— Mamo? Howard? — Suzy McKenzie otuliła się błękitnym flanelowym szlafroczkiem, który dostała w prezencie od swego chłopaka przed miesiącem, na osiemnaste urodziny i na bosaka podreptała korytarzem. Oczy miała zapuchniete od snu. — Ken? Zazwyczaj budziła się ostatnia. „Opóźniona Suzy” — tak nazywała najczęściej samą siebie, uśmiechając się przy tym tajemniczym, wszystkowiedzącym uśmiechem.
W sypialni nie trzymała zegarków, ale po wysokości słońca rozpoznała, że musi już być po dziesiątej. Drzwi sypialni były zamknięte.
— Mamo? — Zapukała do pokoju matki. Żadnej odpowiedzi.
Z pewnością któryś z braci już wstał.
— Kenneth? Howard? — Zawróciła pośrodku korytarza, aż zaskrzypiały deski podłogi. Przekręciła klamkę i sypialnia mamy stanęła otworem. — Mamo?
Łóżko było nie posłane, narzuta zwisała nieporządnie. Wszyscy są już na dole. Umyła twarz w łazience, sprawdziła, czy na skórze nie pojawiły się nowe pryszcze, ucieszyła się, kiedy nic nie znalazła, i zeszła schodami do przedpokoju. Nie słyszała nic.
— Hej! — krzyknęła z dużego pokoju, niepewna siebie, nieszczęśliwa. „Nikt mnie nie obudził. Spóźnię się do pracy!
Od trzech tygodni była kelnerką w kawiarence dużego sklepu w sąsiedztwie. Cieszyła się z tej pracy, znacznie bardziej interesującej i prawdziwej niż pomoc w tym groszowym sklepiku Armii Zbawienia. I pomagała matce. Mama straciła prace trzy miesiące temu i żyła z czeków przysyłanych nieregularnie przez ojca Suzy i własnych, raptownie malejących oszczędności.
Spojrzała na stojący na stole zegar okrętowy i potrząsnęła głową. Dziesiąta trzydzieści. Naprawdę się spóźniła. Ale to nie martwiło jej tak jak zagadka: gdzie się podziali inni? Kłócili się, no pewnie, ale byli zżytą rodziną — z wyjątkiem ojca, za którym już prawie nie tęskniła, nie za bardzo — i inni nie poszliby przecież nigdzie, nic nie mówiąc i nawet jej nie budząc.
Popchnęła wahadłowe drzwi i już prawie weszła do kuchni. Najpierw nie zorientowała się nawet, co widzi: trzy kształty, które wcale tu nie pasowały, trzy ciała, jedno ubrane, skulone na podłodze przy zlewie, jedno w dżinsach, bez koszuli, siedzące na stołku przy kuchennym stole, jedno do połowy schowane w spiżarce. Nie przewidzenie, nie złudzenie, po prostu trzy ciała, których nie potrafiła od razu rozpoznać.
Na początku była całkiem spokojna. Żałowała tylko, że otworzyła drzwi akurat teraz, gdyby je otworzyła małą chwilkę wcześniej albo małą chwilkę później, wszystko mogłoby być w porządku, pewnie byłyby to inne drzwi, drzwi do jej świata i życie potoczyłoby się dalej, pełne niewielkich, normalnych kłopotów takich jak to, że nikt jej nie obudził. Ale tak, bez ostrzeżenia, to nie w porządku. Otworzyła drzwi w złej chwili i było już za późno, żeby je zamknąć.
Ciało leżące przy zlewie miało na sobie ubranie jej matki. Twarz, ramiona, nogi i dłonie pokryte były wypukłymi białymi liniami. Oddychając szybko i nierówno Suzy zrobiła dwa drobne kroczki do przodu, drzwi wyślizgnęły się jej z palców i zatrzasnęły z hukiem. Cofnęła się o krok, odskoczyła w bok, taki mały taniec strachu i niezdecydowania. Oczywiście, powinna zadzwonić na policję. Może wezwać karetkę? Ale najpierw musi się zorientować, co właściwie zaszło, choć instynkt nakazywał jej uciekać z kuchni, uciekać z domu.
Dwudziestoletni Howard lubił chodzić po domu bez koszuli, dumny ze swego muskularnego, choć niezbyt potężnego torsu. Teraz jego naga pierś była czerwonobrązowa jak u Indianina i pomarszczona jak ziemniaczana prażynka albo staroświecka tarka. Twarz miał spokojną, oczy i usta zamknięte. Jeszcze oddychał. Kenneth, to musiał być Kenneth, wyglądał bardziej jak kupka surowego ciasta w ubraniu niż jej najstarszy brat.
Cokolwiek się tu zdarzyło, przekraczało jej zdolności pojmowania. Pomyślała, że może wszyscy coś o tym wiedzieli, tylko zapomnieli jej powiedzieć. Nie, to nie miało sensu. Ludzie rzadko byli dla niej okrutni, matka i bracia — nigdy. Najlepiej stąd wyjść i zadzwonić na policję, zawiadomić kogoś; kogoś, kto będzie wiedział co robić.
Spojrzała na listę numerów, przyczepioną na ścianie przedpokoju nad starym, czarnym telefonem i zadzwoniła na pogotowie. Ręce jej drżały, palce ślizgały się po otworach tarczy. Kiedy już zdołała jakoś wykręcić te trzy cyfry, w oczach miała łzy.
Sygnał buczał przez kilka minut, aż wreszcie odezwał się głos z magnetofonu: „W tej chwili wszystkie linie są zajęte. Proszę nie odkładać słuchawki i czekać na swoją kolej”. Sygnał. Po kolejnych pięciu minutach Suzy rozłączyła się i szlochając zadzwoniła do informacji. Nie uzyskała połączenia. Pomyślała o tym, o czym rozmawiali wieczorem. W Kalifornii wykluły się jakieś zarazki. Mówili przez radio. Wszyscy chorowali i wezwano żołnierzy. Dopiero teraz, kiedy już sobie o tym przypomniała, Suzy McKenzie wyszła przed drzwi, stanęła na schodach i zaczęła wzywać pomocy.
Ulica była pusta. Przy obu krawężnikach stały zaparkowane samochody. To było przedziwne i niewytłumaczalne, bo tu nie wolno parkować od ósmej do osiemnastej z wyjątkiem czwartków i piątków, a był przecież wtorek i bardzo tego przestrzegano. Nie jechał nikt. Nie widziała nikogo, ani za kierownicą samochodu, ani spacerującego po ulicy, ani wyglądającego przez okno. Pobiegła chodnikiem płacząc i krzycząc najpierw błagalnie, później z gniewem, później ze strachem i znów błagalnie.
Przestała krzyczeć, kiedy zobaczyła listonosza leżącego na schodach dużego domu, między dwoma balustradami z kutego żelaza. Leżał na plecach, oczy miał zamknięte i wyglądał dokładnie tak, jak mama albo Howard. Dla Suzy listonosze byli jak święci, zawsze punktualni i godni zaufania. Przesunęła palcami po twarzy, ścierając z niej grymas przerażenia, zamknęła oczy i mocno zacisnęła powieki, starając się skoncentrować. Te robale są wszędzie — powiedziała do siebie. — Ktoś musi coś z tym zrobić.
Wróciła do domu i znów podniosła słuchawkę. Zaczęła wykręcać wszystkie znane jej numery. Czasami słyszała sygnał, czasami odpowiadała jej tylko cisza lub dziwne piski. Nikt się nie zgłosił. Spróbowała jeszcze raz dodzwonić się do swego chłopaka, Gary Smyslova, i przeczekała osiem… dziewięć… dziesięć sygnałów, nim wreszcie odłożyła słuchawkę. Zamarła, myślała przez chwilę i w końcu połączyła się z ciotką z Vermont.
Ktoś podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku.
— Halo? — Głos był słaby i drżący, ale z pewnością należał do jej ciotki.
— Ciociu Dawn, mówi Suzy z Brooklynu. Mam straszliwy kłopot…
— Suzy? — Wydawało się, że ciotka potrzebuje chwili, by przypomnieć sobie to imię.
Tak, tak, przecież ciocia wie. Suzy, Suzy McKenzie!
— Kochanie, nie słyszę cię zbyt dobrze. — Ciocia Dawn miała trzydzieści jeden lat i nie była przecież stara, ale mówiła, jakby coś z nią było nie tak. — Mama zachorowała, może umarła. Nie wiem. I Kenneth, i Howard. Nikogo nie ma albo wszyscy zachorowali, nie wiem…
— Ja też jakoś kiepsko się czuję. Dostałam tych pryszczy. Wujek uciekł, a może tylko poszedł do garażu, w każdym razie nie było go tu… — przerwała ciotka — …od zeszłej nocy. Wyszedł i mówił sam do siebie. Jeszcze nie wrócił. Kochanie…
— Co się dzieje? — zapytała Suzy łamiącym się głosem. — Kochanie, nie wiem, ale nie mogę z tobą rozmawiać. Chyba wariuję. Do widzenia, Suzy.
Nie do wiary, ale odłożyła słuchawkę! Suzy próbowała zadzwonić do niej jeszcze raz, ale nikt nie odpowiadał, a w końcu, za trzecim razem, ucichł także sygnał.
Już miała zamiar otworzyć książkę telefoniczną i zacząć dzwonić na chybił trafił, kiedy wreszcie przyszło jej coś do głowy i wróciła do kuchni. Może przecież coś dla nich zrobić. Ogrzać ich albo ochłodzić, albo przynieść z apteczki jakieś lekarstwa.
Matka wydawała się drobniejsza. Bruzdy na jej twarzy i ramionach jakby się zapadły. Suzy sięgnęła, żeby dotknąć policzka mamy, zawahała się, ale w końcu zwalczyła strach. Skóra była ciepła i sucha, nie taka, jak w gorączce, jakby za normalna na te dziwne zmiany. Oczy otworzyły się.
— Och, mamo — chlipnęła Suzy. — Co się stało?
— Cóż — odpowiedziała matka, oblizując wargi językiem. — To jest właściwie bardzo piękne. Z tobą wszystko w porządku, prawda? Och, Suzy!
A później zamknęła oczy i już więcej nie mówiła, więc Suzy odwróciła się do Howarda, który siedział w krześle. Dotknęła jego ręki i odskoczyła, bo skóra ugięła się jej pod palcami. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła sieć podobnych do korzeni rurek, wychodzących z nogawek jego dżinsów i niknących w szczelinie między podłogą i ścianą.
Jeszcze więcej korzeni łączyło ciastowate ramiona Kennetha ze spiżarką, a za plecami matki, wychodząc spod jej bluzki, pojedyncza gruba rura z bladego ciała biegła do szafki pod zlewem. Suzy pomyślała dziko o horrorach i efektach specjalnych i że pewnie kręcą tu film i o tym też zapomnieli jej powiedzieć. Pochyliła się i spojrzała za plecy matki. Nie znała się na tym, ale ten korzeń to nie były efekty specjalne. Widziała, jak pulsuje w nim krew.
Powoli weszła na schody i ukryła się w sypialni. Usiadła na łóżku splatając i rozplatając palcami swe jasne włosy, a później położyła się na wznak i patrzyła nieruchomo na bardzo stare, srebrzyste linoleum sufitu.
— Jezu powiedziała głośno — proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję. Jezu, proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję.
Leżała powtarzając to jedno zdanie, aż przyszło popołudnie i pragnienie wygnało ją do łazienki. Łykała wodę, powtarzała modlitwę, dopóki jej monotonia i bezskuteczność nią kazały jej przerwać. Ubrana ciągle w swój niebieski szlafroczek stanęła, opierając się o poręcz schodów i zaczęła robić plany. Nie była chora, jeszcze nie, i z pewnością nie była martwa.
A więc powinna coś zrobić. Gdzieś pójść.
Być może, ale ciągle jakąś cząstką swego umysłu Suzy McKenzie wierzyła, że może — jeśli otworzy drzwi kiedy indziej lub znajdzie jakąś ścieżkę wśród ulic, to trafi do swego starego świata. Nie sądziła, by było to prawdopodobne, ale zawsze jest jakaś szansa i może warto spróbować?
Musiała podjąć trudne decyzje. Jaki sens miała szkoła i te wszystkie specjalne kursy, jeśli nie potrafi samodzielnie myśleć i podejmować trudnych decyzji. Nie chciała iść do kuchni, ale przecież musi, bo w kuchni jest jedzenie. Mogła szukać w innych domach albo w tym małym sklepiku przy następnej przecznicy, ale, jak podejrzewała, tam też leżą ciała.
A w końcu te ciała tutaj, żywe czy umarłe, to jej krewni!
Weszła do kuchni trzymając głowę wysoko. W miarę przeszukiwania najpierw szafek, a później lodówki, opuszczała jednak wzrok. Ciała zapadły się jeszcze bardziej. Kenneth wyglądał jak biała, pokryta włóknami łata na wymiętym ubraniu. Wychodzące ze spiżarki cieliste korzenie biegły wprost do kanalizacji, wspinając się na mały zlew i znikając w rurze odpływowej. Suzy spodziewała się, że lada chwila coś może złapać ją za ramię albo że Howard lub mama zmienią się w potwornych zombie, więc zaciskała zęby tak mocno, że rozbolały ją szczęki. Ale żadne z nich się nie ruszyło. Nie wyglądało na to, żeby mogli się kiedyś poruszyć.
Wyszła niosąc pudełko pełne konserw, których, jak sądziła, będzie potrzebowała w ciągu kilku następnych dni, i otwieracz, o którym niemal zapomniała.
Dopiero o zmierzchu pomyślała o tym, by włączyć radio. Nie mieli telewizora od czasu, kiedy ich stary zepsuł się beznadziejnie i stał teraz pod schodami, obrastając kurzem, wśród pudeł pełnych starych magazynów. Zdjęła z półki przenośne, nowoczesne radio, które jej matka trzymała na wszelki wypadek, i metodycznie przeszukała skalę. Bawiła się kiedyś w radioamatora, ale oczywiście coś takiego nie może niczego nadać, naprawdę.
Na falach długich i VHF-ie było zupełnie cicho. Sygnały, niektóre bardzo wyraźne, odbierała na falach krótkich, ale nikt nie mówił po angielsku. W pokoju robiło się coraz mroczniej. Bała się włączyć światło. Jeśli wszyscy zachorowali, to czy będzie elektryczność?
Kiedy pokój wypełniły cienie, nie mogła już dłużej odwlekać decyzji. Albo ma siedzieć w ciemności, albo sprawdzi, czy musi siedzieć w ciemności. Sięgnęła ręką do stojącej przy kanapie dużej lampy i szybko odwróciła wyłącznik.
Żarówka rozbłysła równym, jasnym blaskiem.
Światło przerwało jakąś wątłą tamę i Suzy poddała się rozpaczy. Siedziała na kanapie z podkulonymi nogami, kiwała się w przód i w tył i zawodziła jak oszalała, zwijając i rozwijając jasne włosy i wycierając nimi zalaną łzami twarz, aż — mokre i posklejane — zwisały jej na ramiona. W świetle jednej żarówki, rzucającym półksiężyc blasku na jej twarz, dziewczyna płakała, aż rozbolało ją gardło, aż nie mogła otworzyć oczu.
Poszła na górę nie jedząc kolacji, zapalając za to wszystkie światła, a każda żarówka rozbłyskująca równym, jasnym blaskiem była dla niej kolejnym cudem. Wpełzła do łóżka, nie mogła jednak zasnąć, tylko przez cały czas wyobrażała sobie, że słyszy, jak ktoś wchodzi po schodach albo skrada się korytarzem do drzwi jej sypialni. Noc była długa jak wieczność i przez ten czas Suzy wydoroślała, a może trochę oszalała, sama już nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Niektóre rzeczy nie wydawały się już takie ważne. Na przykład miała ochotę zapomnieć o tym, co było i zacząć żyć od nowa. Poszła na te ustępstwa w nadziei, że coś, co teraz rządzi wszystkim, sprawi, że światło będzie świecić nadal.
O świcie była fizycznym wrakiem: zmęczona do granic wytrzymałości, głodna, choć nie mogła jeść, obolała ze strachu i ciągłej czujności. Napiła się z kranu w łazience… i nagle pomyślała o ciałach, które wypuściły korzenie w kanalizację. Pełna obrzydzenia usiadła na toalecie i patrzyła na lecącą do umywalki czystą, czyściuteńką wodę. Pragnienie zmusiło ją w końcu do podjęcia ryzyka, więc piła, ale przysięgła sobie, że zdobędzie zapas wody mineralnej w butelkach.
W dużym pokoju przygotowała sobie zimne śniadanie z zielonej fasolki i siekanego befsztyka i była tak głodna, że dorzuciła do tego puszkę śliwek w bardzo słodkim syropie. Tak dla odmiany. Puszki stały w równym rzędzie na zniszczonym niskim stoliku. Wylizała resztę syropu — nic jej nigdy tak nie smakowało.
Wróciła do sypialni i położyła się do łóżka. Tym razem spała pięć godzin i obudził ją hałas. W domu coś ciężkiego upadło z głośnym hukiem. Ostrożnie zeszła po schodach, obejrzała przedpokój i duży pokój.
Tylko nie kuchnia powiedziała i natychmiast zorientowała się, że ten dźwięk pochodził właśnie stamtąd.
Powoli otworzyła uchylne drzwi. Ubranie jej matki — mamy w nim nie było — leżało na kupce przed zlewem. Weszła i spojrzała na miejsce, w którym był Kenneth, w spiżarce. Ubranie i nic więcej. Odwróciła się.
Dżinsy Howarda wisiały na stołku, który upadł na bok. Z sufitu zwisała błyszcząca bladobrązowa zasłona, zakrywająca całą ścianę. Jej krawędzie bardzo porządnie założone były po rogach, wnikając w szpary między ścianami i tylko tam gdzie wisiały obrazki, widać było małe wybrzuszenia. Z przeciwległego kąta, zza lodówki, Suzy wzięła miotłę i podeszła do ściany z kijem wycelowanym w zasłonę. Jestem niesamowicie odważna, pomyślała. Na początku dotknęła płachty lekko, lecz po chwili przebiła ją na wylot wraz z gipsową ścianą. Brązowa zasłona zadrżała, lecz nie zareagowała.
Ty…! — krzyknęła Suzy i zamachnęła się, rozdzierając ją od brzegu do brzegu. — Ty…!
Kiedy już strzępy usłały podłogę, a na ścianie pozostały niemal wyłącznie dziury, Suzy rzuciła miotłę i uciekła z kuchni.
Zegar na stole wskazywał pierwszą. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, żeby odzyskać oddech i obeszła mieszkanie gasząc lampy. Pomyślała, że tego cudownego światła starczy na dłużej, jeśli teraz będzie je oszczędzać.
A później wzięła leżącą pod telefonem książkę adresową i zrobiła listę zapasów i rzeczy, których będzie potrzebowała. Miała jeszcze przed sobą co najmniej pięć godzin dnia, a w każdym razie światła, przy którym będzie mogła coś widzieć. Zarzuciła płaszcz na ramiona i wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
W płaszczu, narzuconym na piżamę i błękitny szlafroczek, wyszła w przewrócony do góry nogami świat i poszła wśród zaparkowanych, nieruchomych samochodów do sklepu. Bez torebki, bez pieniędzy, ciekawa tego, co zobaczy, niemal pogodna. Chłodny, jesienny wiatr przewiewał po chodniku liście, opadłe ze stojących co kilka domów drzew. Dzikie wino wspinało się po żelaznych poręczach schodów, na parapetach okien na parterze stały skrzynki z kwiatami.
Sklep pana Mithridatesa był zamknięty, wejście osłaniała żelazna krata. Suzy zajrzała do środka przez okratowane okna myśląc o tym, czy i jak zdoła się tam dostać, ale przypomniała sobie, że od zaplecza powinno być wejście dla dostawców. Zastała je uchylone; wielkie, ciężkie, czarne, obite blachą drzwi, które musiała podeprzeć całym ciężarem ciała, żeby się otworzyły. Poczuła, że zaskakują, więc puściła je i odczekała chwilę, chcąc mieć pewność, że się za nią nie zamkną. W korytarzu przeszła nad kolejną kupką ubrań. Na jej szczycie leżał fartuch właściciela. Pchnęła dwuskrzydłowe, uchylne drzwi i weszła do sklepu.
Jak zwykle na zakupach Suzy przeszła najpierw przez cały sklep po rachityczny wózek; do jego dna przylepił się rachunek z kasy i listek bardzo starej sałaty. Później poszła między półkami, wybierając to, co — taką miała nadzieję — okaże się sensowne. Na ogół nie jadała najmądrzej, ale i tak figurę miała lepszą niż większość znanych jej fanatyczek zdrowej żywności i diet-cud, z czego czerpała spokojną dumę.
Do koszyka powędrowały więc: szynka i duszony boczek w puszkach, puszkowane kurczaki, świeże warzywa i owoce (pomyślała, że wkrótce będzie o nie trudno), owoce w puszkach, butelki źródlanej i mineralnej wody — tyle, ile tylko zmieściło się na dolnej półeczce wózka, chleb i kilka dość już starych bułek, dwa galonowe pojemniki mleka z zamrażarki, która ciągle jeszcze pracowała. Suzy wzięła też buteleczkę aspiryny i szampon, chociaż przez głowę przeleciało jej pytanie, jak długo jeszcze będzie działać prysznic. Witaminy w dużym słoiczku. Na półkach z lekarstwami próbowała znaleźć coś na to, co przytrafiło się jej rodzinie i listonoszowi, i panu Mithridatesowi. Po kilka razy czytała przepisy na słoiczkach i pudełkach, ale nic nie wydawało się odpowiednie.
Pojechała z wózkiem do kasy, mrugając ze zdziwienia przyjrzała się przejściu prowadzącemu do zasłoniętych kratą drzwi i zawróciła. Przeszła już połowę drogi do wyjścia, gdy w głowie zaświeciła jej pewna myśl, więc wróciła.
Tak, jak głosiły plotki, w szufladzie nad skrzynką na torebki-reklamówki leżał wielki czarny rewolwer z długą lufą. Wzięła go do ręki, ostrożnie odwracając lufę od ciała i próbowała tak długo, aż odkryła, jak odchylić bębenek. Rewolwer załadowany był sześcioma wielkimi pociskami.
Suzy nie była zachwycona tym, że trzyma go w ręku. Jej ojciec miał broń i przy tych nielicznych okazjach, kiedy go odwiedzała, ostrzegał ją zawsze, żeby trzymała się od niej z daleka i nigdy nie próbowała jej nawet dotykać. Ale broń była dla ochrony, a nie do zabawy, nie miała ochoty bawić się nią, nie, na pewno. W każdym razie wątpiła, by udało się jej w coś trafić.
— Nigdy nie wiadomo — powiedziała sobie. Włożyła rewolwer do brązowej papierowej torby, położyła na wózku i poszła korytarzem, obok ubrania właściciela, przez drzwi, na ulicę.
Zapasy złożyła w przedpokoju. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w obu rękach kartony mleka, i próbowała się zdecydować, czy ma je włożyć do lodówki. — Inaczej nie wytrzyma — powiedziała głośno wielce praktycznym tonem. — O Boże — dodała, drżąc gwałtownie.
Odłożyła pojemniki i skuliła się, przyciskając dłonie do boków, a kiedy zamknęła oczy, zobaczyła wszystkie kuchnie we wszystkich domkach w Brooklynie, wypełnione ubraniami i znikającymi ciałami. Oparta o poręcz schodów schowała głowę w ramiona.
— Suzy, Suzy — szepnęła. Po czym westchnęła głęboko, wyprostowała się i podniosła kartony. — Idziemy — powiedziała z wymuszoną pogodą.
Brązowa zasłona znikła, zostały tylko dziury w ścianie. Dziewczyna otworzyła lodówkę, schowała mleko na najniższą półkę i sprawdziła, co może sobie zrobić na kolacje.
Ubrania nie wyglądały dobrze, nie powinny tak tutaj leżeć. Wzięła z kąta miotłę i dźgnęła nią ubranie matki, żeby sprawdzić, czy coś nie ukrywa się w jego fałdach. Nic. Podniosła je w dwóch palcach. Koszulka i majtki spadły na podłogę, w majtkach leżała jeszcze biała, czysta podpaska. Coś błysnęło koło kołnierzyka. Pochyliła się, żeby to coś obejrzeć. Małe nieregularne bryłki szarego i złotego metalu? Odpowiedź wpadła jej do głowy bardzo szybko, wymyślona z tą spowodowaną strachem błyskotliwością, do której Suzy nie była wcale przyzwyczajona. Plomby. Plomby i złote koronki.
Zebrała ubrania i wsadziła je do kosza z praniem, stojącego na tylnym ganku. To tyle, pomyślała. Żegnajcie mamo, Kenie, Howardzie.
Pozamiatała podłogę, podmiotła plomby i kurz (nie znalazła ani jednego nieżywego karalucha, co było doprawdy niezwykłe) i wysypała wszystko do kosza na śmieci za lodówką.Tylko ja zostałam, pomyślała, kiedy skończyła pracę. Tylko ja jedna zostałam w Brooklynie. Nie zachorowałam.
Stanęła przy stole, z namysłem gryząc jabłko.
— Dlaczego?
— Ponieważ — odpowiedziała na własne pytanie, obracając się wokół i sprawdzając, czy nic strasznego nie czai się po kątach — jestem tak piękna, że diabeł chce mnie wziąć za żonę.
— W ciągu ostatnich czterech dni — mówił Paulsen-Fuchs — kontakt z większą częścią kontynentu północnoamerykańskiego został przerwany. Etiologia tej zarazy nie jest nam dokładnie znana, ale najwyraźniej przenosi się ona wszelkimi znanymi epidemiologom drogami… a także tymi nieznanymi. Materiały pana Bernarda wskazują, że powodujące chorobę mikroorganizmy same w sobie są inteligentne i zdolne do zmian.
Goście w komorze obserwacyjnej: najwyżsi rangą pracownicy Pharmeku i przedstawiciele rządów czterech europejskich krajów siedzieli na składanych krzesełkach. Twarze mieli nieruchome. Paulsen-Fuchs stał odwrócony tyłem do trzywarstwowego okna, patrząc w oczy gościom z Francji i Danii. Odwrócił się i wskazał Bernarda, który siedział za biurkiem i lekko stukał palcami w blat. Rękę miał gęsto pociętą białymi liniami.
— W sposób wielce ryzykowny i nieco lekkomyślny pan Bernard przybył do Niemiec Zachodnich, żeby dostarczyć nam obiektu do badań. Jak państwo widzicie, laboratorium to jest wystarczająco dobrze wyposażone, by odizolować pana Bernarda od zewnętrznego świata. Nie istnieje potrzeba przeniesienia go do innego laboratorium lub szpitala. W rzeczywistości mogłoby to być nawet bardzo niebezpieczne. Jesteśmy jednak otwarci na wszystkie płynące z zewnątrz sugestie dotyczące naukowego podejścia do tego zagadnienia.
Mówiąc szczerze, sami na razie nie wiemy, jakie eksperymenty przeprowadzić. Pobrane od pana Bernarda próbki tkanki wskazują na to, że zaraza, jeśli w ogóle powinniśmy używać tego słowa, rozszerza się gwałtownie w jego ciele, nie upośledzając jednak żadnych jego funkcji. W rzeczywistości pan Bernard twierdzi, że — pomijając pewne szczególne symptomy, o których za chwile — nigdy w życiu nie czuł się lepiej. A jednak jest oczywiste, że jego anatomia uległa poważnym zmianom.
— Dlaczego pan Bernard nie przekształcił się całkowicie? — spytał przedstawiciel Danii, młodo wyglądający, tęgi mężczyzna o krótkich, przypominających futro włosach, ubrany w czarny garnitur. — Nieliczne wiadomości, które otrzymaliśmy ze Stanów Zjednoczonych, zdają się wskazywać na to, że przekształcenie i rozpad ciała następuje w tydzień po infekcji.
— Nie wiem — odpowiedział Bernard. — Okoliczności w moim przypadku są zupełnie inne niż w przypadku ofiar w ich naturalnym środowisku. Być może znajdujące się w moim ciele organizmy są świadome tego, że dokończenie przemiany nie przyniosłoby im żadnych korzyści.
Na twarzach gości pojawił się wyraz niedowierzania świadczący o tym, że ciągle jeszcze nie zrozumieli samej idei noocytów. A może po prostu nie wierzyli?
Paulsen-Fuchs prowadził dyskusje dalej, a Bernard zamknął oczy i próbował zapomnieć o obserwatorach. Było gorzej, niż to sobie wyobrażał, przez cztery dni uczestniczył w czternastu podobnych spotkaniach. To prawda, traktowano go grzecznie i z wielką troską, lecz jednocześnie za pomocą manipulatorów przeprowadzono obszerny zespół testów i wypytano go o każdy szczegół jego życia, prywatnego i publicznego, w przeszłości i teraźniejszości. Tkwi w centrum wtórnej fali szoku, która ogarnęła Europę po zdarzeniach w Ameryce Północnej.
Wydostał się w ostatniej chwili. Etiologia zarazy zmieniła się drastycznie, choroba rozprzestrzeniała się według różnych schematów, a może w ogóle brak w tym było jakiegokolwiek schematu? Być może organizmy reagowały po prostu na bodźce środowiska i dostosowywały się do niego.
W każdym razie wielkie miasta cichły nieomal natychmiast, większość ich mieszkańców ulegała chorobie i przekształceniu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Mniejsze miasteczka i regiony rolnicze trzymały się dłużej, być może z braku wspólnego systemu wodociągów i kanalizacji. Na tych terenach zaraza rozprzestrzeniała się nie tylko przez kontakty między ludźmi, lecz również dzięki zwierzętom i owadom.
Zdjęcia w podczerwieni, robione przez satelity szpiegowskie i satelity Landsat, analizowane między innymi w Anglii i Japonii, wskazywały na to, że w Ameryce Północnej przemianie ulegają nawet rzeki i lasy.
A on już teraz czuł się tak, jakby Michael Bernard nie istniał. Jakby najpierw został pochłonięty przez coś większego niż on i znacznie bardziej imponującego, a później wystawiony w muzeum jak podpisany eksponat rozmawiający, o dziwo, z wycieczkami. Były neurochirurg, mężczyzna, niegdyś znany i zamożny, ostatnio niezbyt aktywny zawodowo, pochwycony przez wir życia towarzyskiego, przygnieciony koniecznością wydania pieniędzy, sypiących się na niego za odczyty, za książki, za filmy…
Całkiem prawdopodobne, że Michael Bernard przestał istnieć już sześć lat temu. Znikł po prostu jakiś czas po tym, gdy po raz ostatni przyłożył skalpel do ciała, wiertło do czaszki.Otworzył oczy i zobaczył mężczyzn i jedną kobietę, siedzących w komorach obserwacyjnych.
— Doktorze Bernard — kobieta próbowała zwrócić na siebie jego uwagę, najwyraźniej po raz trzeci lub czwarty.
— Tak?
— Czy to prawda, że ponosi pan przynajmniej część winy za to nieszczęście?
— Nie. Nie bezpośrednio.
— Nie bezpośrednio?
— Nie mam sposobu na przewidywanie konsekwencji czynów innych ludzi. Nie jestem jasnowidzem.
Nawet przez trzy warstwy szkła widać było wyraźnie, że twarz kobiety jest mocno zaczerwieniona.
— W Stanach Zjednoczonych mam, lub miałam, córkę i siostrę. Jestem Francuzką, to prawda, ale urodziłam się w Kalifornii. Co się z nimi stało? Pan wie? — Nie, madame. Nie wiem.
Kobieta strząsnęła z ramienia dłoń Paulsen-Fuchsa i krzyknęła:
— Czy to się nigdy nie skończy!? Nieszczęście i śmierć! Naukowcy… wy zawsze jesteście odpowiedzialni! Wy, naukowcy! Czy to… Wypchnięto ją z komory obserwacyjnej. Paulsen-Fuchs podniósł ręce i potrząsnął głową. Obie komory opróżniły się szybko.
Zostawiono go samego.
A przecież był nikim, niczym i oznaczało to, że gdy jest sam, nie ma tu nikogo. Nikogo oprócz mikrobów, noocytów z niesamowitymi możliwościami, wyczekujących i nie zrealizowanych.
Gotowych, by przemienić go w coś większego.
Światło zgasło czwartego dnia. Rankiem, gdy się właśnie obudziła. Suzy włożyła swe najładniejsze dżinsy (z groszowego sklepu Armii Zbawienia), najładniejszy biustonosz i bluzę, wyjęła wiatrówkę z szafki pod schodami i wyszła na dwór, w blask dnia. Już nie jestem błogosławiona, pomyślała. Nie pragnie mnie ani diabeł, ani nikt.
— Szczęście się kończyło — dodała głośno.
Ale miała jedzenie, a z kranów ciągle jeszcze płynęła woda. Przez chwilę rozmyślała o sytuacji, w jakiej się znalazła i doszła do wniosku, że nie jest jeszcze najgorzej.
— Przepraszam, Boże — powiedziała, zerkając w niebo. Domy po przeciwnej stronie ulicy w całości obwieszone były plamiastą, biało-brązową substancją, błyszczącą w słońcu jak skóra. Drzewa i żelazne ogrodzenia również upstrzone były jej kawałkami. Coś takiego zaczęło się pojawiać także na domach stojących po tej stronie.
Czas uciekać. Nic już nie będzie jej dłużej oszczędzać.
Jedzenie spakowała w pudełka, pudełka schowała do koszyka. Ciągle miała gaz, więc zrobiła sobie pyszne śniadanie z ostatnich jajek i pasków bekonu. Chleb opiekła nad ogniem — tak, jak kiedyś nauczyła ją matka — wysmarowała resztką masła i grubą warstwą dżemu. Zjadła cztery grzanki i poszła na górę spakować małą torbę. Nie obciążaj się na podróż, pomyślała. Gruba, zimowa kurtka i pasujące do niej ubranie, rewolwer, buty. Wełniane skarpetki, wyciągnięte z szuflad w pokoju braci. Rękawice. Pogranicze, pionierzy.
Mogę być ostatnią kobietą na ziemi, myślała. Muszę być praktyczna.
Ostatnią rzeczą, jaką zapakowała do wózka stojącego na chodniku obok schodów, było radio. Włączała je co wieczór na kilka zaledwie minut, choć ze sklepu pana Mithridatesa zwędziła pudełko baterii. Za jakiś czas mogą się bardzo przydać.
Z radia wiedziała, że ludzie bardzo, bardzo się martwią, i to nie tylko o Brooklyn, lecz o całe Stany Zjednoczone, od granicy do granicy, a także o Meksyk i Kanadę za granicą. Dzienniki nadawane na falach krótkich z Anglii wspominały o „ciszy”, „zarazie”, o poddawaniu kwarantannie turystów amerykańskich i o łodziach podwodnych i samolotach patrolujących wybrzeże. Żaden z samolotów nie spenetrował jeszcze wnętrza kontynentu amerykańskiego, mówił brzmiący bardzo dostojnie brytyjski spiker, ale fotografie szpiegowskie wskazują, jak głosiły plotki, na to, że ludność jest sparaliżowana, a być może martwa.
Ja nie, pomyślała Suzy. Sparaliżowany to przecież taki ktoś, kto się nie rusza. Ja się ruszę. Chodźcie i obejrzyjcie mnie z tych waszych łodzi podwodnych i samolotów. Ja się ruszę i będę tam, gdzie będę.
Późnym popołudniem Suzy, popychając przed sobą wózek szła przez Adams. Mgła zasnuła odległe wieżowce Manhattanu, tylko niewyraźnie widoczne sylwetki World Trade Center wystawały znad szarobiałej zasłony. Nigdy nie widziała nad rzeką tak gęstej mgły. Oglądając się przez ramię dostrzegła wielkie, podobne do latawca, ciemnobrązowe żagle unoszące się nad Cadman Plaża. Williamsburg Savings Bank, wieżowiec wysokości stu pięćdziesięciu metrów, cały osłonięty był brązową (tym razem bez śladu bieli) masą, jakby zapakowano go do wysyłki. Zawróciła w dół Tillary, kierując się na Fiatbush i dojście do mostu i w tym momencie uświadomiła sobie, że wygląda jak bezdomna żebraczka.
