

— No cóż, tak myślałem. Ale miło by było móc poczytać i napisać coś samemu, gdyby mi przyszła ochota, a poza tym ty mógłbyś latać ze mną.

Laurence roześmiał się uspokojony.

— Przykro mi, że nie możemy oddać się takiej przyjemności, ale nawet gdyby to było możliwe, to z opowiadania wynika, że przemiana nie jest zbyt miła i nie można wrócić do poprzedniej postaci.

— Tak, i nie chciałbym pozbawić się zdolności latania, nawet za cenę umiejętności czytania — rzekł Temeraire. — Poza tym bardzo lubię, kiedy mi czytasz. Przeczytamy jeszcze jedną historię? Może tę o smoku, który sprowadził deszcz podczas suszy, przynosząc wodę z oceanu?

Oczywiście były to mity, lecz sir Edward opatrzył przekład licznymi komentarzami, przedstawiając rzeczywistość u podstaw legend, zgodnie ze współczesną wiedzą. Laurence podejrzewał, że nawet i te komentarze są nieco przesadzone, jako że sir Edward był najwyraźniej ogromnym entuzjastą smoków orientalnych. Ale te fantastyczne opowieści przyniosły dobry skutek: Temeraire zapragnął stać się równie godnym podziwu smokiem i odzyskał zapał do treningów.

Książka okazała się także pożyteczna z innego względu, bo niedługo po jej otrzymaniu Temeraire zmienił się fizycznie, co go jeszcze bardziej odróżniło od innych smoków: na bokach jego szczęk wyrosły delikatne wąsy, a między elastycznymi rogami wokół pyska pojawiła się delikatna błona podobna do krezy. Cechy te, całkiem twarzowe, przydały mu powagi, lecz nie można było zaprzeczyć, że wyglądał zupełnie inaczej niż pozostałe smoki, i gdyby nie uroczy frontyspis z książki sir Edwarda, grafika przedstawiająca Żółtego Cesarza z taką samą krezą, Temeraire z pewnością poczułby się bardzo nieszczęśliwy, że znowu czymś się różni od towarzyszy.

Mimo to zmiana wyglądu nie dawała mu spokoju i niedługo po pojawieniu się krezy Laurence zauważył, jak Temeraire przegląda się w lustrze jeziora, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę i wywracając oczami, by obejrzeć krezę z różnych stron.

— Daj spokój, bo inni pomyślą, że jesteś próżny — powiedział Laurence i wyciągnął rękę, by pogładzić kołyszące się wąsy. — Uwierz mi, bardzo ładnie się prezentują, ale już się nimi nie zajmuj.

Temeraire pisnął ze zdumienia i przysunął się do jego ręki.

— Dziwne wrażenie — powiedział.

— Boli? Czyżby były aż tak czułe? — Zaniepokojony Laurence natychmiast odsunął dłoń. Wprawdzie nie rozmawiał o tym zbyt dużo z Temeraire’em, lecz z lektury wywnioskował, że smoki chińskie, a przynajmniej Cesarskie i Niebiańskie, nie walczyły często, poza momentami wielkiego zagrożenia dla narodu. Bardziej znane były z urody i mądrości, a zatem jeśli Chińczycy hodowali je głównie dla tych cech, to być może takie wrażliwe wąsy stanowiły czuły punkt smoka podczas bitwy. Temeraire trącił go delikatnie i powiedział:

— Nie, wcale nie boli. Zrób to, proszę, jeszcze raz. — Kiedy Laurence znowu pogłaskał go ostrożnie, Temeraire dziwnie zamruczał i niespodziewanie cały zadrżał. — Chyba mi się to podoba — dodał, przymykając oczy.

Laurence odsunął szybko dłoń.

— O Boże — rzucił i rozejrzał się speszony, lecz na szczęście w pobliżu nie było innych smoków ani awiatorów. — Muszę natychmiast pomówić z Celeritasem. Moim zdaniem osiągnąłeś dojrzałość płciową. Powinienem był się domyślić, kiedy pojawiły się wąsy. To znaczy, że jesteś już w pełni rozwinięty.

Temeraire zamrugał.

— Och, dobrze, ale czy musiałeś przestać? — zapytał płaczliwym tonem.

— Wspaniałe wieści — oświadczył Celeritas, kiedy Laurence opowiedział mu wszystko. — Nie można przeznaczyć go jeszcze do rozpłodu, ponieważ nie moglibyśmy obyć się bez niego tak długo, ale i tak bardzo się cieszę: zawsze jestem niespokojny, kiedy wysyłamy do bitwy niedojrzałego smoka. Zawiadomię hodowców, żeby się zastanowili nad najlepszymi możliwymi partnerkami. Dodatek krwi Cesarskiego do naszych linii bardzo je uszlachetni.

— Czy można mu… jakoś… ulżyć… — Laurence urwał, nie wiedząc, w jaki sposób stosownie sformułować pytanie.

