Zima płonącego śniegu ciężko ugodziła Anglie. Tej nocy niebo od Anglesey do Margate zasnuły czarne jak atrament chmury przysłaniające gwiazdy, zrzucając świecące błękitne i zielone płatki na ląd i na morze. Te, które spadły do wody, znikały natychmiast, ląd okrywały jednak delikatnym błyszczącym płaszczem rozbłyskującym pod stopą niczym rozżarzone węgle, na które dmuchnie się miechem.
Elektryczne piecyki, termostaty i regulatory centralnego ogrzewania już przed miesiącem okazały się zawodne. Piecyki katalityczne, spalające czystą benzynę, cieszyły się wielką popularnością, dopóki leżały w sklepach, a później sprzedawane były po podwyższonej cenie, bowiem produkujące je maszyny też okazały się zawodne.
Antyczne, węglowe piece i bojlery przeżywały drugą młodość. Anglia i Europa po cichutku i spokojnie cofnęły się w przeszłe, ciemniejsze wieki i nie było sensu protestować, skoro siły, które do tego doprowadziły, pozostawały niezgłębione.
W większości domów i mieszkań po prostu panował chłód. Zdumiewało tylko to, że liczba chorych i zmarłych z zimna w dalszym ciągu malała, jak w ciągu zeszłego roku. Choroby powodowane przez wirusy nie występowały. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć.
Przemysł alkoholowy podupadł. Piekarnie drastycznie zmieniły swą produkcję; większość z nich wypiekała teraz ciasta i niefermentowany chleb. Na całym świecie mikroskopijne organizmy zmieniły się wraz z klimatem, zawodne jak maszyny i elektryczność. We wschodniej Europie i Azji panował głód, przyczyniając się do powstania (lub potwierdzający) koncepcje „kary Boskiej”. Światowe rogi obfitości nie istniały, a wiec nie mogły sypać żywnością.
Wojna nie była żadnym rozwiązaniem. Łączność radiowa, ciężarówki i samochody, samoloty, rakiety i bomby — po prostu nie można było na nich polegać. Tylko kilka krajów Środkowego Wschodu, choć bez większego entuzjazmu, ciągle jeszcze regulowało dawne porachunki, ale pogoda zmieniła się i tam. Całymi tygodniami płonący śnieg spadał na Damaszek, Bejrut i Jerozolimę.
Określenie „zima płonącego śniegu” podsumowało wszystko, co już poszło źle i jeszcze szło źle, nie tylko pogodę.
Citroen Heinza Paulsen-Fuchsa ślizgał się po wyboistej drodze, klekocząc łańcuchami śnieżnymi. Kierowca prowadził ostrożnie, muskając gaz, hamując delikatnie na śliskich zjazdach i w ogóle próbując trzymać silnik na chodzie. Na wysokim siedzeniu pasażera stał koszyk piknikowy, a w nim wielka torba wypełniona kryminałami i mniejsza, z butelką w środku. Bardzo niewiele maszyn jeszcze funkcjonowało. Pharmek zamknięto przed sześcioma miesiącami z powodu poważnych kłopotów remontowych. Najpierw zatrudniono więcej ludzi, mających zastąpić maszyny, ale wkrótce okazało się, że fabryki nie mogą działać mając wyłącznie ludzi.
Citroen zatrzymał się przy drewnianym zamku. Paulsen-Fuchs opuścił okno, by móc go lepiej zobaczyć. Camusfearna, głosił wyrzeźbiony ręcznie napis. Dwa kilometry na wprost.
Cała Walia sprawiała wrażenie pokrytej fosforyzującą morską pianą. Z czarnego nieba sypały się galaktyki lśniących płatków śniegu, każdy z nich naładowany tajemniczym światłem. Podniósł okno i patrzył, jak padają na przednią szybę i jak rozbłyskują, zmiatane przez wycieraczki.
Nie włączył świateł, chociaż była noc. Blask śniegu wystarczał. Ogrzewanie zabulgotało groźnie. Samochód ruszył.
W piętnaście minut później skręcił w prawo, w pokrytą śniegiem żwirową drogę i zjechał nią do Camusfearna. Przy brzegu maleńkiej zatoki, wokół zamarzniętej i pokrytej nierównym lodem przystani, stały wszystkiego cztery domki, wyraźnie widoczne wśród śniegu dzięki ciepłym, żółtym, bijącym z okien światłom. Leżący za nimi ocean był tak czarny i pusty jak niebo.