Przez całe życie bardzo bała się, że straci dom. Wiedziała, że czasami ludzie z jej problemami zostają żebrakami. Nie mają gdzie mieszkać i śpią na ulicy.
Teraz już się nie bała. Wszystko się zmieniło. Ta myśl poprawiła jej humor. Przykryta brązowymi papierowymi torbami żebraczka w mieście, w którym nawet wieżowce przykryte są brązowymi torbami. Bardzo zabawne. Ale była zbyt zmęczona, by się śmiać.
Marzyła o jakimś towarzystwie, żebraczce, psie, kocie, było jej wszystko jedno. Ale wokół nie poruszało się nic. Oprócz brązowych płacht.
Przejechała wózkiem przez Fiatbush, przez chwilę odpoczywała na ławeczce na przystanku autobusowym, wsiała i poszła dalej. Zarzuciła na ramiona ciepłą kurtkę Kennetha; nadchodził wieczór i zrobiło się całkiem chłodno. „Teraz zaśpiewam,” powiedziała sobie. W głowie wirowały jej fragmenty piosenek, słowa i rytm, ale jakoś nie pamiętała muzyki. Właśnie stopień po stopniu wchodziła po schodach na most, wózek kołysał się na boki i skrzypiał, kiedy wreszcie coś sobie przypomniała i zaczęła nucić Michelle Beatlesów, nagraną przed jej urodzeniem. Nie pamiętała słów, więc powtarzała „Michelle, ma belle” popychając wózek i dysząc ciężko.
Mgła okryła East River wypełzając na autostradę. Most wyrastał ponad mgłę — droga nad chmurami. Samotna, Suzy popychała wózek środkowym chodnikiem słuchając szumu wiatru i dziwnego niskiego gwizdu, który, jak uświadomiła to sobie nagle, pochodził od wibracji lin.
Na moście nie było ruchu i dzięki temu słyszała różne dziwne dźwięki, których nie usłyszałaby przedtem: jęki napiętego metalu, niskie i przygłuszone, ale robiące wielkie wrażenie, daleki śpiew rzeki i, w tle, głęboką ciszę. Żadnych klaksonów, żadnych samochodów, żadnego metra. Żadnych ludzi, rozmawiających głośno i rozpychających się łokciami. Równie dobrze mogła się znajdować pośrodku pustyni.
Jestem pionierką, przypomniała sobie. Ciemność ogarnęła już wszystko oprócz New Jersey, nad którym słońce żegnało się ze światem wstęgą żółtozielonego światła. Chodnik był czarny jak smoła. Stanęła i przycupnęła obok wózka, owijając się ciasno kurtką; po chwili wstała, by włożyć wełniane skarpety i ciepłe buty. Przez kilka godzin siedziała pogrążona w kompletnej apatii, podłożywszy nogę pod koło, żeby jej wózek nie uciekł.
Śpiew przepływającej pod mostem rzeki zmienił się. Włosy stanęły dęba na głowie Suzy, choć przecież nie miała prawdziwego powodu, by bać się upiorów. Mimo to czuła, że coś się dzieje, że coś się zmienia. Na niebie gwiazdy świeciły czysto i jasno. Droga Mleczna błyszczała nie przesłonięta ani światłami wielkiego miasta, ani zanieczyszczeniami powietrza.
Dziewczyna wstała, przeciągnęła się i ziewnęła. Czuła się samotna, przestraszona i szczęśliwa, wszystko na raz. Przeszła przez barierkę chłodnika na południową jezdnię, doszła do poręczy mostu, chwyciła ją palcami, które mimo rękawiczek bardzo jej zmarzły i spojrzała poprzez East River w kierunku South Street, po czym opuściła wzrok na przystań promów.
Do świtu pozostało jeszcze sporo czasu, ale tam, gdzie rzeka dotykała brzegów, rodziło się światło. Nurt błyszczał zielenią i błękitem. W niebieskofioletowym tle wody światła tańczyły, wirowały i rozbłyskiwały powoli, jak fajerwerki. Suzy patrzyła z góry na blask miliona miast, wirujących i tańczących wokół siebie.
Rzeka żyła. Żyła od brzegu do brzegu i wzdłuż, aż za Governors Island. Upper Bay wyglądała jak odbicie Drogi Mlecznej. East River błyszczała w ruchu, a każda jej cząstka wypełniała jakieś zadanie, Suzy o tym wiedziała.
Wiedziała, że jest teraz jak mrówka na autostradzie. Krucha i ograniczona, nie rozumiała, nie mogła rozumieć. Rzeka była większa i piękniejsza niż nawet panorama Manhattanu o poranku.
Nigdy tego nie pojmę. Suzy potrząsnęła głową i spojrzała na czarne wieżowce. Jeden z nich nie był zupełnie czarny. Na górnych piętrach południowego gmachu World Trade Center pobłyskiwało zielone światełko. — Hej! — krzyknęła Suzy, dziwiąc się temu światełku bardziej niż czemukolwiek innemu.
Puściła barierkę i wróciła do stojącego na chodniku wózka. Wszystko bardzo pięknie, pomyślała, ale najważniejsze to, po pierwsze, nie zamarznąć, a później, ruszyć dalej, gdy o świcie coś już będzie widać.
Skuliła się koło wózka.
— Muszę zobaczyć, co jest w tym budynku — powiedziała. — Może to ktoś taki jak ja, ale mądrzejszy i wie coś o elektryczności. Jutro rano pójdę tam i sprawdzę.
Śpiąc i budząc się, nieruchoma i drżąca, myślała o tym, że słyszy coś, czego nie można usłyszeć: dźwięk zmiany, zarazy, rzeki i przesuwających się brązowych płacht, jakby śpiewacy w wielkim kościelnym chórze wyśpiewywali ciszę szeroko otwartymi ustami.
Paulsen-Fuchs z przytłumionym zgrzytem przesunął stojące w komorze obserwacyjnej krzesło i usiadł na nim wygodnie. Bernard patrzył na niego z łóżka niezbyt przytomnie.
— Tak wcześnie rano — powiedział.
— Jest popołudnie. Tracisz poczucie czasu.
— I tak żyje jak w jaskini. To bez różnicy. Żadnych gości?
Paulsen-Fuchs potrząsnął głową, nie próbując niczego tłumaczyć.
— Wiadomości?
— Rosjanie wystąpili z ONZ. Najwyraźniej nie widzą sensu w pozostawaniu w Narodach Zjednoczonych teraz, kiedy są jedynym nuklearnym supermocarstwem na świecie. Przed wystąpieniem próbowali jeszcze skłonić Rade Bezpieczeństwa do przyjęcia deklaracji stwierdzającej, że Stany Zjednoczone jako naród bez przywództwa zagrażają reszcie świata.
— O co im chodzi?
— Myślę, że chcą dostać coś w rodzaju cichej zgody na użycie broni jądrowej.
— Dobry Boże — powiedział Bernard i usiadł na krawędzi łóżka. Podniósł dłonie i obejrzał ich grzbiety. Bruzdy zaczęły znikać, lampy kwarcowe poskutkowały, przynajmniej jako środki kosmetyczne.
— Czy mówili coś o Meksyku lub Kanadzie? — zapytał.
— Chodzi im tylko o Stany. Kopanie leżącego.
— A co robią i mówią inni?
— Wojska USA w Europie próbują zorganizować rząd tymczasowy. Kandydatem na prezydenta został podróżujący akurat po Europie senator z Kalifornii. Oficerowie z tutejszej bazy lotniczej trochę się temu opierają. Uważają, że przynajmniej na razie rząd powinien być wojskowy. Placówki dyplomatyczne przekształcają się w centra rządowe. Rosjanie domagają się, by amerykańskie statki i łodzie podwodne zawinęły na kwarantannę do wyznaczonych portów na Kubie i sowieckim wybrzeżu północnego Pacyfiku i Morza Japońskiego.
— I co, zawijają?
— Brak odpowiedzi. Myślę, że jednak nie — uśmiechnął się Paulsen-Fuchs.
— Coś nowego w sprawie zabijania ptaków i ryb? — Tak. Anglicy zabijają ptaki wędrowne niezależnie od tego, czy przyleciały z Ameryki Północnej, czy nie. Są grupy, pragnące pozabijać ptaki w ogóle. Rodzi się okrucieństwo i to nie tylko w stosunku do zwierząt. Amerykanie wszędzie poddawani są poważnym szykanom, nawet jeśli mieszkali w Europie od lat. Pojawiły się już grupy religijne głoszące, że Chrystus założył bazę w Ameryce i stamtąd ma przyjść do Europy, głosząc koniec świata. No cóż… i tak jak zwykle rano dostaniesz wszystkie wiadomości na komputer, to sobie o tym poczytasz.
— Wolę dowiedzieć się wszystkiego od przyjaciela.
— No tak — powiedział Paulsen-Fuchs. — Ale nawet przyjaciel nie zawsze przynosi dobre wieści. Na przykład dzisiaj.
— Czy uderzenie jądrowe może rozwiązać problem? Nie znam się na epidemiologii. Czy Amerykę można wysterylizować?
To skrajnie nieprawdopodobne i Rosjanie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wiemy co nieco o celności ich głowic, o ich zawodności i tak dalej. W najlepszym razie mogą załatwić połowę północnej Ameryki tak, że wykluczą możliwość przetrwania tam jakiegokolwiek życia. A to nic nie da. I jeszcze zostaje poważne niebezpieczeństwo promieniowania, by już nie wspomnieć o naruszeniu równowagi klimatycznej i groźbie przeniesienia materiału biologicznego w chmurach pyłowych. Ale — Paulsen-Fuchs wzruszył ramionami — przecież to Rosjanie. Ty ich nie widziałeś w Berlinie, ja zaś tak. Byłem chłopcem, ale dobrze pamiętam: są mocni, sentymentalni, okrutni, sprytni i głupi jednocześnie.
Bernard powstrzymał się od oceny postępowania Niemców w Rosji.
— Co ich powstrzymuje? — zapytał.
— NATO. Zdumiewające, ale i Francja. Bardzo silny jest sprzeciw krajów niezaangażowanych, głównie z Ameryki Środkowej i Południowej. No, dość już tego dobrego. Czekam na raport.
Tak jest! — Bernard zasalutował sprężyście. — Czuje się doskonale, choć jestem trochę otępiały. Zastanawiam się właśnie, czy nie zwariować i nie narobić hałasu. Mam wrażenie, że siedzę w więzieniu.
— To zrozumiałe.
— Zgłosiły się jakieś kobiety?
— Nie — odpowiedział Paulsen-Fuchs potrząsając głową i dodał najzupełniej poważnie. — I tego już zupełnie nie rozumiem. Wszyscy twierdzą, że sława to najlepszy afrodyzjak.
— Nic nie szkodzi. Jeśli może cię to pocieszyć, od przedwczoraj nie zauważyłem żadnych zmian w anatomii.
Przedwczoraj zaczęły znikać linie na jego skórze.
— Zdecydowałeś się dalej brać kwarcówki? Bernard skinął głową.
— Przynajmniej mam co robić — powiedział.
— Ciągle rozważamy możliwość użycia antymetabolików i środków wstrzymujących polimeryzację DNA. Zarażone zwierzęta nie wykazały symptomów choroby, najwyraźniej te twoje noocyty nie są zachwycone zwierzętami, w każdym razie nie tutaj. Teorii jest mnóstwo. Czy cierpisz na bóle głowy, bóle mięśni czy cokolwiek takiego? Przyznaj się nawet, jeśli to u ciebie normalne.
— W życiu nie czułem się lepiej. Śpię jak dziecko, jedzenie smakuje wspaniale, żadnych dolegliwości. Czasami swędzi mnie skóra. Aha… czuję też coś takiego, takie… swędzenie. Może w żołądku, nie jestem pewien gdzie. Ale to nie jest dokuczliwe. — Okaz zdrowia — podsumował Paulsen-Fuchs zamykając notatnik. — Mam nadzieję, że nie obrazisz się, jeśli sprawdzimy twoją prawdomówność? — Nie mam wyboru, prawda?
Przeprowadzali codziennie dwa pełne badania medyczne, tak regularnie, jak tylko pozwalały na to nieprzewidywalne okresy jego senności. Poddawał się im z zapamiętałą cierpliwością, bowiem prowadzone przez manipulatory testy już dawno przestały być ekscytującą nowością.
Wielki właz otworzył się i do środka wjechała taca z ustawionymi na niej narzędziami i probówkami. Cztery ramiona z metalu i plastiku wyprostowały się i wykonały kilka próbnych poruszeń. Operująca nimi kobieta patrzyła na Bernarda przez podwójną, szklaną ścianę osłaniającej ją „budki”. Na przymocowanej do jednego z „łokci” kamerze telewizyjnej, która właśnie się obracała, zabłysło czerwone światełko.
— Dobry wieczór, doktorze Bernard — powiedziała ciepło kobieta. Była młoda i atrakcyjna na swój nieco sztywny sposób. Kasztanowate włosy wiązała w niewielki, stylowy kok.
— Kocham panią, pani doktor Schatz — pozdrowił ją Bernard kładąc się na stoliku, który wysunął się spod manipulatorów i tacy.
Tylko dla pana i tylko dziś mam na imię Frieda. My także pana kochamy, doktorze. A gdybym była na pana miejscu, wcale nie kochałabym siebie.
— Zaczynam to lubić, Friedo.
— Hmmm… — Kobieta użyła jednego z precyzyjnych manipulatorów, by podnieść z tacy strzykawkę próżniową. Z niesamowitą precyzją wprowadziła igłę do żyły i pobrała dziesięć centymetrów sześciennych krwi. Z zainteresowaniem zauważył, że jest ona różowopurpurowa.
— Ostrożnie, bo ugryzie — ostrzegł.
— Jesteśmy bardzo ostrożni, doktorze — odpowiedziała kobieta. Pomimo żarcików Bernard wyczuł w niej jakieś napięcie. Pewnie nie mówili mu wszystkiego, ale po co te tajemnice? I tak uważał, że jest skazany na śmierć. — Nie mówisz mi prawdy, Friedo — stwierdził, kiedy pobierała próbkę skóry. Manipulator zerwał mu z karku taśmę samoprzylepną i wrzucił ją do probówki. Inne ramie zakorkowało ją szybko, a korek zalało płynnym woskiem. — Och, mówimy prawdę — odpowiedziała cicho, zajęta pracą. — Chciał pan o coś zapytać?
— Czy są w moim ciele jakieś komórki, które nie zostały jeszcze przekształcone?
— Nie wszystkie są noocytami, doktorze Bernard, ale… tak, większość z nich uległa jakiejś zmianie.
— Co z nimi robicie po analizie?
— Do tego czasu są już martwe, doktorze. Proszę się nie obawiać. Jesteśmy bardzo ostrożni.
— Ja się nie boję, Friedo.
— To dobrze. Teraz niech się pan odwróci.
— Znów uretra! Tylko nie to!
— Powiedziano mi, że w ten właśnie sposób zabawiali się najchętniej zamożni, młodzi obywatele Republiki Weimarskiej. Najciekawsze doświadczenie z burdeli Berlina.
— Friedo, zadziwiasz mnie nieustannie.
— Oczywiście, doktorze. Proszę się odwrócić. Odwrócił się i zamknął oczy.
Wzdłuż wielkiego, wychodzącego na plac okna hallu na parterze stały świece. Suzy wyprostowała się i krytycznie obejrzała swe dzieło. Jeszcze wczoraj przedarła się przez porozrywaną wiatrem brązową płachtę i znalazła sklep ze świecami. Zwędzony z armeńskich delikatesów wózek załadowała do pełna świecami wotywnymi i zawiozła je do World Trade Center, w którym, na parterze północnego wieżowca, założyła obóz. Na szczycie tego właśnie budynku widziała zielone światełko.
Miała mnóstwo świec. Może dzięki nim zauważą ją łodzie podwodne lub samoloty. Miała także inny cel, tak głupi, że ilekroć sobie o nim pomyślała, zaczynała chichotać. Miała zamiar odpowiedzieć rzece! Przylepiała świece na parapecie, zapalała jedną po drugiej i patrzyła, jak ich ciepły blask ginie w otaczającej ją potężnej ciemności.
Świece stały teraz także na podłodze, formując spiralę, która zmniejszała się w miarę, jak się wypalały. Suzy zapalała je, wędrowała od płomyka do płomyka po szerokim dywanie i czuła się trochę winna z powodu kapiącego na ten dywan wosku.
Zjadła batonik czekoladowy i przy świetle pięciu połączonych świec czytała Ladies’ Home Journal ukradziony z kiosku w hali głównej. Czytać umiała całkiem dobrze. Wprawdzie szło jej to powoli, ale rozumiała dużo słów. Kolumny pisma, upstrzone reklamami i króciutkimi tekstami o modzie, kuchni i problemach rodzinnych były doskonałym środkiem znieczulającym.
Położyła się na wznak, mając pod ręką wózek z jedzeniem i drugi, teraz już pusty, którym przywiozła świece i zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś wyjdzie za mąż, czy będzie w ogóle ktoś, kogo można poślubić, czy będzie miała dom, w którym mogłaby zastosować rady, z którymi się teraz borykała. Prawdopodobnie nie, stwierdziła. Teraz to już z pewnością zostanę starą panną. Nie spotykała się z wieloma chłopakami i nigdy nie pozwoliła Gary’emu na wszystko. Skończyła szkołę specjalną mając opinię osoby miłej… i nudnej. Niektórzy tacy jak ona byli tam trochę dzicy i nadrabiali braki inteligencji różnymi szaleństwami. — Cóż — powiedziała czarnemu stropowi hali — ciągle jestem tutaj i ciągle jestem nudna.
Trzymając świecę w ręku odniosła Ladies’ Home Journal do kiosku i wzięła sobie do poczytania Cosmopolitana. Wróciła. Usiadła, zdrzemnęła się i obudziła przestraszona, kiedy magazyn wypadł jej z ręki na brzuch. Wstała, pogasiła świece, jedną po drugiej. Mogła ich jeszcze potrzebować jutro.
A później położyła się na boku na dywanie, podłożyła pod głowę ciepłą kurtkę Kennetha jak poduszkę i przy świetle jednej, płonącej jeszcze świecy myślała o wielkim, ciążącym nad jej głową gmachu. Nie wiedziała, czy te bliźniacze wieżowce ciągle jeszcze są najwyższymi budynkami na świecie. Chyba nie. Każdy z nich był jak wielki transatlantyk, postawiony na rufie i wbity w niebo. Większy od transatlantyka. Tak wyczytała w przewodniku.
Fajnie byłoby przejść się po wszystkich sklepach w wielkiej hali na dole, ale — nawet na pograniczu snu — Suzy wiedziała, co musi w końcu zrobić. Musi wejść po schodach na samą górę, gdzieś tu z pewnością są schody. Musi odkryć, kto zapalił światło i obejrzeć Nowy Jork. Z góry zobaczy całe miasto i większość stanu. Zobaczy, co się stało i co się dzieje. I może tak wysoko radio będzie odbierało więcej stacji? A poza tym na górze była restauracja, a to oznaczało jedzenie. I bar. Nagle zapragnęła się upić. W całym dotychczasowym życiu zdarzyło się jej to tylko dwukrotnie.
Niełatwo będzie tam wejść. Zdawała sobie sprawę z tego, że to jej zabierze cały dzień, może nawet więcej.
Jakiś hałas wyrwał ją z drzemki. Jakiś szelest, drapanie, szum. Za oknami wstawał szary, mroczny świt. Na placu coś się poruszało, coś toczyło się jak kłębki kurzu pod łóżkiem, jak wierzchołki aukarantusów na wietrze. Suzy zamrugała, przetarła oczy, uklękła i zmrużyła powieki, by lepiej widzieć.
Wiatr wwiał na pięcioakrowy plac koła jakby utkane z piór, obracające się czasami i przewracające. Każde z nich miało w środku coś w rodzaju szprych szerokich jak skrzydła wiatraka, ich brzegi trzepotały na wietrze. Koła były białe, szare i brązowe. Te, które osiadły na betonie, rozpływały się, spłaszczały i przyklejały, wypuszczając wysokie na mniej więcej trzydzieści centymetrów „liście”. W miarę jak robiło się jaśniej, było ich coraz więcej, kleiły się do szkła, rozrastały.
— Koniec spacerów — powiedziała Suzy. — Oho! Zjadła batonik i włączyła radio z nadzieją, że złapie tę angielską stację, której słuchała wczoraj. Dostrajała się do niej przez chwilę i wreszcie usłyszała słaby, przebijający się przez zakłócenia jak przez knebel głos mówiący:
— …stwierdzenie, że gospodarka światowa ucierpi, jest zdecydowanie zbyt łagodne. Kto wie, jak wiele bogactw naturalnych i wytworzonych dóbr, by już nie wspomnieć o danych finansowych i kapitale, znajduje się w Ameryce i jest dla nas od tej chwili niedostępne? Rozumiem, że na razie większość ludzi martwi się o przetrwanie, o to, czy zaraza przedostanie się przez ocean, o to, że jest już może wśród nas, jeszcze nie ujawniona… — Głos znikł na kilka minut w trzasku zakłóceń. Suzy siedziała po turecku naprzeciw radia, czekając cierpliwie. Zrozumiałą niewiele, ale ten głos ją uspokajał. — …ale, jako ekonomista, muszę myśleć o tym, co będzie, gdy ten kryzys minie. Jeśli minie.
Cóż, jestem optymistą. Bóg w swej wielkiej mądrości ma w tym z pewnością jakiś cel. Tak. A wiec nie mamy kontaktu z całą Ameryką Północną z wyjątkiem słynnej stacji meteorologicznej na wyspie Afognak. Przedstawiciele sfer finansowych nie żyją. Ameryka była zawsze potężnym bastionem prywatnej działalności finansowej. Teraz ziemie zdominowali Rosjanie, zarówno militarnie jak i, prawdopodobnie, finansowo. Czego możemy się spodziewać?
Suzy wyłączyła radio. Głupie ględzenie. Chciała wiedzieć, co wydarzyło się w jej domu.
— Dlaczego — zapytała głośno. Patrzyła na pędzone wiatrem, toczące się po placu koła i ich resztki zaczynające już przesłaniać beton. — Dlaczego nie zabić się i już? — Wyrzuciła przed siebie ręce w świadomie melodramatycznym geście i wybuchnęła śmiechem. Śmiała się, aż rozbolał ją brzuch i ze strachem stwierdziła, że nie może przestać. Przykrywając usta dłonią pobiegła do fontanny i napiła się czystej, tryskającej równym strumieniem wody.
Wiedziała, że tak naprawdę przeraża ją perspektywa wspinaczki. Czy będzie potrzebowała kluczy? Czy w połowie drogi nie trafi na jakąś przeszkodę i nie będzie musiała się cofnąć?
Będę dzielna — obiecała sobie, zajadając czekoladę. — Nie mam wyboru.
To było zwykłe, dobre życie. Sprzedawać części samochodowe i przeróżne graty spośród tych, które trzymał na podwórku za domem, jeździć na licytacje, szukając tego i owego, wychowywać syna i z dumą kochać żonę, która uczyła w szkole. Udane zakupy dawały mu mnóstwo radości — cała przyczepa dachówek (a każda inna) do pokrycia dachu łazienki i kuchni w wielkim, starym białym domu, stareńki, angielski jeep, piętnaście różnych samochodów i ciężarówek, wszystkie w kiepskim stanie, półtorej tony starych mebli biurowych, wśród których znalazła się antyczna, drewniana sekretera, sama jedna warta więcej, niż zapłacił za wszystko.
Najdziwniejszą rzeczą, jaką zrobił w życiu (kiedy się już ożenił) było wygolenie rzednących włosów na czubku głowy. Chciał uprzedzić łysinę. Nie znosił łysieć! Kiedy Ruth go zobaczyła, zaczęła krzyczeć. Zdarzyło się to dwa miesiące temu i teraz włosy już mu odrosły, zmierzwione i okropne jak zwykle.
John Olafsen zarabiał na przyzwoite życie wtedy, kiedy życie było jeszcze normalne. Ruth i siedmioletni Loren byli dobrze ubrani i dobrze odżywieni. Mieszkali w domu, który należał do rodziny od dziewięćdziesięciu lat, od nowości. Nie mieli niespełnionych marzeń.
Oderwał oczy od starej, obdrapanej lornetki i czerwoną chustką wytarł z nich zmęczenie i pot. Podniósł lornetkę i wpatrzył się w Lawrence Livermore National Laboratories oraz stojące po drugiej stronie drogi laboratoria Sandia. Zapach zeschłej trawy i pyłu sprawiał, że miał ochotę wysmarkać nos, pójść, spakować się i wyjechać… donikąd, bo tylko tam mógł wyjechać. Było wpół do piątej i już zaczynało się ściemniać.
— Pomachaj flagą, Jerry — mruknął. — No, machaj, ty sukinsynu.
Jerry był jego bratem bliźniakiem, pięć minut młodszym, a dwa razy bardziej narwanym. Opylał pola w Salinas Valley. Żaden z nich nie wiedział, jak ocalał John, ale Jerry najwyraźniej zbyt nafaszerowany był DDT, EDB i czym tam jeszcze, by smakować temu, co pożarło miasteczko Livermore.
I Ruth. I Lorena.
Jerry zszedł pomiędzy nowoczesne, kanciaste budynki i stare domki, i baraki badając dziesięciometrowe kopce, które wyrosły na każdym wolnym miejscu na terenie laboratoriów w Livermore. Miał ze sobą czerwoną chustkę na kiju. Bracia zawsze mieli czerwone chustki. Dawali je sobie rok w rok na Wigilię, owinięte w czerwony papier i obwiązane szerokimi czerwonymi wstążkami.
— Machaj! — wychrypiał John.
Przesunął lornetkę i zobaczył, że czerwona chustka zaczyna się poruszać: najpierw zrobiła koło w prawo, później w lewo, a później trzy koła w prawo. Oznaczało to, że John powinien zejść na dół i zobaczyć, co było do zobaczenia. Chyba nic groźnego… no, przynajmniej Jerry tak sądził.
Oderwał od ziemi sto dwadzieścia kilogramów swego cielska, otrzepał kolana postrzępionych czarnych levisow. Rude kręcone włosy i rozwichrzona broda wydawały się świecić na tle szarego na wschodzie nieba. Wylazł z rowu melioracyjnego, przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu z drutu kolczastego, przelazł przez zasieki, przez wewnętrzne ogrodzenie z drutu, który już nie był pod napięciem i zbiegł, ślizgając się, po sześciometrowym zboczu. Przeskoczył z rozpędu kolejny rów i zwolnił kroku. Zapalił papierosa, złamał zapałkę i rzucił ją na ziemię.
Ze dwadzieścia, trzydzieści samochodów ciągle jeszcze parkowało przed starym centrum badań nad syntezą jądrową, którego budynki wzniesiono na planie symbolu yin-yang. Jeden, szczególnie imponujący kopiec, mający ze dwadzieścia metrów średnicy, wyrastał z ziemi właśnie tam, niedaleko parkingu, a na jego szczycie stał Jerry. Znalazł gdzieś kilof i trzymał go luźno za rączkę, a na wygolonej twarzy miał szeroki uśmiech.
— Nie ma joggerów — powiedział do wspinającego się na pagórek Johna.
Niektóre dziwne stwory, które zdążyli już zobaczyć w Livermore, nazywali joggerami. Miało to swój sens, bo stwory te zawsze się poruszały, ani razu nie widzieli, żeby któryś stał w miejscu.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedział John. — I co myślisz zrobić? — Przekopać się aż do samych Chin — odpowiedział Jerry, uderzając kilofem w pagórek. — Nie jesteś ciekaw?
— Są ciekawi i ciekawi. A jeśli te kopce to coś, co wykombinowali goście z laboratoriów… no wiesz, broń albo eksperyment, co się wyrywa spod kontroli? — Mnie się tam wydaje, że ten eksperyment i tak już się wyrwał spod kontroli.
— A ja nie myślę, żeby to się zaczęło tutaj.
— Gówno! — Jerry wbił ostrze kilofa w ziemię pokrytą szczelinami i wyschłą trawą. — Dlaczego nie? I gdzie?
— Są inne laboratoria.
— Jasne. A może to przybysze z kosmosu?
John drgnął. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiedzą.
— No to kop! — powiedział.
Jerry podniósł kilof i zręcznie wbił go w ziemię. Ostrze weszło w grunt jak w masło, rękojeść omal nie wyrwała mu się z ręki.
— To jest puste w środku — powiedział, wyciągając kilof z widocznym trudem. Uklęknął i zajrzał w niewielką dziurkę. — Nic nie widzę — stwierdził i zamachnął się jeszcze raz.
— Dołóż im — powiedział cicho John, oblizując wargi i dodał: — Ja też chcę im dołożyć!
Wyciągnął rękę po kilof.
— Nie wiemy, czy tam w środku coś jest. — Jerry odsunął kilof od wielkiego łapska brata.
John z wahaniem skinął głową i wsadził rękę do kieszeni dżinsów. Spojrzał na zachodzące słońce i potrząsnął głową.
— Nic im nie możemy zrobić. Zostaliśmy we dwóch. Jerry uderzył kilofem trzykrotnie, raz za razem i w ziemi pojawiła się dziura szerokości blisko metra. Bracia odskoczyli, a później cofnęli się jeszcze kilka kroków, na wszelki wypadek. Wzgórze jednak nie zapadło się. Jerry wlazł z powrotem na szczyt na czworakach.
— Ciągle nic nie widać — stwierdził. — Przynieś latarkę. Było już niemal zupełnie ciemno, kiedy John przyniósł z ciężarówki solidną, wodoszczelną latarkę. Jerry siedział i palił papierosa, strząsając popiół do dziury.
— Przyniosłem i linę — powiedział John i usiadł, rzucając zwój niemal na kolana brata.
— Jak wygląda miasto? — zapytał Jerry.
— Z tego, co widziałem, tak samo, tylko bardziej.
— Coś jeszcze zostanie do jutra? John wzruszył ramionami.
— No tak, w cokolwiek by się nie zmieniło.
— W porządku — zdecydował Jerry. — Na dole i tak jest ciemno, więc nic nam nie szkodzi, że zbliża się noc. Czekaj. Ja zejdę na dół z latarką… — Nie ma mowy! Nie zostanę tu na górze po ciemku!
— Więc złaź na dół.
Jerry przemyślał to sobie przez chwilę.
— Niech to diabli, nie! Przywiążemy sznur do któregoś z wozów i zejdziemy razem.
— Dobra. — Jerry pobiegł do najbliższego samochodu, przywiązał linę do zderzaka i rozwinął ją wracając. Gdy wszedł na pagórek, zostało mu jeszcze z dziesięć metrów. — Ja pierwszy — powiedział.
— Dur rigor, jak mawiają żabojady. Jerry opuścił się do dziury.
— Światło — powiedział.
John podał mu latarkę i patrzył, jak głowa brata znika. Usłyszał: „To odbija!” i w wilgotne, wieczorne powietrze strzelił jasny promień, trafiając w twarz Johna, który właśnie zaglądał do dziury. Kiedy miał już wystarczająco wiele miejsca, John złapał grubą linę i zaczął schodzić w ślad za swym bratem-bliźniakiem.
Matka opowiadała im historie, które usłyszała od ich mówiącej wyłącznie po duńsku babki: o takich właśnie pagórkach, pełnych złota elfów, trupów, dziwnych błękitnych ogników, dzwonków i tańca.
John nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę spodziewał się spotkać Morloków.
Bracia pocili się już w chwili, w której stanęli na dnie wydrążonego kopca. Powietrze było tu znacznie cieplejsze niż na zewnątrz i bardzo wilgotne. Promień latarki przecinał gęstą, słodkawą mgłę. Buty zapadały się w elastyczną, ciemnopurpurową masę, która trzeszczała im pod nogami.
— Niech to diabli — powiedzieli jednocześnie.
— I co do chuja mamy robić teraz, kiedy już tu wleźliśmy? — zapytał John ze skargą w głosie.
— Mamy znaleźć Ruth, Lorena i być może Tricię. Tricia była od sześciu lat dziewczyną Jerry’ego. Nie widział wprawdzie, jak się rozpuszczała, ale łatwo było odgadnąć, co się z nią stało.
— Ich już nie ma. — Głos Johna był cichy, stłumiony.
— Idź w cholerę! Po prostu rozłożyły ich na kawałki i ściągnęły tutaj.
— Ciekawe, jak to sobie wykombinowałeś? Jerry potrząsnął głową.
— Albo to, albo już nie żyją, tak jak mówiłeś. A czujesz, że nie żyją?
John zamyślił się na chwile i powiedział: „Nie.” Obydwaj znali uczucie, towarzyszące zawsze śmierci kogoś bliskiego. Wiedzieli o tym bez słów.
— Ale może sam się oszukuje?
— Gówno — zaprotestował Jerry. — Wiem, że nie umarli. A ponieważ nie umarli, to nikt nie umarł. Bo sam widziałeś…
— Widziałem — przerwał mu John. Widział ubrania wypełnione znikającym ciałem i nie wiedział, co robić. Był późny ranek, a poprzedniej nocy Loren i Ruth dostali jakiejś choroby. Białe linie na rękach i twarzy. Powiedział im, że rankiem pójdą wszyscy do lekarza.
W dalszym ciągu nie mógł sobie uświadomić, co się z nim działo pomiędzy zniknięciem żony i synka a przyjazdem Jerry’ego. Krzyczał lub może zranił się w gardło, w każdym razie ledwie mówił.
— Więc dlaczego nas nie zabrały? — zapytał.
Jerry poklepał się po brzuchu, wielkim jak brzuch jego brata.
— Za duży kąsek — powiedział.
Pomachał ręką, próbując rozproszyć mgłę. Światło latarki sięgało najwyżej na metr, dwa metry w każdym kierunku.
— Jezu, mam stracha.
Toś mnie pocieszył — westchnął John.
— A co! Przecież to ty powiedziałeś, że mamy tu zejść. John nie zaprotestował przeciw temu oczywistemu odwróceniu prawdy.
To teraz może powiesz mi, w którą stronę iść.
— Wprost przed siebie. I strzeż się Morloków.
— Jasne. Morlokowie. Jezu!
Maszerowali powoli po miękkim purpurowym podłożu. Minęło kilka wilgotnych i nieprzyjemnych minut, nim w świetle latarki dostrzegli przed sobą jakąś powierzchnię.
Błyszczące nieregularne rury, pocętkowane na szaro i brązowo, lśniące niczym posmarowane wazeliną, pokrywały ściany pulsując rytmicznie. Po lewej wyginały się wraz ze ścianą i znikały w ciemnościach tunelu.
— Ja w to nie wierzę — powiedział Jerry cicho. — To co? — John wskazał na tunel.
Jerry skinął głową.
— Przynajmniej widzieliśmy już najgorsze.
— Miej taką, kurwa, nadzieję! — warknął John. — Ty pierwszy. — Jerry skinął ręką.
— Niech żyje braterska miłość!
— Idź już! Weszli w tunel.
Paulsen-Fuchs nakazał Uwemu, by zatrzymał się na szczycie wzgórza. Obóz demonstrantów pikietujących laboratoria Pharmeku powiększył się dwukrotnie w ciągu tygodnia. Było ich teraz ze sto tysięcy. Morze namiotów, nad którym powiewały flagi i transparenty, zajmowało cały plac na wschodzie, przed główną bramą. Nie dostrzegł żadnych oznak organizacji i to go niepokoiło. Demonstranci nie interesowali się polityką, byli to po prostu zwykli Niemcy, poruszeni nieszczęściem, którego nie potrafili pojąć. Poszli pod Pharmek z powodu Bernarda, sami jeszcze nie wiedząc, czego chcą. Ale to się zmieni. Ktoś w końcu obejmie dowództwo. Ktoś nimi pokieruje.