— Zastanowimy się, ale sądzę, że nie musisz się martwić — rzucił sucho Celeritas. — My nie jesteśmy jak konie czy psy, potrafimy panować nad sobą co najmniej równie dobrze jak ludzie.

Laurence odetchnął z ulgą. Temeraire’owi może być trudno przebywać teraz w towarzystwie Lily i Messorii czy innych samic, chociaż jego zdaniem Dulcia była zbyt mała, by mogła go zainteresować jako partnerka. Jednak Temeraire w ogóle nie okazywał tego typu zainteresowania smoczycami, a kiedy Laurence raz czy dwa go o to zapytał, w dość oględny sposób, smok wydawał się przede wszystkim zdziwiony.

Niemniej jednak pojawiły się pewne zmiany, dostrzegalne stopniowo. Przede wszystkim Laurence zauważył, że Temeraire coraz częściej budzi się rano sam; zmienił się też jego apetyt: smok jadł rzadziej, chociaż znacznie więcej, i mógł wytrzymać bez jedzenia nawet dwa dni.

Laurence myślał z niepokojem, że Temeraire głodzi się, by uniknąć nieprzyjemnego rozczarowania faktem, że nie przyznają mu pierwszeństwa przy karmieniu, czy też ukradkowych spojrzeń innych smoków zaintrygowanych jego nowym wyglądem. Lecz pozbył się swoich obaw w dość dramatyczny sposób niecały miesiąc po pojawieniu się krezy. Temeraire siadł właśnie na żerowisku i stał z boku, obserwując zebrane tam smoki, gdy na dół wezwano Lily i Maksimusa. Lecz razem z nimi przywołano też innego smoka: nowo przybyłego przedstawiciela nie znanej Laurence’owi rasy o dużych skrzydłach, choć nie większych od skrzydeł Temeraire’a, których powierzchnia przypominała marmur, w kolorze niemal przezroczystej kości słoniowej, poprzecinanej żółtymi, pomarańczowymi i brązowymi żyłkami.

Pozostałe smoki z kryjówki ustąpiły miejsca i przyglądały się opadającej w dół trójce, lecz Temeraire nieoczekiwanie wydał niski pomruk, nawet nie warkot, z głębi gardła, zupełnie jak kumkająca żaba, jeśli tylko można sobie wyobrazić dwunastotonową żabę, po czym skoczył w dół bez zaproszenia.

Laurence nie widział z tej odległości twarzy pasterzy, lecz wszyscy zgromadzili się przy ogrodzeniu jakby zaskoczeni; było jasne, że żaden nie ma ochoty spróbować odpędzić Temeraire’a zwłaszcza że jego pysk był już uwalany krwią pierwszej krowy Lily i Maksimus nie zaprotestowały, a obcy smok nie uznał tego za coś nowego, tak więc po chwili pasterze wypędzili na żerowisko pół tuzina bydła, tak by cała czwórka mogła się dostatecznie posilić.

— Potrafi się świetnie dostosować. To twój smok, prawda? Laurence odwrócił się i zobaczył, że pytanie to skierował do niego jakiś nieznajomy w grubych wełnianych spodniach i cywilnej kurcie, ozdobionych odciskami smoczych łusek: bez wątpienia był awiatorem i oficerem, a także dżentelmenem, jak wykazywały jego głos i postawa, lecz mówił z silnym francuskim akcentem, i Laurence’a zaskoczyła jego obecność w tym miejscu.

Nieznajomemu dotrzymywał towarzystwa Sutton, który teraz wysunął się do przodu, by ich sobie przedstawić: Francuz nazywał się Choiseul.

— W nocy przybyłem z Austrii, na Praecursorisie — powiedział Choiseul, wskazując na marmurkowego smoka w dole, który zabierał się delikatnie do kolejnej owcy, zgrabnie unikając krwi tryskającej z trzeciej ofiary Maksimusa.

— Przywozi nam dobre wieści, chociaż mu to nie w smak — rzeki Sutton. — Austria ogłosiła mobilizację. Znowu szykują się do wojny z Bonapartem, a ja śmiem twierdzić, że teraz będzie musiał skierować uwagę na Ren, a nie na kanał.

— Nie chciałbym gasić waszych nadziei — powiedział Choiseul — i byłbym niepocieszony, gdybym was niepotrzebnie zaniepokoił, ale nie daję im zbyt dużych szans. Nie chciałbym okazać się niewdzięczny; austriacki korpus udzielił wspaniałomyślnie azylu mnie i Praecursorisowi podczas rewolucji, za co będę ich dłużnikiem do końca życia. Jednak arcyksiążęta to głupcy, którzy nie słuchają rad tych nielicznych kompetentnych generałów, jakich mają. Arcyksiążę Ferdynand miałby wygrać z geniuszem spod Marengo i Egiptu! To czysty absurd.