„Ostatni dom po stronie północnej,” powiedział Gogarty. Paulsen-Fuchs nie zauważył zakrętu, zjechał poślizgiem po zamarzniętej darni, lecz zdołał jakoś wyjechać tyłem na drogę.
Czegoś nawet na pół tak szalonego nie zrobił od trzydziestu lat. Silnik citroena przerwał, zawarczał, zakrztusił się i stanął zaledwie dziesięć metrów od starego, wąskiego garażu. Świecący śnieg wirował i marzył.
Dom, w którym mieszkał Gogarty, był stary. Zbudowany z kamienia wybielonego przez deszcze, otynkowany na biało, kształtem przypominał piętrową, przykrytą gontem cegłę. Od północy dobudowano do niego garaż z blachy falistej na drewnianym szkielecie, pomalowany również na biało. Drzwi garażu otworzyły się, słabe, pomarańczowe światełko rozbłysło we wszechogarniającym błękitnozielonym blasku. Paulsen-Fuchs wyjął butelkę z papierowej torby, wsadził ją do kieszeni płaszcza i wysiadł z samochodu. Śnieg rozbłyskiwał jasno pod jego butami.
— Na Boga — krzyknął Gogarty, wychodząc na spotkanie. — Nic spodziewałem się, że spróbuje pan podróży w taką pogodę.
— No cóż — odpowiedział Paulsen-Fuchs. — Szaleństwo znudzonego staruszka, nie? — Niech pan wejdzie. Właśnie napaliłem w kominku. Dzięki Bogu drewno ciągle jeszcze płonie. Gorącej herbaty? Może kawy? Co tylko pan sobie życzy. — Irlandzkiej whisky! — krzyknął Paulsen-Fuchs, zabijając dłonie.
— Taaak. Gogarty otworzył szeroko drzwi. — Tylko że pan jest w Walii, a whisky nie można dostać nigdzie. Niestety, mnie się już skończyła.
— Przywiozłem swoją. — Paulsen-Fuchs wyjął z kieszeni płaszcza butelkę Glenlivet. — Bardzo dobra. Bardzo droga.
Płomień tańczył wesoło i trzaskał w kominku, wspomagając elektryczność, na której nie bardzo można było polegać. Wnętrze domu wyglądało jak magazyn biurek — w dużym pokoju było ich aż trzy, a na jednym stał zasilany z baterii komputer („Nie działa od trzech miesięcy,” poinformował Gogarty) — i regałów z książkami. Na etażerkach leżały muszle i stały butelki z rybami, był tam także antyczny tapczan pokryty różowym aksamitem, mechaniczna maszyna do pisania Olivetti, warta chyba fortunę, i rysownica, tonąca w zwiniętych miedziorytach. Ściany ozdobiono oprawionymi osiemnastowiecznymi grafikami przedstawiającymi kwiaty.
Gogarty zdjął czajnik z ognia i nalał herbaty do dwóch filiżanek. Paulsen-Fuchs usiadł w starym, zbyt miękko wyściełanym krześle i z prawdziwą przyjemnością wypił podaną mu mieszankę piorunującą. Dwa koty: jeden pomarańczowy i zjeżony, drugi czarny, długowłosy i płaskonosy, zjawiły się w pokoju i ułożyły przy ogniu, patrząc na gościa z mieszaniną łagodnego zaciekawienia i niechęci.
Whisky napijemy się później — powiedział Gogarty, siadając na stołku naprzeciw krzesła. — Myślę, że teraz chciałby pan zobaczyć to. — Pańskiego „ducha”?
Gogarty skinął głową i sięgnął do kieszeni swetra. Wyjął z niej złożony kawałek oślepiająco białego papieru i wręczył go Paulsen-Fuchsowi. — Adresowane do nas obu — powiedział. — Na nasze nazwiska. Przyszło dwa dni temu. Znalazłem w skrzynce na listy, chociaż od tygodnia nie dostarczyli nam poczty. Nie tutaj. List do pana wysiałem w Pwilheli.
Paulsen-Fuchs rozwinął kartkę. Papier był niezwykły, bardzo gładki i niemal oślepiająco biały. Jedna strona zapisana została na czarno, równym, czytelnym, odręcznym pismem. Przeczytał list i spojrzał na Gogarty’ego.
— Proszę przeczytać go jeszcze raz — polecił Gogarty. Wiadomość była wystarczająco krótka, by zapamiętać ją po pierwszej lekturze. Ale kiedy przeczytał ją po raz drugi, brzmiała inaczej.