Niektórzy co głupsi przedstawiciele opinii publicznej domagali się zniszczenia Bernarda i sterylizacji laboratorium w którym mieszkał. To akurat było mało prawdopodobne. Większość europejskich rządów zgadzała się ze stwierdzeniem, że dokładne zbadanie tego szczególnego przypadku jest jedynym sposobem, by poznać zarazę i jedyną drogą do odkrycia, jak ją kontrolować.
Pomimo to Europa znajdowała się w szponach paniki. Wielu podróżnych: turystów, biznesmenów, nawet żołnierzy wróciło ze Stanów do Europy przed ogłoszeniem kwarantanny. Nie wszystkich zdołano odnaleźć na czas. Niektórych odkryto podczas przemiany: w hotelach, mieszkaniach, domach. Lokalne władze niemal zawsze nakazywały zabijanie ofiar. Budynki palono, a w kanalizację wpuszczano ogromne dawki środków odkażających. Nikt nie potrafił powiedzieć, na ile środki te są skuteczne. Wielu ludzi na całym świecie było głęboko przekonanych, że i tak jest to tylko kwestia czasu. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się dziś rano, Paulsen-Fuchs miał niemal nadzieję, że się nie mylą. Choroba wydawała się czymś lepszym od samobójstwa. — Brama północna — powiedział zamykając drzwi samochodu.
Dostarczono wreszcie zamówione wyposażenie, zawalające teraz połowę laboratorium. Bernard przesunął łóżko i biurko, zrobił krok do tyłu i z satysfakcją przyjrzał się swemu maleńkiemu mieszkaniu. Teraz przynajmniej będzie miał co robić, teraz wreszcie sam wścibi nos w swą sprawę.
Minęły tygodnie, a on ciągle jeszcze nie przeszedł ostatecznej przemiany. Nikt z zewnątrz nie potrafił mu tego wyjaśnić, on sam nie wiedział, dlaczego nie nawiązał jeszcze kontaktu z noocytami. Tak jak Vergil.
A może Vergil po prostu oszalał? Być może komunikacja nie była w ogóle możliwa?
Potrzebował znacznie więcej sprzętu, niż można byłoby wtłoczyć do jego laboratorium, ale większość analiz chemicznych, które zaplanował, da się przeprowadzić na zewnątrz, a rezultaty wprowadzić do komputera.
Po trosze czuł się dawnym Michaelem Bernardem. Był na tropie. Sam odkryje — lub pomoże odkryć innym — jak komunikują się między sobą komórki, jakiego chemicznego języka używają. A jeśli do niego nie przemówią, znajdzie sposób, by przemówić do nich. Może nawet je kontrolować? Pharmek miał konieczne doświadczenie w badaniach i całe potrzebne wyposażenie, wszystko, czym dysponował Ulam, nawet więcej. Jeśli zajdzie konieczność, można będzie powtórzyć jego eksperymenty. Od samego początku.
Bernard wątpił, czy kiedykolwiek będzie mogło do tego dojść. Po rozmowach z Paulsen-Fuchsem i innymi pracownikami Pharmeku miał wrażenie, że wokół jego osoby rozpętała się niezła burza.
Kiedy zorientował się już mniej więcej, czym dysponuje, zaczął czytać instrukcje obsługi próbując przypomnieć sobie, jak się z czym obchodzić. W kilka godzin później poczuł zmęczenie, zabrał się więc do pisania swego komputerowego dziennika wiedząc doskonale, że nie jest to dziennik prywatny, że będą go czytać ludzie Pharmeku, być może psychologowie, z pewnością lekarze. Wszystkie dotyczące go szczegóły były teraz ważne.
„Nie znam żadnych powodów biologicznych, dla których Ziemia nie miałaby do tej pory ulec. Zaraza jest niestała, może zmieniać wszystkie istoty żywe, lecz Europa pozostaje wolna — z wyjątkiem pojedynczych przypadków — i mam wątpliwości, czy można to przypisać użyciu drastycznych środków zapobiegawczych. Być może odpowiedź na pytanie, dlaczego jestem wyjątkiem wśród ostatnich ofiar, dlaczego przechodzę przemianę raczej tak, jak Vergil Ulam, wyjaśni także i inne tajemnice. Jutro pojawią się specjaliści, by pobrać próbki krwi i tkanek, i nie wszystkie one zostaną usunięte z laboratorium. Nad niektórymi popracuję sam, przede wszystkim nad krwią i limfą.”
Zawahał się, trzymając palce nad klawiaturą komputera i właśnie znów zabierał się do pisania, kiedy Paulsen-Fuchs dzwonkiem zwrócił jego uwagę na to, co dzieje się w komorze obserwacyjnej.
— Dobry wieczór — przywitał go Bernard, obracając się z krzesłem.
Ostatnio chodził wyłącznie nago. Kamera, umieszczona w górnym prawym rogu szklanej tafli, oddzielającej laboratorium od komory, obserwowała jego ciało, przesyłając strumień informacji do komputera.
— Niedobry wieczór, Michael — odpowiedział Paulsen-Fuchs. Jego zawsze smutna twarz była jeszcze smutniejsza i bardziej strapiona niż zazwyczaj. — Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów, teraz jeszcze grozi nam wojna.
Bernard podszedł do okna i patrzył, jak dyrektor Pharmeku rozwija brytyjską gazetę. Tytuły sprawiły, że ciarki przebiegły mu po plecach.
ROSJANIE ZAATAKOWALI PANAMĘ BOMBAMI ATOMOWYMI!
— Kiedy? — zapytał.
— Wczoraj po południu. Kubańczycy donieśli o chmurze radioaktywnej przesuwającej się nad Atlantykiem. Satelity szpiegowskie NATO potwierdziły lokalizację centrum wybuchu. Przypuszczam, że wojsko wiedziało o wszystkim wcześniej, w końcu mają te swoje sejsmografy i co tam jeszcze, ale prasa dowiedziała się dopiero dzisiaj rano. Rosjanie użyli dziewięciu lub dziesięciu jednomegatonowych głowic, prawdopodobnie wystrzelonych z łodzi podwodnych. Rejon kanału jest…
Potrząsnął głową.
— A Rosjanie milczą. Połowa Niemców spodziewa się, że zostaniemy zaatakowani w ciągu tygodnia. Druga połowa jest pijana.
— Jakieś wiadomości z tego kontynentu? W ciągu ostatnich dwóch dni tak właśnie zaczęli nazywać Amerykę Północną. Ten kontynent. Tam dzieją się teraz najważniejsze rzeczy.
— Nic. — Paulsen-Fuchs z rozmachem rzucił gazetę na stół.
— Czy wy… Europejczycy… spodziewacie się, że Rosjanie wkroczą do Ameryki?
— Tak. Lada dzień. Interes nadrzędny, czy jak to się tam nazywa po angielsku. Prawo ochrony dóbr własnych. Zachichotał.
— Nie jestem ich adwokatem ale, wiem, że znajdą właściwe słowa, by usprawiedliwić swą akcję w Genewie. Jeśli do tej pory nie zbombardują Genewy.
Oparł się ciężko o stół. Gazeta leżała między jego szeroko rozstawionymi dłońmi.
— Nikt nie potrafi przewidzieć, co się z nimi stanie, jeśli dokonają inwazji. Rząd USA na wygnaniu stroi groźne miny i straszy wojskami amerykańskimi w Europie, ale Rosja nie bierze go poważnie. W zeszłym miesiącu, jeszcze nim do mnie dzwoniłeś, zamierzałem wyjechać na urlop. Pierwszy od siedmiu lat. No i, oczywiście, nici z urlopu! Michael, wprowadziłeś w moje życie coś, co może mnie zabić. Wybacz ten chwilowy egoizm.
— Rozumiem — odpowiedział spokojnie Bernard.
— Jest w Niemczech takie stare przysłowie. Brzmi ono: „Trafia cię ta kula, której nie słyszysz.” Czy to dla ciebie jasne?
Bernard skinął głową.
— A więc pracuj, Michael. Pracuj bardzo ciężko. Nim zginiemy z naszej własnej ręki.
W biurku na stanowisku straży World Trade Center Suzy znalazła wielką, mocną latarkę — bardzo cwaną, czarną jak lornetka, z regulowaną szerokością snopu światła. Z latarką w ręku wzięła się za badanie hali głównej i przejść na niższych piętrach, łączących oba wieżowce. Trafiła do sklepu-butiku i dłuższy czas przymierzała ciuchy, ale przy latarce nie mogła się dobrze obejrzeć, zresztą światło i tak zaczęło blednąc. A poza tym było to trochę upiorne. Bez większego przekonania starała się także zorientować, czy kiedyś ktoś taki jak ona gdzieś się tu zabłąkał. Zeszła nawet na chwilę na stację metra przy Cortland Street. Kiedy już upewniła się, że niższe piętra są mimo wszystko puste, oczywiście z wyjątkiem wszechobecnych kupek ubrań, wróciła do Sali Świec (sama wymyśliła tę nazwę) i zaczęła planować wspinaczkę.
Znalazła plany północnego wieżowca i długo wodziła palcem po mapkach przedstawiających halę wejściową i niższe piętra. Przewracając kolejne kartki grubej książki zorientowała się w końcu, że w budynku nie ma jednej klatki schodowej prowadzącej na samą górę, że schody kończą się i zaczynają w różnych miejscach na różnych piętrach. Utrudniało to bardzo wejście na szczyt.
Znalazła na planie drzwi do klatki schodowej prowadzącej na pierwsze piętro. Sprawdziła, były zamknięte. Wróciła do stanowiska straży, pogmerała nogą w kupkach mundurów i znalazła w końcu wielki pęk kluczy na elastycznym sznurze. Wyciągnęła pasek ze szlufek spodni i zauważyła przy tym, że w kupce ubrań jest także biustonosz. Zabrała klucze. — Przepraszam — szepnęła, układając ubrania mniej więcej tak, jak leżały przedtem — chce je tylko pożyczyć. Zaraz wracam. — Zorientowała się, co robi, i tak mocno przygryzła kciuk, że zostały na nim wyraźne, głębokie ślady zębów. — Nie ma tu nikogo — powiedziała sobie. — Nigdzie nikogo nie ma. Teraz jestem tu tylko ja.
Przeczytanie plakietek przy kluczach zajęło jej sporo czasu, ale w końcu znalazła te, które otwierały właściwe drzwi. Schody były proste, z betonu i stali. Na pierwszym piętrze wychodziły na korytarz. Wyjrzała zza rogu, spojrzała w perspektywę pomalowanych na biało ścian i zobaczyła drzwi; niektóre miały nalepki z nazwami biur, inne tylko numery. Zajrzała za kilka z nich, ale niewiele jej z tego przyszło.
— W porządku — powiedziała sobie. — To tylko spacer, długi spacer. Potrzebuję jedzenia i wody.
Spojrzała na buciki, które miała na nogach i westchnęła. Nie ma wyboru, chyba że zdecyduje się pożyczyć parę butów od…
Nie zachwycił jej ten pomysł. Zeszła na parter, z kiosku z gazetami zabrała plastikową torbę i wypełniła ją najlżejszym jedzeniem z wózka. Z wodą miała więcej kłopotów: plastikowe pojemniki były nieco za duże, by nosić je wygodnie przy pasku. Ale nie było wyboru. Jeśli na wyższych piętrach znajdzie jakąś wodę, a w końcu musiały tam być chociażby jakieś automaty z napojami, zawsze będzie mogła je zostawić.
Zaczęła wspinaczkę o ósmej trzydzieści rano. Najlepiej będzie, myślała, wchodzić po dziesięć pięter, a w przerwach odpoczywać, sprawdzać, co słychać i oglądać, co widać z góry. W ten sposób mogłaby dotrzeć na szczyt w jeden dzień.
Wspinała się nucąc Michelle, ściskając mocno stalową poręcz, mijając mnóstwo drzwi. Starała się znaleźć właściwy rytm. Howard i Kenneth zabrali ją kiedyś na włóczęgę po Maine i tam nauczyła się, że każdy piechur ma swój rytm. Kiedy idzie się w rytmie, jest łatwiej. Kiedy próbujesz dostosować się do innych, jest ci znacznie trudniej.
— Nie ma nikogo innego — powiedziała do siebie na czwartym piętrze. Znów zanuciła Michelle, ale ta piosenka nie pasowała do rytmu jej kroków, więc zagwizdała jeden z marszów Johna Williamsa.
Na dziewiątym piętrze zaczęło brakować jej tchu. Jeszcze jedno. Na dziesiątym usiadła, opierając się o ścianę i patrząc na kolejne drzwi. Może to jednak nie był najlepszy pomysł, pomyślała. Była jednak uparta (tak zawsze mówiła o niej matka) i zrobi to, co zaplanowała. „Nie mam wyboru,” powiedziała głośno. W pustej sali jej głos zabrzmiał bardzo słabo.
Kiedy już oddychała mniej więcej normalnie, wstała, poprawiła pojemniki z wodą, zabrała torbę zjedzeniem, podeszła do następnych drzwi i otworzyła je. Kolejne piętro. Inna sala, inne korytarze, inne biura. Zdecydowała, że obejrzy jeden z pokojów wypoczynkowych. „Pamiętaj o wodzie,” przypomniała sobie. Obejrzała wejścia do obu toalet, zachichotała i wybrała męską. Zapaliła latarkę, w jej świetle obejrzała lustra i inne rzeczy, poddała się ciekawości i zaczęła zwiedzanie. Nigdy przedtem nie widziała wysokich, porcelanowych urządzeń stojących w rzędach pod ścianami. Zapomniała nawet, jak się nazywają. Zajrzała do jednej z kabin i zamarła czując, jak gdzieś wewnątrz niej wybucha perwersyjnym śmiechem skręcający wnętrzności strach.
W jednej z, kabin leżała na podłodze kupka ubrań.
— Wciągnęło go wprost do sedesu — szepnęła, prostując się i wycierając napływające do oczu łzy. — Biedny facet. Cholera.
Wytarła oczy podwiniętymi wysoko rękawami i przekręciła kran z ciepłą wodą nad jedną z umywalek. Pociekł słabiutki strumyczek. Z zimną poszło nieco lepiej, ale i tak nie wyglądało to szczególnie obiecująco.
Wyszła z łazienki i powoli powędrowała korytarzem. Za podwójnymi drzwiami, ozdobionymi wizytówkami z japońskimi nazwiskami, znajdowała się poczekalnia: pluszowe sofy, szklane stoliki i wielkie biurko przy tylnej ścianie. Za biurkiem nie było nikogo. Nie było też ubrania. Nic tu nie znajdzie.
Spojrzała przez okno poczekalni na plac. To brązowe coś zakryło go już w całości. Właź — powiedziała sobie. — Schody do nieba. Umrzyj na szczycie, będziesz bliżej. Lecz właź!
— Zupełnie jak spacerek gardłem — powiedział John.
— Jezu, ty chyba jesteś chory!
— Ale mam racje, nie?
— Masz — odpowiedział Jerry. Chrząknął i pochylił się jeszcze niżej. — Zachowujemy się jak durnie. Dlaczego akurat ten pagórek? I dlaczego teraz?
— Ty sam go wybrałeś.
— I sam nie wiem czemu. Może w ogóle bez powodu? — To chyba taki sam powód jak każdy inny, nie?
W miarę jak szli coraz dalej, ściany tunelu zmieniały się. Grube cieliste rury przeszły w delikatną lśniącą sieć, wyglądającą jak wymalowane farbą w sprayu wnętrzności. John oświetlił ścianę, przyjrzał się jej bliżej i dostrzegł, że każde wgłębienie miedzy włóknami wypełnione jest małymi dyskami, sześcianami i kulami, wtłoczonymi jedne w drugie w sposób raczej bezsensowny. Podłoga zwężała się, a elastyczne podłoże dzieliło na równoległe twarde pasy.
— Dreny — powiedział Jerry, pokazując palcem. Przesuwali snopem światła w przód i w tył, czerpiąc z jego blasku poczucie bezpieczeństwa. Od czasu do czasu oświetlali nawzajem swe twarze, sprawdzali, czy nic nie przylepiło się do skóry i ubrań.
Tunel rozszerzył się nagle. Otoczyła ich gęsta, słodka mgła.
— Szliśmy wystarczająco długo, by znaleźć się pod kolejnym pagórkiem stwierdził Jerry. Zatrzymał się i wyciągnął but z lepkiej, zalegającej podłogę substancji. — Mnóstwo tutaj tego świństwa — dodał.
John oświetlił podeszwę jego buta. Cała pokryta była brązowoczerwonym śluzem.
— To nie jest chyba głębokie — stwierdził.
— Przynajmniej na razie.
Mgła wydzielała lekki zapach nawozu. Lub morza. Żyła. Poruszała się cienkimi, długimi pasmami, jakby ściskały ją fale powietrza. — A teraz dokąd? — spytał Jerry. — Nie chcielibyśmy przecież chodzić w kółko.
— Ty dowodzisz. Nie każ decydować mnie.
— Śmierdzi tu, jakby ktoś rozrzucił wodorosty w sklepie ze słodyczami. Aż chce się rzygać!
— Grzyby. — John oświetlił podłoże.
Wokół stóp dostrzegli białe, półkoliste twory, pękające z trzaskiem pod naciskiem butów. Podniósł snop światła i poprzez mgłę zobaczył przed sobą pionowe i poziome linie.
— Regały — powiedział Jerry. — Coś rośnie na półkach.
Półki „regałów” miały może pół centymetra grubości. Opierały się na nieregularnie rozmieszczonych podpórkach, a wszystko to zrobione było z twardej, białej, odbijającej światło substancji. Na regałach leżały stosy czegoś, co przypominało spalony papier, wilgotny spalony papier.
— Ugh — stęknął Jerry, dotykając zgiętym palcem jednej z kupek.
— Gdybym był tobą, nie ruszałbym niczego — stwierdził John.
— Do diabła, przecież jesteś mną. Prawie niczym się nie różnimy.
— I ja niczego nie ruszam.
— Jasne. To chyba niezły pomysł.
Przeszli wzdłuż półek i doszli do pokrytej rurkami ściany. Rurki wpełzały na półki, dzieląc się po wielokroć i w mniejszych wiązkach dochodząc do leżących na półkach kupek błyszczącej brązowej substancji.
— A z czego to jest w ogóle zrobione? — zainteresował się Jerry, dotykając jednej z podpórek. — Plastik?
— Nie wygląda mi to na plastik — odpowiedział z wahaniem John. — Raczej na czystą i białą… kość.
Bracia spojrzeli sobie w oczy.
— Mam nadzieję, że nie. — Jerry odwrócił się. Wśród pasm mgły i wirującego powietrza przeszli na drugą stronę regałów i zobaczyli białą, jakby zrobioną z pianki matrycę, przypominającą gumowy pszczeli plaster pełen wgłębień, wypełnionych po brzegi gęstym, purpurowym płynem. Płyn przelewał się od czasu do czasu, sycząc i dymiąc w momencie zetknięcia z podłogą.
John w ostatniej chwili opanował się i nie zwymiotował, wybełkotał tylko coś o tym, że trzeba wyjść.
— Jasne — powiedział Jerry, pochylając się, by lepiej widzieć wgłębienia. — Tylko przyjrzyj się najpierw temu.
John zawahał się i spełnił polecenie brata. Stał przygarbiony, opierając dłonie na kolanach i przyglądał się wgłębieniu, które pokazywał mu Jerry.
— Spójrz tylko na te niteczki. I koraliki wędrujące po niteczkach, tu, nad płynem. Czerwone koraliki. Wyglądają jak krew, no nie?
John skinął głową. Wygrzebał z kieszeni nóż komando-ski, który znalazł pod rozprutym siedzeniem angielskiego jeepa. Z rękojeści wyciągnął małe szkło powiększające.
— Przyświeć mi — powiedział.
Obejrzał wypełnione płynem wgłębienia i cienkie nici.
Im dokładniej się temu przyglądał, tym więcej widział szczegółów. Nie potrafił rozpoznać niczego, dostrzegł jednak, że powierzchnia czerwonego płynu składa się z tysięcy ostrosłupów. Biały budulec przypominał fakturą styropian lub korek.
Zacisnął zęby.
— Bardzo to piękne — powiedział.
Złapał za krawędź wgłębienia i rozerwał je. Płyn chlusnął na podłoże. Mgła zgęstniała.
— Tu ich nie ma.
— Dlaczego to zrobiłeś?
John uderzył miękki plaster miodu i poderwał rękę, umazaną błyszczącym czerwonym płynem.
— Bo tu ich nie ma! — krzyknął.
— Kogo?
— Ruth i Lorena. Ich tu nie ma!
— Zaraz… — Jerry chciał przemówić bratu do rozsądku, ale John rozrywał sieć obydwiema rękami. W oparach słodkiej, gęstej mgły zaledwie mogli dostrzec się nawzajem. Jerry złapał go za ramie i próbował powstrzymać.
— Przestań, John. Przestań, do cholery!
— Zabrali ich! — wrzeszczał John. Poczuł, że coś ściska go za gardło, wiec chwycił je jedną ręką, drugą dokonując dalej dzieła zniszczenia. — Ich tu nie ma, Jerry.
Potoczyli się po lepkim podłożu. Jerry zdołał w końcu unieruchomić ramiona brata. Latarka upadła tak, że świeciła w górę i poza ich plecy. John potrząsnął głową tak gwałtownie, że krople potu prysnęły we wszystkich kierunkach i zaczął cicho płakać z szeroko otwartymi ustami i mocno zaciśniętymi powiekami. Jerry przytulił brata, patrząc nad jego ramieniem w lśniącą w świetle latarki, wirującą mgłę. „Ciii…” powtarzał raz za razem. Cali pokryci byli śmierdzącym brązowym błotem. „Ciii…”
— Powstrzymywałem się — chlipnął John biorąc nierówny, głęboki oddech. — Puść mnie, Jerry. Za długo się powstrzymywałem. Wynośmy się stąd. Tu nikogo nie ma. Tu nigdy nikogo nie było.
— Racja — przytaknął Jerry. — Nie tu. Może gdzie indziej, ale tu, nie.
— Ja ich czuję, Jerry.
— Wiem. Ale nie tu.
— To gdzie do diabła…
— Ciii… — Leżeli w lepkim błocie, słuchając cichego syku mgły i powietrza. Jerry czuł, jak rozszerzają mu się oczy. Jak u wpatrzonego w ciemność kota. — Ci…! Coś tam…
— O Chryste! — Johnn próbował wyrwać się z objęć brata.
Wstali ociekając śluzem, wpatrzeni w oświetloną latarką przestrzeń. W blasku światła mgła gęstniała, poruszała się. To jogger — powiedział Jerry, gdy zamazana sylwetka nabrała kształtu.
— Jest za wielki — odpowiedział John.
To coś miało co najmniej trzy metry średnicy, było lekko spłaszczone, z boków zwisały mu frędzle. W słabym świetle wydawało się brązowe. — Nawet nie ma nóg. — Jerry był niebotycznie zdumiony. — Po prostu lata!
John zrobił krok do przodu.
— Cholerni Marsjanie — powiedział cicho, podnosząc zaciśnięte w pięści dłonie. — Ja wam…
I wtedy przyszła chwila zapomnienia.
Poranne słońce ochlapało niebo na wschodzie akwamaryną. Miasteczko, pokryte białymi i brązowymi płachtami, przypominało raczej pejzaż spod wody, fragment płaskiego dna oceanu.
Stali za ogrodzeniem, w rowie melioracyjnym i patrzyli na Livermore.
— Ruszam się z trudem — przyznał Jerry.
— Ja też.
— Ucięło nas chyba?
— Ja tam nic nie czuję.
John poruszył ramionami na próbę.
— Chyba ich widziałem.
— Kogo widziałeś?
— Wszystko mi się myli, Jerry.
— Mnie też.
Słońce stało wysoko na niebie, kiedy mogli już chodzić. Nad miastem, pomiędzy zarysami budynków, unosiły się przezroczyste półkule, od czasu do czasu strzelając w dół cienkimi promieniami światła.
— Wyglądają jak meduzy — stwierdził Jerry, gdy chwiejąc się i zataczając schodzili do ciężarówki.
— Chyba widziałem Ruth i Lorena — powtórzył z wahaniem John. — Nie jestem pewien.
Powoli, sztywno, podeszli do samochodu, wspięli się na przednie siedzenie i zamknęli za sobą drzwi.
— Jedźmy.
— Gdzie? — spytał Jerry.
— Widziałem ich tam, gdzie byliśmy. Ale ich tam nie było. Przecież to bez sensu.
— Nie, chodziło mi o to, gdzie mamy jechać.
— Wyjedźmy z miasta. Gdzieś.
— Oni są wszędzie, John. Tak mówią w radiu.
— Cholerni Marsjanie. Jerry westchnął.
— Marsjanie by nas wykończyli, John.
— Pieprzę ich. Jedźmy.
— Czymkolwiek są — stwierdził Jerry — jestem pewien, że wzięli się stąd. Pełnym wyrazu gestem wskazał na ziemię. Właśnie stąd. Zza ogrodzenia. — Jedź!
Jerry włączył silnik i wrzucił bieg. Ruszyli pokrytą pyłem drogą, skręcili w East Avenue, o włos minęli stojący na najbliższym skrzyżowaniu pusty samochód i pojechali Vasco Road w stronę autostrady.
— Ile mamy paliwa?
— Zatankowałem go wczoraj do pełna. Nim te płachty zakryły pompy.
— Wiesz — powiedział John, pochylając się po leżącą na podłodze szmatę i wycierając nią ręce — myślę, że nie jesteśmy wystarczająco cwani, żeby coś z tego zrozumieć. Po prostu nie mamy pojęcia, o co chodzi.
— Nie mamy o tym pojęcia — powiedział Jerry i zmrużył oczy. Mniej więcej milę przed nimi ktoś stał na drodze i machał rękami. John powiódł wzrokiem za zdumionym spojrzeniem brata.
— Nie jesteśmy sami — stwierdził. Jerry zwolnił.
— To kobieta!
Zatrzymali się czterdzieści, pięćdziesiąt metrów przed stojącą na poboczu postacią. Jerry wystawił głowę przez okno, przyglądając się jej uważnie.
— Ale nie młoda — stwierdził zawiedziony.
Miała około pięćdziesięciu lat i czarne proste włosy. Ubrana była w brzoskwiniowe jedwabie, powiewające za nią, gdy zaczęła biec. Bracia spojrzeli po sobie i potrząsnęli głowami nie wiedząc, co myśleć i co robić.
Kobieta podbiegła do samochodu od strony pasażera, dysząc ciężko i śmiejąc się.
— Dzięki Bogu — powiedziała. — Czy komu tam trzeba dziękować. Myślałam, że tylko ja zostałam w naszym mieście.
— No, chyba nie — odpowiedział Jerry.
John otworzył drzwi i pomógł kobiecie wsiąść do szoferki. Przesunął się, robiąc jej miejsce. Zajęła je, westchnęła głęboko i znowu się uśmiechnęła. Później obróciła głowę i przyjrzała się ostro braciom.
— Wy, chłopcy, nie jesteście żadnymi bandytami, co?
— Nie sądzę — odpowiedział Jerry, nie odrywając wzroku od szosy. — Skąd pani jest?
— Z Livermore. Zniszczyły mi dom, a wszystkie inne poprzykrywały tymi płachtami. Wyglądają teraz jak prezenty pod choinkę. Myślałam, że jestem ostatnią żywą istotą na świecie.
— Nie słuchała pani radia?
— Nie. Nie znoszę tych elektronicznych cudeniek. Ale i tak wiem, co się dzieje.
— Tak? — zainteresował się Jerry, wyjeżdżając na szosę.
— A tak. To mój syn. On jest za to odpowiedzialny. Nie wiedziałam, że to będzie wyglądało właśnie tak, ale nie mam żadnych wątpliwości. A przecież go ostrzegałam!
Bracia znów popatrzyli na siebie. Kobieta odrzuciła włosy do tyłu i zręcznie nałożyła na nie elastyczną opaskę.
— Wiem, wiem — powiedziała chichocząc. — Brzmi to tak, jakbym zwariowała. Gorzej niż nasze miasteczko. Ale mogę wam powiedzieć, dokąd powinniśmy pojechać. — Dokąd? — spytał Jerry.
— Na południe — odpowiedziała kobieta. — Tam, gdzie pracował mój syn. Wygładziła jedwab na kolanach. — A przy okazji, nazywam się Ulam. April Ulam.
— John — przedstawił się John, wyciągając niezgrabnie rękę i ściskając dłoń kobiety. — A to mój brat, Jerry.
— Ach, tak — powiedziała April. — Bliźniaki? To ma chyba sens.
Jerry wybuchnął śmiechem. Do oczu napłynęły mu łzy, wytarł je brudną, lepką ręką.
— Na południe, proszę pani?
— Oczywiście.
Elektroniczny dziennik Michaela Bernarda
„15 stycznia: Przemówiły do mnie dzisiaj. Na początku z kłopotami, ale później, w ciągu dnia, nabrały pewności.
Jak mam opisać doświadczenie ich głosów? Gdy przekroczyły już barierę między krwią i mózgiem, kiedy zbadały ogromną (dla nich) krainę mego umysłu, kiedy odkryły schemat w działaniach tej krainy — a tym schematem jestem ja — i zorientowały się, że informacje z ich dalekiej przeszłości, sprzed miesięcy, są prawdziwe, że makroświat istnieje…
Nauczywszy się tak wiele, muszą się teraz uczyć, co to znaczy być człowiekiem. Bowiem tylko pod tym warunkiem mogą nawiązać kontakt z tym Deus ex Machina. Zatrudniły do tego dziesiątki milionów „uczonych” i w ciągu mniej więcej trzech dni rozgryzły problem, a teraz pogadują do mnie językiem nie dziwniejszym, niż gdyby były, powiedzmy, australijskimi aborygenami.
Siedzę sobie na krześle za biurkiem i, gdy nadchodzi właściwa chwila, rozmawiamy. Trochę po angielsku (tak sądzę, rozmowa może mieć miejsce w przedjęzykowej części mózgu i być wtórnie tłumaczona na język), trochę obrazami, trochę innymi zmysłami, głównie smakiem, który interesuje je szczególnie.
Nie jestem w stanie uświadomić sobie w pełni rozmiaru zamieszkującej mnie populacji. Jest jej wiele klas: oryginalne noocyty i ich pochodne, zmienione natychmiast po inwazji; różne kategorie komórek ruchomych, których wiele jest najwyraźniej nowych w ciele, nowo stworzonych i przeznaczonych do wypełniania nowych funkcji; komórki stałe, nie będące prawdopodobnie jednostkami w intelektualnym sensie tego słowa, niezdolne do poruszania się i wykonujące zawsze te same, choć być może bardzo skomplikowane zadania; komórki ciągle nie zmienione (do tej kategorii należą niemal wszystkie komórki mego mózgu i układu nerwowego) i inne, o których nic jeszcze nie wiem na pewno.
Razem są ich dziesiątki bilionów.
W dużym przybliżeniu zawieram w sobie dwa biliony w pełni wykształconych inteligentnych istot.
Jeśli pomnożymy te szacunkową liczbę przez populacje Ameryki Północnej w przybliżeniu pół miliarda — otrzymamy miliard bilionów lub 1020. Tyle jest w tej chwili na Ziemi istot inteligentnych, pomijając oczywiście całkiem nieznaczną liczbę ludzi”.
Bernard wprowadził zapis do pamięci i odsunął krzesło od biurka. Zbyt wiele trzeba było zarejestrować, nadchodziło zbyt wiele informacji; wątpił, by kiedykolwiek udało mu się wyjaśnić te wrażenia badaczom z zewnątrz. Po tygodniach frustracji, po atakach ostrej klaustrofobii, po próbach złamania chemicznego jeżyka krwi zalało go morze informacji tak ogromne, że nie mógł nawet zacząć ich przyswajać. Wystarczyło tylko zadać pytanie i tysiące lub miliony inteligentnych istot natychmiast przystępowało do analizowania tego pytania i udzielania szczegółowych, szybko po sobie następujących odpowiedzi:
Pytanie: „Czym dla was jestem?” powodowało odpowiedź:
Ojciec/Matka/Wszechświat
Świat-Wyzwanie
Źródło wszystkiego
Starożytny, powolny
góra-galaktyka
Mógł sobie godzinami przypominać zespoły zmysłowe, towarzyszące tym słowom: smak serum własnej krwi, stałość tkanek ciała, radość przyjmowanej pożywki, konieczność oczyszczenia, opieki.
W nocnej ciszy, leżąc na łóżku, czując na ciele dotyk wszechobecnych czujników i wiedząc, że kamery patrzą na niego w podczerwieni, wsłuchany w ostrożne, pełne niemal szacunku pytania i odpowiedzi noocytów, Bernard nurkował w sny i wynurzał się, dalej śniąc. Od czasu do czasu budził się ostrzegany przez jakiegoś umysłowego strażnika, że badane jest nowe terytorium.
Poczucie czasu ulegało zakłóceniom, nawet w dzień. Minuty spędzone na rozmowach z komórkami wydawały się godzinami. W świat swego laboratorium powracał z irytującym brakiem przekonania o jego realności.
Wizyty Paulsen-Fuchsa i innych gości wydawały się coraz rzadsze, mimo że zawsze odbywały się o tej samej porze.
Paulsen-Fuchs przyszedł o trzeciej po południu z opracowaniem wiadomości, które Bernard obejrzał lub przeczytał wcześniej. Wieści były niezmiennie złe i z dnia na dzień gorsze. Rosjanie szaleli jak dziki koń, który wyrwał się na wolność, a Europa patrzyła na nich w panice, ziejąc bezradnym gniewem. Po okresie aktywności akurat teraz zapadli w ponure milczenie, które nie uspokoiło nikogo. Bernard poświęcił tym problemom niewiele czasu, po czym zapytał, czy poczyniono jakieś postępy w kwestii kontrolowania inteligentnych komórek.
— Żadnych — usłyszał w odpowiedzi. — Z pewnością rządzą całym systemem immunologicznym. Oprócz znacznie zwiększonego metabolizmu są dobrze zamaskowane. Sądzimy, że potrafią zneutralizować wszystkie antymetabo-lity, nim te zaczną działać. Już się uodporniły na inhibitory w rodzaju aktynomicyny. Krótko mówiąc: nie możemy zaszkodzić im nie szkodząc tobie.
Bernard skinął głową. Dziwne, ale nic go to już nie obchodziło.
— A teraz nawiązałeś z nimi łączność — dodał Paulsen-Fuchs.
— Tak.
Paulsen-Fuchs westchnął i odwrócił się od trzywarstwowej szyby.
— Czy ty wciąż jesteś człowiekiem, Michael?
— Oczywiście, jestem człowiekiem — przytaknął Bernard i nagle zdał sobie sprawę, że nie, że już od miesiąca jest nie tylko człowiekiem. — To ciągle ja, Paul.
To dlaczego musieliśmy wścibiać nos w twoje sprawy, żeby to odkryć? — Nie nazwałbym tego wścibianiem nosa. Zakładałem, że moje notatki są przejmowane i czytane.
— Michael, dlaczego nie powiedziałeś mnie? Może to głupie, ale czuje się urażony. Zakładałem, że w twoim świecie jestem ważną osobą.
Bernard potrząsnął głową i cmoknął.
— Bo jesteś, Paul. Jesteś tu gospodarzem. Z pewnością powiedziałbym ci o wszystkim, jak tylko dowiedziałbym się na pewno, jak to wyrazić słowami. Z pewnością ci powiem. Mój dialog z noocytami dopiero się zaczyna. Nie mam żadnej pewności, że nie popełniamy ciągle podstawowych błędów.
Paulsen-Fuchs zrobił krok w kierunku wyjścia z komory obserwacyjnej. — Więc daj mi znać, kiedy będziesz gotów. To może być bardzo ważne — powiedział zmęczonym głosem.