— Nie powiedziałbym, żeby bitwa pod Marengo została tak idealnie przeprowadzona — zauważył Sutton. — Gdyby Austriacy sprowadzili na czas swój drugi dywizjon z Werony, końcówka wyglądałaby zupełnie inaczej; cokolwiek by mówić, Francuzom dopisało szczęście.

Laurence nie znał się tak dobrze na sprawach taktyki lądowej, by wyrazić własny komentarz, lecz dla niego wyglądało to niemalże na niebezpieczną brawurę; tak czy inaczej doceniał znaczenie szczęścia, które Bonapartemu zdawało się dopisywać częściej niż większości generałów.

Choiseul uśmiechnął się, lecz nie zaprzeczył, i powiedział tylko:

— Być może przesadzam z obawami, niemniej jednak przez nich tu jesteśmy, bo nasza pozycja w pokonanej Austrii byłaby nie do utrzymania. Wielu moich towarzyszy z poprzedniej służby ma mi za złe, że zabrałem tak cennego smoka jak Praecursoris — wyjaśnił, odpowiadając na pytające spojrzenie Laurence’a. — Przyjaciele ostrzegali mnie, że Bonaparte na pewno zażąda, żeby przekazano mu nas w ramach rozejmu, i zarzuci nam zdradę. Tak więc znowu musieliśmy uciekać i skorzystać z waszej wspaniałomyślności.

Mówił z przyjemną swobodą, lecz jego oczy, otoczone siateczką głębokich zmarszczek, były nieszczęśliwe, co sprawiło, że Laurence spojrzał na niego ze współczuciem. Poznał wcześniej podobnych francuskich oficerów, ludzi z marynarki, którzy uciekli z Francji po rewolucji i umierali z tęsknoty na angielskim brzegu; ich sytuacja była smutna i gorzka, a nawet gorsza, zdaniem Laurence’a, niż pozycja arystokratów, którzy uciekli, by ratować życie, ponieważ przepełnieni bólem musieli siedzieć bezczynnie, podczas gdy ich naród prowadził wojnę, a każde zwycięstwo świętowane przez Anglię oznaczało klęskę francuskich wojsk.

— Och, tak, okazaliśmy niespotykaną wspaniałomyślność przyjmując takiego Chanson-de-Guerre’a — stwierdził Sutton z nieukrywaną kpiną. — Przecież mamy tyle ciężkich smoków bojowych, że z trudem udało nam się upchnąć jeszcze jednego zwłaszcza tak znakomitego i dobrze wyćwiczonego weterana.

Choiseul przyjął pochwałę lekkim skinieniem głowy i spojrzał czule w dół na swojego smoka.

— Rad jestem z tych komplementów pod adresem Praecursorisa, ale macie tu już wiele wspaniałych smoków. Ten Regal Copper jest ogromny, a przecież po rogach poznaję, że nie osiągnął jeszcze dojrzałości. A pański smok, kapitanie Laurence, to chyba jakaś nowa rasa? Nie widziałem jeszcze takiego.

— I nieprędko zobaczysz — powiedział Sutton — chyba że przejedziesz pół świata.

— To jest Cesarski, sir, chińska rasa — wyjaśnił Laurence, który nie miał ochoty się popisywać, lecz jednocześnie był bardzo zadowolony, że musi poskramiać w sobie podobne emocje. Zdumienie Choiseula, choć przyzwoicie zamaskowane, dało mu wystarczającą satysfakcję, lecz potem Laurence uznał za stosowne wyjaśnić okoliczności zdobycia Temeraire’a i poczuł się dość niezręcznie, kiedy zaczął relacjonować Francuzowi triumfalnie zdobycie francuskiego okrętu ze smoczym jajem.

Lecz Choiseul najwyraźniej przywykł do podobnych sytuacji i wysłuchał opowieści z przyjazną miną, choć jej w żaden sposób nie skomentował. Kiedy Sutton zaczął z niejakim zadowoleniem rozwodzić się na temat francuskiej porażki, Laurence szybko zapytał, co Choiseul będzie robił w kryjówce.

— Rozumiem, że jest tu szkoląca się formacja, z którą Praecursoris i ja mamy ćwiczyć, by przygotować się do roli zmienników, gdyby zaszła taka potrzeba — rzekł Choiseul. — Celeritas liczył także na to, że Praecursoris może okazać się pomocny w ulepszeniu manewrów zespołowych waszych najcięższych smoków: już prawie od czternastu lat latamy w formacji.

Ich rozmowę zagłuszył gwałtowny trzepot skrzydeł, jako że pierwsza czwórka zakończyła posiłek i na żerowisko wezwano pozostałe smoki. Temeraire i Praecursoris wznieśli się w powietrze i spróbowali przysiąść na tym samym wygodnym skalnym występie nieopodal. Laurence zobaczył zaskoczony, że Temeraire obnaża zęby i stawia krezę, żeby odpędzić starszego smoka.

— Proszę mi wybaczyć — rzucił pospiesznie, odszedł w inne miejsce, wołając Temeraire’a, i z ulgą zobaczył, że smok opuszcza skalny występ i podąża za nim.