Drodzy Sean i Paul,
Uczciwe ostrzeżenie dla mądrych. Wystarczające. Teraz zmiany małe, przyjdą większe. BARDZO wielkie. Gogarty może to stwierdzić. Zna sposoby. Ostrzega się innych. Przekażcie wiadomość.
Ten list zmienia się za każdym razem. Czasami jest bardziej skomplikowany, czasami bardzo zwięzły. Notuję go przy każdej lekturze.
Gogarty wyciągnął rękę, pocierając palcami. Paulsen-Fuchs oddał mu kartkę białego papieru.
— To nie papier — dodał Gogarty i wrzucił list do swej herbaty.
Materiał, na którym go napisano, nie nasiąkał wodą i nie ociekał po wyjęciu. Gogarty złapał list w obie ręce i zaczął go drzeć. Materiał na pozór dawał się rozdzierać, ale list zawsze łączył się w całość w którejś z jego rąk, choć nie sposób było dojść, jak to się działo.
— Chce pan przeczytać go jeszcze raz? Paulsen-Fuchs pokręcił głową przecząco.
— A więc nie jest rzeczywisty? — stwierdził.
— Och, jest wystarczająco rzeczywisty, by tu być, ilekroć chcę go przeczytać. Po prostu zmienia się, co doprowadziło mnie do przekonania, że nie jest zrobiony z materii.
— Ale to nie jakiś dowcipas? Gogarty roześmiał się.
— Nie. Nie sądzę.
— I Bernard nie umarł?
— Nie. Jest razem ze swymi noocytami. I myślę, że jego noocyty są tam, gdzie północnoamerykańskie. Jeśli „tam” jest w ogóle odpowiednim słowem. — A gdzie to jest? W innym wymiarze? Gogarty gwałtownie pokręcił głową.
— Na Boga, nie! Właśnie tu. Tu, gdzie wszystko się zaczyna. My żyjemy w makroświecie, a wiec, badając go, zupełnie naturalnie obracamy się ku gwiazdom. Ale noocyty… do nich należy mikroświat. Miały kłopoty nawet z uświadomieniem sobie istnienia gwiazd. Więc kierują swe badania w głąb. Ich odkrycia dotyczą tego, co najmniejsze. Jeśli możemy założyć, że w Ameryce Północnej błyskawicznie stworzyły zaawansowaną cywilizację, a to przecież wydaje się pewne, możemy także przyjąć, że znalazły także sposób na badanie tego, co je interesuje.
— Czegoś mniejszego od nich samych?
— Mniejszego o tyle, o ile my jesteśmy mniejsi od galaktyki. Ba, jeszcze mniejszego.
— Mówi pan o wymiarach kwantowych? — Paulsen-Fuchs niewiele wiedział o tych sprawach, ale nie był kompletnym ignorantem.
Gogarty skinął głową.
— I tak się złożyło, że to, co najmniejsze, jest także i moją specjalnością. Przede wszystkim dlatego powołano mnie w ogóle do badań nad noocytami. Większość moich prac dotyczy wymiarów rzędu l (T11 centymetra. Stała Plancka. I sądzę, że powinniśmy sięgnąć do submikroświata, by stwierdzić, gdzie znikły noocyty. I dlaczego.
— No i dlaczego? — spytał Paulsen-Fuchs. Gogarty wyciągnął stos papierów, zapisanych odręcznie tekstem i równaniami.
— Informacje można przechowywać oszczędniej niż w pamięci molekularnej. A mianowicie można je przechować w strukturze czasoprzestrzeni. Czym jest w końcu materia, jeśli nie zamarłą w próżni falą informacji. Noocyty bez wątpienia odkryły to same i na tej podstawie działały. Słyszał pan o Los Angeles?
— Nie. Co się tam stało?
— Jeszcze nim znikły same, noocyty doprowadziły do zniknięcia Los Angeles i całego wybrzeża na południe, aż do Tijuany. A może lepiej nazwać to przemianą? Być może był to wielki eksperyment? Próba kostiumowa przed tym, co się dzieje teraz? Paulsen-Fuchs skinął głową nie wiedząc właściwie o czym mowa i rozsiadł się wygodnie w fotelu, trzymając w dłoniach filiżankę herbaty. — Trudno tu było dojechać — powiedział. — Nawet trudniej niż myślałem.
— Zmieniły się zasady — odparł Gogarty.
— Z tym chyba wszyscy się zgadzają. Problem jest, jak się zmieniły. W jaki sposób.
— Wygląda pan na zmęczonego. Odpocznijmy sobie dziś wieczorem w cieple, nie wysilając mózgów na nic… oprócz przeczytania tego listu jeszcze kilka razy. Paulsen-Fuchs skinął głową i odchylił ją do tyłu. Zamknął oczy.
