Edward Milligan nie widział się z Vergilem przez dwa lata, jego portret, który przechował w pamięci, zupełnie nie przypominał stojącego teraz przed nim opalonego, doskonale ubranego dżentelmena. Poprzedniego dnia umówili się przez telefon na lunch, a teraz stanęli wreszcie twarzą w twarz w dużych, podwójnych drzwiach prowadzących do kawiarni dla pracowników nowego Centrum Medycznego Mount Freedom w Irvine.
— Vergil? — Edward potrząsnął głową i obszedł przyjaciela dookoła, przyglądając mu się z wyrazem przesadnego zdumienia na twarzy. — To naprawdę ty?
— Miło cię znów zobaczyć, Edwardzie — odparł Ulam, ściskając mocno wyciągniętą ku niemu dłoń. Stracił z dziesięć, dwanaście kilo, a to, co zostało, wydawało się jakby zgrabniejsze. W szkole medycznej był przysadzistym, grubawym chłopakiem o rozczochranych włosach i wystających zębach. Przepuszczał prąd przez klamki drzwi w sypialni, szturchał swych kolegów tak, jakby chciał im połamać żebra i nigdy nie umawiał się z dziewczynami, jeśli oczywiście nie liczyć Eileen Termagant, która z wyglądu była do niego całkiem podobna.
— Wspaniale wyglądasz. Gdzieś ty spędzał wakacje? W Cobo San Lucas?
Stanęli w kolejce do baru, wybierali dania.
— Opalałem się — odpowiedział Vergil, stawiając na tacy karton mleka czekoladowego — pod lampami kwarcowymi. Przez trzy miesiące. Dałem sobie wyprostować zęby zaraz po tym, jak widzieliśmy się po raz ostatni.
Edward obejrzał je, podnosząc palcem górną wargę Vergila.
— Aha. Ale są ciągle odbarwione.
— Są. Vergil potarł wargę i odetchnął głęboko. — Słuchaj, zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli pogadać w cztery oczy. A przynajmniej tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
Edward odprowadził go do kącika dla palących, w którym trzech twardych nałogowców siedziało wśród sześciu stolików.
— Słuchaj, mówiłem prawdę — stwierdził, gdy rozładowywali tace. — Ty się naprawdę zmieniłeś. Wyglądasz świetnie.
— Zmieniłem się bardziej, niż przypuszczasz — przytaknął Vergil parodiując dialog z filmowego horroru i teatralnie podnosząc brwi. — Jak tam Gail?
— Bardzo dobrze. Od roku jesteśmy małżeństwem.
— Hej, gratulacje! — Vergil zerknął na swój lunch: plasterek ananasa, biały ser, kawałek bananowego ciasta z kremem. — Zauważyłeś coś jeszcze? — zapytał drżącym lekko głosem.
Edward przyjrzał mu się uważnie.
— No…
— Przyjrzyj się.
— Nie jestem pewien… ależ tak! Nie nosisz okularów. Szkła kontaktowe?
— Nie. Po prostu już ich nie potrzebuję.
— I jesteś taki elegancki. Kto cię teraz ubiera? Mam nadzieję, że ma tyle seksu, co gustu.
— Candice. — Na ustach Vergila pojawił się charakterystyczny skromny i niepewny uśmiech, któremu towarzyszył mniej charakterystyczny błysk oka. — Wyrzucili mnie z pracy trzy miesiące temu. Żyję z oszczędności.
— Zaczekaj. Zróbmy w tym jakiś porządek. A może byś tak zaczął od początku? Pracowałeś? Gdzie?
— Wylądowałem w końcu w Genetronie. Dolina Enzymów.
— North Torrey Pines Road?
— Właśnie. Obrzydliwe miejsce. Niedługo usłyszysz o nich więcej. Wypuszczą akcje, które pójdą w górę jak rakieta. Przełom w BM-ach.
— Biochipy? Vergil skinął głową.
— Są już i takie, które działają.
— Co!? — Brwi Edwarda uniosły się wysoko.
— Mikroskopijne obwody logiczne. Wstrzykujesz je w ludzkie ciało, kierują się tam, gdzie chcesz je mieć i robią swoje. Z aprobatą pana doktora Michaela Bernarda.
Brwi Edwarda powędrowały jeszcze wyżej.
— Jezu, Vergil, Bernard to niemal święty. Miesiąc, dwa miesiące temu był na okładce Megi i Rolling Stone. Dlaczego mówisz mi to wszystko?
— To oczywiście miał być sekret, giełda, przełom w badaniach i tak dalej. Ale ja mam tam swój kontakt. Słyszałeś kiedyś o Hazel Overton? Edward potrząsnął głową.
— A powinienem?
— No, chyba nie. Myślałem, że Hazel serdecznie mnie nie znosi, a tymczasem okazało się, że czuje do mnie coś w rodzaju niechętnego szacunku. Zadzwoniła dwa miesiące temu i zapytała, czy nie zechciałbym napisać z nią artykułu o czynniku F w genomach E.coli.
Rozejrzał się dookoła i zniżył głos.
— A ty rób, co chcesz. Ja mam dość tych sukinsynów. Edward gwizdnął.
— Dajesz mi zarobić, nie?
— Jeśli o tym marzysz? Możesz też posłuchać mnie przez kilka chwil, nim popędzisz do swego maklera.
— Oczywiście. Mów dalej.
Vergil nie tknął ani białego serca, ani ciasta. Zjadł tylko ananasa i wypił mleko czekoladowe.
— Wepchnąłem się tam pięć lat temu. Ze szkołą medyczną i doświadczeniem w komputerach byłem wielkim faworytem w wyścigach do Doliny Enzymów. Przeszedłem się z papierami tam i z powrotem po North Torrey Pines Road i Genetron mnie przyjął.
— To wszystko?
— Nie. — Vergil pogrzebał w białym serze widelcem i zaraz go odłożył. — Poprawiłem sobie papiery. Studia, świadectwa, tego typu rzeczy. Nikt się w tym jeszcze nie połapał. Wszedłem przez bramę triumfalną i szybko wyrobiłem sobie nazwisko. Przy białkach i wstępnych badaniach do biochipów. Genetron ma za sobą duże pieniądze i niczego nam nie brakowało. Po czterech miesiącach poszedłem na swoje. Dzieliłem laboratorium, ale mogłem prowadzić własne badania. Parę razy mi się udało.
Machnął nonszalancko ręką.
— Potem trochę zboczyłem z drogi. Robiłem swoją robotę, a po godzinach… Szefostwo się połapało, no i wylali mnie. Zdołałem… ocalić fragmenty doświadczenia, ale nie byłem zbyt ostrożny. Czy może rozsądny. I teraz mój eksperyment wydostał się poza laboratorium.
Edward uważał zawsze Vergila za człowieka ambitnego i bardziej niż trochę pomylonego. Nawet w szkolnych czasach jego stosunki z osobami reprezentującymi władzę nie bywały dobre. Już dawno Edward dostrzegł, że nauka jest dla jego przyjaciela jak cnotliwa kobieta, która nagle rzuca się w ramiona chłopca nie dorosłego do dojrzałej miłości, przestraszonego, że na zawsze straci szansę, przegra i wszystko spieprzy. Co też najwyraźniej nastąpiło.
— Wydostał się poza laboratorium? Nie rozumiem.
— Chcę, żebyś mnie zbadał. Dokładnie. Jak na raka. Później ci wszystko wyjaśnię.
— Chcesz badań za dziesięć tysięcy?
— Wszystkiego, co możesz zrobić. Ultrasonografia. NMR.[4] Termografia. Wszystko.
— Nie wiem, jak będzie z dojściem do aparatury. Ten nowy PET[5] jest tu od miesiąca czy dwóch. Trudno nawet wymyślić coś droższego.
— Więc ultrasonografia i NMR. To powinno wystarczyć.
— Vergil, ja jestem zwykłym położnikiem, a nie genialnym dzieckiem biochipów. Ginekolog-położnik, żeby było śmieszniej. Pewnie mógłbym ci pomóc, jeśli zmieniasz się w kobietę.
Ulam pochylił się głęboko, omal nie pakując ręki w ciasto. Uniknął nieszczęścia o milimetry, odchylając łokieć dosłownie w ostatniej chwili. Dawny Vergil trafiłby w sam środek talerzyka.
— Zbadaj mnie, to… — Zmrużył oczy i potrząsnął głową. — Po prostu mnie zbadaj.
— Załatwię ultrasonografie i NMR. Kto płaci?
— Mam ubezpieczenie. Przed opuszczeniem Genetronu popracowałem nad aktami. Do stu tysięcy dolarów niczego nie sprawdzą i niczego nie będą podejrzewać. Ale to wszystko musi zostać między nami.
Edward potrząsnął głową.
— Masz spore wymagania.
— A chcesz przejść do historii medycyny?
— Czy to żart? Vergil potrząsnął głową.
— Nie zakpiłbym z ciebie, przyjacielu.
Edward przygotował wszystko na wieczór tego samego dnia, własnoręcznie wypełniając formularze. Nauczył się już, że większość badań można robić bez żadnych oficjalnych pozwoleń, jeśli tylko wystawi się odpowiedni rachunek. Nie doliczył honorarium. W końcu, jeszcze w szkole, to właśnie Vergil próbował mu połamać żebra. Byli przyjaciółmi.
Został w pracy po godzinach. Możliwie jak najkrócej wyjaśnił Gail przyczyny spóźnienia; westchnęła, lecz jak na prawdziwą żonę lekarza przystało, powiedziała tylko, że jeśli wróci późno, znajdzie na stole parę kanapek.
Vergil przyszedł o dziesiątej wieczorem i spotkał się z Edwardem w umówionym miejscu, na drugim piętrze skrzydła, które pielęgniarki nazywały „Pałacem Frankensteina”. Gdy wchodził do małej poczekalni, Edward siedział na pomarańczowym plastikowym krzesełku, czytając jeden z przeznaczonych dla pacjentek magazynów. Ulam wyglądał na zagubionego i przerażonego. W świetle lamp fluorescencyjnych jego skóra nabrała oliwkowego odcienia.
Edward skinął lekarzowi dyżurnemu dając mu znak, że pacjent przyszedł do niego i poprowadził Vergila do gabinetu. Nie rozmawiali. Vergil rozebrał się i położył na pokrytym papierem, wyściełanym stole.
— Masz spuchnięte kostki — powiedział Edward, dotykając ich delikatnie. Nie wyczuł jednak opuchlizny, ciało było zdrowe, twarde. — Hmmm — mruknął domyślnie, a Vergil tylko podniósł brwi i pochylił głowę, jakby chciał powiedzieć: Jeszcze nic nie widziałeś.
— W porządku. Mam zamiar przebadać cię kilkoma aparatami a ich odczyty zebrać na monitorze. Najpierw ultrasonografia.
Umocował czujniki do nieruchomego ciała w miejscach, do których duża maszyna miała utrudniony dostęp. Następnie obrócił stół, wsunął go w emaliowany otwór diagnostatu, nazywanego przez pielęgniarki Jaskinią Szumów, i po dwunastu oddzielnych impulsach, przebiegających przez ciało od stóp do głowy, wysunął stół. Vergil spocił się, oczy miał zamknięte.
— Klaustrofobia nie przeszła?
— Trochę.
— NMR jest gorszy.
— Prowadź, Makdufie!
Nowoczesny, kompletny NMR był imponująco wielkim, błyszczącym chromem i jasnym błękitem pudłem w kształcie mastaby. Zajmował małą salkę, w której miejsca wystarczało akurat na to, by obrócić stół.
— Tutaj nie jestem już ekspertem, więc potrzebuję czasu — uprzedził Edward, wpychając stół w przeznaczone nań zagłębienie.
— Oto za co płacę lekarzom — wymruczał Vergil i gdy przykryto go szklanym kloszem, zamknął oczy. Potężny magnes zabuczał obiegając wnękę. Edward wydał maszynie polecenie podania danych na centralny monitor znajdujący się w sąsiedniej sali i pomógł Vergilowi wstać.
— Trzymasz się? — zapytał.
— Courage — odpowiedział Vergil z francuskim akcentem.
Przeszli do sali. Edward przygotował wielki ekran video i wydał polecenie integracji i przekazania danych. W ciemnej sali obraz nabierał ostrości przez kilka sekund.
— Najpierw szkielet — stwierdził Edward i oczy mu się rozszerzyły. Obejrzał organy wewnętrzne, mięśnie, układ krwionośny i skórę.
— Ile czasu minęło od wypadku? — zapytał podchodząc do monitora. Nie udało mu się całkowicie ukryć drżenia głosu.
— Nie miałem żadnego wypadku.
— Jezu, pobili cię, żebyś nie gadał?
— Nie rozumiesz. Spójrz na obraz. To nie uraz.
— Przecież tu jest zgrubienie. — Edward wskazał na kostki. — A żebra? Te dziwne, zygzakowate złączenia? Oczywiście, gdzieś złamane. I… — Przyjrzyj się kręgosłupowi — powiedział Vergil.
Edward powoli obrócił obraz.
Momentalnie przyszły mu na myśl konstrukcje Fullera. Było to wręcz fantastyczne! Kręgosłup Vergila Ulama wyglądał jak klatka z trójkątnych kości, schodzących się w sposób, którego nie umiał nawet prześledzić, nie mówiąc już o zrozumieniu.
— Mogę pomacać?
Vergil skinął głową. Edward sięgnął przez rozcięcie fartucha i przejechał mu palcami po grzbiecie. Vergil podniósł ręce i spojrzał w sufit.
— Nie mogę go wymacać. Jest gładki. Czuję coś elastycznego, im mocniej przyciskam, tym bardziej twardnieje.
Obszedł pacjenta podpierając brodę dłonią.
— Nie masz sutek — stwierdził.
W miejscu, w którym powinny się znajdować, pozostały plamy pigmentu. Nic więcej.
— A widzisz? — stwierdził Vergil. — Przebudowują mnie od środka.
— Bzdury! — odpowiedział Edward. Vergil wyglądał na zaskoczonego.
— Nie możesz zaprzeczyć temu, co widzisz na własne oczy — powiedział cicho. — Nie jestem tym człowiekiem, którym byłem jeszcze cztery miesiące temu. — Nie wiem, o czym mówisz. — Edward bawił się obrazami na monitorze, obracał je, powiększał, odgrywał nagrany przez NMR film od początku i od końca. — Widziałeś kiedyś coś takiego jak ja? Nowy model? — Nigdy — odpowiedział Edward bezdźwięcznie. Odszedł od stołu i stanął przy zamkniętych drzwiach, trzymając ręce w kieszeniach fartucha. — Co ty, do diabła, zrobiłeś?
I Vergil opowiedział. Jego opowieść rozwijała się meandrami faktów i zdarzeń — Edward musiał się przez nie przebijać, jak potrafił najlepiej. — Jak — zapytał — zmieniłeś DNA, by mogło operować pamięcią?
— Musisz najpierw znaleźć odcinek DNA u wirusów, kodujący topoizomerazy i girazy. Dołączasz ten segment DNA, nad którym pracujesz i wtedy łatwiej zmniejszyć liczbę połączeń. Skręcasz molekułę odwrotnie. We wcześniejszych eksperymentach używałem estydyny, ale…
— Prościej, proszę. Od lat nie miałem do czynienia z biologią molekularną.
— Musisz po prostu mieć możliwość łatwiejszego dodawania i odejmowania odcinków wejściowego DNA i enzymatyczne sprzężenie zwrotne prowadzi właśnie do tego. Kiedy masz już sprzężenie zwrotne, molekuła poddaje się transkrypcji łatwiej i szybciej. Twój program transkrybowany jest na dwa łańcuchy RNA. Jeden z nich idzie do odczytu przez rybosomy i jest przekształcany w białka. Na początku pierwsze RNA zawiera prosty kod startowy…
Edward stał przy drzwiach i słuchał przez pół godziny, a kiedy Vergil nawet nie zwalniał, już nie mówiąc o tym, by miał skończyć, podniósł dłoń. — A jak to prowadzi do inteligencji? Vergil zmarszczył brwi.
— Nie jestem jeszcze pewien. Po prostu stwierdziłem, że kopiowanie obwodów logicznych idzie mi coraz łatwiej. Całe odcinki genomów jakby same poddawały się temu procesowi. Były nawet części, które, przysięgam! wydawały się przystosowane do pełnienia poszczególnych funkcji logicznych. Ale wtedy myślałem, że są to po prostu kolejne introny, sekwencje nie kodujące białek. Wiesz, pozostałości po dawnych, błędnych transkrypcjach, nie wyeliminowane jeszcze przez ewolucję. Mówię teraz o eukariontach. Prokationty nie mają intronów. Ale przez ostatnich kilka miesięcy dużo myślałem. Nie pracując masz sporo czasu na myślenie. Niezbyt to radosne.
Przerwał i pokręcił głową, splatając i rozplatając dłonie, wykręcając palce.
— I?