— I tak bym do ciebie przyleciał — powiedział Temeraire, jakby z lekkim wyrzutem, i mrużąc oczy spojrzał na Praecursorisa, który rozsiadł się wygodnie na zdobytej półce i rozmawiał cicho ze Choiseulem.

— Są tu gośćmi, więc ustępowanie im miejsca jest jedynie oznaką grzeczności — powiedział Laurence. — Nie miałem pojęcia, że jesteś taki zawzięty na punkcie pierwszeństwa, mój drogi.

Temeraire wbił pazury w ziemię.

— Nie jest większy ode mnie — powiedział. — I nie jest Longwingiem, więc nie potrafi pluć trucizną, a w Anglii nie ma smoków, które zieją ogniem. Nie rozumiem, dlaczego miałby być lepszy ode mnie.

— Nie jest ani trochę lepszy od ciebie — odparł Laurence, głaszcząc napiętą łapę smoka. — Pierwszeństwo to tylko formalna sprawa, a ty jak najbardziej masz prawo jeść z innymi smokami. Jednakże nie bądź kłótliwy, proszę cię. Oni uciekli z kontynentu, żeby nie służyć Bonapartemu.

— Tak? — Kreza Temeraire’a opadła powoli na jego kark, on zaś spojrzał na obcego smoka z większym zainteresowaniem. — Ale mówią po francusku. Skoro są Francuzami, to dlaczego boją się Bonapartego?

— Jako rojaliści pozostają wierni Burbonom — wyjaśnił Laurence. — Uciekli, kiedy jakobini skazali króla na śmierć. Niestety przez jakiś czas we Francji było okropnie i choć Bonaparte przynajmniej nie obcina ludziom głów, to w ich oczach wcale nie jest lepszy. Zapewniam cię, że nienawidzą go bardziej niż my.

— Przepraszam, jeśli zachowałem się nieuprzejmie — mruknął Temeraire, po czym wyprostował się i zwrócił do Praecursorisa: — Veuillez m’excuser, si je vous ai derange — powiedział ku zdumieniu Laurence’a.

Praecursoris odwrócił się w jego stronę.

— Mais non, pas du tout — odpowiedział łagodnie i skłonił łeb. — Permettez que je vous presente Choiseul, mon capitaine — dodał.

— Et voici Laurence, le mien — rzekł Temeraire. — Laurence, ukłoń się, proszę — mruknął cicho, bo ten stał jak wryty.

Laurence pospiesznie wykonał ukłon. Oczywiście nie mógł przerwać ceremonii oficjalnego przedstawienia, lecz rozpierała go ciekawość, tak więc gdy tylko ruszyli w stronę jeziora, na kąpiel, zapytał:

— Skąd, u licha, znasz francuski? Temeraire spojrzał na niego.

— Jak to? Czy mówienie po francusku jest czymś bardzo niezwykłym? To nie było takie trudne.

— Ale wyjątkowo dziwne. O ile wiem, nie słyszałeś dotąd ani słowa po francusku, a już na pewno nie z moich ust, bo ja ledwo potrafię wydusić z siebie bonjour — rzekł Laurence.

— Nie dziwi mnie, że zna francuski — powiedział Celeritas, kiedy Laurence zapytał go o to później na dziedzińcu ćwiczebnym. — Raczej zaskakujące jest to, że nigdy wcześniej nie słyszałeś, żeby się nim posługiwał. Chcesz powiedzieć, że Temeraire nie mówił po francusku, kiedy się wykluł? Od razu odezwał się po angielsku?

— Tak — odpowiedział Laurence. — Przyznam, że zdziwiło nas tylko to, iż zaczął mówić tak szybko. Czy to coś niezwykłego?

— Nie to, że zaczął mówić; uczymy się języka, kiedy jesteśmy jeszcze w jaju — wyjaśnił Celeritas. — A skoro przebywał na pokładzie francuskiego okrętu parę miesięcy przed wykluciem, to nie dziwię się, że nauczył się tego języka. Za to zdumiewa mnie fakt, że był w stanie wysławiać się po angielsku po zaledwie tygodniowym pobycie na waszym okręcie. I mówił płynnie?

— Od samego początku — powiedział Laurence, zadowolony z nowo odkrytego przejawu niezwykłych talentów Temeraire’a. — Wciąż mnie zaskakujesz, mój drogi — dodał i poklepał Temeraire’a po karku, na co ten odpowiedział pomrukiem zadowolenia.

Lecz Temeraire w dalszym ciągu był trochę rozdrażniony, zwłaszcza w obecności Praecursorisa. Nie demonstrował otwartej wrogości ani jakiejś szczególnej niechęci, lecz wyraźnie starał się pokazać, że jest równy starszemu smokowi, szczególnie kiedy Celeritas dołączył Chanson-de-Guerre’a do ich manewrów.