— Z pewnością. Paulsen-Fuchs wyszedł.
Rozmawialiśmy niemal chłodno, pomyślał Bernard. Zachowuję się tak, jakbym nie był cząstką społeczeństwa. A przecież Paul to przyjaciel. Lecz cóż mógł zrobić?
Być może przestawał być człowiekiem.
Na sześćdziesiątym piętrze Suzy zorientowała się, że dzisiaj nie da już rady wejść wyżej. Usiadła w wygodnym, dyrektorskim fotelu za wielkim, dyrektorskim biurkiem (dyrektorski szary garnitur, jedwabną koszulę i buty z krokodylej skóry odepchnęła do kąta) i patrzyła na miasto z wysokości blisko dwustu metrów. Ściany biura pokryte były piękną boazerią z prawdziwego drewna, a na boazerii wisiały sygnowane grafiki Normana Rockwella oprawione w ramy z polerowanego brązu. Zjadła wyjętego z plastikowej torby krakersa z masłem orzechowym i dżemem i popiła go butelką wody mineralnej Calistoga, znalezioną w dobrze zaopatrzonym dyrektorskim barku.
Przez umieszczony na parapecie okna mosiężny teleskop wspaniale wyraźnie widziała znajome dzielnice miasta, pokryte grubą brązową, skórzastą substancją i wszystko, co tylko chciała widzieć na południu i na zachodzie. Wody rzeki koło Governor’s Island wcale nie przypominały wody. Wyglądały jak zamarznięte błoto, a dziwne, zestalone fale rozchodziły się w kręgach, by spotkać się z falami wokół Ellis Island i Liberty Island. Wyglądało to bardziej jak zagrabiony piasek niż woda, ale Suzy oczywiście wiedziała, że woda nie może zmienić się w piasek!
— Musiałeś być bardzo bogaty i dużo zarabiać — powiedziała do szarego garnituru, jedwabnej koszuli i butów z krokodylej skóry. Myślę, że to wszystko jest bardzo ładne i bardzo eleganckie. Gdybym mogła, z pewnością bym ci podziękowała. Dopiła wodę i wyrzuciła butelkę do drewnianego kosza na śmieci, który stał pod biurkiem.
Fotel był wystarczająco wygodny, by się w nim przespać, ale miała nadzieję na znalezienie łóżka. Dawno temu, w telewizji, oglądała filmy o bogatych dyrektorach, którzy mieli sypialnie przy swoich biurach. To biuro było z pewnością wystarczająco wymyślne. Czuła się jednak zbyt zmęczona, by zaczynać poszukiwania od razu.
Masowała obolałe mięśnie nóg, a nad New Jersey zachodziło słońce.
Niemal całe miasto, a przynajmniej to, co mogła zobaczyć z góry, pokrywały czarne i brązowe koce. Lepiej nie sposób było tego nazwać. Ktoś się pojawił i przykrył wieżowce Manhattanu, aż do dziesiątego lub dwudziestego piętra, wojskowymi kocami z wyprzedaży. Od czasu do czasu widziała wielkie płachty odrywające się i żeglujące z wiatrem. Tak, jak w Brooklynie. Ale zdarzało się to coraz rzadziej.
— Do widzenia, słońce — powiedziała Suzy. Maleńki łuk czerwonego blasku rozbłysł i zgasł. W ostatniej sekundzie światło rozszczepiło się w atmosferze i zabłysło zielenią. Coś takiego zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Mówili jej o tym w szkole. Nauczyciel powiedział, że to się rzadko zdarza i nie tłumaczył, skąd się bierze. Suzy uśmiechnęła się radośnie. Widziała na własne oczy!
— Jestem po prostu uprzywilejowana — powiedziała. A potem zaczęła zdawać sobie sprawę (nie wiedziała, czy to dowód odzywającej się od czasu do czasu jej przedziwnej wnikliwości, czy po prostu śni na jawie) że obserwują ją. To brązowe coś obserwuje ją. I rzekę. Kupki ubrań. Obserwuje ją to, w co zmienili się ludzie. To nie był ten nieprzychylny rodzaj obserwacji, wiedziała, że są z niej zadowoleni. Nie zmienią jej tak długo, jak długo będzie robiła to, co robi.
— A teraz muszę znaleźć sobie łóżko — powiedziała wstając z krzesła. Bardzo piękne biuro — dodała, zwracając się do szarego garnituru.
W sekretariacie, za biurkiem sekretarki, dostrzegła nieduże, nie oznakowane drzwi. Poruszyła klamką, otworzyła je i zobaczyła schowek pełen formularzy i mnóstwa innych papierów, poukładanych porządnie na półkach. Niżej ciągnęły się jakieś kable prowadzące do pudełka ze świecącym na górze czerwonym światełkiem. Coś dostarczało światełku elektryczności. Może to alarm, pomyślała, a może wykrywacz dymu? Zamknęła schowek i poszła w drugą stronę. Za rogiem wychodzącego z biura korytarza też znalazła drzwi, ozdobione mosiężną plakietką z napisem „PRYWATNE”. Skinęła głową i poruszyła klamką. Zamknięte. Ale Suzy była już doświadczonym złodziejem kluczy. W szufladzie biurka znalazła kilka, które — na oko — mogły pasować. Drugi okazał się tym właściwym. Obróciła klamkę i otworzyła drzwi.
Pokój był ciemny. Zapaliła latarkę. Szeroki promień światła wyłowił z mroku wygodne łóżko, nocną szafkę, stojący w kącie stół, mały komputer na stole i…
Suzy krzyknęła. Usłyszała huk i kątem oka zobaczyła coś małego, poruszającego się pod stołem, inne takie rzeczy siedziały też pod łóżkiem. Poświeciła wyżej. Zza łóżka wyrastała rura, a na jej szczycie znajdował się okrągły przedmiot o wielu płaskich trójkątnych ściankach. Przedmiot chwiał się, próbując uniknąć światła. Coś małego i ciemnego przemknęło koło jej stóp, odskoczyła i opuściła światło latarki na buty.
Mógłby to być szczur, gdyby nie to, że wydawał się za duży i kształt miał jakiś nie ten. Na kota zaś był za mały. Miał mnóstwo wielkich oczu, a w każdym razie błyszczących dziur wokół głowy i tylko trzy porośnięte czerwonym futrem nogi. Pobiegł do biura. Suzy zatrzasnęła drzwi do sypialni i cofała się, przykrywając usta dłonią.
Do diabła z najwyższym piętrem. Nic jej to już nie obchodziło.
Korytarz za sekretariatem był pusty. Na biurku sekretarki stało radio, butelka wody i torba zjedzeniem. Zabrała je szybko. Butelkę przewiesiła na pasku za rączkę, torbę zarzuciła na plecy. „Jezu, Jezu!” szepnęła. Pobiegła korytarzem czując, jak butelka obija się jej o pośladek, otworzyła prowadzące na korytarz drzwi. „W dół!” mamrotała. „W dół, w dół, w dół!” Spróbuje uciec. Jeśli coś takiego mogło się zdarzyć wyżej, nie miała wyboru. Jej buty szybko i mocno uderzały w stopnie schodów. Torba podskoczyła nagle i pękła. Po schodach potoczyły się krakersy, słoiki i puszki, kawałki suszonego mięsa. Słoiki pękły, zamknięta puszka śliwek toczyła się powoli, uderzając o stopnie, bum, bum, bum.
Suzy stanęła, zawahała się, próbowała złapać śliwki i nagle spojrzała na ścianę za sobą. Patrzyła na białą i brązową powłokę. Powoli, otwierając szeroko pełne niedowierzania oczy, okręciła się spoglądając poza poręcz schodów. Białe włókna pokrywały drzwi, brązowa substancja powoli, bezboleśnie powoli pełzła w górę po wewnętrznej ścianie.
— O nie! — krzyknęła Suzy. — Nie, do diabła! Wy chuje, zostawcie mnie w spokoju, dajcie mi zejść! — Odrzuciła głowę i biła w poręcz pięściami, aż całe pokryły się siniakami. Z oczu płynęły jej łzy. — Zostawcie mnie!
Płachty pełzły w górę.
Znów do góry! Cokolwiek czekają na górze, musi wchodzić! To coś może zwalczyć miotłą, ale przebijać się nie da rady. Oszaleje!
Zebrała, co mogła dosięgnąć z jedzenia i poupychała po kieszeniach. Musi coś znaleźć w restauracji.
— Nie będę o tym teraz myślała — powtarzała raz za razem i nie dotyczyło to jedzenia, którym chwilowo zupełnie się nie przejmowała. Nie będzie myślała o tym, co zrobi, kiedy już dotrze na górę.
Morze brązowych skórzastych płacht zamierzało najwyraźniej zalać całe miasto, nawet najwyższe piętra World Trade Center.
A to nie zostawiało wiele miejsca dla Suzy McKenzie.
April Ulam osłoniła oczy i przyglądała się wschodzącemu słońcu. Skrzydła wiatraków w Trący, widocznych na tle żółtawego nieba, obracały się nadal, dostarczając elektryczności opuszczonej stacji benzynowej, w której bracia napełniali bak ciężarówki. Spojrzała na Johna i skinęła głową, jakby czemuś przytakiwała. Oczywiście, minął kolejny dzień. Po chwili wróciła do sklepiku, by przypilnować Jerry’ego, który uzupełniał zapasy.
Jest o wiele twardsza, niż możnaby sądzić na oko, zdecydował John. Szalona czy nie, w każdym razie zaczarowała obu braci. Noc spędzili na stacji, zmordowani, po przejechaniu zaledwie dwudziestu mil. Zdecydowali w końcu, że pojadą środkiem doliny, zgodnie z sugestią April. Najlepiej, twierdziła, unikać terenów, które kiedyś były zamieszkane. — Biorąc pod uwagę, co się zdarzyło w Livermore — tłumaczyła — nie chcemy utknąć na przykład w San Jose, prawda?
Jeśli będą jechać dalej tą drogą, trafią na Los Angeles i albo będą musieli pojechać przez miasto, albo jakoś je objechać, ale John o tym nie wspominał.
Dzięki niej przynajmniej coś robili, myślał. Krytyka nie miała sensu, bo bez April siedzieliby jeszcze w Livermore, wariując tak lub inaczej, najprawdopodobniej gwałtownie. Spacerował wokół ciężarówki, trzymając ręce w kieszeniach i patrząc w drogę.
Umrą.
To mu nie przeszkadzało. Ostatniej nocy czuł się bardzo, bardzo zmęczony, zmęczony w sposób, którego nie mógł uleczyć sen. Wiedział, że Jerry czuje to samo. A więc niech ta zwariowana baba wodzi ich za nos. W czym problem?
A Los Angeles może być bardzo interesujące. Wątpił, czy zdołają dotrzeć do La Jolla.
Jerry i April wyszli ze sklepu, każde z nich niosło po dwie torby. Wrzucili je do ciężarówki i Jerry wyjął ze schowka sfatygowaną mapę. — Pięćset osiemdziesiątką na południe do piątej — powiedział, a April się z nim zgodziła.
John położył ręce na kierownicy. Ruszyli.
Autostrada była na ogół pusta. Od czasu do czasu, nieczęsto, mijali opuszczone (a w każdym razie puste), poustawiane na poboczu pojazdy: ciężarówki, samochody, a raz nawet autobus transportowy wojsk lotniczych. Nie zatrzymywali się.
Droga była dobra. Jechali szybko. Wzgórza wokół zbiorników wody w San Luis i San Banos powinny być zielone po zimowych deszczach, były jednak matowoszare, jakby zagruntowane i przygotowane do malowania na nowo. Nieruchoma jak powierzchnia lustra woda w zbiornikach błyszczała zielenią. Nie widzieli ani ptaków, ani owadów. April traktowała to wszystko z czymś w rodzaju fatalistycznej dumy. Oto dzieło mojego syna, myślała chyba i chociaż, gdy mijali jeziora, zmarszczyła czoło, to jednak nie wydawała się niezadowolona.
Jerry bardzo się nią interesował, chociaż przerażała go także. Nic jednak nie mówił, choć John wyczuwał jego niepewność.
Po obu stronach drogi numer pięć pola pokryte były puszystymi brązowymi płachtami, błyszczącymi w słońcu jak plastik.
— Drzewa, warzywa — powiedziała April, potrząsając głową. — Jak myślicie, co się stało z uprawami?
— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział Jerry. — Ja je tylko opryskiwałem. Nic więcej.
— Nie tylko ludzi. Zabrały wszystko. — April uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. — Biedny Vergil. Nie miał pojęcia.
Zatrzymali się na krótko w sklepie Carl’s Junior, tuż przy autostradzie. Drzwi były otwarte, za ladą leżało kilka ubrań, ale budynek nie był ani zniszczony, ani pokryty płachtami. W toalecie, siusiając po sąsiedzku, bracia ucięli sobie pogawędkę.
— Wierzę jej — powiedział John.
— Dlaczego?
— Bo jest taka pewna swego.
— Ale powód!
— Ona nie kłamie.
— Pewnie, że nie. Tylko ma nierówno pod sufitem.
— Nie sądzę.
Jerry zapiął rozporek.
— Jest czarownicą, John. John nie powiedział „nie”.
Niedaleko zjazdu, oznaczonego „Zagubione Wzgórza”, monotonne, pokryte brązem pola zaczęły zmieniać barwę i charakter, ustępując miejsca coraz większym spłachetkom ziemi pokrytej pyłem, wyglądającej jak martwa. Nieco dalej małe trąby powietrzne zmiatały pył, jak pokojówki sprzątające po szalonej zabawie.
— Gdzie się podziały uprawy? — pytała April.
Jerry potrząsnął głową. „Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.”
John spojrzał przed siebie, poprzez drgające od upału powietrze i lekko wcisnął hamulec, jednocześnie wprawnie redukując biegi, a kiedy zwolnili, wcisnął pedał do deski. Ciężarówka obróciła się z gwizdem opon. Jerry zaklął, a April z ponurą miną złapała się otwartego okna. Stanęli tyłem do kierunku jazdy.
John zawrócił i wrzucił bieg na luz.
Patrzyli. Nie mówili nic. Zabrakło im słów.
Przez drogę przechodziło wzgórze. Ciężka, masywna, wysoka na trzydzieści metrów góra brązu i jasnej szarości z wolna przesuwała się po przewiewanym wiatrem pyle, zaledwie trzysta metrów przed samochodem.
— Jak myślicie, ile ich tu może być? — zapytała April, przerywając milczenie.
— Nie wiem — wykrztusił John z trudem.
— To musi być jedno z tych Zagubionych Wzgórz, o których pisali. — W głosie Jerry’ego nie było śladu humoru.
— Może w tym są wszystkie rośliny? — zainteresowała się April.
Bracia nie mieli zamiaru podejmować dyskusji na ten temat. John czekał, aż wzgórze przejdzie, i pół godziny później, gdy popełzło polami na zachód, włączył silnik i powoli przejechał po pofałdowanym asfalcie. Powietrze pachniało rozgniecionymi roślinami i kurzem.
— Marsjanie — stwierdził John.
Po raz ostatni sprzeciwił się April, która twierdziła, że wie, co się stało. Potem już prawie nie rozmawiali, aż do momentu, gdy zaczęli wjeżdżać pod górę Grapevine. Minęli niezmienione drzewa i domy Fort Tejon, widzieli już niewyraźne zarysy maleńkiego Gorman. Kiedy zbliżali się do grzbietu wzgórza, John spojrzał na Jerry’ego szeroko otwartymi oczami o rozszerzonych źrenicach.
— Miasto Aniołów, jesteśmy na miejscu — powiedział. Minęła piąta. Ściemniało się.
Powietrze nad Los Angeles było czerwone jak surowe mięso.
O dwunastej, przez mały właz, dostarczono Bernardowi lunch: owoce, kanapkę z befsztykiem i szklankę wody sodowej. Jadł powoli, z zastanowieniem, od czasu do czasu rzucając okiem na monitor komputera, wyświetlający najnowsze wyniki analizy niektórych białek serum. Podawane na ekranie wyniki były jasnozielone. Pod cyframi, znikającymi w miarę jak pojawiały się nowe, tańczyły nabierając kształtu czerwone linie wykresów. Bernard, co to jest?
— Nie przejmujcie się, odpowiedział na wypływające z jego wnętrza pytanie. — Jeśli nie będę prowadził badań, zepsuję się.
W ciągu zaledwie kilku dni poziom komunikacji poprawił się niezwykle.
?Analizujesz coś w związku z naszą komunikacją. Nie ma potrzeby. Komunikujesz się już prawidłowymi kanałami. Poprzez nas.
Tak, oczywiście. Ale czy mówicie mi wszystko, co muszę wiedzieć?
Mówimy to, co polecono nam powiedzieć.
— Mówicie zagadkami, więc pozwólcie, że i ja będę ich używał. Nie mogę się czuć bezradny, muszę robić coś pożytecznego.
Z wielkimi trudnościami próbujemy zrozumieć kodować twoją sytuację. ZOBACZYĆ. Jesteś w zamkniętej PRZESTRZENI. * Koncentrację* tej PRZESTRZENI uważasz za małą.
— Ale wystarczającą teraz, kiedy mogę sobie z wami pogadać. Jesteś ograniczony. Nie możesz przeniknąć przez granice zamkniętej PRZESTRZENI. Czy to ograniczenie jest twoim wyborem? — Nie jest karą, jeśli się o to martwicie.
Nie kodujemy rozumiemy KARĄ. Czujesz się dobrze. Twe ciało funkcjonuje prawidłowo. Emocje nie osiągają wartości granicznych. — A czym miałbym się denerwować? Przegrałem. Wszystko się skończyło oprócz… hm… głośnego kodowania.
ŻAŁUJEMY, że nie jesteś bardziej świadomy fizjologii twego mózgu. Moglibyśmy powiedzieć ci więcej o twym stanie. A tak mamy ogromne kłopoty ze znalezieniem SŁÓW, by opisać, gdzie znajdują się nasze zespoły. Wracając do najważniejszego pytania. Dlaczego CHCESZ stosować inne formy komunikacji? — Nie blokuje mych myśli, prawda? (Prawda?) Same powinnyście zrozumieć to, co robię. (Jak mógłbym zablokować myśli przed wami?) Rozumiesz naszą niedoskonałość. Jesteś dla nas taki nowy. Traktujemy cię jak…
— Jak?
Tych, którzy otrzymali zadanie odtworzenia tego stanu dla ******* To jest niejasne.
— Takie mam wrażenie.
Traktujemy cię tak, jakbyś był zdolny do łagodnego rozkojarzenia napomnienia za niedoskonałe wypełnianie nakazanych przekształceń. — Traktujecie mnie jak co?
Traktujemy cię jak najwyższy zespół dowódczy.
— Co to jest? No i w związku z tym chciałbym wam zadać całe mnóstwo pytań.
Dostaliśmy zezwolenie na udzielenie ci odpowiedzi na te pytania.
(Jezu! Znają istotę pytań, nim jeszcze zdołałem je sformułować w myśli!)
— Chcę rozmawiać z jednostką. JEDNOSTKA?
— Nie z grupą. Nie z zespołem badawczym. Jedną z was, funkcjonującą samodzielnie.
Studiowaliśmy twoje pojęcie JEDNOSTKI. Nie pasujemy do niego.
— Nie znacie jednostek?
Niedokładnie. Informacje dzieli się między zespół ******* — Niejasne.
Być może właśnie to nazywasz JEDNOSTKA. Różna od pojedynczej osobowości. Jesteś świadomy tego, że komórki łączą się w grupy dla wypełnienia podstawowych strukturyzacji, każda grupa jest najmniejszą JEDNOSTKA. Grupy te bardzo rzadko rozdzielają się na dłużej na pojedyncze komórki. Informacje dzieli się pomiędzy różne grupy realizujące zadany cel, włączając instrukcje i pamięć. Umysłowość dzieli się w ten sposób pomiędzy grupy pełniące funkcje. Ważna pamięć może być rozpuszczona między wszystkie grupy. To, co nazywasz JEDNOSTKĄ może być rozciągnięte na całość.
— Lecz nie jesteście jedną umysłowością, mózgiem grupowym, zbiorową świadomością?
Nie, o tyle, o ile możemy zanalizować te pojęcia.
— Możecie się ze sobą spierać? Mogą być różnice podejścia, tak.
— Więc czym jest grupa dowódcza?
Grupa kluczowa umieszczona na złączeniach dróg, naczyń przenoszących krew i limfę, nadzorująca działania grup wędrownych, komórek służebnych, komórek przystosowa-nych. Jesteś jak najpotężniejsza z grup komórek dowódczych, ale nie jesteś ZAMKNIĘTY i nie zdecydowałeś się jeszcze, by wykorzystać swą moc rozłożenia. Dlaczego nie przejmujesz kontroli? Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym pytaniem długo, być może sekundę lub więcej.
— Zaczynacie rozumieć, co to tajemnica.
Czy zamierzasz ingerować w naszą komunikację przez te badania?
— Nie.
Jest w tym dysjunkcja.
— Czuję się zmęczony. Zostawcie mnie samego. Proszę. Zrozumiane.
Przetarł oczy, sięgnął po któryś z owoców. Poczuł się nagle wyczerpany.
— Michael?
Paulsen-Fuchs stał w komorze obserwacyjnej.
— Cześć, Paul! — powiedział Bernard. — Prowadziłem akurat najdziwaczniejszą w życiu konwersację.
Tak?
— Chyba traktują mnie jak jakieś pomniejsze bóstwo.
— O rany!
— I zapewne zostało mi zaledwie kilka tygodni.
— Mówiłeś tak, kiedy się tu zjawiłeś. Tylko wtedy był to tydzień.
— A teraz czuję zmiany. Powolne, ale to musi się zdarzyć.
Patrzyli na siebie przez trójwarstwowe szkło. Paulsen-Fuchs kilka razy otwierał usta, ale nie mógł przemówić. Bezradnie uniósł ręce.
Taaak — powiedział Bernard i westchnął.
Tak, na miejscu, przewody oddzielone i zakryte, wszyscy tu jesteśmy trochę poddenerwowani, więc nie zwracajcie uwagi na szczękanie zębami. Nagranie? I na żywo… tak, Arnold? Raz, dwa, trzy… Lloyd rzyga na was słowami, tak, tak właśnie się czuję. W porządku. Colin, ta butelka. Mój pomarańczowy garniturek nie przeszkadza kamerze? Ale mnie tak. Zaczynamy.
Halo, mówi Lloyd Upton z brytyjskiego oddziału European Broadcasting Network. Znajduję się dwadzieścia tysięcy metrów nad tym, co nazywano sercem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w tylnej kabinie amerykańskiego bombowca B-1 przystosowanego do lotów wywiadowczych na dużych wysokościach, symbol RB-1H. Są tu ze mną korespondenci czterech głównych kontynentalnych sieci informacyjnych, dwóch amerykańskich agencji prasowych i BBC. Jesteśmy pierwszymi cywilnymi dziennikarzami, którzy znaleźli się nad Stanami Zjednoczonymi od chwili wybuchu tej najpotworniejszej w historii ludzkości plagi. Towarzyszy nam dwóch cywilnych naukowców, z którymi przeprowadzimy wywiady w trakcie lotu powrotnego. Do tej pory lecieliśmy ze średnią prędkością dwukrotnie przekraczającą prędkość dźwięku, czyli Mach 2.
W ciągu zaledwie ośmiu tygodni, dwóch krótkich miesięcy, cały kontynent amerykański przeszedł przemianę, której po prostu nie można opisać. Wszystkie charakterystyczne cechy terenu — całe miasta! — znikły pod… a może zostały przekształcone w coś, co jest biologicznym koszmarem. Nasz samolot leciał zygzakami z Nowego Jorku do Atlantic City, później do Waszyngtonu i poprzez Virginie, Kentucky i Ohio; wkrótce dokonamy przelotu na wysokości tysiąca metrów nad Chicago, Illinois i Wielkimi Jeziorami. Następnie zawrócimy i przelecimy nad Wschodnim Wybrzeżem na Florydę. Nad Zatoką Meksykańską zatankujemy paliwo z samolotu lecącego z Bazy Marynarki Wojennej Guantanamo na Kubie, która chyba cudem uniknęła dotąd zarazy.
Potrafimy wyobrazić sobie rozpacz Amerykanów, rozbitków na brzegach Anglii, Europy i Azji oraz innych części naszego globu. Obawiam się jednak, że ten historyczny lot nie przyniesie im pocieszenia. To, co widzimy, nie poprawi samopoczucia żadnemu przedstawicielowi rasy ludzkiej. A jednak nie jesteśmy świadkami spustoszenia, lecz raczej dziwnego i, proszę wybaczyć mi ten zdumiewający sąd estetyczny, pięknego krajobrazu, stworzonego przez zupełnie nową formę życia, której pochodzenie utrzymywane jest w tajemnicy. Chociaż, być może, nie znają go nawet specjaliści. Plotki o tym, że narodziła się ona w laboratorium biologicznym w San Diego, Kalifornia, nie zostały ani potwierdzone, ani zdementowane przez czynniki rządowe, a przedstawiciele EBN nie otrzymali pozwolenia na przeprowadzenie wywiadu z głównym protagonistą… hm… dramatu, słynnym neurochirurgiem, doktorem Michaelem Bernardem, przetrzymywanym obecnie w całkowitym odosobnieniu koło Wiesbaden w Zachodnich Niemczech.
Przekazujemy teraz bezpośrednio filmy i zdjęcia z naszych aparatów i specjalnych, pracujących w czasie rzeczywistym kamer szpiegowskich umieszczonych w samolocie. Niektóre z nich zobaczycie państwo na żywo, niektóre zaś są opracowywane, montowane i towarzyszyć będą tej niewątpliwie historycznej transmisji.
Jak mam rozpocząć opis rozciągającego się pod nami pejzażu? Należałoby stworzyć nowe słowa, nowy język. Zupełnie nowe kształty i formy, do tej pory nie znane ani geologom, ani biologom, pokrywają miasta, miasteczka, a nawet dzikie regiony Ameryki Północnej. Całe lasy zmieniły się w szarozielone… eee… lasy spiral, słupów, iglic. Przez teleobiektyw widzieliśmy ruch wśród tych dziwnych labiryntów, poruszające się w niewiadomy sposób obiekty wielkości słoni. Widzieliśmy rzeki, płynące w sposób jakby kontrolowany, rzeki nie mają prawa tak płynąć. Na wybrzeżu Atlantyku, głównie w okolicy Nowego Jorku i Atlantic City, w odległości dziesięciu do dwudziestu kilometrów od brzegu, sam ocean wydawał się pokryty najwyraźniej żywą warstwą błyszczącej, świetlistej zieleni.
Jeżeli chodzi o miasta — żadnych znaków normalnego życia, ani śladu ludzi. Nowy Jork wygląda jak tajemnicza mieszanina geometrycznych kształtów, miasto rozłożone i przerobione tak, by służyć celom zarazy, jeśli zaraza może mieć cel. W rzeczywistości to, co widzieliśmy, zdaje się potwierdzać znane plotki o tym, że Ameryka Północna została podbita przez jakąś formę inteligentnego życia biologicznego, to znaczy przez inteligentne mikroorganizmy, które ze sobą współpracują, przystosowują się do środowiska, zmieniają siebie i przekształcają to środowisko. W New Jersey i Connecticut dostrzegliśmy podobne formacje biologiczne; obecni na pokładzie samolotu dziennikarze z braku lepszego słowa nazwali je megapleksami. Określenie prawidłowej nomenklatury w przyszłości pozostawiamy naukowcom.
Zaczynamy zniżać lot. Chicago leży w stanie Illinois, przy północno-zachodnim krańcu jeziora Michigan, wielkiego śródlądowego zbiornika słodkiej wody. Znajdujemy się mniej więcej sto kilometrów od Chicago, lecimy na południowy zachód nad jeziorem. Proszę ustawić kamerę tak, by pokazywała to, co my, dziennikarze, naukowcy i załoga samolotu, widzimy na własne oczy. Ten specjalny monitor wysokiej rozdzielczości pokazuje teraz powierzchnie jeziora, absolutnie gładką, bardzo przypominającą powierzchnie oceanu w pobliżu wielkich miast portowych. Widoczna tu siatka współrzędnych służy, jak przypuszczam, do sporządzania map. Proszę wybaczyć, że używam palca, ale pragnę nim wskazać pewne wyjątkowe formy, widziane przez nas przedtem na rzece Hudson, te szczególne, bardzo wyraziste żółtozielone koła lub atole z bardzo skomplikowanym zespołem rozchodzących się promieniście linii, przypominających szprychy koła. Nie znamy ich przeznaczenia, chociaż na zdjęciach satelitarnych można było od czasu do czasu dostrzec, że „szprychy” wydłużają się i stykają z anomaliami topograficznymi, zachodzącymi na lądzie.
Przepraszam? Tak, już się przesuwam. Zostaliśmy… hm… poinformowani, że niektóre z przedstawionych tu informacji są ściśle tajne, przeznaczone, niestety, wyłącznie do naszej wiadomości.
Zmieniliśmy teraz kurs i szerokim łukiem kierujemy się na Waukegan, Illinois. Illinois znane jest ze swych równin, tak jak i z samochodów. Przecież Detroit… nie, Detroit jest w Michigan. Tak. Illinois znane jest ze swych równin, a Chicago nazywane było czasami „miastem przeciągów”, z powodu wiatrów wiejących znad jeziora Michigan. Jak państwo widzicie, krajobraz bardzo przypomina sieć pól, jednak zamiast prostokątów i kwadratów podziały biegną wzdłuż linii jajowatych… miałem oczywiście na myśli linie eliptyczne… lub kręgów, z mniejszymi kręgami wypełniającymi powierzchnię między większymi. W środku każdego z nich znajduje się wybrzuszenie, taki szpikulec przypominający stożek centralny w kraterach księżycowych. Stożki te… tak, teraz widzę, że są to spiczaste piramidy, wyposażone w koncentryczne schody lub pochylnie wznoszące się wzdłuż zewnętrznych ścian. Czubki stożków są pomarańczowe, w kolorze przypominającym kolor lotniczego kombinezonu, który mam na sobie. Błyszczą na pomarańczowo, bardzo jaskrawię.
Zwolniliśmy znacznie. Wysunęły się klapy i przelatujemy teraz stosunkowo wolno nad Evanston, na północ od Chicago. Gdziekolwiek spojrzymy — ani śladu ludzi. Jesteśmy… eee… trochę zdenerwowani, sądzę, że odczuwa to nawet załoga naszego samolotu, oficerowie i żołnierze sił powietrznych. Jeśli zdarzy się coś złego, osiądziemy dokładnie pośrodku… no cóż, nie będziemy chyba o tym myśleć. Lecimy wolniej i niżej.
Zdecydowaliśmy się przelecieć nad Chicago z powodu zdjęć z satelitów i samolotów szpiegowskich, dokumentujących koncentrację aktywności biologicznej wokół tego tak niegdyś wielkiego miasta. Chicago było prawdziwym centrum Ameryki, a teraz jest to coś w rodzaju giełdy dla całego kraju, centrum aktywności, w którym zbiegają się działania biologiczne od Kanady do Meksyku. Można tu już dostrzec wielkie struktury przypominające rurociągi, zbiegające się w mieście ze wszystkich kierunków. Na niektórych terenach rurociągi otwierają się w szerokie kanały, właśnie widzimy jeden z nich i jadowicie zieloną substancję przepływającą w nim gwałtownie… Tak, tutaj. Czy mamy…? Dobrze, później. Te kanały muszą mieć z pół kilometra szerokości. Zdumiewające, przerażające.
Pogłoski dochodzące z centrów wywiadu wojskowego w Wiesbaden, Londynie i Szkocji wskazują na istnienie innego i zupełnie różnego centrum aktywności na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Szczegółów nie znamy, lecz najwyraźniej Chicago dzieli z południowo-zachodnią Kalifornią zaszczyt bycia tym miejscem, na którym koncentruje się uwaga polityków i naukowców. My jednak nie polecimy na Zachodnie Wybrzeże, nie pozwala na to zasięg naszej maszyny. Konieczne byłoby tankowanie, niestety niemożliwe po tej stronie kontynentu.
Wykonaliśmy kilka gwałtownych skrętów, doświadczamy skutków przyspieszenia. Przelatujemy nad przedmieściem Oak Park. Mamy przed sobą mapę, ale według niej nie można rozpoznać żadnej ulicy, żadnej drogi. A teraz, pod nami, samo Chicago! Sądząc wyłącznie po proporcjach jesteśmy, być może, nad Cicero Avenue. I z powrotem nad jezioro, tak, to port Montrose, Lake Shore Drive i Park Lincolna, można je rozpoznać wyłącznie po kształcie brzegów jeziora. Znowu przyspieszyliśmy, zataczamy szeroki krąg, być może nad Muzeum Nauki i Przemysłu — jesteśmy zdani wyłącznie na domysły. O! Widzę teraz kanały, być może niegdyś odgałęzienia Ship Canal. Zniżamy się do tysiąca metrów, jest to bardzo niebezpieczna wysokość, nie mamy pojęcia, jak wysoko mogą sięgać struktury biologiczne. Boże, ale mam pietra. Wszyscy się boimy. Przelatujemy teraz… tak…
Jezu! Proszę o wybaczenie. To musiały być zagrody dla bydła, słynne Union Stockyards. Musiały być właśnie tutaj. Zaledwie je dostrzegliśmy, pilot poderwał maszynę, skręcamy na południe. Widzieliśmy…
Przepraszam państwa.
Przecieram oczy. Ze strachu, ze zdumienia, bo nie widziałem jeszcze nic podobnego, a przecież od kilku godzin latamy nad tą krainą jak z koszmarnego snu. Telekamery przekazały nam szczegółowy obraz tego, co musiało być kiedyś słynnym punktem przeładunku bydła w Chicago. Jeżeli weźmiemy pod uwagę tę koncentrację żywych istot, świń, krów, na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, być może nie powinniśmy być zaskoczeni lub zdumieni. Ale największymi stworzeniami, jakie widziałem w życiu, były wieloryby, a te tutaj przewyższały wieloryby, nie wiem nawet ile razy. Wielkie brązowe i białe jaja, czy to możliwe, by wisiały w powietrzu? Może jednak opierały się na ziemi. Większe od dinozaurów, bez wyodrębnionych nóg, głowy, ogona, a jednak można było rozpoznać jakieś członki, jakieś wyciągnięcia i wydłużenia otoczone lub przechodzące w wielościany, to znaczy dwunastościany lub dwudziestościany i w owadzie nogi, proste, pozbawione stawów, a nogi te musiały mieć ze dwa, trzy metry grubości! Każde z tych jajowatych stworzeń, niezależnie od tego, czym są, zakryłoby ciałem boisko do rugby.
Tak, tak, wiemy… właśnie poinformowano nas, że istnieją także latające formy życia, żywe istoty i że zaledwie uniknęliśmy zderzenia z kilkoma z nich. Przypominają ogromne, wyciągnięte płaszczki, szybują, może to coś w rodzaju nietoperzy. Są także białe i brązowe. Lecą na południowy zachód, formują się w klucz czy raczej stado. Przepraszam, przepraszam…!
Wyłączcie dźwięk! Wyłączcie dźwięk, do cholery! I zdejmijcie mnie z wizji!
(pięciominutowa przerwa)
Wracamy na antenę. Przepraszam państwa za opóźnienie i… cóż, jestem tylko człowiekiem i po ludzku poddaję się panice. Mam nadzieję, że państwo to zrozumiecie. Jestem doprawdy zdumiony spokojem i szybkością reakcji… eee… oficerów i załogi samolotu, prawdziwych zawodowców, cholernie wspaniałych ludzi. Przelecieliśmy właśnie nad Danville, Illinois i wkrótce… za kilka sekund, znajdziemy się nad Indianapolis. Widzieliśmy zmiany w krajobrazie, może będę go nazywał biokrajobrazem, rozciągającym się pod nami, zmiany kolorów i kształtów, ale absolutnie nie potrafimy zinterpretować tych zmian. Czujemy się tak, jakbyśmy lecieli nad zupełnie inną, obcą planetą. Nasi naukowcy, którzy dokonują pomiarów i notują coś bez przerwy, są zbyt zajęci, by przekazać nam teorie czy też hipotezy, które wypracowali.