— To bardzo dziwne, Edwardzie. Od początku mówiono nam w szkole o „egoistycznych genach”, o tym, że jednostki i społeczeństwa nie pełnią roli innej niż tworzenie nowych genów. Z jajek wykluwają się kury, by znosić więcej jajek… Ludzie myślą chyba, że introny są genami, które istnieją tylko po to, by reprodukować w komórce same siebie. Wszyscy krzyczą chórem, że to bezużyteczne śmiecie. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia pracując na intronach moich eukariontów. Do diabła, były częściami zapasowymi, genetyczną pustynią, mogłem robić z nimi wszystko! Znów umilkł, a Edward go nie popędzał. Vergil spojrzał na przyjaciela, oczy miał wilgotne.
— To nie ja za to odpowiadam. Zwiodły mnie!
— Nie rozumiem. — Głos Edwarda łamał się z gniewu. Poprzez zmęczenie przebijały się wspomnienia o Vergilu i o tym, jak nigdy nie troszczył się o innych. Tak jak teraz, gdy wobec zmordowanego przyjaciela gada, gada, gada… oczywiście bez sensu.
Vergil uderzył pięścią w krawędź stołu.
— One mnie do tego zmusiły. Te cholerne geny!
— Dlaczego?
— Żeby nie musieć już na nas polegać. Skrajnie egoistyczne geny. Sądzę, że DNA prowadziło właśnie do tego, co zrobiłem. No, wiesz. Niebezpieczeństwo. Szykujemy się do ujawnienia. Kusiło kogoś, kogokolwiek, by dał mu to, czego pragnęło.
— Vergil, to szaleństwo!
— Nie pracowałeś na nim i nie czułeś tego, co ja. Żeby zrobić to, co zrobiłem, trzeba było wielkiego zespołu, może nawet nowego projektu Manhattan. Może i jestem dobry, ale z pewnością nie aż tak dobry. Wszystko mi się po prostu udawało. Zbyt łatwo.
Edward przetarł oczy.
— Mam zamiar pobrać ci krew. I chciałbym wziąć próbki kału i moczu.
— Po co?
— Żeby stwierdzić, co się z tobą dzieje.
— Właśnie ci powiedziałem.
— Ale to szaleństwo!
— Przecież widzisz te obrazy na monitorze! Nie noszę okularów, nie bolą mnie plecy, od miesięcy nie dostałem ataku alergii, nie choruję. Kiedyś bez przerwy miałem kłopoty z zatokami, to przez uczulenie. A teraz nie przeziębiam się, nie łapię infekcji, nic! Nigdy nie czułem się lepiej.
— A więc przerobione, cwane limfocyty siedzą sobie gdzieś tam w środku, szukają, co by tu zmienić i zmieniają?
Vergil skinął głową.
— A teraz każda grupa komórek jest tak mądra, jak ty i ja!
— Nie wspomniałeś o grupach.
— Ostatnio zaczęły się gromadzić. W roztworze. Tak po sto, dwieście. Nie rozumiałem czemu. Teraz to się wydaje oczywiste. Po prostu współpracują.
Edward spojrzał na Vergila.
— Jestem bardzo zmęczony — powiedział.
— Tak, jak ja to widzę, straciłem na wadze, bo poprawiły mi metabolizm. Wzmocniły kości, przebudowały kręgosłup.
— Serce też wygląda inaczej…
— O tym nie wiedziałem.
Vergil przyjrzał się zatrzymanemu na monitorze obrazowi, dotykając go niemal nosem.
— Boże, przecież od opuszczenia Genetronu nie miałem żadnej szansy, żeby przypilnować interesu. Próbowałem zgadywać i bałem się. Nie masz pojęcia, jaka to ulga powiedzieć o wszystkim komuś, kto rozumie.
— Ja nie rozumiem.
— Edwardzie, przecież masz stuprocentowe dowody. Myślałem o tkance tłuszczowej. Po prostu zwiększyły ilość brązowych komórek, poprawiły mi metabolizm. Jem inaczej i co innego! Ale do mózgu jeszcze się nie dobrały. O gruczołach wiedzą wszystko, to ich królestwo. Tylko nie mają jeszcze pełnego obrazu, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Edward sprawdził puls Vergila i jego odruchy.
— Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pobierzemy te próbki i skończymy na dziś.
— I nie chce, żeby mi się dobrały do skóry. To mnie naprawdę przeraża. Jakiś czas temu, w nocy, poczułem, jak chodzą po mnie ciarki i zdecydowałem się coś z tym zrobić. Kupiłem lampy kwarcowe. Chcę je sobie podporządkować, tak na wszelki wypadek, wiesz? Co będzie, jeśli przekroczą barierę między krwią i mózgiem i dowiedzą się prawdy o mnie, o prawdziwej funkcji mózgu? Pomyślałem, że chcą się dostać na skórę, bo prościej jest poprowadzić obwody na powierzchni. Łatwiej niż przez mięśnie, organy wewnętrzne czy układ krwionośny, co jest już bardziej skomplikowane. Teraz zmieniam lampy słoneczne na lampy kwarcowe i odwrotnie. To je trzyma z dala od skóry, przynajmniej tak przypuszczam. No i już wiesz, skąd ta śliczna opalenizna.
— Pewnie dostaniesz raka. — Edward wpadł w rzeczowy ton wykładu Vergila.
— Nie ma strachu. Już one się o to zatroszczą. Jak policja.
— W porządku — powiedział Edward, rozkładając ręce w geście rezygnacji. — Zbadałem cię. Opowiedziałeś mi historię, w którą nie mogę uwierzyć. I co mam teraz według ciebie zrobić?
— Wcale nie jestem taki beztroski, jak ci się wydaje. Boję się. Chcę znaleźć lepsze sposoby ich kontroli, nim dobiorą mi się do mózgu. Po prostu pomyśl o tym. Ich są już teraz miliardy. Więcej, jeśli zmieniają inne rodzaje komórek. Może biliony? A każda grupka mądra. Być może jestem najmądrzejszym stworzeniem na tej planecie, a przecież one nie zaczęły jeszcze tak naprawdę współpracować. Nie chcę, żeby zwyciężyły… — roześmiał się nieprzyjemnie — …żeby mi skradły duszę, wiesz? Pomyśl o kuracji, która by je powstrzymała. Może zdołamy jakoś zagłodzić gówniarzy? Po prostu pomyśl o tym. I daj mi znać.
Sięgnął do kieszeni spodni i wręczył Edwardowi kawałek papieru ze swym adresem i telefonem. Później podszedł do komputera. Wcisnął klawisz, kasując błyszczący na ekranie obraz i wymazując z pamięci dane o badaniu.
— Tylko ty. Na razie nikt więcej. I proszę… pospiesz się!
Skończyli o pierwszej. Próbki zostały pobrane. Pożegnali się w poczekalni; Vergil miał ręce wilgotne ze zdenerwowania.
— Ostrożnie przy analizach — ostrzegł. — Żebyś tylko czegoś nie złapał.
Edward patrzył, jak jego przyjaciel idzie przez parking i wsiada do swego volvo. Później odwrócił się i przeszedł z powrotem do „Pałacu Frankensteina”. Odlał centymetr sześcienny krwi Vergila do jednej probówki, kilka centymetrów sześciennych moczu do drugiej i włożył obie do szpitalnego analizatora tkanek, próbek i serum. Rano będzie już miał wyniki na monitorze w swoim gabinecie. Kał wymagał analizy bezpośredniej, ale to musiało zaczekać. I tak czuł się już jak zombie. Była druga w nocy.
Rozłożył łóżko, zgasił światło i poszedł spać nawet się nie rozbierając. Nienawidził spać w szpitalu. A Gail, gdy się rano obudzi, zastanie tylko informację nagraną na automatycznej sekretarce, informację, a nie wyjaśnienie. Zastanawiał się, co ma jej powiedzieć.
— Powiem, że wrócił dobry, stary Vergil — mruknął.
Edward ogolił się starą brzytwą, którą trzymał w szufladzie na takie właśnie okazje, obejrzał krytycznie w wiszącym w pokoju lekarzy lustrze i potarł policzek. W czasach studenckich używał brzytwy regularnie — taka poza. Od tamtych lat rzadko jednak brał ją do ręki, co łatwo było dostrzec: plaster zalepiał trzy podłużne cięcia na jego twarzy.
Spojrzał na zegarek. Baterie kończyły się i cyfry były zamazane. Potrząsnął gniewnie ręką, natychmiast nabrały kryształowej czystości. Szósta trzydzieści rano. Gail już wstała i przygotowywała się do wyjścia do szkoły.
Wcisnął dwie dwudziestopięciocentówki do wiszącego na ścianie w pokoju lekarzy automatu i czekał, bawiąc się długopisami i ołówkami wystającymi z kieszeni fartucha.
— Halo?
— Gail, mówi Edward. Kocham i przepraszam.
— Czekał na mnie jakiś bezcielesny głos przemawiający z telefonu. Mógł to być mój mąż.
Miała śliczny, „telefoniczny” głos, który tak go zawsze zachwycał. Po raz pierwszy umówił się z nią na niewidzianego, po krótkiej rozmowie. Dzwoniła wtedy do ich wspólnego przyjaciela.
— Ach, tak. Cóż…
— Kilka minut temu telefonował Vergil Ulam. Był zaniepokojony. Nie rozmawiałam z nim od lat!
— Powiedziałaś mu…
— Że ciągle jesteś w szpitalu. Oczywiście. Dzisiaj zaczynasz o ósmej? — Tak samo jak wczoraj. Dwie godziny ze studentami w laboratorium, sześć dyżuru przy telefonie.
— I dzwoniła pani Burdett. Przysięgała, że jej mały Tony czy Antoinette gwiżdże. Twierdzi, że sama słyszała!
— Jaka diagnoza? — Edward uśmiechnął się szeroko.
— Gazy.
— No, to chyba pod wysokim ciśnieniem!
— Pewnie się zagotował i puszcza parę — stwierdziła Gail.
Roześmiali się i Edward poczuł, że od rana uśmiecha się do niego rzeczywistość, a pozostała z poprzedniego dnia mgła fantazji znika. Oto rozmawia przez telefon z żoną, żartując na temat muzykalnych płodów. To normalne. Takie jest życie.
— Wieczorem zabieram cię do miasta — stwierdził. — Kolacja według Heisenberga.
— A co to takiego?
— Nieoznaczoność — odpowiedział wesoło. — Wiemy, dokąd idziemy, ale nie wiemy, co zjemy. Albo odwrotnie.
— To brzmi wspaniale. Który samochód weźmiemy?
— Oczywiście Kwanta.
— O Boże! Właśnie zreperowaliśmy szybkościomierz.
— I co? Popsuła się kierownica?
— Ciii… Ciągle działa. Kantujemy.
— Wściekasz się na mnie?
Gail chrząknęła znacząco.
— Lepiej, żeby Vergil wpadł do ciebie w godzinach pracy. A właśnie, po co właściwie się z nim spotykasz? Chce zmienić płeć? — Sama myśl o tym spowodowała, że zaczęła krztusić się i chichotać. Wyobraził sobie, jak odsuwa telefon i macha ręką, jakby próbowała oczyścić powietrze. — Przepraszam, Edward, naprawdę. No, powiedz!
— Sprawa poufna, kochanie. Sam nie jestem pewien, czy wiem. Może później.
— Muszę lecieć. Szósta?
— Może wpół do szóstej.
— Ciągle jeszcze będę oceniać ten program video.
— Po prostu cię porwę.
— Cudownie.
Poklepał słuchawkę i ścisnął ją mocno przed odłożeniem. Głaszcząc policzek, by bezboleśnie zdjąć plaster, poszedł do windy i pojechał nią do „Pałacu Frankensteina”.Analizator podzwaniał wesoło, badając zawartość setek probówek. Edward usiadł w swym gabinecie przed monitorem i wywołał rezultaty dotyczące Vergila. Sugerowana diagnoza była zdumiewająco niekonkretna. Wyniki odbiegające od normy komputer wyświetlał czerwonymi, jaskrawymi znakami.
„24/c ser c/count 10.000 lymphoc./mm3
25/c ser c/count 14.500 lymphoc./mm3
26/d check re/count 15.000 lymphoc./mm3
DIAG /???/ Jakie dodatkowe oznaki fizyczne? Jeśli węzły limfatyczne i śledziona powiększone to:
ReDIAG: Pacjent (nazwisko? dane?) w ostatnim stadium poważnej infekcji.
Pomocnicze: ilość histaminy i poziom białek we krwi (cali) liczba fagocytów (cali)
DIAG /???/ (analiza krwi niewystarczająca): jeśli anemia, bóle w stawach, krwotoki, gorączka:
ReDIAG: leukemia limfocytowa stadium początkowe.
Pomocnicze: Niezbyt zgodne podstawa liczba limfocytów”.
Edward polecił wydrukować dane i z drukarki cicho wysunęła się karta ciasno zapisana liczbami. Przyjrzał się jej z głębokim zastanowieniem, zwinął i wsunął do kieszeni płaszcza. Mocz wydawał się zupełnie normalny, za to takiej krwi nie widział nigdy w życiu. Nie musiał badać kału, by zdecydować, co zrobić: wsadzić klienta do szpitala na obserwację. Zadzwonił z gabinetu pod numer Vergila.
Po drugim dzwonku usłyszał pełen rezerwy kobiecy głos:
— Mieszkanie pana Ulama. Candice przy telefonie.
— Chciałbym rozmawiać z Vergilem.
— Czy mogę wiedzieć, kto mówi? — Głos w słuchawce był niemal komicznie poważny.
— Edward. On mnie zna.
— Oczywiście. Jesteś doktorem. Wylecz go. Wszystkich wylecz! — Ręka przykryła słuchawkę i Candice zawołała lekko ochrypłym głosem: — Vergil!
Po chwili Vergil wydyszał:
— Edward? No i co?
— Cześć, Vergil. Mam niektóre wyniki. Są trochę niejasne, ale chcę z tobą pogadać tu, w szpitalu.
— Podaj wyniki!
— Według nich jesteś poważnie chory.
— Bzdura!
— Powtarzam ci to, co powiedział komputer. Nadmiar limfocytów…
— No jasne! To się doskonale zgadza.
— A w twojej krwi jest mnóstwo białek i różnych dziwnych odpadków. Histaminy. Jak u kogoś umierającego z powodu ciężkiej infekcji.
Vergil milczał przez dłuższą chwilę.
— Nie umieram — powiedział w końcu.
— Myślę, że jednak powinieneś się tu pojawić i dać się zbadać. I… kto to odebrał telefon? A, Candice. Ona…
— Nie. Prosiłem o pomoc ciebie. Nikogo innego. Wiesz, co myślę o szpitalach.
Edward roześmiał się niewesoło.
— Vergil, wiem za mało, żeby to wszystko zrozumieć.
— Powiedziałem ci, o co chodzi. Teraz masz tylko pomóc mi je kontrolować.
— To szaleństwo, to kompletne bzdury! — Edward uderzył pięścią w kolano i skrzywił się z bólu. — Przepraszam, zachowuję się fatalnie. Mam nadzieję, że rozumiesz czemu?
— A ja mam nadzieję, że wiesz, jak ja się czuję? W tej chwili. Jestem zdenerwowany. Przerażony. I dumny. Czy to ma sens?
— Vergil, ja…
— Przyjedź do mnie do domu. Pogadamy i zdecydujemy co dalej.
— Vergil, ja pracuję.
— Kiedy się wyrwiesz?
— Mam dyżur przy telefonie, jeszcze przez pięć dni. A może dziś wieczorem? Po kolacji.
— Tylko ty. Nikt inny.
— W porządku.
Dowiedział się, jak ma jechać. Od La Jolla dzieliła go ponad godzina jazdy samochodem. Umówili się na dziewiątą.
Gail wróciła do domu przed Edwardem, który natychmiast zaofiarował się, że przygotuje szybką kolację. — Na dziś nie ma przepustek, co? — stwierdziła Gail. Wiadomość o tym, że musi wyjechać, przyjęła zachmurzona i gdy razem kroili warzywa na sałatkę, milczała.
— Chciałabym, żebyś obejrzał ze mną kilka taśm — stwierdziła przy jedzeniu, patrząc na męża spod oka. Jej grupa w przedszkolu od tygodnia zaangażowała się w produkcję filmów video. Gail była dumna z rezultatów.
— A mamy czas? — zapytał dyplomatycznie. Przed ślubem nie wszystko układało się między nimi najlepiej, raz omal się nawet nie rozstali. Nawet teraz, gdy już pojawił się kłopot, byli przesadnie ostrożni i obchodzili go na paluszkach.
— Prawdopodobnie nie — przyznała Gail i dźgnęła widelcem kawałek surowej cukini. — A co tym razem dolega Vergilowi?
— Tym razem?
— A tak. Przecież robił to już wcześniej. Kiedy pracował w Westinghouse i narobił tego zamieszania z prawami autorskimi.
— Trochę mu pomagam na własny rachunek.
— Ach, tak. A w czym teraz możesz mu pomóc?
— Nie jestem nawet pewny, o co rzeczywiście chodzi. — Uniki wychodziły mu znacznie mniej finezyjnie, niż pragnął.
— Czy to tajemnica?
— Nie. Może? Ale dziwna sprawa.
— Jest chory?
Edward pochylił głowę i podniósł rękę w geście „kto wie?”
— Nie masz zamiaru nic mi powiedzieć?
— Nie teraz — odpowiedział z uśmiechem, którym próbował ułagodzić żonę i tylko bardziej ją rozwścieczył.