— Tak — mruknął. — Trudniej niż myślałem.
O świcie śnieg przestał padać. W świetle dnia równina i wydmy były zwykłe, białe. Czarne, zwiastujące zamieć chmury ustąpiły wyglądającym bardzo niewinnie szarym obłoczkom, poganianym zachodnim wiatrem. Paulsen-Fuchsa obudził zapach grzanek i świeżej kawy. Podniósł się na łokciu, przygładził rozczochrane włosy. Wyspał się dobrze na wygodnym tapczanie. Czuł się wypoczęty, choć także rozstrojony po podróży.
— Co by pan powiedział na gorący prysznic? — zapytał go Gogarty.
— Wspaniały pomysł!
— W łazience jest raczej chłodno, ale jeśli włoży pan te kapcie i stanie na drewnianej, kratce nie powinno być najgorzej.
Odświeżony i doskonale rozbudzony (w łazience było bardzo zimno) Paulsen-Fuchs zasiadł do śniadania.
— Pańska gościnność jest niezwykła — stwierdził zajadając grzanki i śmietankowy ser grubo obłożony dżemem.
— Czuje się winny temu, jak potraktowano pana w Niemczech.
Gogarty zacisnął usta i zbył te przeprosiny machnięciem ręki.
— Proszę o tym nie myśleć. Wszyscy byliśmy zdenerwowani.
— A co dziś mamy w liście?
— Niech pan sam przeczyta.
Paulsen-Fuchs sięgnął po oślepiająco białą kartkę i przesunął palcami po wyraźnych, czarnych literach.
Drodzy Paul i Sean,
Sean zna odpowiedź. Rozciągnięcie teorii, zbyt dużo obserwacji. Czarna dziura myśli. Tak, jak mówił. Teoria pasuje, Wszechświat jest kształtowany. Nie ma innego sposobu. Za dużo teorii, za mało elastyczności. Będzie więcej. Wielkie zmiany.
— Niezwykłe — stwierdził Paulsen-Fuchs. — Ten sam kawałek czegoś, cokolwiek to jest?
— Według mnie dokładnie ten sam.
— A co miał na myśli tym razem?
— Sądzę, że potwierdza prawidłowość moich prac, chociaż nie jest to zupełnie jasne. Zakładając, że tobie ten list mówi dokładnie to samo, co mnie. Powinieneś dla pewności zapisać, co przeczytałeś.
Zapisał więc przeczytane słowa na kartce papieru i podał ją Gogarty’emu. Fizyk skinął głową.
— Tym razem to znacznie jaśniejsze. Odłożył kartkę i dolał gościowi kawy.
— Bardzo obrazowe — powiedział. — Wydaje się potwierdzać, co powiedziałem w zeszłym roku. Że Wszechświat jest domem bez fundamentów. Jeśli pojawi się dobra hipoteza, wyjaśniająca zaszłe zdarzenia, fundamenty zmieniają odpowiednio kształt i pojawia się wielka teoria.
— A więc nie istnieje rzeczywistość stała?
— Najwyraźniej nie. Złe hipotezy, nie odpowiadające temu, co się zdarzyło na naszym poziomie, są przez Wszechświat odrzucane. Te dobre, potężne, przyjmuje w swą strukturę.
To bardzo kłopotliwe dla teoretyka. Gogarty skinął głową.
— Ale pozwoli nam wyjaśnić, co się dzieje na naszej planecie.
— Och!
— Wszechświat nie jest taki sam na zawsze. Funkcjonująca teoria określa rzeczywistość tylko na jakiś czas, a później Wszechświat musi przeprowadzić parę zmian.
— Pomieszać nam szyki, żebyśmy nie byli zbyt zadowoleni z siebie?
— Oczywiście. Tylko że zmian rzeczywistości nie można dojrzeć. Muszą się odbyć na poziomie, który nie został określony obserwacją. A więc, kiedy noocyty badały wszystko aż do najniższego możliwego poziomu, Wszechświat nie mógł zareagować, nie mógł się przekształcić. Powstało coś w rodzaju napięcia. Noocyty zorientowały się, że nie mogą dłużej pozostawać w makroświecie, więc… cóż, właściwie nie wiem nawet, co zrobiły. W każdym razie znikły, napięcie zostało wyzwolone nagle i to spowodowało wstrząs. Wszystko się pomieszało. Zmiana była zbyt gwałtowna, świat jest nierówno zbalansowany. W rezultacie Wszechświat stał się niezborny, przynajmniej tu, w naszym sąsiedztwie. Stąd płonący śnieg, zawodne maszyny, rodzaj łagodnego chaosu. Łagodnego, bowiem… — Wzruszył ramionami. — Obawiam się, że to kolejne szaleństwo.