Pod nami Indianapolis — tajemnicze, nie do rozszyfrowania… piękne i obce jak inne megapleksy. Niektóre z konstrukcji biologicznych wydają się tak wysokie jak budynki, które zastąpiły, niektóre mają wysokość od stu do dwustu metrów. Widzimy na ziemi ich cienie, rzucane przez popołudniowe słońce. Wkrótce odwrócimy bieg czasu, polecimy na wschód, na południowy wschód i słońce zajdzie. Cienie leżące na biokrajobrazie wydłużają się, powietrze jest nieprawdopodobnie czyste… znikł przemysł, znikły samochody. Lecz któż potrafi przewidzieć, jakie zanieczyszczenia produkuje ożywiony krajobraz? Nie przedostają się one jednak do atmosfery.
Tak.
Tak, mam potwierdzenie od naszych naukowców. Kiedy przelatywaliśmy na niższej wysokości nad Chicago, instrumenty potwierdziły, że powietrze jest absolutnie czyste. Ani śladu dymów, ani śladu zanieczyszczeń przemysłowych, potwierdzają to niezwykle czyste kolory nieba. Powietrze jest także wilgotne i — jak na tę porę roku — nietypowo ciepłe. Być może zima nie zawita tego roku do Ameryki, bowiem już teraz Chicago i miasta, które mijaliśmy, powinny być pokryte przynajmniej cienką warstwą śniegu. Ale śniegu nie ma. Pada za to deszcz, ciepły, jego krople są bardzo duże. Przelatywaliśmy przez ciemne, burzowe chmury, nie ma jednak ani śniegu, ani lodu.
Tak, tak, też to zauważyłem. Wyglądało jak piorun kulisty, może coś w rodzaju meteoru. Wspaniały widok… O! Najwyraźniej jest ich…
(głosy w tle, donośne, dźwięk alarmu)
Mój Boże! Były to najprawdopodobniej wchodzące w wyższe warstwy atmosfery człony rakiety lub rakiet, zaledwie kilka lub kilkanaście kilometrów stąd! Czujniki na pokładzie samolotu ostrzegają przed wielkimi dawkami promieniowania. Piloci i załoga włączyli wszystkie systemy awaryjne, samolot stromo wznosi się do góry, opuszczamy ten rejon z… tak, z… tak… Nie! Nurkujemy, odwróceni chyba tyłem do… czymkolwiek był ten obiekt…
Mówi się tu, że obiekty te odpowiadały parametrami głowicom rakiet nuklearnych, być może międzykontynentalnych rakiet balistycznych i głowice nie, powtarzam, nie… oczywiście, inaczej by nas tu nie było… nie wybuchły. Teraz…
(nowe głosy, zaskoczenie, kolejne alarmy)
Jak rozumiem, nie możemy wyjść z lotu nurkowego. Większość instrumentów nie działa. Silniki nie pracują, spadamy na ziemię. Radio działa nadal, ale…
(Koniec transmisji RB-1H. Koniec przekazu bezpośredniego Lloyda Uptona, EBN. Koniec przekazu danych naukowych.)
Bernard leżał w łóżku. Jedną nogę zwiesił na podłogę, drugą, zgiętą, oparł o fałdę materaca. Nie golił się i nie kąpał od tygodnia. Na jego skórze bardzo gęsto krzyżowały się stwardniałe białe linie, od goleni zaś aż do palców stóp rosło nowe ciało. Nawet nago wyglądał tak, jakby nosił rozszerzane spodnie.
Nic go to nie obchodziło. Większość czasu, z wyjątkiem godzinnych spotkań z Paulsen-Fuchsem i dzięsięciominutowych badań, spędzał leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami i rozmawiając z noocytami. A przez resztę doby próbował złamać chemiczny kod ich języka. W tej kwestii nie otrzymał od nich żadnej pomocy. Trzy dni temu przeprowadził na ten temat ostatnią rozmowę.
(Twoja koncepcja nie jest kompletna. Ani prawidłowa.
— Jeszcze nie skończyłem.
Dlaczego nie zostawisz tych prac swym towarzyszom? Można osiągnąć więcej, jeśli skierujesz uwagę do wewnątrz.
— Będzie prościej, jeśli powiecie mi zwyczajnie, jak się komunikujecie… Szkoda, że nie możemy być bardziej czyści we wzajemnych stosunkach, ale grupy dowódcze zdecydowały, że na razie najlepsza jest dyskrecja. — Tak, oczywiście.)
A więc noocyty zatajały informacje przed nim… i przed badaczami pracującymi poza jego laboratorium. Pharmek z kolei także nie mówił mu wszystkiego. Bernard mógł się tylko domyślać ich motywów i nie pytał Paulsen-Fuchsa o powody, dla których powoli przestawano informować go o tym, co się zdarzyło na świecie i o wynikach badań. W pewien sposób nie miało to wielkiego znaczenia, i tak miał aż za dużo roboty z dopasowywaniem się do noocytów.
Monitor był ciągle włączony i ciągle wyświetlał dane wprowadzone do komputera trzy dni temu. Czerwone linie zupełnie wyparły przesuwające się rzędy zielonych cyfr. Od czasu do czasu pojawiały się także linie błękitne. Krzywe, wyznaczone ich długością, wygładzały się w miarę, jak chemia bit po bicie sprowadzana była do pośredniego języka matematyki. W następnym stadium zostanie on przetłumaczony na rodzaj uproszczonego kodu złożonego z równań logiki formalnej i języka angielskiego, ale to następne stadium ciągle jeszcze odległe było o tygodnie, jeśli nie miesiące.
Próba skupienia uwagi na pamięci spowodowała niespotykaną ingerencję noocytów.
Bernard, ty ciągle pracujesz nad naszą pieśnią krwi.
Czy nie Ulam przypadkiem użył kiedyś właśnie tego określenia? Czy oznacza to CHĘĆ połączenia się z nami na naszym poziomie? Nie rozważaliśmy tej możliwości.
— Nie jestem pewien, czy rozumiem waszą propozycję. Ta część ciebie, która stoi za całością dotychczasowej komunikacji, może być zakodowana, aktywowana i przywrócona. Będzie to jak SEN, jeśli dobrze rozumiemy, co to jest. (UWAGA: Śnisz przez cały czas. Czy o tym wiedziałeś?)
— Stanę się jednym z was?
Sądzimy, że jest to prawidłowe przypuszczenie. Już jesteś jednym z nas. W wielu zespołach badawczych zakodowaliśmy część ciebie, celem obróbki. Możemy zakodować także twą OSOBOWOŚĆ i w ten sposób zamknąć pętlę. Staniesz się jednym z nas, jeśli taki będzie twój wybór, czasowo. Możemy to zrobić teraz.
— Bóję się. Boję się, że wykradniecie mi duszę od środka. Twoja DUSZA już została zakodowana, Bernard. Nie rozpoczniemy, jeśli nie dostaniemy pozwolenia od wszystkich fragmentów twego mózgu. — Michael? — Paulsen-Fuchs przerwał nagle tę rozmowę. Bernard potrząsnął głową i spojrzał przez okno laboratorium, mrugając szybko. — Michael? Nie śpisz? — Nie… spałem. O co chodzi?
— Kilka dni temu wyraziłeś zgodę na spotkanie z Seanem Gogarty. Właśnie przyjechał.
— Tak, tak. — Bernard wstał. — Czy jest tu z tobą? Wszystko jest zamazane. — Nie, czeka na zewnątrz. Myślałem, że może będziesz chciał najpierw umyć się i ubrać.
— A niby po co — odpowiedział Bernard. — I tak nie będę śliczny niezależnie od tego, ile razy się ogolę.
— Chcesz się z nim spotkać tak jak jesteś?
— Jasne. Wprowadź go. Przerwałeś coś bardzo interesującego, Paul. — My wszyscy już ci tylko przerywamy, co? Bernard próbował się uśmiechnąć, ale twarz miał sztywną, jakby nieznajomą.
— Wprowadź go, Paul.
Sean Gogarty, profesor fizyki teoretycznej King’s College Uniwersytetu Londyńskiego wszedł do komory obserwacyjnej i osłonił oczy ręką, próbując zajrzeć do laboratorium Bernarda. Twarz miał otwartą i przyjacielską, nos długi, ostry, duże zęby. Był wysoki, postawny, a jego ramiona okryte marynarką z irlandzkiej wełny sprawiały wrażenie muskularnych. Gdy dostrzegł Bernarda, uśmiech znikł z jego twarzy, a oczy, przykryte szykownymi lotniczymi okularami zwęziły się wyraźnie. — Doktor Bernard? — mówił z sympatycznym, irlandzkim akcentem, zatartym nieco przez lata spędzone w Oxfordzie.
— Doktor Gogarty?
— Profesor… to znaczy, proszę mi mówić po prostu Sean. Wolałbym pominąć tytuły.
— W takim razie ja jestem Michael. — (Czyżby?) — Tak, cóż, w twoim… eee… przypadku będą z tym chyba kłopoty. Dużo o tobie słyszałem. Jestem jednak przekonany, że ty nigdy nie słyszałeś o mnie. Prawda… eee… Michael?
Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, tym razem jednak niepewny i jakby zakłopotany. Może, pomyślał Bernard, spodziewał się rozmowy z człowiekiem, a spotkał…
— Paul opowiadał mi o twoich pracach. Obawiam się, że wykraczają trochę poza moje możliwości, Sean.
— Zapewne. A to coś, ten wypadek, który zdarzył się w twoim kraju, wykracza z pewnością daleko poza moje możliwości. Tego jestem pewien. Jest jednak kilka spraw, o których chciałbym z tobą porozmawiać, Michael. I nie tylko z tobą.
Paulsen-Fuchs spojrzał na Gogarty’ego z pewną obawą. Bez wątpienia kilka rządów wyraziło zgodę na to spotkanie, pomyślał Bernard, inaczej nie mogłoby do niego dojść, ale Paul jest ciągle bardzo zaniepokojony.
— A więc z moimi kolegami. — Wskazał gestem Paul-sen-Fuchsa.
— Nie z ludźmi — odpowiedział Gogarty.
— Z moimi noocytami?
— Noocyty? Tak, tak, rozumiem. Twoje noocyty. Teilhard de Chardin z pewnością zaaprobowałby tę nazwę.
— Niewiele myślałem ostatnio o Teilhardzie de Chardin, ale nie byłby chyba złym przewodnikiem.
— No tak, cóż, zaledwie się tu dostałem… doprawdy biłem głową w mur… i mój czas jest ograniczony. Chciałem ci zaproponować pewne podejście do tej sprawy i chciałem, żebyś je ocenił wraz z twoimi małymi przyjaciółmi.
— Skąd masz tak szczegółowe informacje o mnie, o noocytach?
— Sondowano ekspertów z całej Europy. Ktoś miał przeczucie, że warto spróbować i mnie. Mam nadzieję, że to go nie pozbawi awansu. Nie wszyscy specjaliści w mojej dziedzinie darzą mnie szczególnym szacunkiem, doktorze Bernard… Michael. Moje pomysły bardziej niż trochę wykraczają poza przyjęte granice.
— A wiec posłuchajmy ich. — Bernard był już nieco zniecierpliwiony.
— Oczywiście. Zakładam, że niewiele wiesz o mechanice informatycznej?
— Nawet o niej nie słyszałem.
— Pracuje w bardzo wąskiej specjalizacji w pewnej dziedzinie fizyki, specjalizacji jeszcze nie docenionej, i zajmuje się efektami, jakie przetwarzanie informacji wywiera na czasoprzestrzeń. Wyłożę to jak najprościej, ponieważ noocyty mogą już wiedzieć o tym więcej ode mnie i z pewnością lepiej ci wszystko wytłumaczą.
— Nie licz na to. One rozkoszują się tym, co skomplikowane. Ja nie.
Gogarty przerwał i przez kilka sekund siedział absolutnie nieruchomo. Paulsen-Fuchs popatrzył na niego z nagłym przestrachem.
— Michael, zgromadziłem mnóstwo teoretycznych danych, mogących udowodnić następujące twierdzenie — Gogarty westchnął głęboko — otóż przetwarzanie informacji, a mówiąc dokładnie, obserwacje, mają wpływ na to, co dzieje się w czasoprzestrzeni. Stworzenia rozumne są integralną częścią Wszechświata, wyznaczamy jego granice, w wielkim stopniu determinujemy jego naturę tak jak i on determinuje naszą. Mam powody przypuszczać, na razie jest to tylko hipoteza, że my, ludzie, w zasadzie nie odkrywamy praw fizyki, tylko je współtworzymy. Nowe teorie sprawdzane są dokonywanymi obserwacjami nie tylko przez nas, lecz także przez Wszechświat. Jeżeli Wszechświat potwierdzi, że nowa teoria nie sprzeciwia się zaszłym zdarzeniom, staje się ona modelem i Wszechświat postępuje zgodnie z jego założeniami. Im lepiej teoria pasuje do faktów, tym dłużej się utrzymuje, jeśli w ogóle się utrzyma. W ten sposób rozbijamy Wszechświat na pola, i jak dotąd łatwo jest wyróżnić pole należące do nas, ludzi. Kontakt z obcymi jest niemożliwy, wiesz? Jeśli poza Ziemią żyją jakieś istoty inteligentne, zajmują inne pola teorii. Nie powinniśmy spodziewać się wielkich różnic pomiędzy teoriami obowiązującymi na różnych polach, w końcu Wszechświat ma tu wiele do powiedzenia, ale można się spodziewać wielu pomniejszych rozbieżności.
Żadna teoria nie obowiązuje wiecznie. Wszechświat stale się zmienia. Możemy wyobrazić sobie regiony rzeczywistości, w których zmiana powoduje konieczność powstania nowych teorii. Do tej pory ludzkość nie przetwarzała informacji (mam na myśli komputery, myślenie i co jeszcze chcesz) w takiej „gęstości”, by wywrzeć jakiś oczywisty wpływ na czasoprzestrzeń. Nie stworzyliśmy teorii wystarczająco kompletnych, by przygwoździły ewolucję rzeczywistości. Ale to się zmienia. Teraz.
Słuchaj uważnie tego GOGARTY.
Bernard podniósł głowę i zaczął słuchać uważnie. — Gdybym tylko miał czas, by zaprezentować moje matematyczne równania formalnej mechaniki informatycznej i elektrodynamiki kwantowej… i gdybyś ty je rozumiał! — Słucham. Słuchamy, Sean. Oczy Gogarty’ego rozszerzyły się.
— Noocyty? Odpowiedziały?
— Na razie nie bardzo mają na co odpowiedzieć. Proszę dalej, profesorze.
— Do tej pory, na tej planecie jednostkowym urządzeniem przetwarzającym informacje najgęściej był ludzki mózg… być może z małym wyjątkiem wielorybów, ale tu odpowiedź na bodźce jest znacznie mniejsza, powiedziałbym, że wieloryby są znacznie bardziej odizolowane. Cztery, pięć miliardów ludzi myślących dzień po dniu. Bardzo niewielkie zmiany. Sprężenia czasu, takie drgania, nie sposób ich nawet zmierzyć. Nasze zdolności obserwacji, zdolności formułowania efektywnych teorii nie są wystarczająco intensywne, by doprowadzić do zmian, które wykryłem teoretycznie. Takie możliwości nie istnieją w całym Systemie Słonecznym, być może w całej Galaktyce.
— To bełkot, profesorze Gogarty — powiedział Paulsen-Fuchs.
Gogarty skinął z irytacją głową i błagalnie wpatrzył się w Bernarda. Mówi ciekawie.
— On przechodzi do rzeczy, Paul. Nie poganiaj go.
— Dziękuje. Dziękuję ci bardzo, Michael. Mówię o tym, że teraz zaistniały już warunki mogące spowodować efekt, który opisywałem w moich artykułach. Istnieje już nie tylko cztery, pięć miliardów myślących jednostek, Michael, są ich biliony, być może miliardy bilionów! A większość z nich w Ameryce Północnej. Maleńkie, gęsto skupione, przyglądające się wszystkim aspektom otoczenia, od rzeczy najmniejszych po rzeczy wielkie. Obserwują otoczenie i teoretyzują na temat tego, czego nie mogą obserwować. Obserwatorzy i teoretycy mogą w dużym stopniu ustalić kształt wydarzeń, rzeczywistości. Oprócz informacji nie istnieje nic, Michael. Cząsteczki, energia, nawet sam czas i sama przestrzeń są w końcu niczym więcej niż informacją. Przemianie może ulec sama natura, sama esencja Wszechświata. Właśnie teraz. Dzięki noocytom.
— Tak — odpowiedział Bernard. — Ciągle słucham. Coś niedopowiedzianego… dowód…
— Dwa dni temu — Gogarty ożywił się wyraźnie, twarz poczerwieniała mu z podniecenia — Rosjanie najwyraźniej przeprowadzili zmasowany atak nuklearny na Amerykę Północną. W odróżnieniu od ataku na Panamę ani jedna z użytych głowic nie wybuchła!
Bernard spojrzał na Paulsen-Fuchsa najpierw rozdrażniony, później rozbawiony. Nic mu o tym nie powiedziano.
— A przecież Rosjanie wcale nie są tacy źli, jeśli chodzi o budowę głowic jądrowych, Michael. To powinno być samo piekło. A tymczasem nic się nie zdarzyło! Obserwacje i informacje, które udało mi się zebrać na ten temat, ująłem w kilka zdumiewających wykresów. Jednym z najważniejszych źródeł był amerykański samolot odbywający rekonesans nad Ameryką Północną i mający na pokładzie naukowców i dziennikarzy. Sprawozdanie z jego lotu nadawano do Europy, przez satelitę. Kiedy nastąpił ten nieudany atak, lecieli akurat nad środkiem Stanów. Samolot rozbił się, ale nie z powodu ataku. Nikt właściwie nie zna przyczyn katastrofy, ale sposób, w jaki urwała się łączność i telemetria… czas, w którym się to wydarzyło, powiązania z innymi wypadkami, wszystko to doskonale pasuje do mojej teorii. Nie tylko zresztą to. Na całym świecie działy się bardzo dziwne rzeczy. Wytłumianie sygnałów radiowych, przerwy w dostarczaniu energii, fenomeny meteorologiczne. To sięgnęło nawet orbit geostacjonarnych: awarie zdarzyły się dwum satelitom odległym o dwanaście tysięcy kilometrów. Koordynaty i efekty tych zdarzeń wprowadziłem do komputera, a komputer wyprodukował ten właśnie szkic czteroprzestrzennego pola.
Gogarty wyjął z torby powiększone zdjęcie zrobione z komputerowego monitora.
Bernard zmrużył oczy, chcąc widzieć wyraźniej. Wzrok nagle mu się wyostrzył. Widział nawet fakturę papieru fotograficznego.
— Wygląda jak koszmarny sen ciężarowca — powiedział.
— Tak, trochę pogięte wokół torusa — zgodził się Gogarty. — Tylko ta figura ma sens w świetle posiadanych przeze mnie informacji. Nikt nie potrafi jej zinterpretować oprócz mnie! Obawiam się, że moje akcje podskoczyły nieco na naukowej giełdzie. Jeśli mam rację, Michael, a jestem całkiem pewien, że ją mam, będziemy mieli znacznie więcej kłopotów, niż przewidywaliśmy… albo znacznie mniej. Wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju kłopotów się spodziewałeś.
Bernard czuł, jak intensywnie wchłaniany jest wykres. Noocyty przerwały nawet ciągłe dłubanie w jego świadomości.
— Dałeś moim małym przyjaciołom sporo materiału do przemyśleń, Sean.
— Tak, a ich reakcja? Bernard zamknął oczy.
Minęło kilka sekund, nim je otworzył i potrząsnął głową.
— Ani słowa — powiedział. — Przykro mi, Sean.
— Cóż, nie miałem wielkich nadziei. Paulsen-Fuchs zerknął na zegarek.
— Czy to wszystko, doktorze Gogarty?
— Nie. Nie całkiem. Michael, zaraza nie może rozprzestrzenić się poza Amerykę Północną. A raczej poza koło o promieniu siedmiu tysięcy kilometrów, jeśli noocyty rozłożą się równomiernie w tej części globu.
— Dlaczego?
— Już wyjaśniałem powody. Po prostu jest ich zbyt wiele. Jeśli przekroczą te granice, stworzą coś bardzo szczególnego, część czasoprzestrzeni zbyt dokładnie obserwowaną. Pole to nie będzie mogło ewoluować. Zbyt wielu genialnych teoretyków, rozumiesz? Wytworzy się stan niezmienności, załamanie na poziomie kwantowym. Pojedynczość! Czarna dziura myśli! Czas zostanie poważnie zakrzywiony, a rezultatem będzie zagłada Ziemi. Podejrzewam, że same to zrozumiały i same ograniczyły już swój rozwój.
Gogarty wytarł czoło chusteczką i znowu westchnął.
— Jak zdołały zapobiec wybuchowi głowic? — spytał Bernard.
— Powiedziałbym, że nauczyły się tworzyć bardzo potężne, izolowane przestrzenie obserwacji. Zgromadziły, zwiodły tryliony obserwatorów, którzy stworzyli niewielką, chwilową dziurę zmienionej czasoprzestrzeni. Dziurę, w której procesy fizyczne przebiegają inaczej w stopniu wystarczającym, by głowice nie wybuchły. Istniała bardzo krótko, ponieważ Wszechświat gwałtownie się z nią nie zgodził, lecz wystarczająco długo, by zapobiec nieszczęściu. Pozostaje jeszcze jedno, kluczowe pytanie. Czy twoje noocyty kontaktują się jakoś z Ameryką?
Bernard wsłuchał się w wewnętrzne głosy i nie otrzymał odpowiedzi.
— Nie wiem.
— A wiesz, że mogą? Bez użycia radia i w ogóle znanych nam środków łączności. Jeśli potrafią kontrolować efekty, które wywierają na występujący lokalnie zespół zjawisk fizycznych, mogą także tworzyć fale bardzo nieznacznie przerwanego czasu. Obawiam się, że nie mamy instrumentów wystarczająco czułych, by wykryć takie sygnały.
Paulsen-Fuchs wstał i znacząco postukał palcem w zegarek. — Paul — zapytał Bernard — czy dlatego przestaliście udzielać mi jakichkolwiek informacji? Czy dlatego nie powiedzieliście mi o Rosjanach? Paulsen-Fuchs nie odpowiedział.
— Czy możesz pomóc doktorowi Gogarty w czymś jeszcze? — zapytał tylko.
— Nie w tej chwili. Ja…
— Więc zostawimy cię twym kontemplacjom.
— Sekundę, Paul. O co tu chodzi, do cholery! Pan Gogarty najwyraźniej chciałby jeszcze ze mną porozmawiać i ja też chciałbym porozmawiać z nim. Skąd te ograniczenia?
Gogarty przyglądał się to jednemu, to drugiemu, bardzo zażenowany. — Kwestie bezpieczeństwa, Michael — odpowiedział Paulsen-Fuchs. — Nie przy dzieciach, rozumiesz?
Bernard zareagował gwałtownym, krótkim wybuchem złego śmiechu.
— Miło mi było pana poznać, profesorze Gogarty — powiedział.
— Nawzajem.
Wyłączono mikrofony w kamerze obserwacyjnej. Obaj mężczyźni wyszli. Bernard poszedł do toalety i zrobił siusiu. Uryna była jaskrawoczerwona. Ty nimi nie rządzisz. To oni wydają polecenia?
— Jeśli do tej pory się tego nie domyśliłyście, jestem zwykłym śmiertelnikiem. Czemu szczam na czerwono?
Wydalamy fenyle i ketony. Musimy POŚWIĘCIĆ WIĘCEJ CZASU studiowaniu twego miejsca w hierarchii.
— Nie znaczę prawie nic — powiedział głośno i wyraźnie Bernard. — Po prostu nic nie znaczę.
Ogień trzaskał żarłocznie rzucając szerokie, rozmazane cienie drzew na mury starych, zabytkowych budynków Fort Tejon. April Ulam stała odwrócona do ognia plecami, przyciskając ręce do ciała, a jej sfatygowana jedwabna suknia powiewała w podmuchach chłodnego, wieczornego wiatru. Jerry poruszył gałęzią stos płonącego drewna i spojrzał na brata.
— No, to cośmy właściwie widzieli?
— Piekło — odpowiedział bez wahania John.
— Widzieliśmy Los Angeles, panowie — dobiegł ich z mroku głos April.
— Nie rozpoznałem niczego — zauważył John. — Wyglądało inaczej niż Livermore i pola. To znaczy…
— …było zupełnie nierzeczywiste — skończył za brata Jerry. — Wszystko po prostu… wirowało.
April podeszła, zebrała suknię wokół kolan i usiadła na leżącej przy ogniu kłodzie.
— Sądzę, że powinniśmy opowiedzieć sobie nawzajem to, co widzieliśmy — powiedziała. — Tak dokładnie, jak tylko potrafimy. Jeżeli chcecie, mogę zacząć. Jerry wzruszył ramionami. John dalej gapił się w ogień.
— Myślę, że rozpoznałam zarysy doliny San Fernando. Ostatni raz byłam w Los Angeles przed dziesięciu laty, ale pamiętam przejazd przez wzgórza, widok na Burbank i Glendale… zapomniałam tylko, jak wyglądały niegdyś. W powietrzu wisiała mgła. Było gorąco, nie jak teraz.
— Mgła została — wtrącił Jerry. — Ale jest jakaś inna.
— Jest purpurowa. — John potrząsnął głową i zachichotał.
— Więc jeśli się zgodzicie, że widzieliśmy dolinę…
— Nooo… — powiedział Jerry — może i tak.
— …to w tej dolinie coś było. Coś ją wypełniało.
— Ale nie twarde. Nie… stałe — powiedział wolno Jerry.
— Zgadzam się — stwierdziła April. — Tylko co, energia?
— Wyglądała jak wyścielona wirującym obrazem Jacksona Pollocka — powiedział Jerry.
— Albo Picassa — uzupełnił John.
— Panowie — stwierdziła April — zgadzam się z wami z drobną poprawką. Najbardziej przypominało mi to Maxa Ernsta.
— Nigdy o nim nie słyszałem. — Jerry wzruszył ramionami. — W środku coś wirowało. Tornado?
April skinęła głową.
— Zgoda. Ale jakie tornado? John zerknął na nią i przetarł oczy.
— Rozszerzało się do dołu. Wychodziły z niego jakieś szpikulce, jak błyskawice bez blasku. Jak cienie bez błyskawic.
— Dotykały — dodał John. — I znikały.
— Być może tornado tańczyło — podpowiedziała April.
— Nooo… — powiedzieli jednocześnie bracia.
— A od spodu wyskakiwały łańcuchy dysków. I zaraz się chowały. Widzieliście to?
Bracia równocześnie potrząsnęli głowami.
— I… na wzgórzach poruszały się światła, jakby robaczki świętojańskie wspinały się do nieba. — Na twarzy April pojawił się znów wyraz zachwycenia. Patrzyła marząco w ogień. John objął głowę dłońmi i potrząsał nią bez przerwy.
— Nic rzeczywistego — powiedział.
— Doprawdy, nic. Nic rzeczywistego. Ale musiało mieć jakiś związek z tym, co robił mój syn.
— Gówno — stwierdził John.
— Nie — powiedział Jerry. — Ja ci wierzę.
— Jeśli to wszystko zaczęło się w La Jolla i stąd rozlało na cały kraj, to gdzie powinno być najstarsze i najlepiej rozwinięte? — spytała April. — W La Jolla — odpowiedział Jerry, patrząc na nią z nadzieją. — Więc może jednak wszystko zaczęło się tam, gdzie wymyślili te Wojny Gwiezdne? April potrząsnęła głową.
— Nie. W La Jolla. Vergil mieszkał i pracował w La Jolla. Ale to rozniosło się szybko wzdłuż wybrzeża. Więc może wszystko stąd aż do San Diego połączyło się, zebrało, a centrum jest tutaj?
— Pieprzę — powiedział John.
— Nie dotrzemy do La Jolla — stwierdziła April. — Nie poprzez to, co nam zagradza drogę. A ja przyjechałam tutaj, żeby być z moim synem.
— To najgłupsze z szaleństw — zaprotestował John.
— Nie wiem, dlaczego wy, panowie, zostaliście ocaleni, ale jest oczywiste, dlaczego oszczędzono mnie.
— Bo jesteś jego matką — odparł Jerry śmiejąc się i kiwając głową, jakby właśnie odkrył Amerykę.
— No właśnie — stwierdziła April. — A więc, panowie, jutro zawrócimy kawałek, przejedziemy przez wzgórze i, jeśli sobie życzycie, możecie mi towarzyszyć. A jeśli nie, pójdę sama i przyłączę się do syna.
Jerry oprzytomniał nagle.
— Oszalałaś, April? A co, jeśli to jest naprawdę niebezpieczne, jak jakaś wielka burza elektryczna albo spieprzona elektrownia atomowa? — Przecież w Los Angeles nie ma dużych elektrowni atomowych — dodał John. — Ale Jerry ma słuszność. To pieprzona głupota ględzić o wejściu w to piekło. — Jeśli jest tam mój syn, to coś mnie nie skrzywdzi.
Jerry gwałtownie pogrzebał patykiem w ogniu.
— Zawiozę cię — powiedział. — Ale pójdziesz sama. John twardo i poważnie przyjrzał się bratu.
— Obydwoje macie fioła!
— Zawsze mogę iść piechotą. — April dobrze wiedziała, czego chce.
John stał z rękami opartymi na biodrach i z urazą patrzył, jak jego brat i April Ulam idą w stronę ciężarówki. Słodka, purpurowo-różowa mgła wypełzła z niecki, w której leżało Los Angeles i napłynęła nad Fort Tejon na wysokości drzew, odcinając światło słoneczne. Cienie znikły, krajobraz wyglądał upiornie.
— Hej! Hej, do cholery, nie zostawiajcie mnie tutaj! — krzyknął John i pobiegł za nimi.Pustą autostradą wjechali na szczyt wzgórza. Spojrzeli z góry na maelstrom, w dziennym świetle wyglądający niemal tak jak wczoraj.
— To jak wszystko, o czym śniliśmy — powiedział Jerry, prowadząc ostrożnie — tylko zebrane do kupy.
— Nie najgorszy opis — zgodziła się April. — Tornado snów. Być może są tu sny tych wszystkich, którzy ulegli zmianie?
John złapał się rękami za półkę pod przednią szybą i wpatrzył z napięciem w drogę.
— Została nam jeszcze mila — powiedział. — Później będziemy musieli stanąć.
Jerry potwierdził krótkim skinieniem głowy i zwolnił.
Jadąc niewiele ponad dziesięć mil na godzinę, zbliżyli się do zasłony z wirujących pionowych pasm mgły. Sięgała kilkanaście metrów ponad i poza drogę, marszcząc się i uginając wokół niewyraźnych pomarańczowych kształtów, które niegdyś mogły być budynkami.
— Jezu! Jezu! — powiedział John.
— Stop! — nakazała April.
Jerry wcisnął hamulec. April patrzyła surowo na Johna, aż otworzył drzwi szoferki, wysiadł i pozwolił jej wyjść. Jerry wyrzucił bieg na luz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na drogę od strony kierowcy.
— Panowie tęsknicie za osobami, które kochaliście? — spytała April, wygładzając swą sfatygowaną suknię. Wir obracał się z rykiem odległego huraganu, ryczał, syczał i wył w wielki kanał odpływowy miasta.
John i Jerry skinęli głowami.
— Jeśli jest tu mój Vergil, a wiem, że jest, oni też tu będą. Albo stąd zdołamy się do nich dostać.
— To kompletne szaleństwo — zaprotestował John. — Moja żona i synek nie mogą tam być.
— A czemu nie? Czy nie żyją? John gapił się na nią bez słowa.
— Wiesz, że żyją. A ja wiem, że mój syn żyje również.
— Jesteś czarownicą — stwierdził Jerry, z podziwem raczej niż oskarżycielsko.
— Niektórzy tak twierdzili. Mój mąż powiedział mi to, nim mnie opuścił. A ty przecież wiesz, prawda?
John zadrżał. Łzy spływały mu po policzkach. Jerry patrzył na zasłonę mgły z lekkim uśmiechem na ustach.
— Czy oni tam są? — zapytał brata.
— Nie wiem — odpowiedział John, siąkając nosem i wycierając oczy rękawem.
April podeszła do zasłony.
— Dziękuję wam za pomoc, panowie — powiedziała i weszła w mgłę. Jej ciało rozmyło się jak obraz na źle wyregulowanym telewizorze i znikło.
— No i popatrz tylko. — John drżał.
— Ma rację — stwierdził Jerry. — Czy ty tego nie czujesz?
— Nie wiem! — zawył John. — Chryste, bracie, po prostu nie wiem!
— Więc sprawdźmy — zaproponował Jerry, wziął go za rękę i delikatnie pociągnął. John nie drgnął.
Jerry spróbował jeszcze raz.
— W porządku — powiedział cicho John. — Razem.
Więc przeszli razem przez ostatnie kilka metrów autostrady i ramię w ramię wkroczyli w mgłę.
Na osiemdziesiątym drugim piętrze złapał ją kurcz. Obróciła się, krzyknęła i upadła, uderzając głową o poręcz. Kolanem, tuż poniżej rzepki, trafiła w krawędź jednego ze stopni, latarka i radio wypadły jej z rąk na betonowy podest. Butelka z wodą wklinowała się pomiędzy stopnie i otworzyła, oblewając dziewczynę od stóp do głów. Sparaliżowana bólem Suzy patrzyła, jak woda ścieka po schodach i bezpowrotnie ginie.
Miała wrażenie, że minęły godziny, choć najprawdopodobniej były to tylko minuty, nim zdołała wyczołgać się na podest. Leżała na wznak, oczy szczypały ją od łez, których nie potrafiła wylać.
Guz na czole, noga, którą nie można dobrze ruszać, mało jedzenia, brak wody, strach i ból, a do przejścia jeszcze trzydzieści pięter! Światło latarki błysnęło i zgasło, pozostawiając ją w nieprzeniknionych ciemnościach. „Gówno!” powiedziała. Jej matka nie znosiła tego słowa nawet bardziej niż wzywania imienia Bożego nadaremno. Nie byli szczególnie religijną rodziną, więc traktowała to jak przewinienie pomniejsze, wstrętne tylko wtedy, gdy popełniano je publicznie, wobec ludzi, którzy mogli się poczuć urażeni. Powiedzenie „gówno” było za to czymś ostatecznym, dowodem złych manier, złego wychowania lub po prostu poddania się najniższym emocjom.
Suzy próbowała wstać i znów upadła. Kolano przeszyła fala świeżego bólu. — Gówno, gówno. GÓWNO! — krzyknęła. — Wylecz się, proszę, wylecz się! — Spróbowała masażu, ale to tylko pogorszyło sytuacje.
Macając po podeście odnalazła latarkę. Potrząsnęła nią, włączyła i zatoczyła krąg promieniem jasnego światła, upewniając się, że brązowe i białe płachty i włókna jeszcze jej nie wyprzedziły. Spojrzała na drzwi klatki schodowej osiemdziesiątego drugiego piętra wiedząc, że przez jakiś czas, może do końca dnia, nie będzie w stanie się wspinać. Podpełzła do nich, ujęła klamkę i obejrzała się przez ramię. Radio leżało na betonie. Podczas upadku uderzyło o ziemię całkiem mocno. Równie dobrze może je tam zostawić, pomyślała, ale przecież radio było dla niej czymś specjalnym, jedynym wytworem człowieka, jaki jej został, jedyną rzeczą, która do niej mówiła. Może znajdzie gdzieś jakieś inne… ale nie mogła ryzykować ciszy. Próbując nie zginać bolącego kolana popełzła z powrotem.