— Prosił, żeby nic nikomu nie mówić — dodał.
— Możesz wpaść w kłopoty?
O tym jeszcze nie myślał.
— Nie sądzę.
— A o której wrócisz?
— Jak najszybciej — odparł i musnął palcami jej twarz. — Nie złość się — poprosił miękko.
— O nie! — odpowiedziała z naciskiem. — Co to, to nie.
Edward pojechał do La Jolla w dwuznacznym nastroju. Gdy tylko pomyślał o tym, co dolega Vergilowi, czuł się tak, jakby wkraczał w jakiś inny świat. Zmieniały się reguły gry i nie był pewny, czy potrafi przewidzieć wynik tych zmian.
Zjechał z autostrady w La Jolla Village Drive i wjechał do miasta przez Torrey Pines Road. Nieduże i bardzo drogie domy walczyły o przestrzeń życiową z dwu — i trzypiętrowymi blokami i kondominiami. Uliczki były strome i kręte. Rowerzyści i wielosezonowi joggerzy nosili jaskrawe dresy chroniące przed chłodnym, nocnym powietrzem. Nawet o tej dość późnej porze ulice roiły się od przechodniów i wielbicieli tężyzny fizycznej.
Zaparkował bez większych kłopotów. Zamykając drzwi volkswagena odetchnął głęboko zapachem morza. Pomyślał, że może mogliby się tu przeprowadzić. Opłaty byłyby znacznie wyższe, spłata kredytu dłuższa… Nie, stwierdził, nie był aż tak zainteresowany w manifestowaniu swej pozycji społecznej. Ale miejsce było ładne, 410 Pearl Street, nie najlepsza ulica w mieście, ale i tak, jak na razie, za droga. Vergilowi jakoś trafiały się takie okazje. Wciskając guzik domofonu Edward zdecydował, że — z drugiej strony — raczej nie zamieniłby się z nim na szczęście, gdyby miał je odziedziczyć z całym dobrodziejstwem inwentarza.
W windzie przygrywała bezbarwna muzyczka, a małe hologramy reklamowały mieszkania na sprzedaż, towary w sklepach i różnego rodzaju lokalne wydarzenia kulturalne, zapowiedziane na przyszły tydzień. Wysiadł na drugim piętrze i poszedł korytarzem, mijając po drodze imitacje mebli w stylu Ludwika XV i lustra w złoto-marmurowych ramach.
Vergil otworzył drzwi po pierwszym dzwonku i gestem zaprosił go do środka. Miał na sobie kraciasty płaszcz kąpielowy z długimi rękawami i miękkie kapcie. Edward wszedł do dużego pokoju i usiadł bez słowa, bawiąc się nie zapaloną fajką.
— Złapałeś infekcję — powtórzył Edward, wyjmując z kieszeni wydruk.
— O…? — Vergil zerknął na kartę i odłożył ją na niski szklany stolik.
— Tak twierdzi komputer.
— No cóż, najwyraźniej nie jest przygotowany na coś takiego.
— Być może nie, ale radziłbym ci…
— Wiem. Nie chcę być niegrzeczny, ale co możecie dla mnie zrobić, nawet w szpitalu? Już chętniej dałbym komputer do naprawy jaskiniowcom. Te liczby… rzeczywiście, o czymś świadczą, tylko nie mamy najmniejszego pojęcia o czym.
Edward zdjął płaszcz.
— Słuchaj, teraz naprawdę mnie przestraszyłeś! Twarz Vergila zmieniła się powoli, przybierając wyraz skupionego zachwycenia. Zaciskając usta patrzył w sufit.
— Gdzie Candice?
— Wzięła sobie wolny wieczór. Akurat teraz nie wszystko się nam układa.
— Wie?
Vergil uśmiechnął się głupio.
— A mogłaby nie wiedzieć? Przecież codziennie ogląda mnie nago. — Mówiąc to odwrócił twarz. Kłamał.
— Jesteś na haju?
Potrząsnął głową, a później skinął nią raz, powoli.
— Słucham — powiedział.
— Czego?
— Nie wiem. Dźwięków. Nie, nie dźwięków. To rodzaj muzyki. Serce, wszystkie naczynia krwionośne, tarcie krwi o arterie, o żyły. Aktywność. Coś jak pieśń krwi.
Spojrzał żałośnie na przyjaciela.
— Co powiedziałeś Gail?
— Prawdę mówiąc, nic. Tyle, że masz kłopoty i jadę ci pomóc.
— Możesz zostać?
— Nie.
Edward rozejrzał się podejrzliwie po pokoju, szukając popielniczek, bibułek od papierosów, czegoś takiego.
— Ja naprawdę niczego nie używam — powiedział Vergil. — Może nie mam racji, ale myślę, że dzieje się coś wielkiego. Że odkrywają, kim jestem.
Edward usiadł naprzeciw przyjaciela, wpatrując się w niego uważnie. Vergil najwyraźniej tego nie dostrzegł. Zajmowało go coś innego, coś, co działo się głęboko w jego wnętrzu.
— Masz kawę?
Vergil wskazał gestem na kuchnię. Edward nastawił wodę i w czwartej kolejnej szafce znalazł słoiczek neski. Z filiżanką w ręku wrócił do pokoju. Gospodarz siedział nieruchomo z szeroko otwartymi oczami, kręcąc powoli głową.
— Zawsze wiedziałeś, kim chcesz być? — zapytał.
— Mniej więcej.
— Mądre posunięcia. Ginekolog. Żadnych fałszywych kroków. Ja byłem inny. Wiedziałem, czego chcę. Nie wiedziałem, jak to osiągnąć. Atlas drogowy bez dróg. Same miejsca. Nikt i nic nigdy mnie nie obchodziło. Liczyłem się tylko ja. Nawet nie nauka. Wyłącznie środek. Chwycił poręcze fotela.
— A matka…
Widać było, jak zaciska ręce.
— …czarownica. Dziecko upiora i czarownicy. Odmieniec. Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany.
— Co się stało?
— Przemówiły do mnie, Edwardzie. — I Vergil zamknął oczy.
— Jezu!
Edward nie potrafił wymyślić i powiedzieć nic innego. W głowie roiło mu się od pomysłów: oszustwo, Vergil robi z niego balona, nigdy nie można było na nim polegać. Ale przed faktami, które ujawnił diagnostat, nie było ucieczki.
Wydawało się, że Vergil na piętnaście minut zasnął. Edward sprawdził mu puls, bijący równo i mocno, dotknął (chłodnego) czoła i zrobił sobie więcej kawy. Miał właśnie zamiar podnieść słuchawkę, niepewny, czy dzwonić do Gail, czy do szpitala, kiedy powieki Vergila rozchyliły się powoli. Patrzył wprost na gościa.
— Trudno zrozumieć, czym właściwie jest dla nich czas. — powiedział. — Trzy, może cztery dni zabrało im zrozumienie naszego języka, odtworzenie podstawowych, ludzkich pojęć. Potrafisz to sobie wyobrazić? One nic nie wiedziały! Myślały, że jestem Wszechświatem. Ale teraz odkrywają prawdę. Odkrywają mnie. Właśnie teraz. Wstał i przeszedł po beżowym dywanie do zasłoniętego okna z taflowego szkła. Stanął i pomacał niezgrabnie w poszukiwaniu linki. Pociągnął za nią i światło, bijąc z kilku już tylko okien, przecięło czarną otchłań oceanu nocy. — Muszą mieć tysiące badaczy uczepionych moich neuronów. Są cholernie skuteczne, wiesz? Że też jeszcze mnie nie załatwiły. Takie delikatne. Zmieniają. — Szpital — wychrypiał Edward i odchrząknął. — Proszę cię, Vergil. Teraz.
— A w czym do diabła może mi pomóc szpital? Macie jakieś sposoby na kontrolowanie komórek? Przecież są moje! Walcząc z nimi walczycie ze mną.
— Właśnie myślałem, że… — w rzeczywistości ten pomysł dopiero wpadł mu do głowy, oczywisty znak, że zaczyna wierzyć Vergilowi… — aktynomycyna może się związać z DNA i powstrzymać transkrypcje. W ten sposób z pewnością zwolnimy je… i rozpieprzymy tę biologikę, którą opisałeś.
— Jestem uczulony. Aktynomycyna mnie zabije. Edward spojrzał na swe dłonie. Użył już najmocniejszego atutu, był tego pewien.
— Możemy zrobić parę eksperymentów, zbadać ich metabolizm, sprawdzić, czy różnią się od innych komórek. Jeśli wydzielimy ich podstawowe pożywienie, możemy spróbować je zagłodzić. I radioterapia…
— Walcząc z nimi — Vergil odwrócił się powoli w stronę Edwarda — walczycie ze mną.
Stanął pośrodku pokoju wyciągając ręce. Płaszcz rozchylił się, obnażając jego nogi i tułów, szczegóły jednak ukryte były w cieniu.
— Nie jestem pewien, czy chciałbym się ich pozbyć. Nie robią nic złego. Edward z wysiłkiem pokonał uczucie bezradności i spróbował opanować gniew, lecz tylko go podsycił.
— A skąd to możesz wiedzieć?
Vergil potrząsnął głową i podniósł palec.
— Próbują zrozumieć, czym jest przestrzeń. To dla nich trudne. Mierzą odległości stopniem koncentracji związków chemicznych. Mierzą przestrzeń intensywnością smaku.
— Vergil…
— Słuchaj. I myśl. — Vergil powiedział to głosem podnieconym, lecz równym. — Wewnątrz mnie coś się dzieje. Rozmawiają ze sobą za pomocą białek i kwasów nukleinowych, przez płyny, przez membrany. Przystosowują coś, być może wirusy, do przekazywania dłuższych informacji, rysów osobowości, biologiki. Struktury plazmoidalne. To ma sens. Sam je podobnie programowałem. Może właśnie to ten twój komputer uznał za infekcję, wszystkie te nowe informacje, zawarte w mojej krwi. Trajkotanie. Smak innych jednostek. Równi. Nadrzędni. Podwładni.
— Vergil, jeszcze słucham, ale…
— Kolej na mnie, Edwardzie. Jestem ich Wszechświatem. Zdumiała je ta skala. Usiadł i przez dłuższą chwilę siedział spokojnie. Edward kucnął obok fotela i podwinął mu rękaw. Na ramieniu Vergila krzyżowały się gęsto białe linie. — Wzywam karetkę — powiedział sięgając po telefon.
— Nie! — wrzasnął Vergil, prostując się nagle. — Mówię ci, nie jestem chory. Kolej na mnie! W czym mogą mi pomóc? To byłaby farsa!
— Więc co ja tu do diabła robię! — Edward rozzłościł się wreszcie. — Jestem bezradny. Jestem jaskiniowcem, a ty mi przyniosłeś…
— Jesteś przyjacielem — odpowiedział Vergil, wpatrując się w niego nieruchomym wzrokiem. Edward miał nieprzyjemne wrażenie, że obserwuje go więcej niż jedna istota. — Chciałem, żebyś mi dotrzymał towarzystwa. Roześmiał się. — Ale tak naprawdę to chyba wcale nie jestem samotny.
— Muszę zawiadomić Gail — powiedział Edward, podnosząc słuchawkę i wykręcając numer.
— W porządku. Gail. Ale nic jej nie mów.
— Ależ nie. Oczywiście.
Świtało. Vergil chodził po mieszkaniu, bawił się drobiazgami, wyglądał przez okna, powoli i metodycznie przygotowywał sobie jedzenie.
— Wiesz — powiedział. — Mogę już czuć ich myśli.
Siedzący w fotelu w dużym pokoju, wyczerpany i chory z napięcia Edward przyglądał mu się bez przerwy.
— To znaczy, ich cytoplazma ma coś w rodzaju swej własnej woli. Coś w rodzaju podświadomego życia, w przeciwieństwie do rzeczywistości, która otworzyła się przed nimi tak niedawno. Słyszę chemiczny szum nieustannie przyjmowanych i odrzucanych molekuł.
Vergil stanął pośrodku pokoju. Płaszcz miał rozchylony, oczy zamknięte. Wydawało się, że od czasu do czasu zapada w krótkie drzemki. To całkiem możliwe, pomyślał Edward. Cierpi na ataki petit mai Któż może przewidzieć, jakie spustoszenia sieją w jego mózgu limfocyty.
Z kuchennego telefonu Edward jeszcze raz zadzwonił do Gail. Właśnie wychodziła do pracy. Poprosił, by zawiadomiła szpital, powiedziała, że nie może przyjść do pracy, bo zachorował.
— Aha. Mam cię kryć, co? Coś poważnego? Co się dzieje z Vergilem? Nie potrafi już zmienić sam sobie pieluchy?
Edward nie odpowiedział.
— Wszystko w porządku? — zapytała Gail po dłuższej chwili.
W porządku? Z pewnością nie.
— W porządku — odpowiedział.
— Kultura! — krzyknął Vergil, wyglądając zza przepierzenia oddzielającego kuchnie od pokoju. Edward pożegnał się szybko i odwiesił słuchawkę. — Bezustannie kąpią się w morzu informacji. Mnożą informacje. To przecież rodzaj gestaltu. Ich hierarchia jest absolutna. Za komórkami, które nie chcą właściwie współreagować, wysyłają przykrojone do tego celu fagocyty. Wirusy nastawione na indywidualności lub grupy. Nie ma ucieczki. Przebita przez wirusa komórka rozrasta się, eksploduje i rozpływa. Ale to nie prosta dyktatura. Myślę, że w ostatecznym rozrachunku mają więcej wolności niż my. Są tak różne… to znaczy, różnią się miedzy sobą, jeśli są tam w ogóle jakieś indywidualności. Różnią się inaczej, niż my się różnimy. Czy to ma sens?
— Nie — odpowiedział Edward cicho, masując skronie. — Vergil, przyciskasz mnie do muru. Nie będę znosił tego dłużej. Nie rozumiem. Nie jestem pewien, czy wierzę…
— Nawet teraz?
— W porządku. Powiedzmy, że przedstawiłeś mi właściwą interpretację faktów. W prostych słowach. I że to wszystko prawda. Myślałeś może o konsekwencjach? Vergil spojrzał na niego z rezerwą.
— Moja matka — powiedział.
— Co z nią?
— Ci, co czyszczą toalety.
— Mów z sensem. — Desperacja sprawiła, że głos Edwarda brzmiał piskliwie. — W tym nigdy nie byłem za dobry — mruknął Vergil. — Jak wyobrazić sobie konsekwencje własnych działań.
— Nie boisz się?
— Jestem przerażony. — Uśmiech Vergila zmienił się w grymas szaleństwa. — Cholernie zabawne.
Ukląkł obok fotela.
— Wiesz, najpierw chciałem je kontrolować. Ale one są ode mnie lepsze. Kim jestem ja, błądzący po omacku dureń, by próbować im przeszkadzać. Przecież mają zamiar zrobić coś bardzo ważnego.
— A jeśli cię zabiją?
Vergil położył się na podłodze, rozkładając ręce i nogi. Zdechł pies — powiedział.
Edward miał ochotę go kopnąć.
— Słuchaj, nie chcę żebyś myślał, że cię kantuję, ale wczoraj poszedłem do Michaela Bernarda. Wsadził mnie do swojej prywatnej kliniki. Pobrał całą masę próbek. Biopsje. Nie zobaczysz, skąd wziął próbki tkanki mięśniowej, skóry i tak dalej. Wszystko już się zagoiło. Powiedział, że sprawdzi. Prosił, żebym nic nikomu nie mówił.
Na jego twarzy znów pojawił się wyraz rozmarzenia.
— Miasta komórek — powiedział. — Słuchaj, one przebijają tkankę cienkimi jak włos pili, rozmnażają siebie i swe informacje, zmieniają inne komórki…
— Przestań! — krzyknął Edward. Głos mu się załamał. — Co sprawdzi?
— Mam, jak to ujął, „poważne rozszerzenie” limfocytów. Inne informacje nie są jeszcze gotowe. W końcu to było przecież dopiero wczoraj. A więc nie cierpieliśmy na zbiorową halucynację.
— I co planuje zrobić?
— Przekonać Genetron, żeby mnie wzięli z powrotem. Dali mi laboratorium.
— A ty tego właśnie chcesz, co?
— Tu nie chodzi wyłącznie o laboratorium. Zaraz ci pokażę. Jak tylko przestałem używać lamp, skóra znów zaczęła mi się zmieniać. O, zobacz! Zrzucił płaszcz na podłogę, w miejsce, na którym przed chwilą leżał. Całe ciało poprzecinane miał białymi liniami. Obrócił się. Na plecach linie te zaczynały twardnieć w bruzdy.
— O Boże! — powiedział Edward.
— Nie będzie ze mnie wielkiego pożytku gdziekolwiek poza laboratorium. Nie mogę przecież pokazać się tak publicznie.
— Możesz przecież z nimi… rozmawiać. Powiedz… powiedz im, żeby zwolniły. — Jeszcze mówiąc Edward zdał sobie sprawę, jak głupio musi to brzmieć. — Tak, oczywiście, mogę z nimi rozmawiać. Ale to wcale nie znaczy, że mnie słuchają.
— Myślałem, że jesteś ich Bogiem.