Praecursoris nie prezentował w powietrzu, co Laurence zauważył z pewnym zadowoleniem, takiej płynności ruchów czy wdzięku jak Temeraire, ale nadrabiał to dużym doświadczeniem, tak więc wraz z Choiseulem znał już i opanował wiele manewrów grupowych. Temeraire nabrał jeszcze większego zapału do pracy. Czasem Laurence wychodził po kolacji i napotykał go nad jeziorem, gdzie smok latał sam, ćwicząc manewry, które wcześniej wydawały mu się tak nudne, a kilka razy prosił nawet, żeby potrenowali dłużej kosztem czasu przeznaczonego na czytanie. Ćwiczyłby każdego dnia aż do całkowitego wyczerpania, gdyby Laurence go nie powstrzymywał.

Wreszcie Laurence udał się po radę do Celeritasa, licząc na to, że znajdzie jakiś sposób na uspokojenie Temeraire’a albo może namówi instruktora na rozdzielenie obu smoków. Lec? Celeritas wysłuchał go i odpowiedział ze spokojem:

— Kapitanie Laurence, myśli pan głównie o szczęściu swojego smoka. I tak powinno być, lecz mnie interesuje przede wszystkim jego szkolenie i potrzeby Korpusu. Czy twierdzi pan, że pański smok nie czyni szybkich postępów i nie podnosi swoich umiejętności od momentu przybycia Praecursorisa?

Laurence wbił w niego wzrok; myśl, że Celeritas celowo sprowokował rywalizację, by zachęcić Temeraire’a do pracy, najpierw go zaskoczyła, a potem wydała mu się niemal obraźliwa.

— Sir, Temeraire zawsze był chętny do pracy i zawsze się przykładał — zaczął ze złością i zamilkł tylko dlatego, że Celeritas prychnął.

— Wolnego, kapitanie — powiedział instruktor surowo, choć i z rozbawieniem. — Nie obrażam go. Rzecz w tym, że on jest trochę zbyt inteligentny, aby być idealnym członkiem formacji. W innych okolicznościach wyznaczylibyśmy mu rolę dowódcy albo niezależnego smoka, w której z pewnością znakomicie by się spisał. Lecz w tej sytuacji, ze względu na jego wagę, musi pozostać w formacji, a to oznacza, że powinien opanować rutynowe manewry, które same w sobie nie przyciągają jego uwagi. To rzadka przypadłość, ale już się z nią spotkałem i nie mam wątpliwości co do symptomów.

Laurence na nieszczęście nie mógł przedstawić żadnego kontrargumentu; wszystko, co powiedział Celeritas, było szczerą prawdą. Widząc, że Laurence nie zamierza dyskutować, instruktor mówił dalej:

— Ta rywalizacja dodaje pikanterii, która pozwala zwalczyć naturalne uczucie nudy, która niebawem zamieniłaby się we frustrację. Zachęcaj go, chwal, zapewniaj o twoim uczuciu, a wtedy drobne sprzeczki z innym samcem z pewnością mu nie zaszkodzą, bo jest to coś zupełnie naturalnego w jego wieku, a lepiej, żeby handryczył się z Praecursorisem niż Maksimusem, bo ten pierwszy jest na tyle dorosły, żeby nie brać tego poważnie.

Laurence nie potrafił wykrzesać z siebie tyle optymizmu; Celeritas nie widział, jak Temeraire się przejmuje. Z drugiej strony nie można było zaprzeczyć, że Laurence’em kierowały pobudki egoistyczne: bardzo mu się nie podobało, że Temeraire tak szaleje. Ale oczywiście musiał się zahartować, jak wszystkie smoki.

Tutaj, na spokojnej północy pełnej zieleni, łatwo było zapomnieć, że Wielka Brytania znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Villeneuve i francuska flota wciąż grasowali; według meldunków Nelson ścigał ich aż do Indii Zachodnich, lecz znowu mu się wymknęli i teraz desperacko szukał ich na Atlantyku. Villeneuve niewątpliwie zamierzał spotkać się z flotą z Brestu, a potem opanować kanał w okolicy Dover; Bonaparte zgromadził wzdłuż wybrzeża francuskiego dużą liczbę transportowców, które tylko czekają na wyrwę w obronie kanału, by przerzucić ogromną armię.

Laurence brał udział w blokadzie przez wiele miesięcy i wiedział, jak trudno jest utrzymać dyscyplinę przez kolejne, równie nudne dni, kiedy nie pojawia się wróg. Większe towarzystwo, bardziej rozległy krajobraz, książki, rozrywki wszystkie te rzeczy uprzyjemniały mu dotąd szkolenie, lecz teraz zrozumiał, że w pewnym sensie są równie zdradliwe jak monotonia.

Tak więc skłonił tylko głowę i powiedział:

— Rozumiem intencje, sir, i dziękuję za wyjaśnienia.

Jednak powrócił do Temeraire’a, wciąż uważając, że powinien powściągnąć jego niemal obsesyjne pragnienie ćwiczeń i w miarę możliwości znaleźć inny sposób zainteresowania smoka manewrami.