Otwarcie ciężkich drzwi przeciwpożarowych kosztowało wiele cierpień i kilka kolejnych siniaków — zamykające się skrzydło uderzyło ją w ramię — w końcu jednak dotarła do hallu wyścielonego miękkim dywanem. Położyła się patrząc na wygłuszającą wykładzinę sufitu. Obróciła się na brzuch. Sprawdziła, czy nic się nie rusza.
Cisza. Spokój.
Powoli, próbując oszczędnie gospodarować siłami, wypełzła z hallu i wyjrzała zza najbliższego rogu.
Zobaczyła szklaną ścianę, a za ścianą rysownice oparte emaliowanymi nogami na beżowym dywanie i czarne lampy, przypominające mnóstwo ptaków o długich ruchomych szyjach. Szklane drzwi były otwarte i zablokowane gumowym klinem. Utykając, omijając biurko i fotele dotarła do stołu, o który mogła się oprzeć. Jej oczy błyszczały z wyczerpania i bólu. Na najbliższej rysownicy dostrzegła jakiś projekt. Trafiła do biura architektonicznego. Przyjrzała się bliżej rysunkowi, przedstawiał plany pokładów statku. Pracowali tu ludzie projektujący statki! „Co mnie to obchodzi?” spytała samą siebie.
Usiadła na wysokim stołku na kółkach. Kółka były zablokowane. Przez pół minuty próbowała odblokować je jedną nogą, a kiedy już się jej udało, potoczyła się przejściem, odpychając rękami od stołów.
Druga szklana ściana oddzielała salę kreślarzy od pomieszczeń biurowych. Suzy zatrzymała się. Nie czuła strachu. Wyczerpała już jego zapasy. Jutro może strach znów się pojawi, pomyślała. Ale dziś bynajmniej za nim nie tęskniła. Po prostu patrzyła.
Biura były pełne poruszających się istot. Tak przedziwnych, że przez chwilę zastanawiała się, jakich słów ma użyć, być je opisać sama sobie. Dyski, wędrujące po szkle jak ślimaki, na jej oczach rozbłysły światłem po brzegach. W innym pomieszczeniu coś płynnego i bezkształtnego, przypominającego kroplę rozgrzanego do białości wosku drgało, wisząc na czarnych sznurach lub kablach, które rozciągały się, skracały i rozbłyskiwały. Przy zetknięciu ze szkłem lub meblami kropla fosforyzowała zielonym światłem. W ostatnim z biur las pokrytych łuskami jak kurze nogi szpikulców kołysał się i chwiał na niemożliwym wietrze.
— To szaleństwo — powiedziała Suzy. — To nic nie znaczy. Nie dzieje się nic, bo to, co się dzieje, nie ma sensu.
Odtoczyła się w stronę okna, jak najdalej od szklanej ściany. Podłoga wydawała się niegroźna i czysta, nie widziała nawet ubrań. Z tej odległości biura za szkłem przypominały akwaria wypełnione egzotycznymi morskimi stworzeniami.
Więc jednak może jest bezpieczna? Zazwyczaj to, co mieszka w akwariach, nie może się z nich wydostać. Suzy starała się przekonać samą siebie, że nic jej nie grozi, ale czuła, że właściwie jest to bez znaczenia. I tak na razie nie miała dokąd pójść.
Kolano puchło napinając nogawkę dżinsów. Przez chwilę Suzy zastanawiała się, czy jej nie rozciąć, ale w końcu zdecydowała, że najprościej będzie się rozebrać. Zeszła z jekiem ze stołka i oparła się o szafkę na akta. Stojąc na jednej nodze i poruszając biodrami zdołała w końcu zsunąć spodnie poniżej kolan.
Na razie nie wyglądało to bardzo brzydko, ciało pod rzepką było po prostu miękkie i czerwone. Dotknęła go i poczuła się bardzo słabo, nie z bólu jednak, lecz dlatego, że po prostu zabrakło jej sił. Z Suzy McKenzie nie pozostało już nic. Najpierw odszedł stary świat, pozostawiając po sobie tylko budynki, a budynki bez ludzi przypominają obrane z ciała szkielety. Nasuwało się na nie nowe ciało. Wkrótce odejdzie też dawna Suzy, pozostanie po niej tylko dziwaczny cień.
Zza szafki, ponad niskim barkiem spojrzała na północ.
Widziała nowy Manhattan. Miasto namiotów, którym wieżowce służyły za maszty. Miasto ustawione z dziecinnych klocków przykrytych kocem i poprzestawianych. Miasto świecące w słońcu łagodnym, żółtym blaskiem.
Nowy Jork pełen pustych ubrań.
Dawna Suzy usiadła na dywanie, schowała głowę w ramiona i wsunęła swe upiornie puste dżinsy pod zranioną nogę, by ją trochę podnieść. — Kiedy się obudzę — powiedziała sobie — będę Wonder Woman, świetlistą i bardzo mądrą. I będę wiedziała, co się dzieje. Gdzieś w głębi duszy wiedziała jednak, że gdy się obudzi, będzie sobą, a świat pozostanie taki sam.
— Kiepska sprawa — mruknęła.
W ciemnościach zabłysły rosnące na dywanie włókna, sięgające biur za szkłem i podporządkowujące sobie zamknięte w nich, kwitnące życie.
— Nie należę do nikogo. Nie jestem tym, czym niegdyś byłem. Nie mam przeszłości. Uwolniono mnie i nie mam dokąd pójść. Więc idę tam, dokąd mnie prowadzą.
Jestem oddzielony od zewnętrznego świata fizycznie, a teraz i psychicznie.
Tu zrobiłem już wszystko.
Czekam.
Czekam.
Czy naprawdę CHCESZ podróżować z nami, być wśród nas?
— Chcę.
Patrzył na czerwień, zieleń i błękit komputerowego monitora. Na chwilę liczby straciły jakiekolwiek znaczenie, nie rozumiał ich, jakby był nowo narodzonym dzieckiem. Ekran i stół, na którym stał, widoczna w tle zasłona toalety i ściana laboratorium znikły, zastąpione srebrzystą próżnią.
Michael Bernard przechodzi przez interfejs.
Zostaje zakodowany.
Nieświadom wrażeń towarzyszących byciu w ciele. Nie ma już automatycznego rozpoznania i odpowiedzi na ruchy mięśni, na przelewanie się płynów w żołądku, na ciśnienie i ryk przepływającej w żyłach krwi, na bicie serca. Nie doznaje równowagi napięcia i odpoczynku. Jest tak, jakby nagle przeniósł się z wielkiego miasta w środek cichej jaskini.
Na początku nawet sama myśl jest ziarnista, nieciągła. Czegoś takiego nie ma, ale wyobraża sobie, że wpadł w piwnice Wszechświata, gdzie atomy i molekuły łączą się i dzielą z niesłyszalnym dźwiękiem maszerującego po morskim dnie kraba. Zawisnął w centrum cichej, lecz gwałtownej aktywności, niezdolny do oceny sytuacji, nie wiedzący nawet, czym jest. Niektóre z jego zdolności uległy zawieszeniu.
Nagle drgniecie. Może już obserwować i oceniać. Myśl porusza się jak liść przewiewany wiatrem po trawniku. Drgniecie. I myśl płynie powoli jak galareta wirująca coraz wolniej w zimnym naczyniu.
Podróż Bernarda jeszcze się nawet nie zaczęła. Tkwi ciągle w interfejsie, ani wielki, ani mały. Jakaś jego cześć ciągle jeszcze zależna jest od mózgu wielkości Wszechświata, a jej myśli wędrują wzdłuż komórek zamiast w nich.
Stan zawieszenia przechodzi w przedłużoną nieświadomość, myśl wyciąga się jak nitka, przewlekana przez najcieńsze igielne ucho ____________________
Małe wybucha w nim i oto świat wypełnia się działaniem i prostotą. Światło zastąpione zostaje dźwiękiem, a dźwięk wypełnia go wielkimi, przelewającymi się leniwie falami, niesłyszalny, lecz wyczuwalny setką komórek. Komórki drżą, dzielą się, łączą w rytm napływającej cieczy. Tkwi w swej własnej krwi. Smakuje obecność komórek tworzących jego nowe ja i tych, które nie są bezpośrednio częścią jego osoby. Czuje skurcze mikronaczyń poruszających cytoplazmę i, co najwspanialsze, może także czuć leżącą u podstaw wszystkich innych doznań samą cytoplazmę.
Oto podstawa jego istnienia: przepływ i elektryzujące doznanie czystego życia. Jest świadom delikatnej równowagi chemicznej dzielącej ruch od nieżywej galarety, równowagi tkwiącej korzeniami w porządku, w hierarchii, we współpracy. Współdziałanie. Jest jednostką, lecz równocześnie jest każdym członkiem swego zespołu, każdym stukomórkowym zespołem tkwiącym w górze i w dole strumienia krwi. Towarzysze, będący w dole jej strumienia, są tak odlegli i tak chemicznie izolowani, jakby znajdowali się na dnie głębokiej studni. Tych, którzy znajdują się nad nim, w górze, czuje w całym ich bogactwie.
I nadal nie rozpoznaje mechanizmów myśli, tak jak nie rozpoznawał ich jego mózg wielkości Wszechświata. Myśl wznosi się ponad chemię, ponad wymiany między zespołami komórek i ponad procesy zachodzące w komórce. Myśl jest złożeniem, językiem wszystkich interakcji.
Wrażenie, odbierane membranami jego komórek, jest potężne. Membrana przyjmuje informacje, czuje aurę i ciśnienie wielkich, molekularnych przekazów, które przychodzą z zewnątrz. A on przyjmuje plazmoidalne bryłki danych, *ocenia, wyciska z nich informacje i wchłania je w siebie, powielając te, które będą potrzebne jego towarzyszom. Przychodzą teraz jedna za drugą, więc rozłamuje kody i wchłania informacje, a każdy ciąg molekuł jest biblioteką.
I czuje, jak powracają do niego fragmenty Michaela Bernarda. Wielki Bernard mieści się w maleńkim, stukomórkowym zespole. Czuje, że na poziomie noocytów pojawiła się istota ludzka — on sam. Witaj.
— Dziękuję.
Towarzyszy z zespołu wyczuwa różnicą smaków. Są wszystkimi odmianami czystej słodyczy i bogactwa. Poczucie wspólnoty góruje nad innymi uczuciami. Kocha swój zespół (jak mógłby kochać coś innego?). Sam jest jego integralną częścią, konieczną i kochaną.
Nagle czuje smak ściany kapilary. Jest częścią zespołu badawczego, przekazującego informacje poprzez wytwarzanie cząsteczek kwasów nukleinowych. Wchłonąć, przetworzyć, przekazać, wchłonąć…
Wyjdź. Przeciśnij się.
Takie ma instrukcje. Opuści kapilare. Wejdzie w tkankę.
Pozostaw część zanurzoną w strumieniu danych.
Przeciska się pomiędzy komórkami kapilary — są to komórki pomocnicze, nie będące noocytami — i lokuje się na jego ścianie. Czeka na dane, spływające w postaci struktur białkowych, hormonów i feromonów, łańcuchów kwasu nukleinowego a także przyjmujące postać przystosowanych komórek, wirusów lub udomowionych bakterii. Potrzebuje nie tylko podstawowych substancji odżywczych, które łatwo wyłowić z serum krwi, lecz także ładunku enzymów, pozwalających na przyjmowanie i przetwarzanie danych — na myślenie. Enzymy te dostarczane są przez przystosowane bakterie, wytwarzające je i przenoszące.
Krew jest drogą i symfonią informacji i instrukcji. Wzbogacanie i przekształcanie tej ożywczej mieszanki sprawia rozkosz. Informacje mają swe smaki, są żywymi istotami, gotowymi zmienić się w krwi, którą trzeba nieustannie kontrolować. Trzeba pozbawić krew nadmiaru składników, oddzielić je. Słowa nie przekażą tego, co robi. Jego całość żyje dzięki gorączce interpretowania i przekształcania.
Rozważając swój własny, jakże drobny proces myślenia czuje oszałamiającą spiralę nieustannie powracających myśli. Molekuły myślące o molekułach, śledzące swe własne przemiany — stosuje słowa, dla których nie było do tej pory miejsca w tym królestwie. To tak, jakby nazwał drzewo imieniem nadanym drzewu przez Stwórcę, wypowiedział je i patrzył, jak w pełnym szczęścia wstydzie na suchych gałęziach wyrastają liście i kwiaty. Jesteś potęgą, jakże delikatną, najbogatszym smakiem… kwintesencją wieści spływających strumieniem krwi.
Zbliżają się towarzysze jego prac, gromadzą się wokół jego zanurzonej we krwi części, otaczają go. Jest jak nowicjusz w klasztorze, nowicjusz, na którym spoczęła ręka Boga. Zebrani wokół mnisi marzą tylko o tym, by go dotknąć, by dostrzec znak Bożego dzieła, znak odkupienia. Co za szalone uczucie. Kocha ich, bo są jego zespołem, a oni więcej niż kochają tego, który jest ich Źródłem.
Grupa dowódcza wie, że on sam jest częścią wyższego porządku, ale wiadomość o tym nie dotarła wcześniej do poziomu, który teraz zajmuje. A więc zwykłe grupy pogrążone są w zdumieniu.
Jesteś nurtem życia. Władasz kluczem otwarcia i zamknięcia, pulsu i ciszy.
— Dalej — powiedział. — Zabierzcie mnie dalej i pokażcie mi swe życie.
— Suzy. Obudź się, Suzy!
Suzy otworzyła oczy. Pochylali się nad nią Kenneth i Howard. Mrugnęła i rozejrzała się dookoła. Zobaczyła otynkowane na niebiesko ściany swej sypialni i kołdrę naciągniętą pod szyję.
— Kenny?
— Mama czeka.
— Howard?
— Chodź, Kwiatuszku.
Ken zawsze ją tak nazywał. Suzy odrzuciła kołdrę i szybko znów naciągnęła ją na siebie. Ubrana była w bluzę i majteczki, a nie piżamę. — Muszę się ubrać. Howard podał jej dżinsy.
— Pospiesz się — powiedział.
Bracia wyszli z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Suzy przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i włożyła je w nogawki spodni. Wstała, podciągnęła dżinsy, zapięła je. Kolano już ją nie bolało, opuchlizna znikła, wszystko było dobrze. W ustach czuła śmieszny smak. Poszukała wzrokiem latarki i radia, leżały obok łóżka. Zabrała je, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.
— Kenny?
Howard wziął ją za ramię i delikatnie poprowadził do drzwi sypialni mamy. Drzwi były zamknięte. Obrócił gałkę i otworzył je. Weszli do windy. Nacisnął guzik. Pojechali do restauracji i baru.
— Wiedziałam — powiedziała Suzy i ramiona jej opadły. — Ja śnię.
Bracia spojrzeli na nią i uśmiechnęli się jednocześnie, potrząsając głowami.
— Nie. Nie śnisz — powiedział Kenneth. — Wróciliśmy. Winda gładko przejechała dwadzieścia pięć pięter, pozostałe jeszcze Suzy do zdobycia.
— Gó…zik. — Suzy czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. — To okrutne.
— W porządku. Sypialnia, dom, to sen. Niektórych rzeczy z dołu wolałabyś pewnie nie oglądać. Ale my jesteśmy tu naprawdę. Znów jesteśmy z tobą.
— Umarliście. I mama też.
— Jesteśmy inni — powiedział Howard. — Ale nie umarliśmy.
— Jasne. To czym teraz jesteście, zombie? Niech to diabli!
— One nas nigdy nie zabiły — wyjaśnił Kenneth. — Po prostu… rozłożyły nas na części. Innych też.
— No, nie wszystkich. Howard wymierzył palec w Suzy i bracia uśmiechnęli się szeroko.
— Miałaś szczęście. A może i nie? — powiedział Kenneth.
Suzy poczuła strach. Drzwi windy otworzyły się. Wyszli razem do eleganckiego hallu. Ściany obwieszone były lustrami, światła odbijały się w nich w nieskończoność.
Światło świeci. Winda jeździ.
Albo śni, albo zwariowała. Całkowicie i bez nadziei.
— Niektórzy umarli — powiedział poważnie Kenneth. I dodał: — Przypadki, nieszczęścia.
— To tylko część tego, co wiemy teraz — dodał Howard.
Przeszli korytarzem luster, minęli wielką geoidę, rozłupaną tak, że widać było zamknięte w niej kryształy ametystu, minęli gigantyczną kolumnę różowego kwarcu i przeciętą bryłę malachitu. Maitre d’hotel nie przywitał ich przy wejściu.
— Mama czeka w restauracji — powiedział Howard. — Jeśli jesteś głodna, tu możesz się najeść. To na pewno.
— Elektryczność działa.
— W piwnicy są generatory awaryjne. Kiedy w mieście zabrakło energii, działały jeszcze jakiś czas, ale paliwo też się skończyło. Więc znaleźliśmy je. Powiedziano nam, co robić, no i uruchomiliśmy generatory, nim przyszliśmy po ciebie — wyjaśnił Howard.
— Tak było — przyświadczył Ken. — Trudno im odtworzyć wielu ludzi, więc zrobili tylko mamę i nas, a nie szefa obsługi technicznej budynku i innych. Myśmy wszystko naprawili. Długo spałaś, wiesz?
— Dwa tygodnie.
— Dlatego kolano już cię nie boli.
— No właśnie, dlatego. I…
— Ciii… — Kenneth podniósł rękę, ostrzegając brata. — Nie wszystko na raz.
Poprowadzili ją do restauracji. Suzy patrzyła to na jednego, to na drugiego i nie odzywała się.
Zapadał wieczór. Miasto, wyraźnie widoczne przez wielkie okna restauracji, nie było już okryte brązowymi i białymi płachtami.
Lecz Suzy nie potrafiła rozpoznać niczego. Przedtem mogła się przynajmniej domyślać ukrytych kształtów budynków, dolin ulic, zarysów znanych dzielnic. Teraz zobaczyła coś zupełnie innego.
Widziała szarość, czerń i oślepiającą, marmurową biel, ułożone w piramidy i wielościany, niektóre przezroczyste jak lekko przydymione szkło.
Wzdłuż tego, co było niegdyś West Street, od Battery Park aż do Riverside Park, stały bloki jak kostki domina, wysokie na dziesiątki metrów. Wysokie budynki Manhattanu wrzucono do worka, wymieszano, wysypano i przemalowano.
Ale nie były już zbudowane z betonu i stali. Z czego? Nie wiedziała.
Żyły.
Mama siedziała za wielkim stołem, na którym wznosiły się góry jedzenia. Jako pierwsze dostrzegła piętrzące się w salaterkach sałatki. Pośrodku stała wielka, częściowo pokrojona szynka, otoczona półmiskiem oliwek i pokrojonych marynat. W tle czekały ciasta i desery.
Matka uśmiechnęła się, ześliznęła z krzesła, podeszła do córki poruszając się lekko na swych muskularnych nogach byłej tenisistki i wyciągając do niej ręce. Ubrana była w bardzo kosztowną suknię z długimi rękawami, wykończoną sznurami koralików i koronką. Wyglądała olśniewająco.
— Suzy — powiedziała. — Nie denerwuj się. Wróciliśmy, żeby cię odwiedzić.
Suzy przytuliła się do matki, poczuła twarde, prawdziwe ciało i odrzuciła myśl o tym, że śni. Mama była prawdziwa. Bracia wprawdzie nie zabrali jej do domu, to byłoby przecież niemożliwe, ale windą jechali naprawdę i naprawdę spotkali mamę, ciepłą, pełną miłości, czekającą na córkę z kolacją.
A za jej plecami, za oknem, stało obce, zmienione miasto. Tego nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Prawda?
— Co się dzieje, mamo? — zapytała Suzy, robiąc krok do tyłu, patrząc na Kena i Howarda.
— Ostatnim razem widzieliśmy się w kuchni. — Matka zerknęła na córkę spod oka. — Nie byłam wtedy zbyt rozmowna. Za dużo się działo.
— Byłaś chora.
— Tak… i nie. Siadaj, córeczko. Musisz być bardzo głodna.
— Gdybym spała przez dwa tygodnie, umarłabym z głodu.
— Ona ciągle nie wierzy — powiedział Howard z uśmiechem. — Cicho — zgromiła go matka, odpędzając gestem. — Ty na jej miejscu też byś nie uwierzył. I ty też, co? Bracia zgodzili się, że najprawdopodobniej by nie uwierzyli.
— Ale głodna to jestem — przyznała Suzy.
Kenneth odsunął jej krzesło. Usiadła przy stole przykrytym niepokalanie czystym obrusem, zastawionym srebrem i delikatną porcelaną.
— Chyba jednak przesadziliśmy z tą elegancją — powiedział Howard. — Trochę za bardzo przypomina to sen.
— No! — przyznała Suzy. Była szczęśliwa, odurzona i nie obchodziło jej już, co jest prawdą, a co snem.
— Przedobrzyliście, małpiszony.
Matka nałożyła jej na talerz szynkę i sałatki. Suzy pokazała palcem ziemniaki puree i sos.
— To tuczące — zauważył Kenneth.
— Cicho bądź — odpowiedziała Suzy i podniosła do ust kawałek szynki. Szynka była prawdziwa i prawdziwy był dotyk jej zębów na widelcu. — Wiecie, co się stało? — Nie wszystko — odpowiedziała matka, siadając obok niej.
— Teraz możemy być znacznie mądrzejsi. Wystarczy tylko chcieć — stwierdził Howard.
Przez moment Suzy czuła się urażona. Czyżby miał na myśli ją? Sam bezustannie wstydził się swych stopni, ciężko pracował, ale nie miał żadnych zdolności. Tyle, że był o wiele inteligentniejszy od swej opóźnionej w rozwoju siostry.
— I nawet nie potrzebujemy ciała — wtrącił Kenneth.
— Powoli, powoli — upomniała ich matka. — To bardzo skomplikowane, kochanie.
Teraz jesteśmy jak dinozaury — dokończył Howard, sięgając po kawałek szynki. Podniósł go do ust, skrzywił się i odłożył nietknięty.
— Kiedy zachorowaliśmy… — zaczęła matka.
Suzy odłożyła widelec. Żuła kawałek szynki powoli, wsłuchując się w głos, który nie był głosem jej matki. Wyleczyliśmy cię Lubimy cię Potrzebujemy
— O mój Boże — powiedziała powoli, z pełnymi ustami. Przełknęła, spojrzała na matkę i braci, podniosła rękę.
Grzbiet jej dłoni przecinały białe linie, sięgające poza nadgarstek i tworzące ledwie widoczną siateczkę pod skórą na ramieniu.
— Nie bój się, Suzy — powiedziała matka. — Proszę, nie bój się. Dały ci spokój, ponieważ nie mogły wniknąć w twe ciało nie zabijając cię. Masz jakiś niespotykany metabolizm, kochanie. I nie tylko ty. Teraz to już jednak nie problem. Teraz możesz wybrać, skarbie. Posłuchaj tylko nas… i ich. Są znacznie bardziej skomplikowane, znacznie mądrzejsze niż wtedy, kiedy wtargnęły w nas.
— Teraz już też jestem chora, prawda?
— Jest ich tak dużo — powiedział Howard, szerokim gestem wskazując widoczny za oknem pejzaż — że mogłabyś nawet policzyć każde ziarenko piasku na Ziemi, każdą gwiazdę na niebie i jeszcze nie sięgnąć ich liczby.
— A teraz posłuchaj… — Kenneth pochylił się ku siostrze. — Zawsze mnie słuchałaś, prawda, Kwiatuszku?
Skinęła głową jak dziecko, powoli, z przekonaniem.
— One nie chcą ani ranić, ani zabijać. Potrzebują nas. Jesteśmy tylko małą ich częścią, ale i tak nas potrzebują.
— Tak? — zapytała cichutko.
— One nas kochają — powiedziała matka. — Powiedziały, że pochodzą od nas i kochają nas jak… jak ty kochałaś swoją kołyskę, tę w piwnicy.
— Jak my kochamy mamę — stwierdził Kenneth. Howard zgodził się z nim entuzjastycznie.
— A teraz pozwalają ci wybrać.
— Jak to, wybrać? Przecież już we mnie są.
— No, wybrać, czy zostaniesz taka, jak teraz, czy przyłączysz się do nas.
— Ale przecież wy jesteście teraz tacy jak ja! Kenneth ukląkł obok niej.
— Chcielibyśmy ci pokazać, jak to jest, jakie są.
— Zrobili wam pranie mózgu. Ja chce żyć!
— Z nimi jesteśmy jeszcze bardziej żywi — powiedziała matka. — Córeczko, one nie zrobiły nam prania mózgu. One nas przekonały. Na początku wycierpieliśmy sporo, ale teraz to już nie jest konieczne. Niczego nie niszczą. Zatrzymują wszystko wewnątrz, w pamięci, ale to jest lepsze niż pamięć…
— …bo możesz się w nią wmyśleć i być tam, zupełnie jakby tak było…
— Albo jak będzie — powiedział Howard.
— Ciągle nie wiem, o co wam chodzi. Chcą, żebym oddała im moje ciało? Zmienią mnie? Jak was? Jak miasto?
— Kiedy już będziesz z nami, ciało na nic ci się nie przyda — powiedziała matka.
Suzy spojrzała na nią z przerażeniem.
— Suzy, kochanie, my wiemy. Myśmy tam byli.
— Jesteście jak banda włóczęgów — powiedziała cicho Suzy. — Zawsze ostrzegaliście mnie przed włóczęgami i innymi takimi jak oni, mówiliście, że mogą mnie wykorzystać. A teraz próbujecie zrobić pranie mózgu mnie! Daliście mi jeść i sprawiliście, że się dobrze czuję, a przecież ja nawet nie wiem, czy jesteście moją mamą i braćmi.
— Nie musisz się przecież zmieniać, jeśli tego nie pragniesz — powiedział Kenneth. — One tylko myślały, że może chcesz wiedzieć, jak to jest. W końcu to jakaś alternatywa dla strachu i samotności.
— Czy wyjdą z mojego ciała? — zapytała Suzy podnosząc rękę.
— Jeśli tego chcesz — odpowiedziała matka.
— Chcę żyć! Nie chcę zmienić się w ducha.
— Czy to ostateczna decyzja? — zapytał Kenneth.
— Tak! — odpowiedziała stanowczo.
— Czy chcesz, żebyśmy także odeszli?
Suzy poczuła, jak łzy ciekną jej po policzkach. Złapała matkę za rękę.
— Nie wiem — powiedziała. — Nie okłamywalibyście mnie, prawda? Naprawdę jesteście mamą, Kennethem, Howardem?
Skinęli głowami.
— Tylko że jesteśmy lepsi — dodał Howard. — Słuchaj, siostrzyczko, ja nigdy nie byłem najmądrzejszym facetem w mieście. Może i miałem dobre serce, ale bywałem głupi jak but. Za to, kiedy weszły we mnie…
— Kim one są?
— Pochodzą od nas — wyjaśnił Kenneth. — Są jak nasze własne komórki, a nie choroba.
— To komórki? — Suzy przypomniała sobie galaretowate stwory, które kiedyś, w szkole, oglądała przez mikroskop. Nie pamiętała, jak się nazywały, ale przestraszyła się jeszcze bardziej. Howard przytaknął.
— I są mądre. Kiedy weszły we mnie, poczułem się taki… taki mocny w głowie. Mogłem myśleć i przypominać sobie wiele rzeczy, pamiętałem nawet te, których nie przeżyłem. Było tak, jakbym rozmawiał przez telefon z miliardem bilionów bardzo mądrych ludzi, a właściwie przyjaciół, którzy chcą mi pomóc.
— Przeważnie pomóc — powiedział Kenneth.
— Cóż, tak… Jasne, czasami oni się kłócą, a czasami my się kłócimy. To normalny świat. Ale nie ma w nim nienawiści, bo wszyscy jesteśmy powielani setki tysięcy, a może i miliony razy. Wiesz, jak odbitki ksero. W całym kraju. Więc tak… jeśli tutaj umrę, choćby teraz, to istnieją tysiące komórek dostrojonych do mnie i gotowych stać się mną. Nie umieram wcale, po prostu tracę pojedyncze ja. Sam też mogę się dostroić do innych, mogę być gdziekolwiek. Nie można umrzeć.
Suzy przestała jeść dłuższą chwile temu. Teraz także przestała dłubać widelcem w jedzeniu i odłożyła go.
— Na razie to dla mnie za trudne — powiedziała. — Chce wiedzieć, dlaczego nie zachorowałam.
— Tym razem posłuchaj lepiej ich odpowiedzi — poradziła matka. — Po prostu ich posłuchaj.
Suzy zamknęła oczy.
Różni ludzie
Niektórzy jak ty
Smierć/zniszczenie/koniec
Odstawieni, zachowani
Jak ogrody oni
Ludzie/ty
Uczyć się
Słowa nie formowały się w jej mózgu same. Towarzyszyły im czyste, wyraźne, wizualne i zmysłowe serie podróży umysłowych i fizycznych na bardzo dalekie dystanse. Uświadomiono jej różnice miedzy inteligencją komórek a jej własną, pokazano różne, połączone teraz doświadczenia, dotknęła form i myśli ludzi wchłoniętych w pamięć komórek, poczuła nawet fragmenty pamięci o tych, którzy zmarli przed dokonaniem przemiany. Nigdy nie widziała (czuła) smakowała czegoś tak bogatego.
Suzy otworzyła oczy. Już się zmieniła. Coś w niej podłączono inaczej, pominięto tę część, która była „opóźniona”. Od dziś nie jest już „opóźnioną” Suzy. W każdym razie nie całkiem.
— Widzisz, jak to jest — powiedział Howard.
— Mam zamiar to sobie przemyśleć — odparła. Odsunęła krzesło i wstała od stołu. — Powiedzcie im, żeby mnie zostawiły. Nie chcę zachorować.
— Sama im to powiedziałaś — stwierdziła matka.
— Po prostu potrzebuję czasu.
— Kochanie, jeśli tylko zechcesz, masz przed sobą wieczność.
Bernard unosił się we własnej krwi niepewny, z kim się porozumiewa. Komunikacja pod prąd strumienia krwi odbywała się dzięki toczkom, adaptowanym protozoom, zdolnym do szybkiego poruszania się w serum. Odpowiedzi udzielano w ten sam sposób lub po prostu wpuszczano ją w krew.
Wszystko jest informacją. Lub brakiem informacji.
— Ile „ja” jest wśród was?
Ta liczba będzie się zawsze zmieniać. W tej chwili prawdopodobnie około miliona.
— Czy spotkam ich? Czy się z nimi połączę?
Nie ma grupy zdolnej zgromadzić doświadczenia wszystkich podobnych grup. Musi to być zastrzeżone dla grupy dowódczej. Nie wszystkie informacje są jednakowo użyteczne w danym odcinku czasu.
— Ale informacje nie giną?
Informacje zawsze giną. O to toczy się walka. Nie ginie całość struktury grupy. Pozostają duplikaty.
— Dokąd zmierzam?
Do końca. Ponad pieśń krwi. Jesteś grupą wybraną do integracji z BERNARDEM.
— Ja jestem Bernard. Jest wielu BERNARDÓW.
Być może milion, różnych, lecz myślących tak, jak myśli, przenikających krew i tkankę, wciąganych stopniowo w hierarchię noocytów. Milion zmieniających się wersji, które nigdy się nie zintegrują.
Spotkasz się z grupą dowódczą. Doświadczysz WSZECHŚWIATA MYŚLI.
— To za wiele. Znowu się boję.
Boję niemożliwe bez hormonalnej reakcji BERNARDA w makroświecie. Czy naprawdę się BOISZ?
Szukał skutków strachu i nie znalazł ich.
— Nie. Ale powinienem.
Wyraziłeś zainteresowanie hierarchią. Dostosuj przetwarzanie do ***********
Osadzona w biologice grup noocytów instrukcja jest niepojęta dla jego ludzkiego mózgu, ale grupa rozumie ją i przygotowuje się na przyjęcie właściwego zespołu danych.
Podczas ich przyjmowania, przyjmowania delikatnych, zwiniętych łańcuchów DNA i topornych, powykręcanych białek, czuje komórki, które absorbują i przetwarzają. Nie ma sposobu, by stwierdzić, ile czasu zabrał ten proces, ale wydaje mu się, że doznania komórek mknących nagle przez kapilary zrozumiał niemal natychmiast. Przekazały pamięć-doświadczenie, z którego teraz korzysta.
Dojrzałe noocyty z pewnością nie mają przewagi liczebnej, gdyż większość stanowią zwykłe komórki somatyczne z lekka tylko przekształcone, by nie wchodzić noocytom w drogę, lub komórki służebne o ograniczonych możliwościach, limitowanych prostą biologiką. Niektóre z nich wykonują polecenia grupy dowódczej, inne, w hybrydyzowanych lub polimeryzowanych masach, przekazują pamięć doświadczenia z jednego miejsca na drugie. Jeszcze inne wykonują nowe funkcje ciała, których na razie nie mogą przejąć nie przystosowane komórki somatyczne.
Na jeszcze niższym poziomie lokują się udomowione bakterie, zaadaptowane ostrożnie do wykonania jednej lub dwóch funkcji. Niektóre z nich (nie sposób podporządkować je znanym ludziom klasom), jak małe fabryczki, nasycają krew molekułami potrzebnymi noocytom.
A na samym dnie hierarchii, choć bardzo ważne, mieszczą się adaptowane fagowirusy. Niektóre z ich cząsteczek używane są do pospiesznego przenoszenia najistotniejszych informacji, holowanych przez toczki-bakterie lub obrane ze zdolności intelektualnych limfocyty, inne po prostu wędrują swobodnie we krwi, otaczając większe komórki czymś w rodzaju chmur pyłowych. Jeśli komórki służebne, lub nawet dojrzałe limfocyty, wyłamią się z hierarchii — zbuntują lub drastycznie „zepsują” — cząsteczki wirusów ruszają za nimi w pogoń i wstrzykują w nie molekuły rozsadzającego RNA. Zbuntowana komórka eksploduje niemal natychmiast, wyrzucając chmurę nowych, adaptowanych wirusów, resztki zaś sprzątane są przez przeróżne noocyty i służebnych czyścicieli.Każdy z typów komórek jego ciała, przyjaciel lub wróg, został zbadany i wykorzystany przez noocyty.
Uwolnij się i pójdź szlakiem grupy dowódczej. Będziesz z nią rozmawiał.
Bernard poczuł, jak jego grupa wraca do kapilary, której ścianki zwężają się tak, że musi wyciągnąć się w długi szereg. Łączność pomiędzy komórkami zanika, czuje noocytowy odpowiednik duszności. W końcu przeciska się przez ściankę kapilary i zanurza w orzeźwiającym morzu płynu wypełniającego. Szlak jest wyraźnie wytyczony, Bernard „smakuje” obecność noocytów. Wielkiej liczby noocytów.
Nagle zdaje sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości jest ciągle blisko mózgu, być może nawet w nim samym i że zaraz spotka się z badaczami, którzy dokonali wyłomu w makroświat.
Mija tłumy komórek służebnych, toczków przenoszących informacje, noocytów czekających na instrukcje.
Niedługo, mówi sam do siebie, zostanę przedstawiony Wielkiemu Lunarowi. Myśl i towarzyszący jej mentalny chichot niemal natychmiast przekazane zostają do banku danych jego przeżyć, skąd komórki służebne wydobywają ją pośpiesznie i dostarczają grupie dowódczej. Jeszcze szybciej przychodzi odpowiedź.
BERNARD porównuje nas z POTWOREM.
— Absolutnie nie. Ja jestem potworem. Albo to, albo sama sytuacja jest potworna.
Nie potrafimy jeszcze zrozumieć subtelności twych myśli. Czy *doświadczenia niżej* okazały się przydatne?