— Te, które uczepiły się moich neuronów, nie mają wielkiego znaczenia. To badacze, a przynajmniej pełnią podobną funkcje. Wiedzą, że tam jestem, wiedzą, czym jestem, ale to jeszcze nie znaczy, że przekonały swych szefów.
— Spierają się?
— Coś w tym rodzaju. — Włożył ubranie i podszedł do okna, wyglądając przez zasłony jakby na kogoś czekał. — Oprócz nich nic mi już nie zostało. One się nie boją. Wiesz, przez całe życie nie czułem się tak bliski nikomu i niczemu.
Na twarzy Vergila pojawił się znów znany, błogi uśmiech.
— Jestem za nie odpowiedzialny. Jestem matką ich wszystkich. Wiesz, do niedawna nie miałem dla nich nawet imienia. A matka powinna ochrzcić swe dziecko, prawda?
Edward nie odpowiedział.
— Szukałem. Słowniki, podręczniki, wszystko co tylko wpadło mi w ręce. A później nazwa sama wskoczyła mi do głowy. „Noocyty”. Od greckiego „noos”, oznaczającego umysł. Brzmi to wspaniale, prawda? Powiedziałem Bernardowi. Chyba mu się spodobało…
Edward podniósł ręce w geście bezgranicznej rozpaczy.
— Przecież nawet nie wiesz, co zamierzają robić! Mówisz, że są jak cywilizacja…
— Jak tysiąc cywilizacji!
— A cywilizacjom zdarzało się już spieprzyć sprawy. Broń, zanieczyszczenia środowiska… — Czepiał się słomki, próbował powstrzymać panikę, ogarniającą go od chwili przyjazdu do La Jolla. Nie był wystarczająco kompetentny, by opanować ogrom tego, co się tu działo, i to samo dotyczyło, oczywiście, Vergila, ostatniej osoby, którą można byłoby podejrzewać o zdolność przewidywania, wyobraźnię i mądrość okazywaną w trudnych chwilach.
— Ale przecież ryzykuję tylko ja! — powiedział Vergil. — Tego nie możesz być pewny. Jezu, Vergil, popatrz tylko co z tobą wyprawiają.
— Akceptuję to — odpowiedział Vergil ze stoickim spokojem.
Edward potrząsnął głową, przyznając się właściwie do porażki. — W porządku. Bernard załatwi sprawę z Genetronem. Otworzą ci laboratorium, przeniesiesz się tam w charakterze królika doświadczalnego… i co dalej?.
— Potraktują mnie właściwie. W końcu nie jestem już tylko starym, dobrym Vergilem I. Ulaniem. Jestem cholerną Galaktyką, supermatką.
— Chyba raczej supergospodarzem.
Vergil przyznał mu rację wzruszeniem ramion. Edward poczuł ucisk w gardle. — Nie mogę ci pomóc — powiedział. — Nie można z tobą rozmawiać. Nie można cię przekonać. Jesteś uparty jak zawsze.
Zabrzmiało to bardzo łagodnie; czy wyczyny Vergila naprawdę da się określić słowem „uparty”? Próbował wyjaśnić, co ma na myśli, lecz tylko się jąkał.
— Muszę iść — wykrztusił w końcu. — Nie jestem w stanie ci pomóc.
Vergil skinął głową.
— Chyba masz rację. To nie będzie łatwe.
— Nie — przyznał Edward, przełykając gwałtownie. Vergil postąpił krok do przodu i uczynił gest, jakby miał zamiar położyć mu ręce na ramionach. Edward instynktownie cofnął się o krok.
— Chciałbym tylko, żebyś zrozumiał. — Vergil opuścił ręce. — To największe z moich osiągnięć.
Twarz wykrzywił mu grymas.
— Nie wiem, jak długo będę w stanie stawiać temu czoła, to znaczy, miałem raczej na myśli, czy do tego dorosnę. Nie wiem, czy zabiją mnie, czy nie. Chyba raczej nie. Co za napięcie!
Edward cofnął się do drzwi i położył dłoń na klamce. Twarz Vergila, przez chwile skrzywiona strachem i rozpaczą, znów pełna była błogiego spokoju.
— Hej, słuchaj, one…
Edward otworzył drzwi. Wyszedł i dokładnie zamknął je za sobą. Szybko poszedł do windy, przycisnął guzik, zjechał na parter.
Przez kilka minut stał na pustej klatce schodowej, próbując doprowadzić oddech do porządku. Spojrzał na zegarek. Dziewiąta rano.
Kogo Vergil zechce wysłuchać?
Był u Bernarda. Być może to Bernard jest teraz osią, wokół której wszystko się obraca. Vergil opowiadał o spotkaniu tak, jakby Bernard był nie tylko przekonany, ale nawet szczerze zainteresowany. Ludzie jego pokroju nie przymilają się jednak do Vergilów Ulamów tego świata, jeśli nie wietrzą w tym jakiegoś interesu. Przechodząc przez przeszklone drzwi Edward zdecydował, że zagra na wyczucie.
Vergil leżał pośrodku pokoju z rękami i nogami rozłożonymi szeroko, w kształcie krzyża i śmiał się głośno. Po chwili spoważniał i spytał sam siebie, jakie wrażenie zrobił na Edwardzie, a jeśli już o to chodzi, także na Bernardzie. To nieważne, zdecydował. W porównaniu z tym, co działo się w jego wnętrzu, w porównaniu z jego wewnętrznym kosmosem nic nie było ważne.
— Zawsze byłem wielkim facetem — mruknął.
Wszystko
— Tak, teraz jestem wszystkim.
Wyjaśnić
— Co? To znaczy, co wyjaśnić?
Najprostsze
— Tak. Wyobrażam sobie, jak trudno jest się budzić. Cóż, zasłużyliście na trudności. Cholernie stare DNA wreszcie się budzi.
MÓWIONE z innymi.
— Co?
SŁOWA przekazywane taka sama budowa ciała zewnątrz czy to jak całość WEWNĄTRZ całkowitość czy ZEWNĘTRZNE podobne.
— Nie rozumiem. Wyrażacie się niejasno.
Wewnątrz cisza. Jak długa? Trudno ocenić upływ czasu. Godziny i dni w minuty i sekundy. Noocyty rozwaliły wewnętrzny zegar jego mózgu. I co jeszcze?
TY *łączysz * stoisz MIĘDZY* ZEWNĘTRZNYM i WEWNĘTRZNYM. Czy są podobne
— Wewnątrz i zewnątrz? Och, nie.
Czy POZA macie budowę ciało podobne
— Macie na myśli Edwarda, prawda? Tak, oczywiście… mamy budowę ciało podobne.
EDWARD i inne struktury WEWNĘTRZNIE podobne/identyczne
— Oczywiście, Edward jest taki sam. Brak mu tylko was. I… tak, czy z nią wszystko w porządku? W nocy nie czuła się najlepiej.
Na to pytanie nie było odpowiedzi.
Pytajnik
— On was nie ma. Nikt was nie ma. Co z nią? Jesteśmy jedyni. Ja was stworzyłem. Nikt oprócz mnie was nie ma!
Głęboka, znacząca cisza.
Edward zatrzymał się przy Muzeum Sztuki Współczesnej w La Jolla i przeszedł przez wybetonowany plac do telefonu, wiszącego w hallu obok zbiornika-fontanny z wodą do picia. Znad oceanu nadciągnęła mgła, osiadła na liściach drzew, zamazywała zarysy hiszpańskiej architektury kościola St. James by the Sea i jego otynkowane na kremowo ściany. Włożył kartę kredytową do automatu i zapytał informacje o telefon Genetronu. Mechaniczny głos szybko podał mu numer, który Edward natychmiast wykręcił.
— Proszę odnaleźć doktora Michaela Bernarda — powiedział recepcjonistce.
— Kto mówi?
— Biuro zleceń. Mamy pilną rozmowę i nie możemy go wywołać. Minęło kilka denerwujących minut. W końcu w słuchawce odezwał się cichy głos Bernarda.
— O co chodzi, do diabła. Nie zatrudniam biura zleceń. — Nazywam się Edward Milligan. Jestem przyjacielem Vergila Ulama. Sądzę, że powinniśmy przedyskutować kilka poważnych spraw. Bernard milczał przez dłuższą chwilę.
— Pracuje pan w Mount Freedom, prawda, doktorze Milligan?
— Tak.
— Zostaje pan w mieście?
— Niestety nie.
— Dzisiaj nie mogę się z panem spotkać. Czy mógłby pan przyjechać jutro rano?
Edward pomyślał o konieczności jeżdżenia tam i z powrotem, o straconym czasie i o tym, jak bardzo zdenerwuje Gail. Nie wydawało się to ważne. — Tak — odpowiedział.
— O dziewiątej. W Genetronie. 60895 North Torrey Pines Road.
— Dobrze.
Wrócił do samochodu. Na dworze było szaro. Otworzył drzwi i właśnie wsiadał, gdy coś mu się przypomniało. Candice nie wróciła na noc do mieszkania. Przecież rano tam była.
Vergil niewątpliwie kłamał na jej temat. Tego był pewien. Więc jaką rolę grała dziewczyna? I gdzie była?
Gail zastała Edwarda leżącego na kanapie i śpiącego płytkim, niespokojnym snem. Na dworze wiał przedziwny, chłodny, zimowy wiatr. Usiadła obok i potrząsała męża za ramię, póki nie otworzył oczu.
— Cześć — powiedziała.
— Cześć. — Edward zamrugał i rozejrzał się dookoła. — Która godzina?
— Właśnie wróciłam z pracy.
— Wpół do piątej? Chryste! Spałem?
— Mnie tu nie było. Spałeś?
— I ciągle jestem zmęczony.
— No więc, co tym razem zmalował Vergil?
Twarz Edwarda ściągnęła się w sztywną maskę spokoju. Pogłaskał Gail po brodzie jednym palcem; nazywała to „kocią pieszczotą” i odnosiła do niej z lekką rezerwą, jakby była kotem.
— Coś tu nie tak — stwierdziła. — Czy masz zamiar powiedzieć mi co, czy dalej będziesz udawał, że wszystko jest w porządku?
— Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
— O Boże — westchnęła Gail i wstała. — Masz zamiar rozwieść się ze mną dla tej Bakerowej.
Pani Baker ważyła sto pięćdziesiąt kilo i dopiero w piątym miesiącu odkryła, że jest w ciąży.
— Nie — odpowiedział apatycznie.
— Co za ulga. — Gail położyła mu rękę na czole. — Wiesz, ta twoja introspekcja doprowadza mnie do szału.
— Cóż, w zasadzie nie mogę nic powiedzieć, więc… — Poklepał ją po dłoni. — A teraz jesteś obrzydliwie protekcjonalny — stwierdziła. — Mam zamiar zaparzyć herbaty. Tobie też?
Przytaknął i Gail poszła do kuchni. A może powiedzieć jej wszystko, spytał sam siebie. Nasz stary przyjaciel zmienia się w galaktykę. Zamiast mówić sprzątnął ze stołu.
A w nocy, nie mogąc zasnąć, siedząc z poduszką opartą o ścianę, Edward przyglądał się Gail i rozmyślał co z tego, o czym się dowiedział, istnieje rzeczywiście, a co nie?Jestem lekarzem, mówił do siebie. To zawód naukowy, związany z nowoczesną techniką. Powinienem być odporny na jakieś tam szoki przyszłości. Vergil Ulam zmieniał się w galaktykę.
Co czujesz, kiedy wykańcza cię bilion Chińczyków?
Uśmiechnął się w ciemności i w tej samej chwili zebrało mu się na płacz. To, co nosił w sobie Vergil, było niewyobrażalnie bardziej obce niż Chińczycy. Tak obce, że żaden z nich nic jeszcze nie rozumiał i, być może, nigdy nie zrozumie.
Jaką psychologię, jaką osobowość mogła rozwinąć w sobie komórka lub, jeśli już o to chodzi, nawet grupa komórek. Próbował przypomnieć sobie wszystko, czego uczono go o ich środowisku w ludzkim ciele. Krew, limfa, tkanka, płyn wypełniający, płyn mózgowordzeniowy… Nie potrafił wyobrazić sobie organizmu o stopniu komplikacji odpowiadającym człowiekowi, który w tych warunkach nie oszalałby z nudów. Nieskomplikowane otoczenie, niezbyt wielkie wymagania, złożoność zachowań odpowiadająca w sam raz komórce, a nie człowiekowi. Z drugiej strony czynnikiem istotnym mógł być stres — takie otoczenie było rajem dla komórek, które w nim powstały, piekłem zaś dla tych, które zostały w nie wprowadzone.
Lecz wiedział, co jest naprawdę ważne, choć niekoniecznie rzeczywiste: sypialnia, cienie drzew na firance, spokojnie śpiąca Gail.
Bardzo ważne. Śpiąca w łóżku Gail.
Pomyślał o Vergilu, sterylizującym probówki ze zmienioną E. coli. Butelka mądrych limfocytów. Znikąd, przewrotnie, przyszedł mu na myśl Krypton, rodzinna planeta Supermana. Miliardy geniuszy ginących we wszechogarniającym kataklizmie. Morderstwo? Ludobójstwo?
Nie było granicy między snem i jawą. Patrzył w okno, przez rozsuwające się zasłony wtargnęły światła miasta. Mogli mieszkać w Nowym Jorku (noce w Irvine nigdy nie były tak jasne) lub Chicago. Przez dwa lata mieszkał w Chicago.
Okno rozprysło się bezdźwięcznie, szkło pękło i rozsypało się. Miasto wpełzło przez okno, potężny, kolczasty, rozświetlony, czający się w oczekiwaniu na łup potwór, ryczący w języku, którego nie potrafił zrozumieć, języku samochodowych klaksonów, zaaferowanego tłumu przelewającego się ulicami, huku bijących w asfalt pneumatycznych młotów. Próbował walczyć z potworem, ale on rzucił się na Gail, zmienił w deszcz gwiazd padający na łóżko, na meble, na ściany, na pokój…
Drgnął i ocknął się. Obudził go wiatr, podzwaniający nie domkniętym oknem. Lepiej nie spać, pomyślał, i nie spał do rana. Wstał wraz z Gail i kiedy wychodziła do szkoły, pocałował ją mocno, głęboko, ciesząc się ciepłem jej ludzkich, nie skrzywdzonych warg.
A później pojechał daleko, na North Torrey Pines Road. Przejechał obok skromnego, oszczędnego architektonicznie, betonowego gmachu Instytutu Salka, mijał budynki kilkunastu nowo narodzonych i powstałych z grobu centrów badawczych, składających się na Dolinę Enzymów; każdy z nich otoczony eukaliptusami i nowymi, szybko rosnącymi, hybrydycznymi odmianami jałowców, których przodkowie dali ulicy jej nazwę. Czarny znak o czerwonych, eleganckich literach tkwił wśród kęp ozdobnej trawy. Stojący za nim płaski i betonowy budynek nie różnił się niczym od innych, tylko w tle widać było złowieszczą czerń gmachu badań wojskowych. Szczupły, muskularny, ubrany w ciemnoniebieski mundur strażnik wyszedł ze swej budki i pełen rezerwy pochylił się do okna volkswagena. — Interesy, sir?
— Mam się spotkać z panem Bernardem.
Strażnik poprosił o dowód tożsamości. Edward wręczył mu portfel. Strażnik zabrał portfel do budki, podniósł słuchawkę telefonu i spędził dłuższą chwilę dyskutując z kimś jego zawartość. Powrócił w końcu, ciągle tak samo sztywny.
— Nie mamy parkingu dla gości. Może pan zająć miejsce numer trzydzieści jeden na parkingu dla pracowników. To za tym zakrętem, po drugiej stronie budynku biurowego, skrzydło zachodnie. Proszę od razu skierować się do biura. Nigdzie indziej. — Oczywiście — powiedział niecierpliwie Edward. — Za tym zakrętem? — Pokazał palcem.
Strażnik skinął krótko głową i wrócił do budki.
Do budynku prowadziła wyłożona kamieniami dróżka. Wokół wybetonowanych sadzawek, w których pływały złote i srebrne karpie, rosły wysokie kępy papirusów. Szklane drzwi otworzyły się gościnnie. Wszedł. W okrągłej poczekalni stała tylko jedna kanapa i stolik zarzucony fachowymi pismami i gazetami.
— Czym mogę służyć — zapytała recepcjonistka. Była krucha, ładna, włosy zaczesane miała w modny, sztuczny kok. Gail szczerze nie znosiła tej mody.
— Do doktora Bernarda — powiedział Edward.
— Doktor Bernard? Wyglądała na zaskoczoną. — Nikt taki u nas nie pracuje.
— Doktor Milligan?
Edward odwrócił się i zobaczył Bernarda wchodzącego przez automatyczne drzwi.
— Dziękuję, Janet — powiedział Bernard recepcjonistce, która natychmiast zajęła się centralką i dodał: — Proszę za mną, doktorze Milligan. W sali konferencyjnej nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Wyprowadził Edwarda przez tylne drzwi. Poszli dróżką otaczającą parter zachodniego skrzydła.
Bernard nosił szykowny szary garnitur, pasujący do jego siwiejących włosów. Profil miał ostry i męski, bardzo przypominał Leonarda Bernsteina. Łatwo było odgadnąć, dlaczego prasa poświęcała mu tyle miejsca. Jest pionierem i to w dodatku pionierem fotogenicznym.