— Posłuchajmy.
— Bowiem chcą nas ocalić, ilu tylko się da, na przyszłość.
— Wielka Zmiana?
— Tak.
Paulsen-Fuchs popatrzył na Gogarty’ego nieruchomym wzrokiem, a później potrząsnął głową.
— Jestem na to za stary — powiedział. — Wiesz, wizyta w Anglii przypomniała mi wojnę. Anglia musiała wyglądać właśnie tak podczas tego, co wy nazywacie „Blitz”. I Niemcy pod koniec wojny.
— Stan oblężenia?
— Właśnie. Tylko że my, ludzie, jesteśmy strasznie delikatni pod względem równowagi chemicznej. Myślisz, że noocyty przeciwdziałają nadmiernej śmiertelności?
Gogarty jeszcze raz wzruszył ramionami i sięgnął po list.
— Czytałem go setki razy w nadziei, że znajdę jakiś punkt zaczepienia, coś, co pozwoli mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie znalazłem nic, kompletnie nic.
Westchnął.
— Nie jestem nawet w stanie zaryzykować jakiegoś przypuszczenia.
Paulsen-Fuchs skończył grzankę.
— Tej nocy miałem sen — powiedział. — Bardzo rzeczywisty. W tym śnie zapytano mnie, ile razy potrząsnął moją dłonią ktoś, kto mieszkał w Ameryce. Czy to coś znaczy? Jak myślisz?
— Nie pomijać niczego. To moje motto.
— A co jest w liście teraz? Ty go przeczytaj. Gogarty rozłożył list i uważnie przepisał wiadomość.
To samo. Nie, zaraz, doszło jedno słowo, teraz jest: „wielkie zmiany wkrótce”.
Na chwilę zaświeciło słońce, więc poszli na spacer. Zamarznięty śnieg trzeszczał i skrzypiał pod ich butami, zgniatającymi go w lód. Powietrze było bardzo zimne, ale wiatr wiał słabo.
— Czy jest jakaś szansa na to, że wszystko się ułoży, powróci do normy?
Gogarty wzruszył ramionami.
— Powiedziałbym, że tak. Gdybyśmy mieli do czynienia z siłami natury. Ale listy Bernarda wcale o tym nie świadczą, prawda? Jestem ignorantem — dodał nagle. Z jego ust wypłynął obłoczek pary. — Jakie to odświeżające. Ignorant. Jestem obiektem działania nieznanych sił, jak to drzewo. Wskazał na przygiętą, powykręcaną sosnę, która wyrastała ze skarpy nad plażą. — Mogę już tylko czekać.
— Więc nie zaprosiłeś mnie tu po to, żebyśmy razem szukali wyjścia?
— Nie, oczywiście że nie. — Gogarty eksperymentalnie skruszył butem warstwę lodu na zamarzniętej kałuży. Pękła, ale nie było pod nią wody. — Wydawało mi się, że Bernard chce, byśmy byli tutaj. Albo przynajmniej razem.
— Przyjechałem z nadzieją na wyjaśnienia.
— Przepraszam.
— Nie, to nie jest cała prawda. Przyjechałem tu, bo w Niemczech nie mogłem znaleźć sobie miejsca. I nie tylko w Niemczech. Zostałem bezrobotnym dyrektorem. Nie mam firmy. Po raz pierwszy od lat jestem wolny. Mogę zaryzykować.
— A rodzina?
— Przez te wszystkie lata zmieniałem rodziny. Jak Bernard. A ty? Masz rodzinę?
— Miałem. Zeszłego roku pojechali do Vermont w odwiedziny do rodziców żony.
— Bardzo mi przykro.
Wrócili do domku. Wypili gorącą kawę, rozpalili ogień w kominku. Przeczytali list Bernarda.
Drodzy Gogarty i Paul,
Ostatnia wiadomość. Cierpliwości. Ile razy uścisnął ci dłoń ktoś, kogo już nie ma. Raz. Nic nie ginie. To ostatni dzień.
Przeczytali to obydwaj. Gogarty złożył list i dla bezpieczeństwa schował go do szuflady. Godzinę później, powodowany niejasnym przeczuciem, Paulsen-Fuchs sięgnął do niej, by przeczytać wiadomość jeszcze raz.
Szuflada była pusta.