— Jak dotychczas, bardzo przydatne. Musze przyznać, że na razie czuje się tutaj kimś gorszym.
Nie jak najwyższa grupa dowódcza?
— Nie. Nie jestem Bogiem.
Nie rozumiemy BOGA.
Grupa dowódcza była znacznie większa od normalnej grupy noocytów. Bernard ocenił, że zawiera co najmniej dziesięć tysięcy komórek o odpowiednio większych zdolnościach intelektualnych. Czuł się przy niej jak umysłowy karzełek — mimo wszystkich trudności, jakie sprawia mu wydawanie sądów w królestwie noocytów.
— Czy macie dostęp do moich wspomnień o H. G. Wellsie?
Przerwa. A później:
Tak. Są bardzo żywe jak na to, że nie pochodzą z osobistych doświadczeń.
— Doprawdy? Cóż, pochodzą z książek, z zakodowanych nierealnych doświadczeń.
Znamy pojęcie fikcja.
— Czuję się jak Cavour z Pierwszych ludzi na Księżycu. Cavour rozmawiający z Wielkim Lunarem.
Porównanie może być słuszne, ale my go nie rozumiemy. Jesteśmy bardzo różni, BERNARD, znacznie bardziej różni niż sugeruje twoje porównanie z doświadczeniem nierzeczywistym.
— Oczywiście. Ale ja, podobnie jak Cavour, mam tysiące pytań. Być może nie zechcecie odpowiedzieć mi na wszystkie?
By pozbawić twych przyjaciół LUDZI w makroświecie wiedzy o tym, co możemy, i powstrzymać ich od przeciwdziałania.
Wiadomość była wystarczająco niejasna, by Bernard zrozumiał, że grupa dowódcza ciągle jeszcze nie jest w stanie w pełni ogarnąć rzeczywistości makroświata.
— Czy kontaktujecie się z noocytami w Ameryce Północnej?
Jesteśmy świadomi tego, że istnieje inna, znacznie bardziej potężna koncentracja, rozwijająca się w znacznie korzystniejszych warunkach.
— I…?
Brak odpowiedzi. Następnie:
Czy jesteś świadom tego, że twoja przestrzeń zamknięta jest zagrożona?
— Nie. Jak to zagrożona? Macie na myśli laboratorium?
Laboratorium otoczone jest przez ludzi o *niepewnych relacjach hierarchicznych*.
— Nie rozumiem.
Chcą zniszczyć *laboratorium* i prawdopodobnie nas wszystkich.
— Skąd o tym wiecie?
Możemy odbierać TRANSMISJE CZĘSTOTLIWOŚCI RADIOWYCH W KILKU JĘZYKACH zakodowania. Czy możesz ich powstrzymać? Czy masz WPŁYWOWA pozycję w hierarchii?
Bernard głowił się nad tym żądaniem.
Mamy pamięć TRANSMISJI.
— Więc chcę ich posłuchać.
Smakuje przejście toczka, spotykającego wysłannika grupy dowódczej i powracającego z zespołem danych. Grupa Bernarda przyjmuje dane.
Może teraz „wysłuchać” tych programów w pamięci. Jakość nie jest najlepsza, w dodatku większość z nich to niemieckie dzienniki, a Bernard zna niemiecki słabo. Rozumie jednak wystarczająco wiele, by pojąć, dlaczego Paulsen-Fuchs wyglądał ostatnio coraz gorzej.
Budynki Pharmeku otoczone są obozem demonstrantów. Zajęli tereny od bramy aż do lotniska. Jest ich około pół miliona, a ciągle przybywają nowi: samochodami, autobusami, na piechotę. Armia i policja nie ośmielają się reagować — nastrój w Niemczech Zachodnich i w całej Europie jest paskudny.
— Nie mam siły, by ich powstrzymać.
PERSWAZJA?
Kolejny wewnętrzny chichot.
— Nie. Chcą zniszczyć właśnie mnie. I was.
Masz znacznie mniej wpływów w swoim królestwie, niż my mamy tutaj.
— O tak, oczywiście.
Przez dłuższy czas grupa dowódcza nie przekazuje żadnych wiadomości.
Więc jest jeszcze mniej czasu. Przenosimy cię teraz.
Czuje delikatne przesunięcie głosu — toczki oddalają się od grupy dowódczej.
Idź za nimi.
Zdaje sobie sprawę, że od grupy dowódczej oddzielił się zespół grup. Porozumiewają się z nim, a ich głosy brzmią dziwnie znajomo. Są bardziej bezpośrednie, łatwiejsze do przyswojenia.
— Kto mnie prowadzi?
Odpowiedź jest chemią. Toczki dostarczają mu łańcuch identyfikacyjny i nagle wie już, że prowadzą go cztery grupy pierwotnych limfocytów B, najwcześniejszej wersji noocytów. Traktowane z wielkim szacunkiem limfocyty B znajdują się w większości grup dowódczych — mimo że działają w ograniczonym zakresie, są przecież prekursorami! I prymitywami w obu znaczeniach tego słowa, jako mniej skomplikowane w budowie i funkcjach od współcześnie powstających noocytów i jako przodkowie ich wszystkich.
Możesz wkroczyć we WSZECHŚWIAT MYŚLI.
Głos pojawia się i znika jak przy złym połączeniu telefonicznym. Przerywany, nie kończący stów…
Nagle przestał czuć, że istnieje jako grupa noocytów. Nie jest teraz ani istotą cielesną, ani istotą zmniejszoną do rozmiaru noocytu. Jego myśli po prostu są, a miejsce, w którym są, jest… cudowne, aż boleśnie piękne.
Jeśli istnieje tu jakieś przedłużenie przestrzeni, jest iluzją. Wymiary wydają się definiowane przez obiekt. Po informacje odpowiadające aktualnemu tokowi myśli wystarczy sięgnąć ręką, inne znajdują się gdzieś daleko. Najbardziej przypomina to ogromną, wielopiętrową bibliotekę zbudowaną w kręgach, których środkiem jest on sam. Nie, me tylko on. To miejsce dzieli z nim jakaś obecność.
— Ludzie, ludzka forma — mówi obecność.
Zewsząd pojawiają się informacje, otaczają Bernarda, dają mu ręce, nogi, ciało i twarz. Obok niego, najwyraźniej siedząc w leżaku, pojawia się mglisty obraz Vergila Ulama.
Ulam uśmiechnął się, bez uczucia i bez przekonania. — Jestem twoim komórkowym Vergilem. Witaj w wewnętrznym kręgu grupy dowódczej.
— Jesteś martwy — powiedział Bernard głosem, będącym bardzo niedoskonałym naśladowaniem jego głosu.
— Jestem tego świadomy.
— Gdzie jesteśmy?
Tłumacząc z grubsza informacje opisowego łańcucha noocytów, jesteśmy we Wszechświecie Myśli. Nazywam to noosferą. To wszystko, czego tu doświadczamy, tworzone jest przez myśl. Będziemy tym, czym chcemy być, nauczymy się tego, czego chcemy się nauczyć, możemy myśleć o wszystkim. Niedostatek wiedzy lub doświadczenia nie ograniczy nas, bowiem wszystko może zostać nam dostarczone. Gdy nie jestem potrzebny grupie dowódczej, tu spędzam większość czasu.
Pomiędzy nimi uformował się granitowy dwunastościan o krawędziach ozdobionych złotymi prętami. Toczył się przez chwilę tu i tam, po czym zwrócił się do bladego, przezroczystego obrazu Vergila. Bernard nie rozumiał przekazywanych informacji. Dwunastościan znikł.
— Wszyscy tutaj przybieramy charakterystyczne kształty. Większość z nas wzbogaca je o fakturę materiału i inne szczegóły. Noocyty nie mają imion, panie Bernard, a do identyfikacji używają sekwencji aminokwasów wybranych przez kodony z rybosomalnego RNA. Brzmi to dość skomplikowanie, ale w rzeczywistości jest prostsze niż odciski palców. Wszyscy działający w noosferze badacze muszą używać jednoznacznych symboli identyfikacyjnych.
Bernard próbował odnaleźć w obecnym ślady Vergila Ulama, którego poznał i któremu uścisnął dłoń. Najwyraźniej nie było ich wiele. Nawet w głosie brakowało akcentu i lekkiego posapywania, które dobrze pamiętał.
— Niewiele tu z ciebie jest, prawda? Duch Vergila potrząsnął głową.
— Nie wszystkie informacje przetłumaczone zostały na poziom noocytów, nim moje komórki zainfekowały twoje. Mam nadzieję, że istnieje gdzieś lepszy zapis. Ten jest niemal niewystarczający, jestem tu mniej więcej w jednej trzeciej. Ale to, co się w nim znalazło, jest cenione i chronione. Cień przodka honorowego, dalekie wspomnienie twórcy… Głos chwilami zanikał i pomijał lub zniekształcał pewne sylaby. Obraz drżał delikatnie.
— Mam nadzieję, że połączą się z noocytami tam, u nas i zdobędą dodatkowe informacje o mojej osobie. Coś więcej niż fragmenty rozbitej wazy. Obraz Vergila stał się bardziej przezroczysty.
— Muszę już iść. Przychodzą uzupełnienia. Część mnie będzie tu zawsze, ty i ja. Jesteśmy wzorami. Podejrzewam, że teraz ty masz pierwszeństwo. Do zobaczenia.
Bernard pozostał w noosferze sam, otoczony możliwościami, których nie potrafił wykorzystać. Wyciągnął rękę do otaczających go informacji. Marszczyły się wokół niego — fale światła rozciągnięte od nadiru do zenitu. Szeregi informacji o nieustannie zmiennej ważności. Wspomnienia stały wokół niego jak domki z kart, każde w postaci linii światła.
Linie rozbłyskiwały kolejno.
Myślał.
— Dla ciebie to kolejny dzień, co? — Nadia odwróciła się i z wdziękiem weszła na ruchome schody gmachu sądów.
— Nie najprzyjemniejszy — powiedział. Jechali w dół.
— No cóż, po prostu następny.
Pachniała herbacianymi różami i czymś jeszcze, spokojnym i czystym. Zawsze wydawała mu się piękna, innym bez wątpienia także: niewysoka, delikatna, czarnowłosa, nie oszałamiała natychmiast, ale wystarczyło spędzić z nią kilka minut sam na sam, by pozbyć się wątpliwości; większość mężczyzn chciałaby z pewnością zamienić minuty na godziny, dni i miesiące.
Ale nie lata. Nadia nudziła się szybko. Znudził ją nawet Michael Bernard.
— Znów te interesy — powiedziała w połowie drogi. — Jeszcze kilka wywiadów.
Nie odpowiedział. Znudzona Nadia bywała okrutna.
— No i dobrze — dodała już na dole. — Ty pozbyłeś się mnie, ja pozbyłam się ciebie.
— Nigdy się ciebie nie pozbędę — powiedział Michael Bernard. — Zawsze byłaś dla mnie kimś ważnym.
Okręciła się na wysokich obcasach pokazując mu tył swej doskonale skrojonej, niebieskiej sukienki. Niezbyt delikatnie złapał ją za ramię i szarpnął. Chciał jej spojrzeć w twarz.
— Byłaś moją ostatnią szansą na normalność. Nigdy nie pokocham innej kobiety tak, jak kochałem ciebie. Porażałaś. Będę je lubił, ale nigdy się im nie poświęcę, nigdy już nie będę naiwny.
— Bredzisz, Michael — powiedziała Nadia, wymawiając jego imię przez zaciśnięte zęby. — Daj mi spokój.
— Jak cholera — odparł. — Dostałaś półtora miliona dolarów. Daj mi coś w zamian.
— Odpieprz się!
— Nie lubisz scen, co?
— Spadaj!
— Zimna, dystyngowana. Jeśli chcesz, mogę wziąć coś w zamian teraz. W zamian za forsę.
— Ty sukinsynu!
Zadrżał i uderzył ją w twarz.
To za resztki mej naiwności. Za trzy lata, z tego pierwszy rok cudowny, a ostatni pełen cholernego bólu.
— Zabiję cię — syknęła Nadia. — Jeszcze nikt…
Podstawił jej nogę i pchnął. Usiadła na tyłku z przenikliwym piskiem. Siedziała z rozrzuconymi nogami, podpierając się wyprostowanymi rękami i patrzyła na niego z dołu. Jej usta drżały.
— Ty…
— Brutalu — uzupełnił. — Spokojna, zimna, racjonalna brutalność. Niezbyt różniąca się od tego, do czego mnie przyzwyczaiłaś. Tyle że nie używałaś siły fizycznej. Ty tylko prowokowałaś jej użycie.
— Stul pysk!
Wyciągnęła rękę. Pomógł jej wstać.
— Przykro mi — powiedział. Spędzili wspólnie trzy lata i przez ten czas ani razu jej nie uderzył. Czuł się tak, jakby umierał.
— Gówno! Jesteś dokładnie taki, jak mówiłam, ty sukinsynu. Ty nieszczęsny, mały chłopczyku.
— Przykro mi — powtórzył.
Stojący w hallu tłum przyglądał się im uważnie. Słyszał pomruki dezaprobaty. Dzięki Bogu nigdzie nie było dziennikarzy.
— Idź, baw się swoimi zabawkami! — powiedziała Nadia. — Skalpelami, siostrzyczkami, pacjentami. Idź i rujnuj im życie! Tylko trzymaj się z dala ode mnie!
Wspomnienie z dawniejszych czasów.
— Ojcze.
Stał obok łóżka. Nie czuł się dobrze w nowej roli, odwiedzający zamiast lekarza. Pokój pachniał środkami dezynfekcyjnymi i czymś, co miało zabić zapach środków dezynfekcyjnych, herbacianymi różami lub czymś słodkim. Sprawiało to wrażenie kostnicy Zamrugał i wziął ojca za rękę.
Starzec (ojciec był stary i wyglądał staro, tak jakby zmęczyło go życie) obudził się i mrugnął. Oczy miał żółte, zaropiałe, skórę koloru jasnej musztardy. Umierał na raka wątroby, kawałek po kawałku, ale nie życzył sobie podejmowania drastycznych kroków. Bernard przyprowadził nawet swych adwokatów na spotkanie z zarządem szpitala po to tylko, by mieć pewność, że jego wola nie zostanie zignorowana. (Chcesz, by umarł twój ojciec? Chcesz, by umarł szybciej? Oczywiście nie! Chcesz, by żył wiecznie? Och, tak! Wtedy i ja nie umrę.)Co kilka godzin podawano mu potężny środek znieczulający, współczesną wersję koktajlu Bromptona, którego używano, gdy Bernard zaczynał praktykę. — Ojcze. To ja, Michael.
— Tak. Myślę jasno. Znam cię.
— Ursula i Gerald przekazują ci pozdrowienia.
— Pozdrów Geralda. Pozdrów Ursulę.
— Jak się czujesz? (Jakby umierał, durniu!)
— Jestem wrakiem.
— Tak, cóż…
— Muszę z tobą porozmawiać.
— O czym, ojcze?
— O twojej matce. Dlaczego nie przyszła?
— Mama nie żyje, ojcze.
— Tak. Wiem. Myślę jasno. Po prostu… ja się wcale nie skarżę, nie myśl sobie… tylko to tak boli…
Ujął dłoń Bernarda i ścisnął ją z całej siły. Było to żałosne ściśnięcie.
— Jakie prognozy, synku?
— Przecież wiesz, ojcze.
— I nie możesz przeszczepić mi mózgu? Bernard uśmiechnął się.
— Jeszcze nie. Pracujemy nad tym.
— Obawiam się, że nie zdążysz na czas.
— Prawdopodobnie nie.
— Ty i Ursula… u was wszystko w porządku?
— Załatwiamy to poza sądem, ojcze.
— A jak Gerald?
— Nie najlepiej. Jest rozbity.
— Kiedyś chciałem się rozwieść z twoją matką. Bernard zamarł i spojrzał ojcu w oczy.
— Co?
— Miała kochanka. Byłem wściekły. I sporo się nauczyłem. Nie rozwiodłem się.
Bernard nigdy o tym nie słyszał.
— Wiesz, nawet z Ursula…
— To już skończone, ojcze. Obydwoje mieliśmy przygody, a u mnie zaczyna to wyglądać całkiem poważnie.
— Nie możesz mieć kobiety na własność. Są cudownymi przyjaciółkami, ale nie można mieć ich na własność.
— Wiem.
— Wiesz? Może i wiesz. Kiedy dowiedziałem się o kochanku matki, myślałem… myślałem, że umrę. Bolało prawie jak to, teraz. Myślałem, że jest moją własnością.
Bernard wolałby, żeby rozmowa przybrała inny obrót.
— Gerald nie ma nic przeciwko temu, żeby na rok wyjechać do szkoły…
— Ale się nie rozwiodłem. Po prostu z kimś ją dzieliłem. Kobietę, nawet jeżeli wzięła cię tylko za kochanka, zawsze z kimś dzielisz. I ona dzieli ciebie. Cały ten krzyk wokół wierności to blaga, maska. Mikę! Liczy się tylko to, co zrobiłeś. Co robisz. Jak dobrze to robisz? Jak bardzo jesteś wytrwały?
— Tak, ojcze.
— Wiesz… — Oczy ojca otworzyły się szerzej.
— Co? — spytał Bernard, znowu biorąc go za rękę.
— Po tym wszystkim przeżyliśmy razem trzydzieści lat.
— Nie wiedziałem.
— Ty nie musiałeś wiedzieć. Tylko ja musiałem. Musiałem się z tym pogodzić. Ale to nie wszystko, co pamiętam. Mikę, czy ty pamiętasz chatę? Jest tam kupa papierów, na strychu, pod łóżkiem.
Ten domek w Maine sprzedali dziesięć lat temu.
— Trochę pisałem. — Ojciec przełknął powoli, z widocznym bólem. Twarz zmarszczyła mu się z wysiłku, przygryzł wargi. — O tym, jak byłem lekarzem.
Bernard wiedział o jego papierach. Zabrał je ze sobą i przeczytał podczas praktyki szpitalnej. Leżały teraz w jego biurze, w Atlancie.
— Mam je, ojcze.
— To dobrze. Przeczytałeś?
— Tak. Były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Pomogły mi zdecydować, co chciałbym robić w neurologii. Pomogły mi wybrać kierunek… Powiedz mu! Powiedz!
— To dobrze. Zawsze o tym wiedziałem, Michael.
— Co?
— Jak bardzo nas kochasz. Po prostu nie jesteś wylewny, prawda? Nigdy nie byłeś.
— Kocham cię. Kochałem mamę.
— Ona wiedziała. Nie umierała nieszczęśliwa. Cóż… — starzec potrafił się jeszcze zmobilizować — …muszę się teraz przespać. Jesteś pewien, że nie znajdziesz mi dobrego, młodego ciała?
Bernard potrząsnął głową.
Powiedz mu!
— Te notatki były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Tato.
Nie nazwał go tatą od czasu, gdy miał trzynaście lat. Ale starzec (starzec) już go nie słyszał. Spał. Bernard zabrał płaszcz, teczkę i wyszedł. Przechodząc obok pokoju pielęgniarek przystanął, żeby, z nawyku, zapytać, kiedy podadzą ojcu lekarstwa.
Ojciec zmarł następnego ranka o trzeciej. We śnie. Samotny.
I jeszcze dawniej…
Olivia Fergusson, wspaniale młoda, osiemnastoletnia dziewczyna o gładkiej skórze. Rówieśniczka. Irnie pasuje do jej cery, jedwabiste czarne włosy spływają za zagłówek przedniego siedzenia jego corvetty. Patrzy na niego wielkimi zielonymi oczami i uśmiecha się. On także przygląda się jej i także odpowiada uśmiechem. Jest najpiękniejszy wieczór świata i jest im dobrze. Dopiero po raz trzeci umówił się z dziewczyną. Był — o cudzie! — prawiczkiem, ale tego wieczora nie miało to najmniejszego znaczenia. Podszedł do niej, gdy stała niedaleko dzwonnicy w miasteczku akademickim w Berkeley, koło jednego z dwóch identycznych niedźwiedzi z brązu. Zaproponował wypad na miasto, a ona przyjrzała mu się z prawdziwą sympatią.
— Jestem zaręczona — powiedziała. — To znaczy, nie pomyśl sobie, że…
Rozczarowany, lecz gotów okazać światowe wychowanie udał, że to nic nie szkodzi. — Doskonale. Po prostu spędzimy razem wieczór. Wybierzemy się do miasta. Jak przyjaciele.
Nie znał jej prawie, tyle że mieli razem ćwiczenia z literatury. Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie, wysoka i opanowana, spokojna i pewna siebie, i wcale nie zadzierała nosa. Uśmiechnęła się i powiedziała „oczywiście”.
Był swobodny; teraz, kiedy zwolniła go z obowiązku pościgu za jej cnotą, po raz pierwszy czuł się pewnie w towarzystwie kobiety. „Narzeczony, powiedziała, służy w Marynarce, stacjonuje w bazie w Brooklynie. Rodzina mieszka na Staten Island, w domu, w którym Herman Melville spędzał kiedyś wakacje.”
Wiatr rozwiewał jej włosy nie psując fryzury, cudowne, piękne włosy, które (w teorii) z taką przyjemnością czułoby się pod palcami. Rozmawiali od chwili, gdy zabrał ją spod stojącego koło starego białego hotelu Clairemont domu, w którym dzieliła mieszkanie z dwiema kobietami. Przejechali przez Most Złotych Wrót do Marin, zjedli lunch w małej restauracji Klamshak, specjalizującej się w daniach morskich i przy jedzeniu rozmawiali także o wykładach, o planach, o tym, czym jest małżeństwo (nie wiedział i nie udawał, że wie i że jest taki głęboki i skomplikowany). Zgodzili się, że kuchnia jest tu dobra, a wystrój daleki od oryginalności: korkowe pływaki i sieci na ścianach, a w sieciach plastikowe homary i pamiętająca lepsze czasy suszona ryba, dziurawa, płaskodenna łódź leżąca przed wejściem na pokrytym odłamkami muszli piasku. Ani przez chwilę nie czuł się niezdarny, młody lub choćby niedoświadczony.
Wracali przez most i Bernard myślał: W innych okolicznościach zakochalibyśmy się w sobie z pewnością. Jestem pewien, że po paru latach wzięlibyśmy ślub. Jest wspaniała… a mnie nic do tego. Żywił w związku z tym uczucia romantyczne, smutne i przy tym wszystkim wspaniałe.
Wiedział, że gdyby nalegał, pozwoliłaby zaprosić się do jego mieszkania i kochaliby się tam z pewnością.
Mimo że wściekał się na siebie za to. że jest prawiczkiem, i pogardzał sobą z tego powodu, nie miał zamiaru nalegać. Nie miał zamiaru wspomnieć o tym ani jednym słowem. To, co między nimi było. wydawało się zbyt doskonałe. Siedzieli w samochodzie przed starym, przerobionym na dom pałacykiem, w którym mieszkała, rozmawiali o Kennedym, śmiali się ze swojego strachu podczas kryzysu kubańskiego, a później po prostu trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. — Wiesz — powiedział cicho. — Są chwile, kiedy…
Umilkł.
— Dziękuje ci — przerwała milczenie Olivia. — Tak właśnie myślałam. Z tobą można miło spędzić czas. Wiesz, większość mężczyzn… — No tak. Jestem — uśmiechnął się — niegroźny.
— O nie. Z pewnością nie „niegroźny”. Z pewnością.
Nadeszła decydująca chwila. Mógł postąpić tak lub siak.
Spojrzał na jej ciemne ciało wiedząc, że jest gładkie, młode, bez skazy. Wiedział, że jeśli ją poprosi, Olivia pójdzie z nim do jego mieszkania.
— Jesteś romantykiem? — zapytała.
— Przypuszczam, że tak.
— Ja też. Romantycy to najgłupsi z ludzi. Czuł, jak czerwienieje mu twarz i szyja.
— Kocham kobiety — powiedział. — Kocham sposób, w jaki się poruszają i mówią. Rzucają na mnie czar.
Teraz się przed nią otworzy, a później będzie żałował tej szczerości, ale to, co czuł, było zbyt prawdziwe, zbyt niepowtarzalne, zwłaszcza po takim dniu.
— Myślę, że większość mężczyzn powinna czuć, że kobiety są jak święte. Może niekoniecznie trzeba je zaraz stawiać na piedestale czy coś w tym rodzaju… ale są zbyt piękne, by to opisać słowami. Być kochanym przez kobietę i… To musi być niesamowite.
Olivia patrzyła przez szybę z lekkim uśmiechem na ustach. A później spojrzała w dół i wygładziła zmarszczki na swej sięgającej do pół łydki spódnicy.
— Przecież to kiedyś nastąpi.
Tak, jasne. — Kiwnął głową z przekonaniem. Tylko nie między nami.
— Dziękuję — powtórzyła dziewczyna. Przytrzymał jej rękę, a później pogłaskał Olivie po policzku. Otarła się o jego dłoń jak kot i sięgnęła do klamki.
— Do zobaczenia na ćwiczeniach — powiedziała. Nawet się nie pocałowali.
A co przydarzyło mi się później? Trzy żony… ożenił się z trzecią, bo była bardzo podobna do Olivii… i to oddalenie od ludzi, to szukanie samotności. Straciłem zbyt wiele iluzji. Są możliwości.
— Nie rozumiem. Co chcesz zmienić?
— Myślicie o cofnięciu się w czasie? Nie rozumiem jak? Wszystko jest możliwe tu, we Wszechświecie Myśli. Symulacje. Rekonstrukcja z twej pamięci.
— Mógłbym żyć innym życiem? W wolnym czasie.
— Z prawdziwą Olivia? Ona… gdzie ona była, gdzie jest? Nie wiemy.
— A więc nie. Sny mnie nie interesują. Jest więcej wspomnień.
— Tak…
Lecz gdzie je dopasować, skąd się wzięły?
Randall Bernard, lat dwadzieścia cztery, poślubił Tiffany Marnier siedemnastego listopada 1943 w małym kościółku w Kansas City. Panna młoda ubrana była w jedwabną suknię ozdobioną srebrnymi wykończeniami i białą koronką; w tej sukni brała ślub jej matka. W ręku trzymała bukiet róż czerwonych jak krew. Mieli…
Podzielili się winem, przełamali chleb, wypowiedzieli słowa przysięgi i duchowny, teozof, który w końcu lat czterdziestych przeszedł na wedyzm, ogłosił ich równymi w oczach Bóstwa, zjednoczonymi miłością i powszechną zgodą.
To wspomnienie było przybladłe i nieczytelne w szczegółach jak stara fotografia. A jednak tkwiło w nim, choć przecież jeszcze się wówczas nie narodził. Widział ich noc poślubną, podziwiał epizody swego stworzenia i myślał o tym, jak niewiele zmieniło się między mężczyzną i kobietą. Czuł uniesienie i rozkosz, jakiej doznała matka, i pełną wiedzy, uczoną i precyzyjną sprawność ojca, doktora nawet w łóżku…
Ojciec poszedł na wojnę, służył jako lekarz wojskowy w Trzeciej Armii generała Pattona, przekroczył Ren koło Koblencji, sześćdziesiąt pięć mi! w trzy dni, a jego syn patrzył na to, czego nie mógł widzieć nawet jego ojciec. Żołnierz w pumpach wchodzi ciemnym, wilgotnym korytarzem do burdelu w Paryżu, to nie ojciec i nikt, kogo zna…
Zamazany lecz czytelny w zarysach obraz: kobieta kołysze dziecko, promienie pomarańczowego słońca wpadają do wnętrza przez okna zasłonięte miką, nie szkłem…Wczesnym szarym rankiem, wśród stada kormoranów, mężczyzna łowi ryby w rzece…
Dziecko patrzy przez okienko stodoły na stojących w koło na podwórku mężczyzn. Mężczyźni szlachtują wielkiego czarno-białego wołu o dzikich oczach…
Mężczyźni i kobiety zdejmują długie białe szaty i skaczą w błotniste wody rzeki o brzegach z pionowych czerwonych skał…
Mężczyzna stojący na skale trzyma w ręku łuk z rogu i patrzy na stado antylop, biegnących w drgającym upałem powietrzu przez zarośniętą trawą równinę… Kobieta rodzi dziecko w podziemnej pieczarze oświetlonej łojowymi lampkami. Patrzą na nią ludzie o wymalowanych, zdumionych twarzach… Dwóch starców spiera się o wytłoczone z gliny kule, leżące w wyznaczonym na piasku kole…
Nie pamiętam tego, to nie ja, ja tego nie doświadczyłem… Wyrwał się z potopu informacji. Obydwiema rękami sięgnął do świecących nad jego głową czerwonym blaskiem kół, tak ciepłych, tak pięknych… Skąd się wzięły?
Dotknął ich rękami i w swym stukomórkowym ciele odczytał odpowiedź.
Nie wszystkie wspomnienia pochodzą z życia jednostki.
— Więc skąd?
Pamięć przechowywana jest w neutronach, pamięć aktywna, przenoszona w swej istocie i możliwościach, przekazywana następnie do chemicznego przechowania w komórce, przekazywana następnie na poziom molekularny. Przechowywana w intronach pojedynczych komórek.
Przeczucie rewelacji było niemal bolesne w swej całości i intensywności.
Bakterie symbiotyczne i wirusy przenoszące, występujące naturalnie u wszystkich zwierząt i właściwe dla poszczególnych gatunków, zaszczepione zostają pamięcią molekularną, transkrybowaną z intronu. Przechodzą od jednostki do jednostki, „infekują”, przenoszą pamięć do komórek somatycznych. Niektóre ze wspomnień powracają do stanu przechowania chemicznego, niewiele powraca do pamięci aktywnej.
— Przez pokolenia?
Przez tysiąclecia.
— Introny to nie sekwencje genetycznego złomu… Nie. To przechowalnie wysoce skondensowanej pamięci. Vergil Ulam nie stworzył biologiki komórek z niczego. Natknął się na funkcje naturalne, przekazywanie pamięci genetycznej. Zmienił system, który istniał wcześniej.
— Nie obchodzi mnie to! Żadnych więcej objawień! Żadnych przeczuć! Mam dość! Co się stało ze mną? Kim się stałem? Jaki sens ma objawienie, zmarnowane na głupca?
Powrócił w ramy Wszechświata Myśli. Rozejrzał się, patrząc na obrazy, na symboliczne źródła różnych rodzajów informacji i na wiszące nad jego głową kręgi. Teraz świeciły na zielono.
CIERPISZ. Dotknij ich.
Podniósł rękę i dotknął ich po raz drugi.
Drgnięcie. Znów rozciągał się w interfejsie, integrował z Bernardem makroświata, płynął tunelem dysocjacji w ciepłą ciemność laboratorium. Była noc, a przynajmniej czas snu.
Leżał na łóżku, niemal nie mogąc się poruszyć.
Nie potrafimy utrzymać dłużej formy twego ciała.
— Co?
Niedługo znów zostaniesz wprowadzony w nasz świat. W ciągu dwóch dni. Do tego czasu musisz skończyć swe prace w makroświecie. — Nie…
Nie mamy wyboru. Wstrzymywaliśmy się wystarczająco długo. Musimy transformować.
— Nie. Nie jestem jeszcze gotowy. To za wiele!
Zorientował się, że krzyczy i zasłonił usta rękami. Usiadł na brzegu łóżka. Po jego groteskowo zdeformowanej bruzdami twarzy spływał pot.
— Macie zamiar znów mnie zostawić? Po prostu odejść? Suzy mocno trzymała się ręki Kena. Ken stanął przed windą, drzwi otworzyły się automatycznie.
— Ciężko jest być znowu człowiekiem, wiesz? — odpowiedział Ken. — Czujemy się samotni, Tak, wracamy.
— Samotni? A ja jak się czuję? Znów będziecie martwi.
— Nie umrzemy, Kwiatuszku. I ty dobrze o tym wiesz.
— Równie dobrze moglibyście umrzeć.
— Jeśli chcesz, chodź z nami. Suzy zadrżała.
— Ken, ja się boję.
— Popatrz. Opuściły cię tak, jak chciałaś. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ty tu będziesz robić. To miasto już nie jest dla ludzi. Dostaniesz żywność i wszystko będzie dobrze, ale… Suzy, wszystko się zmienia. Miasto zmieni się jeszcze bardziej. Stoisz na drodze tych zmian… Chociaż one cię nie skrzywdzą. Jeśli tego chcesz, pozostawią cię własnemu losowi, jak park narodowy.
— Chodź ze mną, Kenny. Ty, Howard, mama. Możemy wrócić…
— Nie ma już Brooklynu.
— Jezu, jesteś jak duch albo co! Nie można ci przemówić do rozsądku.
Kenneth wskazał palcem na windę.
— Kwiatuszku…
— Nie nazywaj mnie tak, do cholery! Jestem twoją siostrą, ty nędzna kreaturo! Masz zamiar tak po prostu zostawić mnie tutaj…
— Ty sama wybrałaś, Suzy. — Głos Kena był całkiem spokojny.
— …albo zrobić ze mnie zombie!
— Wiesz, że nie jesteśmy zombie. Czułaś, jakie one są i co mogą dla ciebie zrobić.
— Przecież to już nie będę ja.
— Przestań jęczeć. Wszyscy się zmieniamy.
— Ale nie tak!
Kenneth wyglądał na urażonego.
— Jesteś inna niż wtedy, kiedy byłaś małą dziewczynką. Czy kiedyś bałaś się dorosnąć?
Suzy patrzyła mu w oczy.
— Ciągle jestem małą dziewczynką powiedziała. — Jestem opóźniona. Wszyscy tak mówią.
— Ale czy bałaś się kiedyś tego, że już nie jesteś dzieckiem? Na tym polega różnica. Wszyscy są jeszcze dziećmi, tylko my nie. Ty też możesz dorosnąć. — Nie — zaprzeczyła Suzy, odwracając się plecami do windy. — Idę porozmawiać z mamą.
Kenneth złapał ją za rękę.
— Ich już tam nie ma — powiedział. — To bardzo męczące zostać tak odbudowanym.
Suzy spojrzała na niego, rozdziawiając ze zdumienia usta, a później wbiegła do windy i oparła się o jej tylną ścianę.
— Pojedziesz ze mną? — zapytała.
— Nie — odparł Kenneth. — Wracam. Ciągle cię kochamy, Kwiatuszku. Będziemy się tobą opiekować. Będziesz miała bardzo wielu braci i przyjaciół, wiele matek, nigdy się nie dowiesz ile. I może kiedyś przyłączysz się do nas, kto wie?
— Będą wewnątrz mnie? Jak one? To miałeś na myśli? Kenneth skinął głową.
— Zawsze będziemy w pobliżu. Ale nie zamierzamy odbudowywać dla ciebie naszych ciał.
— Chcę już zjechać w dół.
— Więc jedź w dół.
Drzwi windy zaczęły się zamykać.
— Do widzenia, Suzy. Bądź ostrożna.
— KennNEEETH! — krzyknęła Suzy.
Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w dół. Dziewczyna stała pośrodku i przeczesywała palcami swe długie jasne włosy.
Drzwi rozsunęły się.
Hali wyglądał jak pajęczyna utkana z szarych masywnych łuków, podtrzymujących cały ciężar budynku. Wyobraziła sobie, a może pamiętała, może jej to pokazali, że szyb windy i piętro z restauracją są wszystkim, co pozostało z oryginalnej konstrukcji. Nie zmienione, zachowane specjalnie dla niej.
Dokąd pójdę teraz?
Stanęła na podłodze pokrytej szarymi i czerwonymi plamami. Nie był to beton i nie był to dywan, lecz coś lekko sprężystego, jak korek. Brązowo-biała płachta, ostatnia, jaką dostrzegła, zasunęła się na drzwi windy i zamknęła je z cichym świstem.