— Sprawy bezpieczeństwa traktujemy tu bardzo poważnie — tłumaczył Bernard. — To przez wyroki sądów z ostatnich dziesięciu lat. Idiotyczne. Utracić prawa patentowe, bo na konferencji naukowej ktoś wspomniał, że praca została skończona. Takie rzeczy się zdarzały! Ale czego można oczekiwać po sędziach, którzy nie mają pojęcia, co się właściwie dzieje?
To pytanie było najwyraźniej retoryczne. Edward przytaknął grzecznie i, skierowany gestem gospodarza, wszedł po stalowych schodach na pierwsze piętro. — Widział pan ostatnio Vergila? — zapytał Bernard, otwierając drzwi oznaczone numerem 245.
— Wczoraj.
Bernard wszedł pierwszy i zapalił światło. Kwadratowy pokój miał najwyżej z dziesięć metrów kwadratowych i był oszczędnie umeblowany: okrągły stół, cztery krzesła, wisząca na ścianie tablica.
— Proszę usiąść.
Edward odsunął krzesło. Bernard usiadł naprzeciw niego, opierając łokcie na stole.
— Ulam jest genialny — powiedział. — I ośmielę się stwierdzić, odważny.
— To mój przyjaciel. Bardzo się o niego niepokoję. Bernard podniósł do góry palec.
— Odważny i… cholernie durny. Nigdy nie powinno się dopuścić do tego, co się z nim dzieje. Może i działał pod przymusem, ale to żadne usprawiedliwienie. No… co się stało, to się nie odstanie. Zakładam, że wie pan wszystko.
— Znam fakty. Ciągle jeszcze nie wiem, jak tego dokonał. — My także, doktorze Milligan. To jeden z powodów, dla których przyjmujemy go z powrotem. Dajemy mu prace. I mieszkanie. Dopóki nie rozwiążemy tej zagadki. — Nie powinien pojawiać się publicznie.
— Ma pan racje. Właśnie teraz tworzymy mu laboratorium odizolowane od świata. Ale jesteśmy prywatną firmą i nasze środki są ograniczone.
— Należałoby powiadomić NIH i FDA. Bernard westchnął.
— Tak. Ale jeśli teraz zdarzy się jakiś przeciek, możemy stracić wszystko. Nie mówię o interesach, mówię o całym przemyśle biochipów. Ludzie będą wrzeszczeć wniebogłosy.
— Vergil jest bardzo chory. Fizycznie, umysłowo. Może umrzeć.
— Jakoś mi się nie wydaje, żeby miał umrzeć — stwierdził Bernard. — Ale odbiegamy od tematu.
— A jaki to temat? — spytał Edward gniewnie. — Zakładam, że po cichu pracuje pan dla Genetronu, przynajmniej sądząc z tego, co pan powiedział. Co może zyskać Genetron?
Bernard odchylił się w krześle.
— Potrafię wymyślić bardzo wiele zastosowań dla małych, superscalonych elementów komputerowych opartych na bazie biologicznej. Pan nie? Genetron już ma wielkie osiągnięcia, a prace Vergila to coś zupełnie nowego. — Co pan przewiduje?
Uśmiech Bernarda był jasny, słoneczny i wyraźnie fałszywy. — Doprawdy, niewiele mogę powiedzieć. To będzie rewolucja. Musimy go zbadać w warunkach laboratoryjnych. Musimy przeprowadzić doświadczenia na zwierzętach. Zaczynamy, oczywiście, od samego początku. Tych… tych kolonii Vergila nie można przeszczepić. Są oparte na jego własnych komórkach. Musimy wyprodukować organizmy, które nie wywołają reakcji immunologicznej w innych zwierzętach.
— Jak infekcja?
— Myślę, że są tu pewne podobieństwa. Lecz Vergil nie ma infekcji, nie jest chory w normalnym sensie tego słowa.
— Moje testy wskazują na to, że jest.
— Nie sądzę, by w tym przypadku można było uciekać się do standardowej diagnostyki. A pan?
— Nie wiem.
— Niech pan posłucha — powiedział Bernard, pochylając się w kierunku Edwarda — kiedy ulokujemy tu już Vergila, chciałbym, żeby przyszedł pan pracować do nas. Pańskie doświadczenie może być nam bardzo użyteczne.
Propozycja, zrobiona tak bezwstydnie otwarcie, wstrząsnęła Edwardem.
— A co pan na tym zyska? — zapytał. — Mam na myśli pana osobiście?
— Edwardzie, maszerowałem zawsze w pierwszym szeregu specjalistów w mojej dziedzinie. Nie widzę powodów, dla których nie miałbym pomóc w tej sprawie. Z moją wiedzą o funkcjonowaniu mózgu i systemu nerwowego, biorąc pod uwagę prowadzone przeze mnie badania nad sztuczną inteligencją i neuropsychologią… — Może pan pomóc Genetronowi powstrzymać dochodzenie rządowe? — To niegrzeczne. Bardzo niegrzeczne. I nie fair. — Edward wyczuwał w Bernardzie niepokój, może nawet coś w rodzaju zdenerwowania. — Może i tak. A może zdarzają się znacznie gorsze rzeczy.
— Nie rozumiem.
— Koszmary, panie Bernard.
Oczy Bernarda zwęziły się pod opuszczonymi brwiami. Twarz wykrzywił mu niezwykły grymas, nie pasujący do okładek Timesa, Megi czy Rolling Stone, grymas zaskoczenia i gniewu.
— Nasz czas jest zbyt cenny, by można go było marnować. Zrobiłem tę ofertę w dobrej wierze.
— Niewątpliwie — przytaknął Edward. — Niewątpliwie także chciałbym odwiedzić laboratorium, gdy już tu ściągniecie Vergila. Mimo mej nieuprzejmości i tak dalej.
— Niewątpliwie — powtórzył Bernard automatycznie, nie próbując ukryć swych myśli. Były oczywiste. „Ten facet nigdy nie zagra w mojej drużynie”. Wstali równocześnie. Bernard wyciągnął rękę. Dłoń miał wilgotną, denerwował się tak samo jak Edward.
— Zakładam, że mam utrzymać to wszystko w ścisłej tajemnicy? — Nie jestem pewien, czy możemy tego od pana wymagać. Przecież pan u nas nie pracuje.
— Nie — przytaknął Edward.
Bernard przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a później skinął głową.
— Odprowadzę pana do wyjścia — powiedział.
— Jest jeszcze jedna rzecz. Czy pan coś wie o kobiecie imieniem Candice?
— Vergil wspominał mi, że tak miała na imię jego dziewczyna…
— Miała czy ma?
— Tak, rozumiem, o co panu chodzi. Może to stanowić pewien problem z punktu widzenia bezpieczeństwa.
— Nie, nie o tym myślałem — powiedział Edward z naciskiem. — Nie o tym.
Bernard studiował grubą zszywkę bardzo dokładnie. Czoło podparł dłonią, podnosił kolejne, urzędowo ostemplowane kartki, przewracał je i krzywił się coraz bardziej.
To, co robiono w czarnym gmachu, jeżyło mu włosy na głowie. Oczywiście nie wiedział wszystkiego, ale jego przyjaciele w Waszyngtonie i tak odwalili kawał wspaniałej roboty. Specjalny kurier dostarczył mu paczkę pół godziny po wyjściu Milligana.
Rozmowa z Edwardem napełniła Michaela Bernarda uczuciem gryzącego wstydu. W młodym doktorze dostrzegł odległy obraz siebie samego sprzed lat. Porównanie nie wypadło za dobrze i to go bolało. Czyżby dobry, stary, słynny Michael Bernard przez ostatnie kilka miesięcy wędrował po świecie w obłoku prawdziwie kapitalistycznych pokus?
Oferta Genetronu wydawała się na początku taka czysta i taka pociągająca. Minimalny udział w badaniach w ciągu pierwszych miesięcy, a później status pioniera i duchowego ojca — taki obraz jego osoby miał zostać użyty w reklamie, celem promocji firmy.
Zdecydowanie za dużo czasu minęło, nim zorientował się, że niemal wpadł w pułapkę.
Spojrzał w okno i wstał, by podnieść żaluzje. Rozległ się cichy trzask i mógł już zobaczyć pagórek, czarny sześcian i w tle na niebie przewiewane wiatrem chmury.
Wyczuwał zbliżające się nieszczęście. Co za ironia, czarny gmach nie będzie w nie wplątany, lecz nawet jeśli Vergil Ulam nie poruszyłby lawiny, to i tak ten oddział Genetronu zrobiłby to w końcu za niego.
Ulam został wyrzucony z pracy tak nagle i skazany na niebyt tak skutecznie nie dlatego, że pracował byle jak, lecz dlatego, że zbliżył się niebezpiecznie do tematyki badań wojskowych. Tam, gdzie inni bez przerwy potykali się i mylili, on odniósł sukces. Mimo żmudnych studiów, prowadzonych nad jego notatkami (z których zrobiono liczne kopie), nie udało się powtórzyć tego sukcesu.
Właśnie wczoraj Harrison burknął, że to powodzenie Ulam musiał zawdzięczać w wielkim stopniu przypadkowi. Wszyscy wiedzieli, dlaczego teraz tak mówi.
Vergilowi niemal udało się odejść z Genetronu wraz z rezultatami badań, wystawiając firmę i rząd na sztych. Ci z góry nie mogli się z tym pogodzić i nie mogli mu ufać.Popełniono podstawowy błąd. Nigdy nie powinien był dostać tej pracy. Ze względów bezpieczeństwa.
Więc go wyrzucono i załatwiono.
A teraz Vergil wrócił, by straszyć. Teraz już nie można go zlekceważyć.
Bernard przeczytał papiery jeszcze raz, bardzo uważnie i zadał sobie pytanie, jak wycofać się z tego bałaganu z możliwie jak najmniejszymi stratami.
Ale… czy powinien się w ogóle wycofywać? Ci tutaj okazali się takimi durniami, więc może jego doświadczenie, a przynajmniej umiejętność jasnego myślenia, będą teraz jeszcze potrzebniejsze?
Nie miał wątpliwości, że potrafi myśleć jaśniej niż Harrison i Yng.
Tylko że w Genetronie miał być wyłącznie figurantem. Jakie ma wpływy. Już? Teraz?Opuścił żaluzje i przekręcił dźwignię, która je zamykała, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Harrisona. — Tak?
— Tu Bernard. — Słucham cię, Michael.
— Zaraz zadzwonię do Ulama. Powinniśmy go sprowadzić. Dzisiaj. Szykuj ludzi, tych z armii też.
— Michael, to…
— Nie możemy go tam zostawić. Harrison zawahał się.
— Dobrze. Zgoda.
— To zabieraj się do roboty.
Edward zjadł lunch w „Jack-in-the-Box”. Po jedzeniu przez chwile siedział w przeszklonej sali, trzymając łokieć na parapecie i patrząc na uliczny ruch. Coś było zdecydowanie nie tak tam, w Genetronie. Wiedział, że może bezwzględnie polegać na swych co silniejszych przeczuciach. Jakaś cześć jego mózgu, zajmująca się zbieraniem drobnych obserwacji i katalogowaniem maleńkich detali, dodawała czasem dwa do dwóch otrzymując w rezultacie kłopotliwe pięć. I nagle…co za cud! Jedna z dwójek okazywała się w rzeczywistości trójką, tylko przedtem jakoś wcale tego nie zauważał.
Bernard z Harrisonem skrywali jakiś znamienny fakt. Genetron nie tylko pomagał swemu byłemu pracownikowi, który nabawił się kłopotów zawodowych. I nie tylko szykował się, by wykorzystać szansę związaną z przełomem w nowych badaniach. Ale nie działali zbyt szybko, bo to mogłoby obudzić podejrzenia, a może też z braku wystarczających środków.
Skrzywił się z wysiłku i spróbował wyrwać łańcuch przyczyn i skutków z glinianej matrycy, w której ten łańcuch utkwił, by obejrzeć go ogniwo po ogniwie. Bezpieczeństwo. Bernard wspomniał coś o bezpieczeństwie. Przy okazji Candice. Może chodziło mu po prostu o bezpieczeństwo firmy, może bał się szpiegostwa przemysłowego, które zmieniło wszystkie laboratoria przy North Torrey Pines Road w żółwie o stalowych skorupach, niedostępne oczom zwykłych śmiertelników. Ale nie mogło chodzić tylko o to.
Nie mogli przecież być tak głupi i tak ślepi jak Vergil. Musieli wiedzieć, że to, co się z nim dzieje, jest zbyt ważne, by jeden koncern mógł położyć na tym łapę, a później trzymać karty przy orderach.
A wiec skontaktowali się z rządem. Czy jest to usprawiedliwione przypuszczenie? (Być może i on powinien nawiązać kontakt, niezależnie od postępowania Genetronu?) A rząd działał tak szybko, jak umiał, czyli w skali dni i tygodni. Decydował, planował i w końcu pewnie podejmie jakąś akcję. W międzyczasie jednak nikt nie opiekował się Vergilem. Genetron nie ośmieli się działać wbrew jego woli, ponieważ ludzie i tak bardzo podejrzliwie traktują firmy zajmujące się badaniami genetycznymi i każdy skandal grozi czymś więcej niż tylko katastrofą finansową.
A Vergil był sam. Edward znał swego starego przyjaciela wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co to oznacza. Nikt nie pilnuje interesu. Vergil jest nieodpowiedzialny. Sam sobie narzucił izolację, siedzi w mieszkaniu (czy aby na pewno?), doznaje umysłowych przeobrażeń i trwa w rodzącej psychozy ekstazie, zachwycony rezultatami swej błyskotliwości.
Edward drgnął zdając sobie sprawę, że jedyną osobą mogącą coś zdziałać jest on sam.
Był ostatnią odpowiedzialną jednostką.
Najwyższy czas, by wrócić do mieszkania Vergila i dopóki nie pojawi się tam ktoś z góry, obserwować przynajmniej rozwój sytuacji.
Jadąc rozmyślał o zmianach. Człowiek jako jednostka może znieść tylko pewną ilość zmian. Ulepszenie, a nawet tworzenie rzeczy radykalnie nowych jest konieczne, ale rezultaty należy stosować ostrożnie, po dokładnym namyśle. Nic na siłę, nic pod przymusem. Oto ideał. Każdy ma prawo być sobą, póki sam nie zdecyduje inaczej.
Cholernie to naiwne!
Vergil dokonał największego odkrycia naukowego od… od… Od kiedy? Brakowało skali porównawczej. Vergil Ulam został bogiem. W swym ciele nosił setki miliardów inteligentnych istot.
Edward nie mógł poradzić sobie z tą myślą. „Neoluddyzm”, mruknął sam do siebie, wstrętne oskarżenie.
Wcisnął guzik domofonu. Vergil odpowiedział niemal natychmiast.
— Tak? — Jego głos brzmiał radośnie, optymistycznie.
— Edward.
— Hej! Wchodź! Biorę kąpiel. Drzwi są otwarte. Edward wszedł do dużego pokoju i poszedł korytarzem do łazienki. Vergil leżał w wannie, zanurzony po szyje w różowym płynie. Na widok przyjaciela uśmiechnął się błędnie i rozpryskał wodę ręką.
— Wygląda, jakbym sobie poderżnął żyły — powiedział cichym, radosnym głosem. — Ale nie martw się, już wszystko dobrze. Przyjadą po mnie z Genetronu. Zabiorą mnie z powrotem. Bernard, Harrison, ludzie z laboratorium, taką małą ciężarówką. Jego twarz pocięta była jasnymi bruzdami, ręce miał pokryte białymi pryszczami.
— Dziś rano rozmawiałem z Bernardem. — Edward był zmieszany.
— O! Dzwonili dopiero co. — Vergil wskazał na łazienkowy domofon i telefon. — Siedzę tu od godziny, może nawet półtorej. Moknę i myślę. Edward usiadł na toalecie. Koło bieliźniarki stała wyłączona z kontaktu lampa kwarcowa.
— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? — zapytał zwieszając bezwładnie ramiona.
— Jestem pewien. Jasne. Zabierają syna marnotrawnego, nie tak znów marnotrawnego. Nigdy nie rozumiałem, co to znaczy „marnotrawny”. To samo, co cudowny?[6] Ja przecież jestem cudowny. Wracam w wielkim stylu. Od dziś wszystko odbywać się będzie w wielkim stylu.
Ten dziwny, różowy kolor wody nie pochodził chyba od mydła? — Czy to płyn do kąpieli? — zapytał Edward. Do głowy przyszła mu pewna myśl i niemal go sparaliżowała.
— Nie — odpowiedział Vergil. — To się wydobywa z mojej skóry. Nie mówią mi wszystkiego, ale chyba wysłały zwiadowców. Hej! Kosmonauci, co? Hej! — Spojrzał na Edwarda z miną, która bynajmniej nie świadczyła o trosce. Był raczej zainteresowany, jak jego przyjaciel przyjmie te rewelacje.