Suzy wychyliła się przez okno, głęboko wdychając zimne powietrze. Nigdy jeszcze nie widziała niczego tak pięknego, nawet blask East River pod Mostem Brooklyńskim nie mógł równać się z tym widokiem. Płonący śnieg był prostym, eleganckim, czarującym wykrzyknikiem po ostatnim zdaniu w wyroku śmierci na świat, który oszalał. Tego była pewna.
Spędziła w Londynie dziewięć miesięcy. Ze swego małego mieszkanka, opłacanego przez ambasadę amerykańską obserwowała, jak krótko i gwałtownie zamierało życie miasta. Ukryła się w mieszkaniu. Patrzyła przez okno; widziała coraz mniej samochodów i ciężarówek na ulicach i coraz więcej ludzi maszerujących przez coraz głębszy śnieg. A później…
Później na ulicach było coraz mniej ludzi. Nie chodzą na spacery, myślała Suzy, wolą siedzieć w domach. Pracowniczka ambasady amerykańskiej odwiedzała ją raz na tydzień. Na imię miała Laurie, czasami przyprowadzała swego narzeczonego, Yvesa, który, mimo francuskiego imienia, był z urodzenia Amerykaninem. Laurie przychodziła, zawsze przynosząc Suzy jedzenie, książki dla dzieci, magazyny i wiadomości — ile ich było. Mówiła, że „fale” są coraz dziwaczniejsze. Oznaczało to, że nikt tak naprawdę nie ma wielkiego pożytku z radia. Ale Suzy zatrzymała swoje. Nie działało od chwili, gdy upuściła je wychodząc z helikoptera, pękło i nawet nie szumiało, ale zachowała je, bo było jedyną rzeczą, która należała tylko do niej.
Odeszła od okna i zamknęła oczy. Nawet wspomnienia o tym, co się zdarzyło, bolały. Bolało wspomnienie o tym, jak bardzo czuła się opuszczona, kiedy stała pośrodku Manhattanu i samej sobie wydawała się taka głupia. Helikopter wylądował kilka tygodni później, zabrał ją na wielki, stojący blisko brzegu lotniskowiec…
Powieźli ją przez cały ocean do Anglii, znaleźli jej mieszkanie w Londynie, niewielkie i przytulne, prawie zawsze czuła się w nim dobrze. Laurie przychodziła i przynosiła Suzy wszystko, czego Suzy potrzebowała.
Ale dzisiaj nie przyszła. I nigdy nie przychodziła po zmroku. Śniegu było dużo i świecił jasno. Ślicznie.
Dziwne, ale wcale nie czuła się samotna.
Zamknęła okno, żeby nie napuścić do środka zimnego powietrza. Stanęła przed lustrem wprawionym w drzwi szafy i patrzyła na błyszczące płatki, topniejące i znikające w jej włosach. Uśmiechnęła się na ten widok.
Odwróciła głowę i spojrzała w ciemne wnętrze szafy. Rury centralnego ogrzewania bulgotały, zupełnie jak w domu. „Cześć,” powiedziała kilku sukienkom. Wyjęła jedną z nich, tą długą, prawdziwą suknię, którą włożyła na Bal Amerykański sześć miesięcy temu, tę piękną, szmaragdowozieloną, w której wyglądała tak cudownie.
Nie nosiła jej później. Szkoda.
Podeszła do piecyka, zdjęła ubranie i ubrała (nie, poprawiła się, włożyła) tę piękną suknię.
Na spotkanie z królową odpowiednia jest tylko suknia, prawda? To miało sens.
A więc włożyła tę suknię, poprawiła ją na piersiach i zapięła tak wysoko, jak tylko potrafiła. Znów obejrzała się w lustrze, cały czas uśmiechając się do siebie.
Przez pierwsze miesiące była osobą bardzo popularną wśród personelu ambasady. Wszyscy ją lubili. Ale po pewnym czasie przestali przysyłać jej zaproszenia. Coraz trudniej i trudniej było dojechać do odległej siedziby ambasady. W każdym razie, myślała Suzy patrząc na śliczną dziewczynę w lustrze, mogłabym teraz umrzeć. Bez żalu.
Świat za oknem jest taki piękny. Nawet chłód jest piękny. Inny niż w Nowym Jorku, ale nie dlatego, że angielski. Na pewno, myślała, chłód jest taki inny na całym świecie.
Gdyby umarła, uniosłaby się aż w płonący śnieg i wyżej, w chmury czarne jak sen. Mogłaby poszukać mamy i Cary’ego, Kennetha, i Howarda. Być może nie byli w chmurach, ale wiedziała, że z pewnością nie umarli.