Suzy przeszła przez pajęczynę łuków, przekroczyła wyrastające z czerwono-szarej podłogi cylindryczne wybrzuszenia, wyszła z cienia przemienionego wieżowca i stanęła na zewnątrz, w blasku przesianych przez chmury słonecznych promieni. Wieżowiec północny był samotny, jego bliźniak znikł. Z World Trade Center pozostał jedynie pojedynczy zaokrąglony czub, miejscami szary, gładki i lśniący, miejscami chropawy i pokryty czarnymi plamami. Na jego powierzchni widać było wzór pajęczyny, przebijający materiał, z którego czub był zbudowany.
Na przekształconym placu, pokrytym pierzastymi, podobnymi do drzew wiatraczkami, aż do brzegu rzeki, nie było niczego wyższego niż sześć, siedem metrów.
Przeszła między wiatraczkami, obracającymi się powoli na swych lśniących czerwonych pniach i zeszła na brzeg rzeki. Woda była gęsta, jakby ścięta w galaretę, szarozielona, bez śladu fal, nieruchoma i lśniąca jak szkło. Suzy wyraźnie widziała piramidy i nieregularne sfery Jersey City, przypominające kolekcję przedziwnych dziecięcych klocków i zabawek, odbijające się w rzece czysto i wyraźnie. Wiał orzeźwiający wiatr. Powinno być zimno lub przynajmniej chłodno, powietrze było jednak ciepłe.
Suzy powstrzymywała się od płaczu, aż poczuła ból w piersiach.
— Mamo — powiedziała. — Ja tylko chciałabym być tym, czym jestem. Niczym lepszym i niczym gorszym.
Niczym lepszym? Kłamiesz, Suzy.
Stała na brzegu dłuższą chwilę. A potem odwróciła się i rozpoczęła swą wędrówkę w głąb wyspy Manhattan.
Przedziwne i śmieszne środowisko, w którym spędził tak wiele czasu, wydawało się Bernardowi mniej ważną z dwóch rzeczywistości.
Teraz już pracował niewiele. Leżał na wznak na łóżku, trzymając pod pachą klawiaturę komputera, myślał i czekał. Wiedział, że na zewnątrz narasta napięcie, którego jest ośrodkiem.
Paulsen-Fuchs nie mógł powstrzymać dwóch milionów ludzi od zaatakowania go, od zniszczenia jego i jego laboratorium. (Wieśniacy z pochodniami, był i doktorem Frankensteinem, i potworem. Ogłupiali, przerażeni wieśniacy, oczyszczający drogę Panu.)
We krwi i w ciele niósł część Vergila I. Ulama, część swego ojca i swej matki, część ludzi, których nigdy nie znał, ludzi, którzy zmarli może przed tysiącami lat. Niósł w swym wnętrzu miliony kopii samego siebie, zanurzających się w świat noocytów coraz głębiej, odkrywających kolejne warstwy wszechświatów biologiki, starych, nowych, możliwych.
A jednak… brakowało mu czegoś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej, gwarancji, że go nie oszukują. A jeśli po prostu łączą sztucznie fałszywe sny, by go uspokoić, zwieść i skłonić do przemiany? Co będzie, jeśli wszystkie ich wyjaśnienia są wyłącznie słodkimi kłamstwami, mającymi dodać mu odwagi? Wprawdzie nie miał dowodów na to, że noocyty kłamią, ale jakie mogą być dowody na kłamstwa czegoś tak obcego i na to, że wolno stosować wobec nich samo pojecie kłamstwa.
(Olivia. Znacznie później dowiedział się, że zerwała zaręczyny po dwóch miesiącach od ich jedynej randki. Uśmiechnęli się do siebie na ostatnich ćwiczeniach… i rozstali na zawsze. Był… jaki? Wstydliwy? Głupi? Zbyt romantyczny, a może — podczas tego jednego, jedynego wieczora jak żywcem wyjętego z Petrarki — zbyt zakochany? Gdzie jest teraz Olivia, w północnoamerykańskiej biomasie?)
A jeśli nawet przyjmie za dobrą monetę to, co zostało mu powiedziane, musi pamiętać, że nie powiedziano mu wszystkiego. Pozostały miliony pytań, niektóre nieważne, większość — kluczowych. W końcu ciągle jest jednostką (jednostką?) oczekującą całkiem nieznanego doświadczenia.
Grupy dowódcze, badacze, już mu teraz nie odpowiadali.
W Ameryce Północnej… co się tam stało ze wszystkimi tymi złymi ludźmi, których pamięć przechowały noocyty? Z pewnością zostali oddzieleni od świata, w którym byli źli, tak skutecznie, jakby zamknięto ich w więzieniu — ba! znacznie skuteczniej — lecz ludzie źli myślą źle, ludzie źli są komórkami rakowymi w społeczeństwie, są niebezpiecznymi i nieuleczalnymi popaprańcami, i nie miał na myśli tylko tych, którzy mordowali ciosami siekiery. Myślał o politykach, zbyt żądnych władzy lub zbyt ślepych, by przewidzieć konsekwencje swych czynów, o bystrych kanciarzach, kradnących drobnym ciułaczom oszczędności całego życia, o ojcach i matkach zbyt durnych by wiedzieć, że nie należy bić dzieci na śmierć. Co się stało z milionami ludzi takich jak oni, z milionami popaprańców, prawdziwych popaprańców, żyjących w każdym ludzkim społeczeństwie?
Czy wszyscy tam są rzeczywiście równi i powtórzeni miliony razy, czy też noocyty gwarantują sobie prawo sądzenia? Może wymazały po cichu kilka osobowości, usunęły je… lub zmieniły?
A jeśli pozwoliły sobie na to, by zmienić prawdziwych popaprańców, by ich „naprawić” lub jakoś unieruchomić, ingerując w proces myślowy na mocy jakiegoś wielkiego konsensusu dotyczącego zasad prawidłowego myślenia, używając jednego wzorca jako podstawy korekcji…
To kto może wiedzieć na pewno, że nie zmieniają i innych ludzi, ludzi z jakimiś tam problemami, z kompleksami, ludzi popełniających od czasu do czasu drobne pomyłki, robiących od czasu do czasu drobne świństwa, ludzi takich jak każdy z nas. To przecież zawodowe ryzyko bycia człowiekiem, życia we Wszechświecie wymagającym, tak różnym od tego, który stworzyły noocyty. Jeśli zaś zmieniały, poprawiały i przycinały, to kto może wiedzieć, jak im to wychodzi? Co robią i czy efektem ich działań są pełne, prawdziwe ludzkie osobowości.
I co robią z ludźmi, którzy nie znieśli przemiany i oszaleli albo tymi, którzy — z czego nie robiono wielkiej tajemnicy — zmarli niekompletnie przetworzeni, zostawiając tylko częściowe wspomnienia, jak wspomnienie o Vergilu w ciele Bernarda. Czy i tu pielili i wyrywali?
Czy w noosferze była polityka, interakcje społeczne? Czy głos ludzi liczył się tak samo, jak głos noocytów? Ludzie stali się, oczywiście, noocytami, ale czy prawdziwe, oryginalne noocyty nie są traktowane lepiej?
Czy istnieje możliwość konfliktu? Rewolucji?
A może możliwa jest tam głęboka, grobowa cisza? Czy nie wymazano samej woli oporu? Wolna wola, niezbyt to istotna rzecz w tak sztywnej hierarchii. Czy noocyty rzeczywiście stworzyły sztywną hierarchię? Nie uznającą sprzeciwu, nie uznającą nawet prawa do wyrażenia własnego zdania?
Nie. Chyba nie.
Ale… czy mógł być tego pewien?
Czy rzeczywiście ceniły i kochały ludzi jako panów, twórców, czy też po prostu wyssały ich, przeżuły, przetrawiły, przyswoiły potrzebne informacje, wydalając resztki w entropię — zapomniane, zdezorganizowane, martwe…
Bernard, czy czujesz już strach przed Wielką Przemianą? Przed czymś zupełnie innym, podniosłym lub piekielnym, w odróżnieniu od zawsze trudnego, a najczęściej również piekielnego status quo.
Wątpił, by Vergil kiedykolwiek poświecił czas na takie przemyślenia. Mógł nie mieć czasu, lecz nawet gdyby miał, nie poświęcałby go na takie rozmyślania. Genialny jako twórca, był do niczego w przewidywaniu konsekwencji swych czynów.
Jak każdy kreator, prawda?
Czyż bowiem to nie ci, którzy zmieniają świat, wiodą w końcu pełnych żalu ludzi, najczęściej wielu ludzi, na tortury i śmierć?
Biedni ludzcy Prometeusze, przynoszący swym towarzyszom ogień.
Nobel.
Einstein. Nieszczęsny Einstein i ten jego list do Roosevelta. Parafraza: „Uwolniłem demony piekieł i musisz teraz podpisać pakt z szatanem albo zrobi to ktoś inny, ktoś znacznie gorszy”.
Curie eksperymentująca z radem… w jakim stopniu jest odpowiedzialna za śmierć Slotina, przeszło czterdzieści lat później?
Czy prace Pasteura, Salka lub nawet jego własne ocaliły życie mężczyźnie lub kobiecie, komuś, kto w końcu rozpętał zniszczenie, zmienił się w potwora, jakiemuś naprawdę groźnemu popaprańcowi?
Niewątpliwie.
Czy jego ofiary pomyślały kiedyś: Oskarżyć sukinsyna!
Niewątpliwie.
Lecz jeśli brałoby się pod uwagę wszystkie tego rodzaju konsekwencje, jeśli zadawałoby się wszystkie tego rodzaju pytania, to czyż rodzice na całym świecie nie mordowaliby swych dzieci jeszcze w kołyskach?
Stary banał: matka Hitlera przerywająca ciążę.
Jakie to trudne.
Bernard huśtał się między snem i koszmarem, spadając ciężko w koszmar, by po chwili wzlecieć w rodzaj ekstazy.
Nic już nigdy nie będzie takie samo!
To dobrze! To wspaniale! Bo czyż to wszystko nie było wstrętne i tak?
Nie. Może nie. Może nie — aż do dzisiaj.
O Boże, uciekam się do modlitwy. Jestem słaby, niezdolny dokonać wyboru. Nie wierzę w Ciebie, w żadną z twych form, które mi opisywano, lecz muszę modlić się do Ciebie, bowiem boję się, a mój strach jest bezbożny.
Czemu dajemy życie?
Bernard spojrzał na swe dłonie i ramiona, spuchnięte, pokryte białymi żyłami.
Jakie wstrętne, pomyślał.
Żywność pojawiła się na szczycie sięgającego jej do pasa szarego gąbczastego cylindra, stojącego na końcu ślepej uliczki otoczonej z trzech stron wysokim murem.
Suzy zerknęła na leżące na talerzu jedzenie, wyciągnęła rękę, dotknęła czegoś podobnego do pieczonego kurczaka i wolno cofnęła palce. Jedzenie było ciepłe, znad filiżanki pełnej kawy unosiła się para, wyglądało to wspaniale i normalnie. Ani razu nie dostała czegoś, czego by nie lubiła, ani raz nie było niczego ani za dużo, ani za mało. Obserwowano ją uważnie, śledząc każdą jej potrzebę. Troszczono się o nią jak o zwierzę w zoo. W każdym razie takie miała wrażenie.
Uklękła i zaczęła jeść. Kiedy skończyła, usiadła opierając się o cylinder, dopiła resztkę kawy i podniosła kołnierz. Robiło się coraz chłodniej. Zostawiła kurtkę w World Trade Center, czy czym tam teraz stał się północny wieżowiec, i przez ostatnie dwa tygodnie wcale jej nie potrzebowała. Powietrze zawsze było przyjemnie chłodne, nawet nocą.
Nadchodziły zmiany i mogło to być dość kłopotliwe… albo podniecające. Nie była. pewna, czy jedno, czy drugie.
Prawdę mówiąc Suzy McKenzie przez większość czasu po prostu się nudziła. Wyobraźnia nigdy nie była jej mocną stroną i obszar przebudowanego Manhattanu, który przewędrowała wzdłuż i wszerz, nie robił na niej wielkiego wrażenia. Wielkie rury-kanały transportujące zielony płyn z rzeki do środka wyspy, poruszające się powoli drzewa-wiatraczki i drzewa-śmigła, szeregi szklistosrebrzystych wybrzuszeń, przypominających kocie oczy rozrzucone po setkach akrów nierównej powierzchni — żadna z tych rzeczy nie zainteresowała ją na dłużej niż kilka minut. Nie wiązały się z nią w żaden sposób. Nie próbowała nawet zrozumieć, czemu służyły.
Wiedziała, że to wszystko powinno ją fascynować, było jednak nieludzkie, a więc nie budziło zainteresowania. Interesowali ją ludzie: co myślą i co robią, kim są, co czują do niej i co ona czuje w stosunku do nich.
— Nienawidzę cię — powiedziała cylindrowi, kładąc na jego wierzchu opróżniony talerz i filiżankę. Cylinder połknął je, opuścił się i znikł. — Nienawidzę was wszystkich — krzyknęła ścianom korytarza.
Wsunęła ręce pod pachy, żeby się choć trochę ogrzać, a po chwili podniosła latarkę i radio. Wkrótce będzie ciemno, musi znaleźć miejsce do spania, może przez kilka minut posłuchać radia. Baterie kończyły się już, mimo że używała ich bardzo oszczędnie. Wyszła z uliczki i spojrzała na las drzew-wiatraczków, wyrastających na stromych zboczach czerwono-brązowego kopca.
Na jego szczycie stał czarny wielościan, a z każdej ścianki wyrastała srebrzysta igła długości mniej więcej metra. Na wyspie było ich tak wiele, że przestała zwracać na nie uwagę. Obejście wzgórza zabrało mniej więcej dziesięć minut. Weszła w płytką dolinę długości boiska futbolowego. Po jej obu stronach biegły łagodnie zakręcające czarne rury grubości talii Suzy, ginące w znajdującym się przy końcu otworze. Kilkakrotnie spała już w takich miejscach. Przeszła do końca doliny i klęknęła przed wgłębieniem. Przesunęła rękami po powierzchni dołka — była całkiem ciepła. Tu, pod rurami, mogła spędzić noc względnie wygodnie.
Promienie słońca rozjaśniały niebo na zachodzie jasną purpurą. Zachody były zwykle pomarańczowe i czerwone, łagodne. Nigdy dotąd horyzont nie błyszczał aż tak jaskrawo.
Włączyła radio i przysunęła głośnik do ucha. Ściszyła je teraz, jak tylko mogła, by oszczędzić baterie, choć podejrzewała, że w niczym im to nie pomaga. Dziennik z Anglii, przekazywany przez zawsze wierny krótkofalowy nadajnik, był dobrze słyszalny. Suzy dostroiła radio i wtuliła się głębiej pod rury.
„…rozruchy w Niemczech Zachodnich skoncentrowały się wokół zakładów Pharmek, w których znajduje się doktor Michael Bernard, najprawdopodobniej zarażony północnoamerykańską chorobą. Wprawdzie nie pojawiła się ona nigdzie w świecie oprócz Ameryki Północnej, napięcie w Europie sięga jednak zenitu. Rosja zamknęła granice…” Sygnał zanikł, Suzy poszukała go na skali.
„…głód na Węgrzech i w Rumunii trwa już trzeci tydzień, nie widać szans na…”
„…pani Thelma Rittenbaum, znana jasnowidząca z Battersea, stwierdziła, że miała sen o Chrystusie, który pojawił się pośrodku kontynentu amerykańskiego, wskrzesza umarłych i szykuje armię do marszu przez resztę świata…”(drżący głos kobiecy, źle nagrany, wypowiada parę niezrozumiałych słów).
Dalsze wiadomości dotyczyły Anglii i Europy. Suzy lubiła je najbardziej, bowiem od czasu do czasu mogło się wydawać, że świat jest jeszcze normalny, a przynajmniej może się odrodzić. Dla jej ojczyzny nie było już nadziei i ona sama straciła złudzenia wiele tygodni temu, lecz inni ludzie, mieszkający gdzie indziej, żyli być może normalnie. Miło było o tym pomyśleć.
Tyle że nikt, nigdzie nie wiedział o niej i nie troszczył się o nią. Wyłączyła radio i skuliła się, słuchając szumu przepływającego w rurach płynu i niskich, głębokich jęków wydobywających się gdzieś z głębi ziemi. Zasnęła otoczona ciemnością, rozjaśnioną przeświecającym wśród rur blaskiem gwiazd. A gdy ocknęła się w środku nocy z miłego snu o zakupach i ubraniach…
…coś ją otulało. Niezbyt przytomna dotknęła tego czegoś, było miękkie i ciepłe jak zamsz. Poszukała latarki i zapaliła ją, oświetlając otulone tym czymś nogi i biodra. Okrycie było miękkie, jasnobłękitne, z nieregularnymi zielonymi pasami — jej ulubione kolory. Ręce i głowa, odkryte, zmarzły. Za bardzo chciało się jej spać, by zadawała jakiekolwiek pytania. Otuliła się tym czymś ciaśniej i powróciła w krainę marzeń. Tym razem śniło się jej, że jest małą dziewczynką, że bawi się na ulicy z przyjaciółmi sprzed lat, przyjaciółmi, którzy dorośli i w większości wypadków dawno się przeprowadzili.
I nagle, jeden po drugim, padły zburzone domy. Patrzyli, jak pojawili się mężczyźni z wielkimi młotami i zwalili nimi mury. Suzy obróciła się, by zobaczyć, jak reagują na to jej przyjaciele, i dostrzegła, że wszyscy są dorośli lub nawet starzy, że oddalają się od niej i krzyczą, żeby poszła za nimi. Zaczęła płakać. Jej buty przylgnęły do chodnika, nie mogła ich oderwać. Gdy runęły domy, wszystko w okolicy było płaskie, tylko rury sterczały w powietrzu, a na jednej z nich stała toaleta, jak zwariowany pomnik po wyższym piętrze, które znikło.
— Wszystko zmieni się znowu.
Buty Suzy odkleiły się od chodnika, dziewczyna odwróciła się więc i zobaczyła, że obok niej stoi Cary, zawstydzająco nagi.
— Jezu, nie zimno ci? — zapytała. — Nie, to przecież nie ma znaczenia. Jesteś tylko duchem.
— No, może — odpowiedział jej z uśmiechem. — My wszyscy chcemy cię tylko ostrzec, wiesz? Tu znowu nastąpi zmiana i chcemy dać ci możliwość wyboru.
— To nie sen, prawda?
— Nie — potrząsnął głową chłopak. — Jesteśmy w kocu. Możesz z nami pogadać także i na jawie. Jeśli zechcesz.
— W kocu? Wy wszyscy? Mama, Kenny, Howard? — Także wielu innych. Nawet twój ojciec, jeśli chcesz z nim porozmawiać. To jest dar. Rodzaj prezentu z okazji rozstania. Wszyscy jesteśmy ochotnikami, ale jest tu o wiele więcej mnie i innych niż to potrzebne.
— Mówisz bez sensu, Cary.
— Będziesz wiedziała, Suzy. Jesteś silną dziewczyną. Tło snu rozmazało się. Obydwoje stali w pomarańczowo-brązowej ciemności, dalekie niebo także błyszczało na pomarańczowo, jakby na horyzoncie odbijały się w nim płomienie. Cary obejrzał otoczenie i skinął głową.
To artyści — powiedział. — Jest tam tak wielu artystów i naukowców, że czasami czuje się zagubiony. Ale mam zamiar być jednym z nich, jak tylko się zdecyduje. Dały nam czas. Jesteśmy traktowani z szacunkiem, Suzy. Wiedzą, że je stworzyliśmy i traktują nas naprawdę dobrze. Wiesz, tam — wskazał ciemność — moglibyśmy być razem. Jest takie miejsce, w którym wszyscy myślą. To jak prawdziwe życie, prawdziwy świat. Może być tak, jak było, i tak, jak będzie. Co tylko chcesz.
— Zostaje, Cary.
— Tak… Tak myślałem, że zostaniesz. Kiedy ja się do nich przyłączyłem, nie miałem wielkiego wyboru. Ale nie żałuje. W Brooklyn Heights nigdy nie zostałbym tym, kim jestem teraz.
— Ty też jesteś zombie, wiesz?
— Jestem duchem — uśmiechnął się do niej Cary. — W każdym razie cześć mnie zostanie, na wypadek, gdybyś chciała pogadać. A inna cześć odejdzie, kiedy się zmienią.
— Czy wróci do tego, co było? Cary potrząsnął głową.
— Już nigdy nie będzie tak, jak było. I… słuchaj, ja tam nie rozumiem wszystkiego, ale niedługo nastąpi kolejna zmiana. Nic już nigdy nie będzie takie samo.
Suzy spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem.
— I myślisz, że jak jesteś nagi, to mnie skusisz? Cary spojrzał w dół, na swój obraz.
— Nawet o tym nie pomyślałem — powiedział. — Teraz widzisz, jaki jestem beztroski? Nie mogłabyś zmienić zdania?
Potrząsnęła zdecydowanie głową.
Tylko ja nie zachorowałam — powiedziała.
— Cóż, nie tylko ty. Jest jeszcze dwadzieścia, dwadzieścia pięć innych osób. Troszczymy się o nie najlepiej, jak potrafimy.
Wolałaby być wyjątkiem.
— Serdeczne dzięki — powiedziała sarkastycznie.
— W każdym razie noś to na sobie. Kiedy przyjdzie zmiana, otul się naprawdę ciasno. Zostawimy ci mnóstwo jedzenia.
— To dobrze.
— Myślę, że zaraz się obudzisz. Zejdę ci z drogi. Możesz się zobaczyć z nami nawet na jawie. Jeszcze przez jakiś czas.
Suzy przytaknęła ruchem głowy.
— Nie zostaw go gdzieś — ostrzegł Cary. — Bo stanie ci się krzywda.
— Nie zostawię.
— Cóż… — Wyciągnął dłoń z rozczapierzonymi palcami i dotknął jej skrzyżowanych ramion.
Otworzyła oczy. Ponad rurami wstawał blady, pomarańczoworóżowy świt. Powierzchnia wgłębienia i rury były chłodne.
Suzy otuliła się kocem i czekała.
Paulsen-Fuchs stał w komorze obserwacyjnej, opierając się o stół. Oczy miał opuszczone. Dość się już napatrzył na to, co leżało na łóżku w laboratorium.
Wczesnym rankiem Bernard stracił swoją ludzką formę. Kamery śledziły jego przemianę. Na łóżku leżała teraz szara i ciemnobrązowa masa, zwisająca z obu stron na podłogę. Od czasu do czasu poruszała się, niekiedy przebiegał przez nią krótki, gwałtowny dreszcz.
Gdy mógł się jeszcze poruszać, Bernard zabrał ze sobą na łóżko klawiaturę komputera. Z boku bezkształtnej bryły wybiegał kabel, sama klawiatura znajdowała się gdzieś wewnątrz niej lub pod nią.
Bernard ciągle przesyłał wiadomości, choć nie mógł już mówić. Monitor w laboratorium kontrolnym przekazywał istny potop słów — subiektywną relację z transformacji. Większość tej relacji była kompletnie nieczytelna. Być może sam Bernard stał się już niemal noocytem.
Jego przemiana nie ułatwiła Paulsen-Fuchsowi decyzji. Demonstranci — i rząd, nie próbując przeszkodzić demonstrantom — domagali się śmierci Bernarda i całkowitej sterylizacji laboratorium, w którym mieszkał. Były ich dwa miliony. Jeśli nie spełni tych żądań, zrównają Pharmek z ziemią. Armia stwierdziła, że nie będzie bronić firmy, policja także uchyliła się od odpowiedzialności. Paulsen-Fuchs nie mógł powstrzymać protestu, gdyż na terenie Pharmeku pozostało tylko pięćdziesięciu pracowników. Resztę ewakuowano ze względów bezpieczeństwa.
Kilkakrotnie rozważał, czy nie rzucić po prostu tego wszystkiego, nie wyjechać do domu w Hiszpanii, nie odizolować się całkowicie od świata. Zapomnieć o wszystkim, co przyniósł ze sobą do Niemiec jego przyjaciel, Michael Bernard.
Lecz Paulsen-Fuchs robił interesy zbyt długo, by teraz po prostu uciec. Jako bardzo młody człowiek widział Rosjan wkraczających do Berlina. Zatarł więc za sobą wszystkie ślady swej niezbyt pięknej, nazistowskiej przeszłości, starał się być tak przeciętnym, jak to tylko możliwe, ale nie uciekł. I, podczas okupacji, miał trzy różne prace. Został w Berlinie do 1955 roku, kiedy to wraz z dwoma wspólnikami założył Pharmek. Firma omal nie zbankrutowała w czasie paniki po aferze z thalidomidem, ale i wówczas nie uciekł.
Nie, nie zrzuci z siebie odpowiedzialności. Sam wciśnie przycisk, który uruchomi pompy tłoczące gaz sterylizujący do odciętego od świata laboratorium. Sam udzieli instrukcji tym, którzy wejdą do laboratorium z lampami lutowniczymi, by dokończyć dzieła zniszczenia. Będzie to klęska, ale przynajmniej przyjmie ją tutaj, a nie w ukryciu, w Hiszpanii.
Nie miał pojęcia, co manifestanci zrobią po śmierci Bernarda.
Wyszedł powoli z komory obserwacyjnej i przeszedł do laboratorium kontrolnego. Usiadł przed monitorem, na którym pojawiały się przekazywane przez Bernarda wiadomości. Cofnął się do samego początku. Czytał wystarczająco szybko, by przegonić lawinę słów. Chciał wiedzieć, co zostało już powiedziane, by sprawdzić, czy potrafi zrozumieć to, co Bernard mówi na bieżąco.
Ostatnie zapisy w elektronicznym dzienniku Michaela Bernarda. Początek: 0835.
Gogarty. Znikną w ciągu tygodnia.
Tak, komunikują się. Ubodzy krewni. Wybuchy epidemii, których nawet nie jesteśmy świadomi. Europa, Azja, Australia. Ludzie bez symptomów. Oczy i uszy, zbierają, uczą się, żniwa na ubogim poletku naszych losów i naszej historii. Wspaniali szpiedzy.
Paul — pamięć genetyczna. Ten sam mechanizm co biologika. W każdym z nas jest wiele ludzkich losów, zamkniętych we krwi, w tkankach.
Obciążenie lokalnej czasoprzestrzeni. Zbyt wiele. Gogarty. Przepchnąć się przez… nie mają na to rady. Trzeba wykorzystać. My… wy… oczywiście nie możecie nie chcecie ich powstrzymać.
Są wielkim osiągnięciem.
Kochają. Współpracują. Znają dyscyplinę, lecz są wolne, znają śmierć, lecz są nieśmiertelne.
Teraz znają mnie dokładnie, całkowicie. Wszystkie moje myśli i motywy. Jestem tematem ich sztuki, ich cudownej, żywej fikcji. Odbiły mnie w tysiącach egzemplarzy. Które „ja” pisze te słowa? Nie wiem. Nie ma już oryginału.
Mogę się udać w milion stron. Mogę przeżyć milion żywotów. (I to nie tylko w *pieśni krwi* — ale we Wszechświecie Myśli, Wyobraźni, Fantazji!) by później zebrać moje odrębne „ja”, urządzić burzę mózgów i zacząć wszystko od nowa. Narcyzm przekraczający granice dumy, bliskości, pokrewieństwo, coś więcej niż wieczne życie (znalazły ją!)
Każdy z nas ma tysiące, dziesiątki tysięcy duplikatów, w zależności od kwalifikacji, od funkcji. Nikt nie musi umrzeć, ale z biegiem czasu wszystko lub prawie wszystko zmieni się. Po upływie określonego czasu większość z miliona „ja” nie będzie nawet podobna do „mnie” obecnego, bowiem zmieniamy się bez ograniczeń. Nasze umysły pracują wśród nieskończonej rozmaitości podstaw życia.
Paul, szkoda że nie możesz się z nami połączyć.
Jesteśmy świadomi wywieranych na ciebie nacisków.
(brak tekstu 0847-1023)
Nie naciskam klawiszy. Wniknąłem w klawiaturę, w elektronikę.
Wiem, musisz zniszczyć.
Zaczekaj. Zaczekaj do 1130. Zrób to dla starego przyjaciela.
Nie lubię dawnego siebie, Paul. Pozbyłem się go. W większości. Odciąłem wyschłe gałązki. Uwolniłem i przekształciłem całe sekcje moich pięćdziesięciu dwóch lat. Można tu być świętym lub popełnić wszystkie grzechy. Kto ze świętych nie zna grzechu?
(brak tekstu 1035-1105) Gogarty.
CGATCATTAG /UCAGCUGCGAUCGAA/ Teraz imię. Gogarty. Zdumiewający Gogarty. Zbyt, zbyt gęste, za dużo obserwacji, teoretyzowania, o wiele za dużo życia. Wiedzą o AP. Wszystkie, do najmniejszych, zajrzały w AP. Mówią nam, przygotowują. Wszystkie pójdą razem. Strach, śmiertelny cudowny strach, najpiękniejszy strach, Paul, nie zwierzęcy, lecz przeczuty w myśli, nic takiego nie znałem. Strach przed wolnością bez granic teraz, a wydaję się już cudownie wolny. Tak wiele wolności, musimy się zmienić, by ją przyjąć. Nie do rozpoznania.
Paul 1130 tyle czasu trzeba
1130 1130 1130
Tak wiele uczuć dla starych, uczucie kurczaka dla jajka, mężczyzny dla matki, ucznia dla szkoły.
Rozdzielam się. Pisze ktoś inny.
Spotykam sam siebie. Grupy dowódcze koordynują. Święto. Tak wiele, tak bogatych. Trzy ja zostaję by pisać już bardzo różne. Przyjaciele wrócili z wakacji. Pijany doświadczeniem wolność wiedza.
Olivia czeka…
I Paul to jest zarośnięty rzęsą stawek brudny zaułek noocytów nie jak AP Krótko. Nadchodzi Nowy Rok!
NOVA
(koniec tekstu 1126.39)
Heinz. Paulsen-Fuchs przeczytał te ostatnie słowa, oderwał wzrok od monitora i podniósł brwi. Opierając dłonie na poręczach fotela spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
1126.46
Popatrzył na doktor Schatz i wstał. — Otwórz drzwi — powiedział.
Nacisnęła przycisk i otworzyła drzwi do komory obserwacyjnej.
— Nie. Do laboratorium. Zawahała się.
1126.52
Podbiegł do konsoli, odepchnął ją bezceremonialnie i błyskawicznie przerzucił trzy dźwignie, nie trafiając w ostatnią i powtarzając ruch.
1127.56
Trójwarstwowy luk zaczął się powoli otwierać.
— Herr Paulsen-Fuchs…
Wcisnął się w wąską, trzydziestocentymetrową szczelinę, przebiegł przez zewnętrzną warstwę izolacyjną, czuł chłód panującej tu niedawno próżni, przebiegł przez strefę podwyższonego ciśnienia, ucisk w uszach, wbiegł do komory wewnętrznej.
1129.32
Laboratorium wypełniał ogień. Pomyślał przelotnie, że doktor Schatz rozpoczęła tajemniczą procedurę odkażania, rozpętując śmierć… Lecz mylił się.
1129.56
Płomienie opadły, pozostawiając po sobie zapach ozonu i coś wiszącego nad łóżkiem, coś skręcającego się w powietrzu jak soczewka.
Łóżko było puste.
1130.00
Suzy poczuła się niedobrze i odstawiła talerz.
— Czy to już? — spytała w pustkę, otulając się ciaśniej swym płaszczem. — Kenny, Howard, czy to już? Cary?
Stała pośrodku gładkiego okrągłego placyku, mając za plecami szary, dostarczający jedzenia cylinder. Słońce krążyło po nieregularnych kołach, powietrze wydawało się migotać. Zeszłej nocy Cary powiedział jej we śnie, co się ma wydarzyć, powiedział jej to, co mogła zrozumieć.
— Cary? Mamo? Płaszcz zesztywniał.
— Nie odchodźcie! — krzyknęła.
Powietrze znów się ociepliło, niebo wyglądało jak pokryte szarym werniksem. Chmury wygładziły się, przypominały smugi oleju. Pomiędzy pokrytym kolumnami wzgórzem po jednej stronie placyku a naszpikowanym kolcami wielościanem po drugiej powiał wiatr. Kolce wielościanu rozbłysły błękitnym światłem i zadrżały. Sam wielościan podzielił się na trójkątne kliny, a z pomiędzy klinów biło światło czerwone jak płynna lawa.
To już? Prawda? — zapytała z płaczem Suzy. W zeszłym tygodniu śniła tak długo i tak wiele widziała w snach, że teraz nie była już pewna, co jest prawdziwe, a co nie.
— Odpowiedzcie mi!
Płaszcz zadrżał i uformował kaptur nad jej głową. Kaptur zasunął się pod szyję Suzy i osłonił czoło dziewczyny cienką białą, przezroczystą warstwą. Obrósł dłonie formując rękawice, obrósł nogi i stopy, otulił ją ściśle, zostawiając jednak pełną swobodę ruchów.
Powietrze zapachniało słodko pokostem, owocami, kwiatami. A także, po chwili, ciepłym, świeżym chlebem. Płaszcz osłonił całą twarz Suzy, próbowała go zedrzeć paznokciami. Tarzała się po ziemi, dopóki rozbrzmiewający w uszach głos matki nie kazał jej przestać. Leżała pośrodku placyku, przez przejrzystą zasłonę patrząc w niebo. Uspokój się. Bądź cicho! To był głos matki, stanowczy choć łagodny. Byłaś bardzo upartą dziewczynką, mówił głos, odrzuciłaś wszystkie nasze prośby. Cóż, na twoim miejscu może zrobiłabym to samo. Teraz pytam po raz ostatni, decyduj szybko. Czy chcesz się do nas przyłączyć?
— Czy umrę, jeśli odmówię? — zapytała Suzy stłumionym głosem.
Nie. Ale będziesz samotna. Nikt z nas nie zostaje.
— Zabierają was?
A co mówił Cary? Słyszałaś, Kwiatuszku? To był Kenneth.
Próbowała zedrzeć płaszcz.
— Nie opuszczajcie mnie! Więc chodź z nami.
— Nie! Nie mogę!
Nie mamy czasu, Kwiatuszku. To ostatnia szansa. Niebo miało kolor głęboki, jaskrawy, pomarańczowożółty. Chmury znikły, pozostały z nich splątane, rozerwane nici.
— Mamo, czy to bezpieczne? Czy będę się bać? Zupełnie bezpieczne. Chodź z nami, Suzy.
Usta miała jak sparaliżowane, a jej mózg wydawał się pękać z trzaskiem.
NIE! pomyślała.
Głosy umilkły. Przez pewien czas widziała tylko przesuwające się błyskawicznie czerwone i zielone linie. Bolała ją głowa i czuła się tak, jakby miała zwymiotować.
Gdzieś wysoko rozbłysło powietrze. Powierzchnia placyku pod jej stopami skurczyła się, drżąc i pękając.
Przez jedną oszałamiającą chwilę Suzy znajdowała się w dwóch miejscach na raz. Była z nimi — zabrali ją, teraz, w tym momencie, rozmawiała z mamą, z braćmi, z Carym, z przyjaciółmi.
I stała na potrzaskanym placu, otoczona ruinami pagórka i wielościanu. Budowle rozpadały się jak wysychające na słońcu zamki z piasku. Uczucie rozdwojenia nagle minęło. Minął zawrót głowy. Niebo było znów błękitne, choć na jego fragmenty nie mogła patrzeć bez bólu.
Płaszcz zsunął się z Suzy i rozpadł w pył, nie do odróżnienia od pyłu pokrywającego placyk.
Wstała i otrzepała się.
Wyspa Manhattan była płaska i pusta jak tortownica. Z południa nadciągały gęste, czarne chmury. Obróciła się. Tam, gdzie stał cylinder zjedzeniem, leżały dziesiątki pudełek wypełnionych bezładnie puszkami. Na wierzchu najbliższego spoczywał otwieracz.
— Pomyślały o wszystkim — powiedziała Suzy McKenzie.
Po chwili zaczął padać deszcz.