A mięśnie brzucha Edwarda napięły się tak, jakby oczekiwał na kolejny cios. Aż do tej chwili w ogóle nie rozpatrywał takiej możliwości w każdym razie nie świadomie. Być może zajmowało go raczej, jak w to wszystko uwierzyć, może myślał o pilniejszych sprawach?
— Czy to pierwszy raz?
— Tak — odpowiedział Vergil i roześmiał się. — Myślałem nawet, żeby spuścić gówniarzy w kanalizację. Niech się dowiedzą, jaki naprawdę jest ten świat. — Ale przecież dotrą wszędzie!
— Z całą pewnością.
Edward skinął głową. Z całą pewnością.
— Nigdy nie przedstawiłeś mnie Candice — powiedział. Vergil potrząsnął głową.
— Aha. Masz rację. — Ale nie dodał nic więcej.
— A jak… jak się czujesz?
— Teraz już całkiem dobrze. Muszą ich być miliardy. Bawił się, pryskając wodą.
— Jak myślisz? Czy powinienem wypuścić gówniarzy?
— Chciałbym się czegoś napić.
— Candice ma trochę whisky. W szafce w kuchni. Edward klęknął obok wanny. Vergil spojrzał na niego, zdziwiony.
— Co teraz zrobimy? — zapytał Edward.
Wyraz twarzy Vergila zmienił się szokująco nagle. W jednej chwili był ożywiony, zainteresowany, w następnej przeobraził się w prawdziwą maskę smutku. — Jezu, matka! No, wiesz… oni tu po mnie przyjeżdżają, a przecież mówiła mi… Powinienem do niej zadzwonić. Porozmawiać z nią.
Po zniekształconym bruzdami policzku spłynęła łza. — Powiedziała, żebym do niej wrócił, gdy… gdy nadejdzie czas. Czy to już czas, Edwardzie?
— Tak — odpowiedział Edward mając wrażenie, że wisi w gęstej, błyszczącej iskrami mgle. — Chyba już czas.
Jego palce objęły sznur lampy i przesuwały się powoli w kierunku wtyczki.
Vergil podłączał prąd do klamek, próbował kuksańcami łamać żebra, płatał tysiące durnych figli i nigdy nie dorósł. Nie dojrzał na tyle, by zrozumieć, jak fenomenalnie jest uzdolniony i jak wielki może mieć wpływ na świat.
Właśnie zamierzał wypuścić wodę z wanny.
— Wiesz, Edwardzie, zawsze…
Nie zdążył skończyć. Edward włączył wtyczkę do kontaktu, podniósł lampę i wrzucił ją do wanny. Uskoczył przed jaskrawym błyskiem, chmurą pary i iskrami. Światło w łazience zgasło. Vergil krzyczał i miotał się w drgawkach, a później wszystko ucichło, tylko powietrze skwierczało słabo, a z włosów ciała w wannie unosił się dym. Bijący z małego okienka promień światła ciął śmierdzącą mgłę.
Edward podniósł pokrywę toalety i zwymiotował. Zatkał nos i zataczając się pobiegł do dużego pokoju. Nogi miał jak z waty. Padł na kanapę.
Brakowało mu czasu. Chwiejąc się i znów czując mdłości wstał i poszedł do kuchni. Znalazł należącą do Candice butelkę „Jacka Danielsa”, wrócił do łazienki, odkręcił korek i starając się nie patrzyć wprost na ciało, wlał jej zawartość do wanny. Ale to nie wystarczyło. Potrzebował wybielinki i amoniaku. Gdy je już znajdzie, będzie mógł wyjść.
Omal nie zawołał Vergila, by zapytać go, gdzie trzyma wybielinkę i amoniak, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Vergil nie żył! Przyszedł kolejny atak mdłości i Edward oparł się o ścianę, przyciskając policzek do tynku i chłodnej farby. Kiedy jego świat utracił kontakt z rzeczywistością?
Wtedy, gdy Vergil wkroczył do Centrum Medycznego Mount Freedom. Kolejny dowcip! Ha! Połamię żebra twego życia, Edwardzie, nie zapomnij o przyjacielu.
Zajrzał do bieliźniarki, ale znalazł w niej tylko ręczniki i prześcieradła. W sypialni stała szafa na ubrania; były w niej wyłącznie ubrania. Przez otwarte drzwi dostrzegł drugą, mniejszą łazienkę. Stojąc w nogach nie posłanego łóżka widział, że jest tam mała bieliźniarka, umieszczona naprzeciw kabiny prysznicu, spod której wyciekała strużka wody. Spróbował zapalić światło, ale kontaktu nie było w tej części mieszkania, całe oświetlenie pochodziło od otwartego okna. W tej łazience, w małej bieliźniarce, znalazł w końcu zarówno wybielinkę jak i wielki, dwulitrowy pojemnik amoniaku.
Zabrał je ze sobą i po kolei wlał do wanny, unikając wzroku jasnych, ślepych, otwartych oczu przyjaciela. Z wanny buchnął dym, Edward krztusił się, zamykając za sobą drzwi.
Ktoś cicho zawołał Vergila. Trzymając puste pojemniki Edward przeszedł przez sypialnię do mniejszej łazienki. Głos był tam wyraźniejszy. Stanął w drzwiach, jednym z plastykowych opakowań dotykając framugi. Zamarł w bezruchu i nadstawił uszu.
— Hej, Vergil, to ty? — spytał sucho głos, dobiegający zza zamkniętych drzwi prysznicu. Edward zrobił krok do przodu i znieruchomiał. Wystarczy, pomyślał. Rzeczywistość była już wystarczająco pomylona.
Nie miał ochoty iść dalej.
Zrobił krok, a później następny. I następny. Sięgnął do klamki w drzwiach kabiny prysznicu.
W ochrypłym, dziwnym, chyba kobiecym głosie nie było strachu. Edward złapał za klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Zajrzał pod prysznic. Najpierw nie widział nic, oczy miał nie przyzwyczajone do ciemności.
— Jezu, Vergil, dlaczego mnie unikasz? Musimy się wynieść z tego hotelu. Pokój jest ciemny, mały i wcale mi się nie podoba.
Rozpoznał głos z telefonu, chociaż nie mógłby rozpoznać osoby, nawet gdyby widział kiedyś jej zdjęcie. — Candice? — spytał.
— Vergil? Idziemy. Uciekł.
Telefon zadzwonił, gdy Edward wchodził do domu. Nie podniósł słuchawki. Mogli dzwonić ze szpitala, mógł to być Bernard… lub policja. Już widział, jak się tłumaczy policji; Genetron oczywiście oniemieje, a Michael Bernard zniknie.
Był zmordowany, mięśnie bolały go z napięcia, czy jak tam nazwać uczucie, którego doznaje się po popełnieniu…
Ludobójstwa?
To wszystko wydawało się kompletnie nierealne. Nie mógł uwierzyć, że przed chwilą zamordował biliony żywych istot. Noocyty. Zdmuchnął galaktykę. Koń by się uśmiał. Ale jemu nie było do śmiechu.
Miał przed oczami obraz Candice. Candice pod prysznicem.
U niej poszło to znacznie szybciej. Nie miała nóg, a z tułowia pozostał wyłącznie impresjonistyczny szkielet. Uniosła ku niemu twarz pooraną głębokimi bruzdami, jakby wyrzeźbioną ze spróchniałego drzewa.
Wyszedł w sam czas, by zobaczyć białą ciężarówkę, parkującą pod bramą, i podjeżdżającą tuż za nią limuzynę Bernarda. Siedział w samochodzie i patrzył, jak mężczyźni w białych kombinezonach wysiadają z ciężarówki, która, co dostrzegł także, nie miała żadnych oznaczeń.
A później włączył silnik, wrzucił bieg i odjechał. Takie to było proste. Wrócić do Irvine. Zapomnieć o wszystkim na tak długo, jak tylko się da. Albo wkrótce oszaleje. Jak Candice.
Candice przechodząca przemianę pod prysznicem. „Wypuścić gówniarzy”, tak powiedział Vergil. Pokazać im, jaki naprawdę jest świat.
Nietrudno mu przyszło uwierzyć, że przed chwilą zabił człowieka, przyjaciela. Dym, stopiona oprawka lampy, nadtopiony kontakt, dymiący sznur.
Vergil.
Wrzucił lampę do wanny, w której kąpał się Vergil. Czy był wystarczająco dokładny, by zabić je wszystkie? Może Bernard i jego grupa dokończą to, co zaczął?
Jakoś trudno mu było w to uwierzyć. Któż mógł ogarnąć wszystko, zrozumieć. Z pewnością nie on, on zetknął się z horrorem, z czymś strasznym, z czymś, co mózg musiał przyjąć, musiał dostrzec… i nie potrafił przewidzieć, co się jeszcze zdarzy, ponieważ nie rozumiał, co się dzieje.
Koszmary. Miasta gwałcące Gail. Rozpryskujące się nad nimi galaktyki. Co za męka… co za możliwe piękno… nowe życie, symbioza i transformacja.
Nie to była zła myśl zmiany zbyt wiele zmian i kiedy zaczął się u niego ten sprzeciw, sprzeciw wobec nowego porządku nowe przemiany bo przecież dobrze wiedział, że ludzie to nie dość że musi być więcej Vergil zrobił więcej niezdarnie na ślepo przeszedł do następnej fazy.
Nie. Niech życie się toczy bez przerw bez końca bez strachów Candice pod prysznicem martwy Vergil w wannie życie jest prawem jednostki do normalności normalny postęp normalna starość kto chciałby odebrać to prawo kto przy zdrowych zmysłach przyjmie co to było o czym myślał że się ma zdarzyć i trzeba będzie przyjąć?
Położył się na kanapie i przykrył twarz ramieniem. Nigdy w życiu nie był tak zmordowany, wyczerpany fizycznie i psychicznie w stopniu uniemożliwiającym myślenie. Nie chciał zasnąć, czuł rodzące się w nim koszmary, niczym burzowe chmury, gotowe błysnąć odbiciem i zagrzmieć echem tego, co widział.
Odsłonił twarz i patrzył w sufit. Była jeszcze nieznaczna szansa, że to, co się stało, może się odstać. Może on właśnie rozpocznie łańcuch działań, które doprowadzą do szczęśliwego końca. Może przecież zaalarmować CDC[7] (tak, ale czy to z nimi właśnie chciał rozmawiać?), a może Ministerstwo Obrony? Lokalne centra zdrowia… działać ich kanałami? Może szpital VA, może klinikę Scrippa w La Jolla?
Z powrotem przykrył twarz ramieniem. Nie potrafił zdecydować, co powinien robić.
To, co się stało, przekroczyło po prostu jego możliwości. Wyobrażał sobie, że w historii ludzkości już się tak zdarzało. Wezbrane fale zdarzeń zalewały biorące w nich udział jednostki i pociągały je za sobą. Sprawiały, że ludzie zaczynali marzyć o jakimś spokojnym miejscu, może o meksykańskiej wiosce, gdzie nic się nigdy nie dzieje, gdzie można spać, po prostu spać.
— Edward? — Gail pochylała się nad nim, dotykając jego czoła chłodną dłonią. — Ostatnio ilekroć przychodzę do domu, zastaję cię nieprzytomnego w łóżku. Kiepsko wyglądasz. Jak się czujesz?
— Nieźle. — Usiadł na skraju łóżka. Było mu gorąco, słabo, miał trudności z utrzymaniem równowagi.
— Co z kolacją?
Mówienie sprawiało mu kłopoty, słowa wychodziły ze zdrętwiałych ust zamazane.
— Może zjedlibyśmy na mieście?
— Masz gorączkę — odpowiedziała Gail. — Wysoką gorączkę. Idę po termometr. Ty zostań tutaj.
— Nie — zaprotestował słabo. Wstał i chwiejnie poszedł do łazienki, by przejrzeć się w lustrze. Tam go znalazła i stanowczo wepchnęła mu termometr pod język. Jak zwykle pomyślał, że mógłby go pogryźć i zjeść jak czekoladkę. Jak Harpo Marx.
Ponad jego ramieniem Gail również patrzyła w lustro.
— A to co? — zapytała.
Pod kołnierzykiem koszuli szyje Edwarda przecinały białe linie. Białe linie, jak drogi…
— Wilgotne ręce — powiedział. — Vergil miał wilgotne ręce.
Nosił je w sobie od kilku dni.
— To takie oczywiste.
— Edwardzie, powiedz mi natychmiast, o co tu chodzi!
— Musze zadzwonić.
Gail poszła za nim do sypialni. Edward usiadł na łóżku i nakręcił numer Genetronu.
— Z doktorem Michaelem Bernardem — powiedział. Recepcjonistka, o wiele za szybko, poinformowała go, że nikt o tym nazwisku tu nie pracuje.
— To zbyt ważne na takie pieprzenie — stwierdził chłodno Edward. — Proszę mu przekazać, że dzwoni Edward Milligan i że to jest pilne.
Kazano mu czekać. Być może Bernard był jeszcze w mieszkaniu Vergila, starając się złożyć do kupy fragmenty układanki, być może po prostu wyślą kogoś, żeby go zaaresztował. Tak naprawdę nie miało to już żadnego znaczenia. — Mówi Bernard. — Głos w słuchawce był głuchy i drżący, dokładnie taki, pomyślał Edward, jak jego własny.
— Za późno, doktorze. Ściskaliśmy rękę Vergila. Była spocona, pamięta pan? To niech pan sobie przypomni, kogo pan jeszcze dotykał. Jesteśmy nosicielami.
— Byłem dziś u niego w domu, Milligan. Czy zabił pan Ulama?
— Tak. Chciał uwolnić swe… mikroby. Noocyty. Czy czym tam teraz są.
— Znalazł pan jego dziewczynę?
— Tak.
— Co pan z nią zrobił?
— Z nią? Nic. Była pod prysznicem. Niech pan posłucha…
— Kiedy przyjechaliśmy, jej nie było. Zostało tylko ubranie. Ją też pan zabił?
— Niech pan posłucha, doktorze. Noszę w sobie mikroby Vergila. Pan też.
W słuchawce zapadła cisza. Po długiej chwili rozległo się westchnienie.
— Tak?
— Czy znalazł pan jakiś sposób na to, żeby je kontrolować? To znaczy, w ciele? — Tak! — A później cicho: — Nie. Jeszcze nie. Antyme-tabolity, kontrolowana radioterapia, actynomycyna. Nie próbowaliśmy wszystkiego, ale… nie. — A więc to jest to, Bernard. Kolejna długa przerwa.
— Hm.
— Wracam teraz do żony, żeby spędzić z nią tę odrobinę czasu, która nam została.
— Tak — odpowiedział Bernard. — Dziękuję za telefon.
— Mam zamiar odwiesić słuchawkę.
— Oczywiście. Życzę szczęścia. Edward odłożył słuchawkę i objął Gail.
— To zaraza, prawda? — zapytała. Przytaknął.
— Wynalazek Vergila. Inteligentna zaraza. Nie sądzę, by można było opanować myślącą chorobę.
Harrison kartkował instrukcje notując coś metodycznie. Yng siedział w wygodnym, skórzanym fotelu, trzymając połączone w piramidę dłonie na wysokości twarzy; długie, proste, czarne włosy spadały mu na ukryte za okularami oczy. Bernard stał przed czarnym biurkiem z plastikowym blatem, przytłoczony jakością panującej w pokoju ciszy. Harrison skończył pisać, wyprostował się w fotelu i podniósł notes. — Po pierwsze, nie my jesteśmy odpowiedzialni. Tak to rozumiem. Ulam prowadził badania bez zezwolenia.
— Ale nie wylaliśmy go, kiedy się o tym dowiedzieliśmy — skontrował Yng. — W sądzie nie będzie to wyglądać najlepiej.
— Później się tym zajmiemy — stwierdził ostro Harrison. — Jesteśmy za to odpowiedzialni za zawiadomienie CDC. To nie przeciek chemikaliów czy desterylizacja laboratorium, lecz…
— Nikt, dosłownie nikt z nas nie wyobrażał sobie, że komórki Ulania będą mogły przeżyć poza ciałem — przerwał mu Yng, wyłamując sobie palce.
— Bardzo możliwe, że na początku nie mogły. — Bernard dał się wciągnąć w dyskusje wbrew własnej woli.
— Jest chyba jasne, że od stadium limfocytów mieliśmy do czynienia z niesamowitym rozwojem. Z rozwojem samosterującym.
— W dalszym ciągu nie potrafię uwierzyć, że Ulam stworzył inteligentne komórki stwierdził Harrison. — Nasze najnowsze badania wojskowe wykazały, jakie to trudne. Jak określił ich inteligencje? Jak je uczył? Nie, coś…
Yng roześmiał się.
— Ciało Ulama zostało przerobione, przekształcone w całości. Jak można wątpić, że kryła się za tym inteligencja?
— Panowie — stwierdził spokojnie Bernard — ta dyskusja jest akademicka. Będziemy czy nie będziemy zawiadamiać Atlantę i Bethesde[8]?
— I co im do diabła powiemy?
— Że mamy do czynienia z wczesnym stadium bardzo poważnej infekcji — powiedział Bernard — stworzonej w naszym laboratorium przez badacza, który już nie żyje i…
— Badacza, który został zamordowany — poprawił Yng, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— …i rozszerzającej się w alarmującym tempie. — Tak — stwierdził Yng — ale co może zdziałać CDC? To się już przecież rozprzestrzeniło. Być może na cały kontynent.