Te właśnie okoliczności podsunęły mu pomysł, aby zacząć wyjaśniać Temeraire’owi taktykę walki grupowej. Robił to bardziej ze względu na smoka niż siebie samego, licząc na to, że wzbudzi jego intelektualne zainteresowanie manewrami. Ale Temeraire bez trudu pojął teorię manewrów i niebawem ich lekcje zamieniły się w prawdziwe dyskusje, tak samo cenne dla Laurence’a jak dla smoka, które w zupełności rekompensowały mu ograniczony udział w dyskusjach w gronie kapitanów.

Razem opracowali serię własnych manewrów, w których wykorzystali niezwykłe zdolności Temeraire’a i które można było włączyć w wolniejsze i bardziej metodyczne sekwencje manewrowe formacji. Sam Celeritas wspominał wcześniej o obmyśleniu takich manewrów, lecz wobec naglących potrzeb zgrania formacji odłożył tę sprawę na przyszłość.

Laurence znalazł na strychu stary stół lotów, z pomocą Hollina naprawił zepsutą nogę i ustawił go na polance Temerairea, z ciekawością obserwującego przygotowania. Całość przypominała dużą dioramę z okratowaniem u góry. Laurence nie miał figurek smoków w odpowiedniej skali, które mógłby na niej umieścić, lecz zamiast nich posłużył się wystruganymi i pomalowanymi kawałkami drewna, które zawiesił na nitkach, dzięki czemu powstały trójwymiarowe pozycje.

Temeraire od razu wykazał intuicyjne wyczucie powietrznych manewrów. Potrafił w jednej chwili ocenić, czy manewr jest wykonalny czy nie, i przedstawić elementy, które należało wprowadzić, aby go usprawnić; najczęściej to on był pomysłodawcą nowego manewru. Z kolei Laurence potrafił lepiej ocenić względną militarną wartość różnych pozycji i zaproponować zmiany, które by je wzmocniły.

Ich głośne i ożywione dyskusje z czasem przyciągnęły uwagę pozostałych członków załogi. Najpierw Granby zapytał nieśmiało, czy może poobserwować, a kiedy Laurence wyraził zgodę, niebawem zjawił się też drugi porucznik, Evans, i wielu skrzydłowych. Ich wieloletnie doświadczenie dało im podstawy i wiedzę, której brakowało Temeraire’owi i Laurence’owi, tak więc liczne sugestie pozwalały jeszcze lepiej dopracować plany.

— Sir, pozostali członkowie załogi poprosili, żebym zaproponował wykonanie niektórych nowych manewrów — zwrócił się do niego Granby po kilku tygodniach prac nad projektem. — Chętnie poświęcimy kilka wieczorów; byłoby niedobrze, gdybyśmy nie spróbowali pokazać, co potrafimy.

Laurence był głęboko poruszony nie tylko ich entuzjazmem, lecz także faktem, że Granby i reszta załogi także gorąco pragnęli, żeby doceniano i zaakceptowano Temeraire’a. Bardzo go cieszyło, że inni są tak samo dumni ze smoków jak on.

— Jeśli zbierzemy dość ludzi jutro wieczorem, to możemy spróbować — odpowiedział Laurence.

Wszyscy, począwszy od trzech gońców, byli na miejscu dziesięć minut przed czasem. Laurence zlustrował ich nieco rozbawionym spojrzeniem, kiedy wraz z Temeraire’em wrócił znad jeziora. Dopiero teraz, kiedy czekali w szeregu, zdał sobie sprawę, że zawsze stawiają się w pełnym umundurowaniu, nawet w wypadku obecnych zaimprowizowanych ćwiczeń. Członkowie innych załóg przychodzili często na treningi bez mundurów czy krawatów, szczególnie podczas niedawnych upałów, dlatego zachowanie własnych ludzi odebrał jako wyraz uznania dla swoich przyzwyczajeń.

Także pan Hollin i załoga naziemna czekali w pogotowiu; mimo iż podniecony Temeraire trochę się wiercił, szybko założyli mu uprząż bojową i zaraz potem załoga powietrzna ruszyła na miejsca.

— Wszyscy obecni i przypięci, sir — zameldował Granby, zajmując pozycję startową na prawym barku Temeraire’a.

— Dobrze. Temeraire, na początek standardowy patrol przy dobrej pogodzie, a potem na mój sygnał zmodyfikowana wersja — powiedział Laurence.

Temeraire skinął głową i rozpromieniony wzbił się w powietrze. Był to najprostszy z ich nowych manewrów i Temeraire nie miał z nim najmniejszych problemów; za to trudności nastręczy przystosowanie załogi, co Laurence zauważył od razu kiedy Temeraire wyszedł z ostatniego korkociągu i wrócił do standardowej pozycji. Strzelcy chybili co najmniej połowę celów i na bokach Temeraire’a widniały plamy po lekko obciążonych workach z popiołem imitujących bomby, które go uderzyły, zamiast spaść w dół.