Suzy znieruchomiała. Jeśli nie umarli, to jakim cudem znajdzie ich umierając? Jest taka głupia. Nienawidzi być głupia, zawsze nienawidziła.
A jednak… mama powtarzała jej, że jest cudowną osobą, że robi wszystko, co może (chociaż zawsze warto bardziej się starać). Suzy wyrosła lubiąc samą siebie, lubiąc innych i wcale nie marzyła o tym, żeby się zmienić, w kogoś innego, w coś innego. Tylko…
Nie chciała się zmieniać po to, żeby być lepsza. Chociaż zawsze warto bardziej się starać.
Strasznie to trudne. Wszystko się zmienia. Śmierć oznacza zmianę. Jeśli nie robi to jej różnicy…
Na dworze śnieg wydawał jakiś dźwięk. Stanęła na chwilę pod zamkniętym oknem i słuchała. Takie przyjemne buczenie, jak pszczoły nad ukwieconą łąką. Ciepły dźwięk jak na taką zimną pogodę.
Jakie to dziwne, pomyślała. Tak, jakie dziwne. Jakie dziwne. Zaczęła śpiewać te słowa, ale piosenka była głupia i nie oddawała tego, co chciała powiedzieć. Chciała…
Pogodzić się.
Być może to nie śnieg wydawał ten brzęczący dźwięk. Być może był to wiatr. Wytarła parę z szyby, podeszła do łóżka i włączyła światło. Chciała widzieć lepiej. Jeśli śnieg unosił się na wietrze, to pewnie hałasował wiatr.
Ale brzmiało to inaczej niż szum wiatru.
Pogodzona. I samotna.
Gdzie się podziała Laurie? Gdzie się podziali wszyscy? Siedzą w domu jak ona, patrząc na śnieg? Tak, ale Laurie ma chyba przy sobie Yvesa. Niedobrze być samotnym w…
(nieoczekiwanie zaszlochała i przełknęła łzy
tak, nie myliła się, czuła to)
…w ostatnią noc świata.
— Oho — powiedziała, siadając na krześle i drapując suknię. Wytarła oczy. Ale ją złapało! Jest po prostu szalona. I głupia, jak zwykle. Ale nie przestraszona.
Pogodzona.
Drzwi szafy skrzypnęły i Suzy odwróciła się, na wpół oczekując, że zza ubrań wyjrzy do niej Narnia (polubiła to mieszkanie od razu — właśnie za względu na szafę).
A w szafie padał śnieg. Nad ubraniami poruszały się plamki światła. Suzy zadrżała, wstała powoli, wygładziła suknię i krok po kroku podeszła do szafy. Konfetti światła tańczyły na drewnie, na ubraniach, nawet na wieszakach.
Otworzyła drzwi szerzej i obejrzała się w lustrze. Jej odbicie otaczały kulki światła niczym milion bąbelków w piwie imbirowym.
Suzy pochyliła się w stronę lustra. Odbita w nim twarz nie była dokładnie jej twarzą. Dotknęła swych ust, a później wyciągnęła rękę, opierając ją o zimne odbicie swojej dłoni w lustrze.
Uczucie chłodu znikło. Pod czubkami palców czuła ciepło.
Cofała się powoli, aż potknęła się o krzesło.
Odbicie wyszło z lustra, uśmiechając się do niej.
I nie była to tylko Suzy. Także jej matka. I babka. I… może… prababka. Przede wszystkim Suzy, ale one także. W jednej postaci. Uśmiechnięte.
Suzy sięgnęła za plecy i zapięła suknię do końca. Odbicie wyciągnęło rękę, stało się przede wszystkim mamą i dziewczyna pobiegła do matki, objęła ją i położyła głowę na jej ramieniu, na miękkim aksamicie sukni. Ale nie płakała.
— Przejdźmy przez szafę — powiedziała stłumionym głosem.
Odbicie, teraz podobne do Suzy, potrząsnęło głową i wzięło ją za rękę. Przypomniała sobie nagle: kiedy znikło przekształcone miasto, kiedy ją odtrąciło, odmówiła pójścia z Carym i innymi, poczuła się… podwójna.
Skopiowali ją. Odbitka ksero.
I, na wszelki wypadek, zabrali ze sobą kopię.
A teraz przyprowadzili ją, by poznała oryginał. Kopia zmieniła się… na lepsze. Była w niej cała Suzy, cała jej matka i wszyscy inni — osobno, ale połączeni. Odbicie poprowadziło Suzy do najodleglejszej od okna ściany pokoju. Stanęły na łóżku uśmiechając się do siebie.