— Nie — zaprzeczył Harrison. — Nie aż tak. Vergil nie stykał się z tak wielką ilością ludzi. Pewnie to coś ogranicza się do południowej Kalifornii. — Stykał się z nami — stwierdził smutno Yng. — Czy według ciebie jesteśmy już zarażeni?
— Tak — odpowiedział Bernard.
— A czy sami możemy coś z tym zrobić?
Bernard udawał, że się namyśla, a później zdecydowanie zaprzeczył. — Wybaczcie, panowie — powiedział — ale przed ogłoszeniem oświadczenia będziemy mieli sporo roboty.
Opuścił pokój i poszedł galeryjką do schodów. Na frontowej ścianie zachodniego skrzydła wisiał automat. Włożył kartę kredytową w szczelinę nad telefonem i zadzwonił do swego biura w Los Angeles.
— Mówi Bernard — powiedział. — Niedługo zabiorę samochód na lotnisko w San Diego. Czy możecie skontaktować się z George’em?
Sekretarka zadzwoniła w kilka miejsc i w końcu zlokalizowała George Dilmana, mechanika Bernarda i, czasami, jego pilota.
— George’a, przepraszam za ten pośpiech, ale to dość pilne. Samolot z paliwem musi być gotowy za półtorej godziny.
— Dokąd tym razem? — George był przyzwyczajony do wykonywania długich lotów bez uprzedzenia.
— Europa. Za pół godziny dam ci znać, żebyś mógł wypełnić plan lotu.
— To do pana niepodobne, doktorze.
— Półtorej godziny, George.
— Będę gotowy.
— Lecę sam.
— Doktorze, lepiej…
— Sam, George.
George westchnął z dezaprobatą.
— W porządku.
Bernard odwiesił słuchawkę i zaraz podniósł ją z powrotem. Wykręcił dwudziestosiedmiocyfrowy numer, zaczynający się jego prywatnym kodem satelitarnym, a kończący szyfrem. Kobiecy głos odpowiedział mu po niemiecku.
— Doktor Heinz Paulsen-Fuchse, bitte.
Kobieta nie zadawała pytań. Doktor i tak będzie rozmawiał z każdym znającym ten numer. Po kilku minutach był już przy telefonie. Bernard rozglądał się zaniepokojony, zdał sobie nagle sprawę z tego, jakie ponosi ryzyko. Ktoś może go przypadkiem zobaczyć!
— Paul, mówi Michael Bernard. Muszę cię prosić o wielką grzeczność. — Herr Doktor Bernard, chętnie pomożemy, zawsze bardzo chętnie. Co mogę dla pana zrobić?
— Czy ma pan w Wiesbaden laboratorium w pełni odizolowane od świata, które mógłby pan przygotować w ciągu jednego dnia?
— A po co? Wybacz, Michael, to niedobry czas na pytania?
— Nie najlepszy.
— Jeśli to coś poważnego, to myślę, że tak.
— Dobrze. Potrzebuję tego laboratorium i potrzebuję pasa startowego należącego do B.K. Pharmek. Po wyjściu z samolotu muszę mieć do natychmiastowego użytku kombinezon i jako transport ciężarówkę z izolacją biologiczną. Później zniszczycie mój samolot na pasie, a cały teren zdezynfekujecie. Będę twym gościem… jeśli można użyć tego słowa… przez czas nieokreślony. Laboratorium powinno być wyposażone tak, żebym mógł w nim mieszkać i pracować. Potrzebny mi będzie komputer z pełnym wyposażeniem.
— Ty rzadko pijesz, Michael, i nigdy nie miałeś kłopotów z głową, przynajmniej wtedy, kiedy byliśmy razem. To brzmi całkiem poważnie. Co się pali, Michael? Może wyciek z laboratorium…
Bernard zastanawiał się przez chwilę, jakim cudem Pul-sen-Fuchs odkrył, że pracuje teraz w inżynierii genetycznej. A może nic nie wiedział? Może się tylko domyśla?
— Sprawa jest poważna, Herr Doktor. Czy może mi pan wyświadczyć tę przysługę?
— Czy wszystko zostanie wyjaśnione?
— Tak. Zarówno pan jak i pański naród możecie tylko zyskać, dowiadując się o tym wcześniej.
— To nie błahostka, Michael. Bernard poczuł przypływ irracjonalnego gniewu.
— W porównaniu z tym wszystko inne jest błahostką, Paul.
— A więc będziemy przygotowani. Możemy się ciebie spodziewać…?
— W ciągu dwudziestu czterech godzin. Dziękuje, Paul. Odwiesił słuchawkę i spojrzał na zegarek. Wątpił, czy ktokolwiek w Genetronie zdaje sobie sprawę ze skali nadchodzących wydarzeń. Wprawdzie sam nie potrafił sobie tego wyobrazić, jednego był jednak pewien. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin od chwili zawiadomienia CDC przez Harrisona kontynent amerykański zostanie całkowicie odizolowany od świata — niezależnie od tego, czy czynniki oficjalne uwierzą w to, co się im powie, czy też nie uwierzą. Wystarczą słowa-klucze: „plaga”, „laboratorium inżynierii genetycznej”. Akcja ta będzie oczywiście w pełni usprawiedliwiona, lecz wątpił, by okazała się skuteczna. Przyjdzie czas i na drastyczniejsze środki.
Nie miał ochoty przebywać w Stanach, kiedy to wszystko już się zacznie. Z drugiej strony nie miał jednak zamiaru wziąć na siebie odpowiedzialności za rozniesienie zarazy. A więc ofiaruje się jako królik doświadczalny najlepszej firmie farmaceutycznej w Europie.
Umysł Bernarda pracował tak, że nigdy nie pozostawiał miejsca na wątpliwości i zastanawianie się nad sensem raz podjętych decyzji, a przynajmniej nie w pracy. W sytuacji zagrożenia, gdy trzeba było działać szybko, błyskawicznie, znajdował jedno wyjście, i z reguły było ono słuszne. Inne, rezerwowe rozwiązania czekały sobie w tle, nie przeszkadzając i nie narzucając się, a on działał. Tak bywało w sali operacyjnej, tak było i teraz. Czasami ten talent budził w nim żal, czasami Bernard czuł się jak jakiś cholerny robot, obdarzony przekraczającą wszelkie granice pewnością siebie. Ale to tej zdolności zawdzięczał sukcesy, pozycję w badaniach neurofizjologicznych i szacunek, jakim cieszył się wśród kolegów po fachu i wśród zwykłych ludzi.
Wrócił do pokoju konferencyjnego i zabrał teczkę. Samochód, jak zwykle, czekał już zapewne na parkingu Genetronu, a kierowca czytał lub grał w szachy z kieszonkowym komputerkiem.
— Gdybyście mnie potrzebowali, będę w biurze — powiedział Harrisonowi. Yng stał nieruchomo, wpatrując się w pustą białą tablicę. Ręce założył na kark. — Właśnie zawiadomiłem CDC — poinformował go Harrison. — Oddzwonią z instrukcjami.
Już wkrótce będzie o tym wiedział każdy szpital w okolicy. Kiedy zamkną lotnisko? Jak skutecznie działają?
— Informujcie mnie — powiedział i wyszedł.
Przez chwilę zastanawiał się, co jeszcze zabrać ze sobą. Chyba już nic. Ma w teczce komplet kopii z dyskietek Ulama. Ma we krwi komplet jego mikroorganizmów.
Na jakiś czas uchroni go to przed nudą.
Ludzie. Zawiadomić kogoś?
Którąś z trzech żon? Nie wiedział nawet, gdzie mieszkają. Jego księgowy wysyłał im alimenty. W żaden praktyczny sposób…
Kogoś, kto go naprawdę obchodzi? Kogoś, kogo obchodzi on?
Po raz ostatni widział Paulette w marcu. Rozstali się po przyjacielsku. Wirowali wokół siebie jak księżyc i planeta, tak naprawdę nigdy się nie stykając. Paulette nie chciała być księżycem, i słusznie. Radziła sobie doskonale z własną karierą zawodową: była głównym cytotechnikiem Cetus Corporation w Palo Alto.
Teraz, gdy o tym pomyślał, doszedł do wniosku, że to zapewne ona wspomniała jego nazwisko Harrisonowi z Genetronu. Już po tym, jak się rozstali. Bez wątpienia sądziła, że bardzo obiektywnie i bardzo fair pomogła wszystkim zainteresowanym stronom. Nie mógł jej za to winić. Ale nie znalazł w sobie uczucia, które kazałoby mu zadzwonić do niej z ostrzeżeniem.
Nie byłoby to po prostu praktyczne.
Syn nie odzywał się od pięciu lat. Był na stypendium badawczym gdzieś w Chinach.
Bernard odrzucił ten pomysł.
Być może wcale nie potrzebuję komory izolacyjnej, pomyślał. Wygląda na to, że i tak jestem cholernie dokładnie odizolowany od świata.
Przeżyli… ale niewiele brakowało. W ciągu kilku minut Edward osłabł do tego stopnia, że nie mógł się poruszać. Patrzył, jak Gail dzwoni do jego rodziców, do szpitali, do szkoły. Oszalała niemal ze strachu, że mogła zarazić uczniów. Wyobraził sobie, jak rozchodzi się fala plotek, jak powtarzają je ludzie. Panika. Lecz Gail osłabła, zaczęła tracić świadomość i w końcu położyła się obok niego, w łóżku.
Przeklinała i walczyła, jak koń, próbujący powstać mimo złamanej nogi. Nie mogła zwyciężyć.
Ostatkiem sił przytuliła się do niego i leżeli skąpani w pocie, obejmując się na wzajem. Oczy miała zamknięte, twarz białą jak kreda. Wyglądała jak leżący w kostnicy trup. Przez dłuższy czas Edward był pewien, że umarła i, choć tak chory, wściekał się, nienawidził, czuł przejmujący żal spowodowany własną słabością, tym, że zbyt późno zrozumiał, co się może stać. A później przestało go to już obchodzić. Zbyt słaby, by mrugać, zamknął oczy i czekał.
W rękach i nogach czuł pulsowanie. Rytm. Z każdym uderzeniem serca przenikał go dźwięk, jakby grała orkiestra tysiąca muzyków, choć nie unisono, jakby muzycy odgrywali wszystkie symfonie świata. Pieśń we krwi. Wrażenie mijało, fale pieśni cichły, by po chwili rozdzielić się w harmonijne dźwięki.
Dźwięki zlały się w jedno bicie serca.
Żadne z nich nie wiedziało, jak szybko biegnie czas. Mogły minąć dni, nim odzyskał siły na tyle, by pójść do łazienki i odkręcić kran. Pił, aż napełnił żołądek. Przyniósł wodę Gail, podniósł jej głowę, przyłożył szklankę do ust. Wargi miała spękane, oczy przekrwione i podkrążone, ale jej skóra zaczynała nabierać koloru. — Kiedy umrzemy? — zapytała chrypliwym szeptem. — Chcę się do ciebie przytulić, kiedy będziemy umierać.
Kilka minut później miał już tyle sił, że pomógł jej przejść do kuchni. Obrał i podzielił pomarańczę; czuł, jak cukier, sok i kwas spływają mu przełykiem do żołądka.
— Gdzie są ludzie? — spytała Gail. — Dzwoniłam do szpitala, do przyjaciół. Gdzie są?Uczucie harmonijnej pieśni powróciło, uderzenia łączyły się w możliwe do rozpoznania tony, tony rosły, zlewały się w znaczenia i nagle… Czy NIEWYGODA? — Tak.
Odpowiedział automatycznie, w ten sam sposób, w jaki zadane zostało pytanie, jakby tego się właśnie spodziewał, jakby był przygotowany na długą rozmowę.
CIERPLIWOŚĆ. Są trudności.
— Co? Nie rozumiem. Odrzut. Konflikt. Trudności.
— Więc zostawcie nas w spokoju! Wynoście się! Niemożliwe. Zbyt ZINTEGROWANI.
Nie wyzdrowieli. Nie tak, by pozbyć się choroby. Uczucie powracającego zdrowia było iluzją. Krótko, mówiąc tyle, na ile pozwalały mu siły, próbował wytłumaczyć Gail, czego doświadczali.
Gail z wysiłkiem wstała z krzesła i podeszła do okna. Stała tam na drżących nogach, patrząc na ogródki i na inne domy.
— A co z ludźmi? — zapytała. — Też zachorowali? I dlatego tu nie przyszli?
— Nie wiem — odpowiedział. — Może już wkrótce?
— Czy oni… choroba… czy ona do ciebie mówi?
Przytaknął.
— A więc nie oszalałam. Przeszła powoli przez pokój. — Już niedługo nie będę mogła się poruszać. A ty? Może moglibyśmy uciec?
Ścisnął jej rękę i potrząsnął głową.
— One są w środku. Teraz są już częścią nas. Są nami. Gdzie moglibyśmy uciec?
— Więc kiedy już nie będziemy mieli sił, by chodzić, chcę położyć się z tobą do łóżka. I chcę, żebyś mnie przytulił.
Położyli się do łóżka. I przytulili do siebie.
— Eddie…
Był to ostatni dźwięk, jaki słyszał. Próbował sprzeciwu, ale przewaliły się przez niego fale spokoju i mógł już tylko odbierać wrażenia. Unosił się na falach błękitnofioletowego morza, a ponad morzem jego ciało zostało rozpięte jak mapa nieskończoną płaszczyzną. Nakreślono na niej dzieła noocytów tak, że śledził ich postępy bez najmniejszego kłopotu. Było jasne, że sam jest noocytem w stopniu znacznie większym, niż przypuszczał.
— Co się z nami stanie? Koniec z PORUSZANIEM SIĘ.
— Czy umieramy? Zmieniacie się.
— A jeśli nie chcemy się zmienić? Nie będzie BÓLU.
— A strach? Czy nie wolno nam nawet się bać? Błękitnofioletowe morze rozpłynęło się wraz z mapą w ciepłej ciemności.
Miał mnóstwo czasu na myślenie, lecz brakowało mu informacji. Czy Vergil doświadczał właśnie tego? Nic dziwnego, że wydawał się szalony. Zwrócony ku swemu wnętrzu, żyjący w obu światach na raz, a w żadnym prawdziwie. Poczuł zbliżające się ciepło. Bliskość, narzucona obecność. — Edwardzie…
— Gail. Słyszę cię. Nie, nie słyszę…
— Edwardzie, powinnam być przerażona. Chcę czuć gniew, lecz. go nie czuję.
Bez znaczenia.
— Precz! Edwardzie, chcę walczyć…
— Zostawcie nas, proszę, zostawcie nas! CIERPLIWOŚCI. Trudności.
Spłynął na nich spokój i po prostu cieszyli się wzajemną obecnością. Edward czuł obok siebie nie fizyczny kształt Gail, nie swój własny obraz jej osobowości, lecz coś znacznie bardziej przekonującego, posiadającego wszystkie cechy i szczegóły prawdy, pełnego, lecz nigdy nie doświadczonego.
— Ile czasu minęło?
— Nie wiem. Zapytaj ich.
Odpowiedzi nie było.
— Powiedziały ci?
— Nie. Nie sądzę, żeby wiedziały, jak trzeba rozmawiać z nami naprawdę… jeszcze nie. Może to tylko halucynacje? Vergil miał halucynacje, może po prostu naśladuję jego sny w gorączce?
— Powiedz mi, kto tu kogo śni. Czekaj. Coś nadchodzi. Widzisz to?
— Nie widzę nic… ale czuję.
— Opisz mi.
— Nie potrafię.
— Edwardzie, coś się dzieje. Z wahaniem:
— To jest piękne.
— Jest bardzo… nie, chyba nie przerażające. Zbliża się. Nie KRZYWDA. Nie BÓL. Teraz uczyć się, przyzwyczajać.
Nie była to halucynacja, lecz coś nie dającego się wyrazić słowami. Kiedy nadeszło, Edward poddał się bez walki.
— Co to jest?
— Chyba to, gdzie znajdziemy się na dłuższy czas.
— Bądź przy mnie!
— Oczywiście.
Nagle trzeba było zrobić wiele i na wiele się przygotować.
Edward i Gail zlali się w jedno. Ciało przeniknęło przez ubrania, skóra zrosła się w miejscach, w których się obejmowali i w zetkniętych wargach…
Bernard był bardzo dumny ze swojego falcona 10, którego kupił w Paryżu od prezesa zbankrutowanej firmy komputerowej. Cieszył się tym eleganckim odrzutowcem przez trzy lata. Nauczył się pilotażu i otrzymał licencję w ciągu trzech miesięcy od pierwszego, jak nazwał to jego instruktor, „siedzącego” startu. Z uczuciem dotknął jednym palcem czarnej deski rozdzielczej, przesunął kciukiem po jej drewnianej obudowie. Szczególne, spośród tego, co zostawił za sobą i tego, co traci, wybrał jako coś ważnego ten trwały samolot. Wolność, sukces, prestiż… Jasne, że w ciągu następnych kilku tygodni, jeśli dane mu będzie tyle czasu, oprócz ciała zmieni się jeszcze wiele rzeczy. Będzie musiał pogodzić się jakoś ze swą kruchością, ze swą przemijalnością.