— No cóż, panie Granby, mamy przed sobą sporo pracy, zanim będziemy mogli się pochwalić — powiedział Laurence, a porucznik z żalem pokiwał głową.

— Tak, sir. Może na początek niech Temeraire leci trochę wolniej? — zasugerował Granby.

— Musimy chyba też poprawić koordynację — rzekł Laurence, przyglądając się uważnie śladom popiołu. — Nie możemy rzucać bomb podczas tych szybkich skrętów, bo nie będziemy mieli pewności, czy go nie trafimy. Tak więc trzeba robić przerwy: odczekamy i zrzucimy bomby z jednej strony, jakbyśmy oddawali salwę burtową, kiedy będzie latał w poziomie. Ryzyko pudła będzie większe, ale na takie ryzyko możemy sobie pozwolić, na inne nie.

Temeraire wykonał powoli pętlę, a topmani i bellmani pospiesznie przygotowali sprzęt bombardierski. Kiedy powtórzyli manewr, Laurence zobaczył, że wszystkie worki spadły, nie zostawiając żadnych śladów na bokach smoka. Także strzelcy, wyczekawszy na poziomy odcinek lotu, poprawili celność i po kilku następnych próbach Laurence z zadowoleniem przyjął wyniki.

— Jeśli uda nam się zrzucić z powodzeniem cały zapas bomb i osiągnąć osiemdziesięcioprocentową celność ognia karabinowego podczas tego i czterech następnych nowych manewrów, uznam, że możemy stawić się u Celeritasa — oświadczył, kiedy już zeszli na ziemię, a załoga naziemna zdejmowała uprząż z Temeraire’a i czyściła go. — Uważam to za jak najbardziej możliwe; panowie, spisaliście się doskonale.

Dotąd Laurence skąpił pochwał, bo nie chciał, żeby wyglądało na to, iż zabiega o względy załogi, teraz jednak uznał, że ani trochę nie przesadza, i z radością obserwował entuzjastyczną reakcję oficerów. Wszyscy jak jeden byli chętni do dalszych ćwiczeń, a kiedy upłynęły kolejne cztery tygodnie, Laurence rzeczywiście zaczął myśleć, że są gotowi do występu przed szerszą publicznością, lecz kto inny podjął za niego decyzję.

— Wczorajszego wieczoru zademonstrowaliście ciekawą wariację, kapitanie — powiedział Celeritas na koniec porannej sesji, kiedy wszystkie smoki z formacji wylądowały i załogi zeszły na ziemię. — Zobaczymy, jak to wykonacie jutro w szyku. — Po tych słowach pozwolił im odejść, a Laurence pospiesznie zebrał całą załogę, żeby ostatni raz wszystko przećwiczyć.

Temeraire wciąż był niespokojny późnym wieczorem, kiedy inni poszli już spać, a on i Laurence siedzieli razem w ciemności, bardzo zmęczeni, zdolni jedynie do wspólnego odpoczynku.

— No, już się nie trap — powiedział Laurence. — Jutro pokażesz, na co cię stać; opanowałeś wszystkie manewry od początku do końca. Wstrzymywaliśmy się tylko dlatego, żeby załoga lepiej je opanowała.

— Nie martwię się specjalnie o loty, ale co będzie, jeśli celeritas nie zaakceptuje naszych manewrów? — rzekł Temeraire. — Może się okazać, że niepotrzebnie zmarnowaliśmy masę czasu.

— Gdyby uznał nasze manewry za bezsensowne, to nigdy by nie zaproponował, żebyśmy je wykonali — odparł Laurence.

— A poza tym wcale nie zmarnowaliśmy czasu; załoga nauczyła się bardziej przykładać do swoich zadań, tak więc nawet jeśli nie uzyskamy aprobaty Celeritasa, wciąż będę uważał, że spędziliśmy te wieczory pożytecznie.

Uspokojony trochę Temeraire zasnął, a Laurence zapadł w drzemkę u jego boku. Choć nastał już wrzesień, noce pozostały ciepłe, więc nie było mu zimno. Chociaż nieustannie zapewniał smoka, że wszystko jest w porządku, sam Laurence wstał już o świcie i nie mógł do końca stłumić niepokoju. Większość członków jego załogi zasiadła do śniadania równie wcześnie jak on, tak więc nawiązał rozmowę z niektórymi z nich i zabrał się żywo do jedzenia, choć w gruncie rzeczy zadowoliłby się tylko kawą.

Kiedy przybył na dziedziniec ćwiczebny, zastał tam już Temeraire’a, który w pełnym rynsztunku spoglądał w dolinę, machając niespokojnie ogonem. Celeritasa jeszcze nie było; piętnaście minut później zaczęły się pojawiać pozostałe smoki z formacji, a do tego czasu Temeraire wraz z załogą zdążył wykonać kilka okrążeń. Młodsi chorążowie pokrzykiwali wyjątkowo głośno, więc kazał członkom załogi kilkakrotnie zmienić pozycje na uprzęży, by się opanowali.