„Gotowa?” zapytało odbicie nie wydając głosu.
Suzy obejrzała się przez ramię na brzęczący śnieg, czując w dłoni ciepłą, silną dłoń. Ile razy uścisnęła rękę komuś w Ameryce?
Ależ ani razu!
— Czy tam, dokąd idziemy, będziemy opóźnione? „Nie,” odpowiedziało milcząco odbicie, wyglądając dokładnie tak jak Suzy. Dziewczyna odczytała odpowiedź w jego oczach. Cary miał rację. Naprawiali ludzi.
— To dobrze. Strasznie się tym zmęczyłam.
Odbicie wyciągnęło rękę i wspólnie zerwały tapetę. Nie miały z tym najmniejszych kłopotów. Ściana po prostu otworzyła się, tapeta po prostu zwinęła. Za ścianą był śnieg — inny niż śnieg za oknem. Znacznie piękniejszy.
Każdy człowiek żył w milionie żywych płatków. A płatki tańczyły.
— Nie przejdziemy przez szafę? — zapytała Suzy. „Nie idziemy tam, gdzie prowadzi jej droga,” odpowiedziało odbicie. Przykucnęły razem, przygotowały się, skupiły…
I wyskoczyły z łóżka przez otwartą ścianę.
Dom zadrżał, jakby gdzieś zatrzasnęły się wielkie drzwi. W ciemności nocy płonące płatki śniegu tańczyły swój poetycki taniec. Czarne chmury na niebie stały się przezroczyste i Suzy mogła patrzeć we wszystkich kierunkach naraz. Było to bardzo piękne i trochę straszne tak patrzeć.
Burza ustała tuż przed świtem. Półkula ciemności przesunęła się po uciszonej Ziemi.
Taki był początek niespokojnego dnia. Szaropomarańczowe światło padło na gładki ocean nieruchomej Ziemi. Koncentryczne kręgi światła wybiegły z gasnącego Słońca.Suzy spojrzała daleko, w przestrzeń. (Była tak mała, a jednak widziała wszystko, widziała rzeczy bardzo wielkie!)
Planety wewnętrzne rzucały długie cienie poprzez otaczającą je mgiełkę. Planety zewnętrzne drżały na swych orbitach, a później rozbłysły chwałą wielu kolorów, wyciągając zimne błyszczące ramiona, by powitać swe marnotrawne, powracające do domu księżyce.
Przez moment, jaki potrzebny jest na wciągnięcie głębokiego, drżącego oddechu, Ziemia trwała w tym gigantycznym wirze. Kiedy nadszedł jej czas, miasta, miasteczka i wioski — domy, chaty, namioty — były puste jak odrzucone kokony. Noosfera rozwinęła skrzydła. Tam, gdzie sięgały, same gwiazdy tańczyły radośnie, zmieniając się w płonące płatki śniegu.
Michael Bernard, młodzieniec niespełna dziewiętnastoletni, siedział w niedużej restauracji Klamshak naprzeciw Olivii. Nad ich lożą wisiała pamiętająca lepsze czasy ryba, plastikowe homary i korkowe pływaki. Niezbyt oryginalne.
Olivia powiedziała mu, że zerwała zaręczyny.
Popatrzył na stół. Czuł, jak pomiędzy nimi rodzi się coś nowego. Jak znika przeszkoda na prostej drodze.
— Kuchnię mają tu dobrą — powiedziała Olivia, splatając palce nad talerzem pełnym muszli ostryg i ogonów krewetek. — Dziękuję ci, Michael. Bardzo się ucieszyłam, kiedy zadzwoniłeś.
— Czułem się dość głupio. Poprzednim razem postąpiłem jak dzieciak.
— Nie. Byłeś bardzo szarmancki.
— Szarmancki. Hmmm… — roześmiał się Bernard.
— Nie czuję się źle. Przeżyłam szok, ale…
— Oczywiście, szok.
— Wiesz, kiedy mi o tym powiedział, pomyślałam, że musze wrócić do szkoły i zabrać się do roboty. Jakby zerwanie zaręczyn nie było niczym. Bolało tylko to, że odszedł. A później pomyślałam o tobie.
— Dasz mi szansę? Olivia uśmiechnęła się.
— Jeśli tylko potrafisz sprawić, bym zawsze czuła się tak dobrze, jak teraz.
Nic nie ginie. Nic nie zostaje zapomniane. Było we krwi. I w ciele. A teraz jest na zawsze.