Na La Guardia zatankował nie wychodząc z kokpitu. Instrukcje dostał przez radio, podkołował do wskazanego hangaru, wyłączył silnik. Mechanicy zrobili swoje szybko i sprawnie, plan dalszego lotu uzgodnił z wieżą bez kłopotów. Nie musiał dotykać ludzi, nie oddychał nawet tym samym powietrzem, którym oddychali inni.
W Rejkiawiku zmuszony był opuścić samolot i osobiście nadzorować tankowanie, ale przez cały czas usta zasłonięte miał szalikiem i uważał, by ani razu nie zdjąć rękawiczek.
Podczas lotu do Niemiec zaczął myśleć i prowadzić nieprzyjemnie ostrą autoanalizę. Nie podobały mu się wnioski, do których dochodził, więc próbował wyprzeć je z mózgu, ale ponieważ w powietrzu nie działo się nic, czemu musiałby poświecić całą swą uwagę, obserwacje i oskarżenia powracały w krótkich odstępach czasu, aż wreszcie włączył autopilota i oddał cesarzowi co cesarskie.
Umrze wkrótce. Oddanie się Pharmekowi i światu, który, być może, nie jest jeszcze zarażony, to z pewnością szlachetne poświecenie, ale niewystarczające zadośćuczynienie za to, do czego dopuścił.
Przecież nie mógł się zorientować!
„Milligan wiedział — syknął przez zaciśnięte zęby. Niech ich wszystkich diabli wezmą!”
Niech diabli wezmą Vergila I. Ulama, lecz… czy on sam nie był podobny do Vergila? Nie, z tym nie potrafił się pogodzić. Vergil był genialny (przed oczami stanęło mu pływające w wannie, poczerwieniałe, pokryte bąblami ciało, był, był, był), lecz także zupełnie nieodpowiedzialny, ślepy i głuchy na środki bezpieczeństwa, które powinno się stosować niemal instynktownie. A jednak, gdyby postąpił jak inni, nigdy nie odniósłby takiego sukcesu.
Nie dopuszczono by do tego.
A Michael Bernard aż za dobrze znał frustracje, powodowane koniecznością zaniechania obiecujących badań. Mógłby wyleczyć tysiące ludzi z choroby Parkinsona, gdyby tylko pozwolono mu na pobranie próbek tkanki mózgowej spędzonych płodów. Zamiast tego uniesieni gorączką moralną ludzie — ci, których znał i ci, którzy nawet nie mieli dla niego twarzy — powstrzymali go pozwalając jednocześnie na cierpienia i degradacje tysięcy chorych. Jakże często marzył, by młoda Mary Shelley nie napisała nigdy swej książki, a przynajmniej nie obdarzyła naukowca niemieckim nazwiskiem.
Splot przesądów i faktów. Z początku XIX i połowy XX wieku. Ludzie to połączyli…
Tak, tak, ale czy to nie on przeklinał przed chwilą Ulama za jego geniusz? Czy nie błysnęło mu w głowie to samo porównanie?
Potwór Frankensteina. Nieuniknione. Oczywiste aż do znudzenia.
Ludzie tak bardzo boją się nowego, zmiany.
A teraz i on się bał, choć trudno mu było przyznać się do tego. Najlepiej postępować racjonalnie, ofiarować się wiedzy, jak Louis Slotin w Los Alamos w 1946 roku. Przez przypadek, wraz z siedmiu innymi naukowcami, Slotin poddany został promieniowaniu jonizującemu. Polecił kolegom, by się nie ruszali i obrysował im i sobie stopy, by inni naukowcy mieli solidne podstawy do badań: odległość od źródła promieniowania, jego natężenie i tak dalej. Sam Slotin zmarł po dziewięciu dniach. Ktoś inny po dwudziestu latach — komplikacje przypisano radiacji. Dwóch dalszych uczestników badań umarło na ostrą leukemię.
Ludzie-świnki morskie. Szlachetny, jakże opanowany Slotin.
Czy w tej jednej, strasznej chwili żałowali, że ktoś kiedyś rozbił atom?
Prywatny pas startowy Pharmeku znajdował się dwa kilometry od laboratorium położonego na wsi niedaleko Wiesbaden. Przeznaczony był nie tylko dla gości, biznesmenów i naukowców, usprawniał także przyjmowanie i transport próbek roślin i gleb, dostarczanych przez grupy badaczy z całego świata. Bernard krążył nad polami i lasami na wysokości trzech tysięcy metrów. Niebo rozjaśniały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Dostroił drugie radio do automatycznego systemu naprowadzania i dwukrotnie nadał sygnał włączający światła na torze dolotu i pasie. Lampy zabłysły w porannej szarówce, świecąca strzałka wskazywała kierunek wiatru. Koła dotknęły betonu z lekkim stukiem i krótkim piskiem; doskonałe lądowanie, ostatnie w historii szybkiego, eleganckiego samolotu.
Po lewej dostrzegł dużą białą ciężarówkę i ludzi ubranych w hermetyczne kombinezony, czekających na zakończenie kołowania. Mieli reflektor punktowy i jasnym promieniem światła prowadzili przesuwający się odrzutowiec. Pomachał im przez okno i nakazał gestem, by się nie zbliżali. Przez radio powiedział: „Potrzebuje kombinezonu. Połóżcie go sto metrów od samolotu. Samochód powinien wycofać się jeszcze sto metrów dalej”.
Stojący na kabinie ciężarówki mężczyzna słuchał przez chwilę tego, co przekazywał mu kierowca i pokazał wyprostowany kciuk. Na pas rzucono pusty kombinezon, ciężarówka wraz z ludźmi cofnęła się szybko.
Bernard wyłączył silniki i wszystkie systemy samolotu, pozostawiając w pogotowiu układ awaryjnego zrzucenia paliwa i nie gasząc świateł w kokpicie. Trzymając pod pachą teczkę wszedł do kabiny pasażerskiej i z pomieszczenia bagażowego wyjął aluminiowy pojemnik ciśnieniowy ze środkiem dezynfekującym. Wziął głęboki oddech, naciągnął na twarz gumową maskę gazową i uważnie przeczytał umieszczoną na kanistrze instrukcję. Czarna stożkowata końcówka rozpylająca przyczepiona była do elastycznego węża, wyposażonego w mosiężną nakrętkę doskonale pasującą do umieszczonego na kanistrze zaworka.
Trzymając opryskiwacz w jednej, a kanister w drugiej ręce Bernard wrócił do kokpitu i spryskał deskę rozdzielczą, fotel, podłogę i sufit, aż ociekały mlecznozielonym, trującym płynem. Później wrócił do kabiny, kierując strumień na to, czego dotykał i na to, czego nie dotknął. Kiedy kanister był już pusty, odkręcił wąż i zwolnił zawór ciśnieniowy, kładąc wszystko na jednym z wyściełanych prawdziwą skórą foteli. Luk otworzył się po przełożeniu dźwigni i zatrzymał kilka centymetrów nad pasem.
Bernard poklepał się po kieszeni spodni sprawdzając, czy ma rakietnicę i sześć ładunków, wyszedł na pas i w odległości dziesięciu metrów od czerwonego nosa odrzutowca położył na nim teczkę.
Po czym zabrał się do systematycznego niszczenia samolotu. Spuścił płyn z układów hydraulicznych. Pociął opony. Powybijał toporkiem szyby po prawej stronie kokpitu i trzy z lewej strony kabiny pasażerskiej. Musiał wdrapać się na skrzydło, by ich dosięgnąć.
Znów wszedł do samolotu. Sięgając ponad fotelem zalanym płynem dezynfekującym, wcisnął przycisk układu awaryjnego zrzucania paliwa. Przycisk ustąpił pod jego palcem z cichym trzaskiem, otwierając zawory. Bernard szybko opuścił samolot, chwycił teczkę i podbiegł do czekającego nań kombinezonu.
Technicy i ludzie z Pharmeku nie próbowali mu przeszkodzić. Bernard wyjął z kieszeni rakietnicę i ładunki, rozebrał się, założył kombinezon. Zwinął ubranie, podszedł do samolotu i wrzucił je w kałużę paliwa, rozlewającego się pod kadłubem. Wrócił i z teczki wyjął paszport, zamykając go w plastikowej torebce. Podniósł rakietnicę. Nabój gładko wszedł w bębenek. Bernard wymierzył uważnie, mając nadzieję, że tor lotu rakiety nie będzie zbyt stromy i strzelił w swą dumę i radość.
Paliwo wybuchło w chmurze pomarańczowego płomienia i czarnego dymu. Bernard, czarna sylwetka w tle piekła, podniósł teczkę i poszedł do ciężarówki. Nie spodziewał się raczej celników, lecz, by udokumentować swą uczciwość i przekroczyć granicę jak najbardziej legalnie, podniósł teczkę do góry i wskazał ją palcem. Mężczyzna, ubrany w podobny kombinezon, wyjął mu ją z ręki.
— Nie mam nic do oclenia — powiedział Bernard.
Mężczyzna podniósł rękę do hełmu dając znak, że zrozumiał, i odsunął się.
— Proszę mnie spryskać.
Smagany strumieniem środka dezynfekującego Bernard wykręcił piruet, trzymając ręce w górze. Wchodząc do ciężarówki usłyszał szum pomp tłoczących powietrze w obiegu zamkniętym i zobaczył fiołkowy blask świecących z sufitu lamp ultrafioletowych. Właz zaczął się zasuwać, zatrzymał na chwilę i z cichym sykiem hermetycznie domknął.
Do Pharmeku prowadziła wąska, dwupasmowa droga, biegnąca wśród łąk. Przez grube szyby Bernard mógł widzieć pas. Poczerniały szkielet jego samolotu zapadł się w bezkształtną kupkę. Płomienie ciągle biły wysoko w rozświetlone niebo letniego poranka.
Ogień wydawał się pożerać wszystko.
Hainz Paulsen-Fuchs spojrzał na wyświetloną na monitorze jego telefonu listę rozmów, które musi przyjąć. Już się zaczęło. Szukali go ludzie z Bundesumweltamt, Biura Nadzoru Ochrony Środowiska i Bundesgesundheistamt, Ministerstwa Zdrowia. Wyżsi urzędnicy federalni z Frankfurtu i Wiesbaden także się nim interesowali.
Odwołano wszystkie loty z i do Stanów Zjednoczonych. W ciągu kilku godzin czynniki oficjalne zastukają do jego drzwi. Przed ich przyjazdem musi usłyszeć wyjaśnienia Bernarda.
Nie po raz pierwszy Paulsen-Fuchs żałował, że bez wahania śpieszy na pomoc przyjacielowi. Nie była to najmniejsza z jego wad, jeden z najwybitniejszych przemysłowców powojennych Niemiec był wciąż jeszcze sentymentalny i miał miękkie serce dziecka.
Włożył przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy i ostrożnie ulokował beret na swych kręconych siwych włosach. Już po chwili oczekiwał w drzwiach na pokrytego kroplami deszczu citroena.
— Dzień dobry, Uwe — pozdrowił otwierającego mu drzwiczki szofera. — Obiecałem to Richardowi. Przechylił się ponad siedzeniem i podał trzy książki, kryminały, kierowcy. Jego dwunastoletni syn Richard, podobnie jak sam Paulsen-Fuchs, z upodobaniem czytał powieści sensacyjne.
— A teraz jedź — dodał Paulsen-Fuchs. — Jeszcze szybciej niż zwykle.
— Mam nadzieję, że mi wybaczysz to, że nie czekałem na ciebie na pasie — powiedział Paulsen-Fuchs Bernardowi. — Byłem tutaj, przygotowując się na twój przyjazd… a później mnie odwołano. Mój rząd już zaczął zadawać pytania. Dzieje się coś bardzo poważnego. Jesteś tego świadomy? Bernard podszedł do okna z grubego, trzywarstwowego szkła. Okno oddzielało laboratorium od przylegającej do niego komory obserwacyjnej. Podniósł w górę rękę, poznaczoną krzyżującymi się białymi liniami i powiedział:
— Jestem zarażony.
Oczy Paulsen-Fuchsa zwęziły się, dwa palce prawej ręki powędrowały do policzka.
— Najwyraźniej nie tylko ty, Michael. Co się dzieje w Ameryce?
— Nie miałem żadnych wiadomości od chwili startu.
— Wasze CDC w Atlancie wydało instrukcje na wypadek zagrożenia. Wstrzymano wszystkie loty krajowe i zagraniczne. Plotki mówią, że nie ma łączności z niektórymi miastami, radiowej i telefonicznej. Wydaje się, że panuje chaos. A teraz ty: przylatujesz, palisz samolot na naszym pasie i robisz wszystko, by się upewnić, że jesteś jedyną istotą z twego kraju, która przetrwa w naszym. Wszystko inne sterylizujesz. Jak mam to rozumieć, Michael?
— Paul, są kroki, które muszą podjąć wszystkie kraje. Musicie objąć kwarantanną najświeższych przybyszów ze Stanów Zjednoczonych, Meksyku… być może całej Ameryki Północnej. Nie mam pojęcia, jak szybko to się rozszerza, ale najwyraźniej bardzo szybko.
Tak, nasz rząd już nad tym pracuje. Tylko ta biurokracja…
— Obejdź biurokrację. Odetnijcie wszystkie fizyczne kontakty z Ameryką.
— Nie mogę im tego nakazać, po prostu mówiąc, że…
— Paul — przerwał mu Bernard, raz jeszcze podnosząc rękę — mam przed sobą może tydzień, mniej, jeśli to, co mówisz, jest zgodne z prawdą. Powiedz twojemu rządowi, że to coś więcej niż tylko wyciek. W teczce są wszystkie najważniejsze dane. Jak tylko złapię parę godzin snu, będę chciał pogadać z twymi najlepszymi biologami. Chcę, żeby przed rozmową przejrzeli te dane. Włożę dyskietki mojego komputera. Teraz nie mogę ci powiedzieć nic więcej. Jeśli zaraz nie pójdę spać, to się przewrócę.
— Dobrze, Michael. — Paulsen-Fuchs spojrzał na niego smutno. Twarz przecięły mu głębokie, wywołane strachem bruzdy. — Czy zdarzyło się coś, co mogliśmy przewidzieć?
Bernard myślał przez chwilę.
— Nie. Nie sądzę.
— A więc tym gorzej. Zaraz wszystko przygotuję. Przekaż dane. Spij.
Paulsen-Fuchs wyszedł. Wyłączono światło w komorze obserwacyjnej.
Bernard obszedł z wolna dziewięć metrów kwadratowych swego nowego domu. Laboratorium wybudowano na początku lat osiemdziesiątych w celu przeprowadzania eksperymentów genetycznych, które uważano wtedy za potencjalnie niebezpieczne. Znajdowało się w komorze ciśnieniowej o podwyższonym ciśnieniu powietrza, jakiekolwiek uszkodzenie spowodowałoby nie jego ucieczkę, lecz wtłaczanie. Komora ciśnieniowa mogła być w każdej chwili spryskana kilkoma rodzajami środków dezynfekujących, a umieszczono ją wewnątrz drugiej komory, próżniowej. Wszystkie przewody elektryczne i łącza mechaniczne przechodzące przez komory zanurzone były w środkach dezynfekujących. Powietrze i odpadki sterylizowano wysoką temperaturą i poddawano kremacji. Każda pobrana z wnętrza próbka badana była w sąsiednim, identycznie zabezpieczonym laboratorium. Od tej chwili aż do momentu, w którym rozwiąże problem — lub umrze — nic pochodzącego z jego ciała nie zetknie się z żadną żywą istotą z zewnątrz.
Ściany pomalowane były na neutralny, jasnoszary kolor. Światło pochodziło z lamp fluorescencyjnych, umieszczonych na ścianach w pionowych rzędach i trzech dużych, wmontowanych w sufit lamp. Można je było włączać zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Podłogę wyłożono zwykłymi czarnymi płytkami. Pośrodku pokoju, wyraźnie widoczne z dwóch przeciwległych komór obserwacyjnych, stało proste krzesło i zwykłe biurko, a na biurku monitor komputerowy wysokiej rozdzielczości. W jednym rogu czekało na Bernarda proste, lecz wyglądające na całkiem wygodne łóżko, na którym nie było ani prześcieradła, ani koców. Przy stalowej osłonie włazu stała komoda. Widoczny na jednej ze ścian duży prostokąt osłaniał pokrywę włazu towarowego przeznaczonego, jak przypuszczał, przede wszystkim dla mechanicznych analizatorów. Całość uzupełniała sofa i toaleta-prysznic, wyglądająca tak, jakby wymontowano ją w całości z samolotu lub samochodu kempingowego.
Wziął do ręki czekające na niego spodnie i koszulę i potarł materiał palcami. Czasy skromności i prywatności minęły. Nie był już osobą prywatną. Wkrótce owiną go przewodami, zbadają, wezwą lekarzy i w ogóle potraktują jak laboratoryjne zwierzę.Bardzo dobrze, pomyślał rzucając się na łóżko. Zasłużyłem na to. Zasłużyłem na wszystko, co mnie jeszcze spotka. Mea culpa.
Obrócił się na drugi bok i zamknął oczy.
W uszach słyszał śpiew swego pulsu.