Przyleciała Dulcia, a potem Maksimus, dopełniając składu formacji. Laurence sprowadził Temeraire’a na dziedziniec. Celeritas wciąż nie przybył. Lily ziewała szeroko; Praecursoris rozmawiał cicho z Nitidusem, smokiem rasy Pascal’s Blue, który także mówił po francusku, bo jego jajo zakupiono we francuskiej wylęgarni na wiele lat przed rozpoczęciem wojny, kiedy jeszcze przyjazne stosunki między obu krajami pozwalały na podobne wymiany. Temeraire wciąż spoglądał złowrogo na Praecursorisa, lecz tym razem Laurence nie zareagował, bo jego smok przynajmniej miał czym zająć myśli.

Uwagę Laurence’a zwrócił jakiś ruch w powietrzu; kiedy podniósł głowę, ujrzał nadlatującego Celeritasa, a za nim grupy Winchesterów i Greylingów, które wzlatywały w różne strony, poniżej na niebie widać było dwa Yellow Reapery, które zmierzały na południe w towarzystwie Victoriatusa, chociaż ranny parnassian jeszcze nie zakończył rekonwalescencji. Wszystkie smoki usiadły prosto, głosy kapitanów i członków załóg umilkły i zapadła pełna napięcia cisza, zanim jeszcze wylądował Celeritas.

— Odnaleziono Villeneuve’a i jego flotę — powiedział Celeritas głośno, tak by wszyscy go usłyszeli. — Przyszpililiśmy ich w Kadyksie, razem z hiszpańską flotą. — Kiedy mówił te słowa, z budynku wysypali się służący, niosąc pospiesznie pakunki i pudła; do pomocy zatrudniono nawet pokojówki i kucharzy. Nie czekając na rozkazy, Temeraire wstał na cztery łapy, podobnie jak pozostałe smoki, a załogi naziemne rozwijały już siatki transportowe i wspinały się, żeby postawić namioty. — Mortiferus został wysłany do Kadyksu, formacja Lily ma się natychmiast udać nad kanał, by zastąpić jego dywizjon. Kapitan Harcourt — ciągnął Celeritas, odwracając się do niej — nad kanałem stacjonuje Ekscidium, ma osiemdziesięcioletnie doświadczenie. Razem z Lily będziecie z nim trenować w każdej wolnej chwili. Póki co dowództwo formacji obejmuje kapitan Sutton. Nie ma to nic wspólnego z pani dokonaniami, lecz skoro w ten oto sposób przerywamy szkolenie, musimy wyznaczyć na to stanowisko kogoś bardziej doświadczonego.

Zazwyczaj dowódcą formacji zostawał kapitan smoka prowadzącego, ponieważ to on rozpoczynał każdy manewr, lecz Harcourt skinęła tylko głową.

— Oczywiście — odpowiedziała głosem trochę zbyt wysokim i Laurence spojrzał na nią ze współczuciem: Lily wykluta się nieoczekiwanie wcześnie i Harcourt otrzymała nominację na kapitana tuż po ukończeniu indywidualnego szkolenia, to mogła być jej pierwsza akcja albo jedna z pierwszych.

Celeritas skinął głową z aprobatą.

— Kapitanie Sutton, oczywiście w miarę możliwości będzie pan się konsultował z kapitan Harcourt.

— Naturalnie — odpowiedział Sutton i skłonił się Harcourt z grzbietu Messorii.

Umocowano już bagaże i Celeritas sprawdził uprząż każdego ze smoków.

— Dobrze. Sprawdzić obciążenie. Zaczyna Maksimus.

Smoki kolejno podnosiły się na tylne łapy i trzepotały skrzydłami, żeby zobaczyć, czy nie ma luźnych części w uprzęży, po czym opadały na ziemię i meldowały:

— Wszystko leży dobrze.

— Załogi naziemne na pokład — rozkazał Celeritas. Laurence patrzył, jak Hollin i jego ludzie zapinają się na swoich pozycjach pod brzuchem smoka. Kiedy zasygnalizowano z dołu gotowość, skinął głową na sygnalistę Turnera, a ten podniósł zieloną flagę. Chwilę później dały znak załogi Maksimusa i Praecursorisa, a mniejsze smoki już czekały gotowe do lotu. Celeritas przysiadł na zadzie, dokonując ostatecznego przeglądu.

— Szczęśliwego lotu — rzucił krótko.

Nie było innych ceremonii ani przygotowań. Sygnalista kapitana Suttona zasygnalizował flagą „formacja w górę”, wtedy Temeraire wraz z innymi smokami wzbił się w powietrze i zaraz zajął pozycję u boku Maksimusa. Gnani północno-zachodnim wiatrem, który wiał im niemal prosto w plecy, przebili się przez warstwę chmur; daleko na wschodzie Laurence dostrzegł delikatne migotanie słońca na wodzie.

Загрузка...