Prostokątny, czarny jak smoła znak stał na niewielkim wzniesieniu porośniętym kępami jasnozielonej ozdobnej trawy, otoczony irysami i ciemnym, ujętym w beton potokiem wypełnionym wodnymi kwiatami. Od strony ulicy wypisano na znaku czerwonymi, eleganckimi literami nazwę GENETRON, a pod nazwą motto: „Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany”.
Laboratoria i biura Genetronu mieściły się w piętrowym, bauhausowskim w stylu, betonowym budynku, którego połączone galeryjkami skrzydła otaczały z trzech stron prostokątne podwórko-ogród. Z czwartej, tuż za niedawno usypanym i nie obsadzonym jeszcze roślinami pagórkiem żyznej ziemi wznosił się trzypiętrowy, czarny, błyszczący szkłem gmach otoczony przewodami pod napięciem.
Oto dwie strony Genetronu: z jednej otwarte laboratoria, w których pracowano nad biochipami, z drugiej budynek wojskowy, w którym badano możliwość ich militarnego użycia. Nawet w cywilnych laboratoriach stosowano jednak ścisłe środki ostrożność». Wszyscy pracownicy nosili drukowane laserowo identyfikatory, gości uważnie obserwowano. Zarząd firmy w osobach pięciu absolwentów uniwersytetu w Stanford, którzy założyli Genetron zaledwie trzy lata po ukończeniu studiów, zdawał sobie sprawę z tego, że szpiegostwo przemysłowe może być znacznie groźniejsze niż możliwe przecieki z czarnego gmachu. A jednak całość sprawiała pogodne wrażenie. Zrobiono wszystko, by podjęte środki ostrożności były jak najmniej widoczne i dokuczliwe.
Wysoki, przygarbiony mężczyzna o rozczochranych czarnych włosach wyplątał się z ciasnego wnętrza czerwonego sportowego volvo i nim jeszcze zdążył przejść przez parking dla pracowników, kichnął dwukrotnie. Wczesne lato — trawy były już niemal gotowe, by mu obrzydzić życie. Mężczyzna swobodnie przywitał się z Walterem, chudym lecz muskularnym strażnikiem w średnim wieku, a strażnik równie swobodnie sprawdził ważność jego identyfikatora, przesuwając go przez laserowy czytnik. — Niewiele pan spał tej nocy, co, panie Ulam? — zapytał.
Vergil zacisnął wargi i potrząsnął głową.
— Bawiłem się, Walter — odpowiedział.
Oczy miał zaczerwienione, a nos spuchnięty i podrażniony od bezustannego wycierania chusteczką, która — poważnie nadużyta — spoczywała w kieszeni, zawsze gotowa do akcji.
— Nie wiem, jak ktoś taki jak pan, normalnie pracujący człowiek, może się jeszcze bawić po nocach. W środku tygodnia!
— Panie tego żądają, Walter — rzucił Vergil mijając strażnika.
Walter uśmiechnął się i skinął głową, chociaż miał poważne wątpliwości co do powodzenia Ulama niezależnie od tego, jak dobrze potrafił się on bawić. Jeśli wymagania kobiet nie zmniejszyły się drastycznie od czasów jego młodości, nikt, kto się nie golił przez tydzień, nie mógł mieć wielkiego powodzenia.
Vergil Ulam nie był bez wątpienia najbardziej pociągającym mężczyzną w Genetronie. Miał trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i nadciśnienie, a jego cielsko wraz z dziesięcioma kilogramami nadwagi opierało się o ziemie na parze bardzo wielkich i bardzo płaskich stóp. Cierpiał na bóle w krzyżu i nigdy nie mógł się ogolić tak, by na policzkach nie pozostały czarne cienie. Natura nie obdarzyła go głosem, którym zdobywa się przyjaciół, był on twardy, chrapliwy i nieco za głośny. Dwadzieścia spędzonych w Kalifornii lat wygładziło nieco teksański akcent, w chwilach podniecenia lub irytacji przypominał on jednak boleśnie o swym istnieniu.
Jedyną zaletą Vergila były duże i piękne, szmaragdowozielone, pełne wyrazu oczy otoczone wspaniałymi, długimi rzęsami. Mogły jednak pełnić niemal wyłącznie funkcje dekoracyjne. Na co dzień zakrywały je wielkie okulary w ciemnej oprawce. Ulam był krótkowidzem.
Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa i trzy stopnie; jego długie mocne nogi dudniły po stopniach z betonu i stali. Na pierwszym piętrze przeszedł galeryjką do głównego laboratorium wydziału biochipów, zwanego po prostu „wspólnym laboratorium”. Jego dzień zaczynał się zazwyczaj od sprawdzenia próbek umieszczonych w jednej z pięciu ultrawirówek. Ostatnia partia od sześćdziesięciu godzin poddana była wirowaniu przy 200 000 G i można ją już było analizować.
Jak na tak wielkiego mężczyznę Vergil miał zdumiewająco wrażliwe i delikatne ręce. Usunął z wirówki kosztowny czarny, tytanowy rotor i zasunął stalową pokrywę komory próżniowej. Przeniósł rotor na warsztat i — wyjmując po kolei pięć niskich probówek, zawieszonych pod jego półokrągłym zamknięciem — przyglądał się im uważnie. W każdej z nich pojawiło się kilkanaście wyraźnie widocznych beżowych warstw.
Gęste czarne brwi Vergila wygięły się i zetknęły pod grubą oprawką okularów. Uśmiechnął się obnażając zęby pokryte brązowymi plamkami od używanej od dzieciństwa, fluoryzowanej wody.
Telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy zamierzał odessać bufor i usunąć niepotrzebne warstwy. Vergil odłożył probówkę na stojak i podniósł słuchawkę.
— Laboratorium. Tu Ulam.
— Vergil, mówi Rita. Widziałam, jak wchodzisz, ale nie było cię w twojej pracowni…
— To mój drugi dom, Rito. A co?
— Prosiłeś… mówiłeś mi… żeby dać ci znać, kiedy przyjedzie pewien dżentelmen. Chyba właśnie się zjawił.
— Michael Bernard? — spytał Ulam podniesionym głosem.
— To chyba on. Ale, Vergil…
— Już schodzę.
— Vergil…
Ulam odłożył słuchawkę, zawahał się chwilę wpatrzony w probówki i w końcu zostawił je tam, gdzie stały.
Gość czekał w sali recepcyjnej Genetronu — okrągłej, wykrojonej z parteru wschodniego skrzydła, zaopatrzonej w wielkie okna i mnóstwo aspidistrów w żółtych ceramicznych doniczkach. Poranne słońce rzucało ukośne, oślepiające promienie na błękitny jak niebo dywan, gdy Vergil wchodził od strony laboratoriów. Na jego widok Rita wstała zza biurka i gdy ją mijał, powiedziała:
— Vergil…
— Dzięki — rzucił Ulam wpatrzony w godnie wyglądającego, siwego dżentelmena stojącego obok jedynej w tym pokoju kanapy. Nie miał wątpliwości: oto Michael Bernard. Pamiętał go ze zdjęć i z okładki Timesa sprzed trzech lat. Wyciągnął dłoń, uśmiechając się niezwykle szeroko.
— Miło mi pana poznać, panie Bernard.
Bernard potrząsnął wyciągniętą ręką, ale wydawał się zmieszany.
Gerald T. Harrison stał w szerokich, podwójnych drzwiach prowadzących do wymyślnego, przeznaczonego na pokaz biura Genetronu, przyciskając słuchawkę telefonu ramieniem do ucha. Bernard spojrzał na niego pytająco.
— Cieszę się, że dostał pan wiadomość ode mnie — mówił dalej Ulam nie dostrzegając Harrisona, który błyskawicznie zakończył rozmowę i rzucił słuchawkę na widełki. — Ranga ma swoje przywileje — powiedział uśmiechając się zbyt szeroko i zajmując miejsce u boku Bernarda, który zapytał:
— Przepraszam, jaką wiadomość?
— To Vergil Ulam, jeden z naszych najzdolniejszych pracowników podpowiedział służalczo Harrison. Wszyscy cieszymy się z pana odwiedzin, panie Bernard. Vergil, w tej sprawie o której mi mówiłeś, skontaktuję się z tobą później.
Vergil nie miał do Harrisona żadnej sprawy.
— Oczywiście — powiedział. Harrison na nowo rozdrapał starą ranę: znów zepchnięto go na drugi plan.
Bernard nie miał pojęcia o jego istnieniu!
— Później, Vergil — powtórzył znacząco Harrison. — Tak, oczywiście. — Ulam cofnął się, spojrzał błagalnie na Bernarda i w końcu chwiejnym krokiem wyszedł przez boczne drzwi.
— Kto to był? — zainteresował się Bernard.
— Bardzo ambitny gość — odpowiedział ponuro Harrison. — Ale my już mu założymy kaganiec.
Gerald T. Harrison miał swe prawdziwe biuro na parterze zachodniego skrzydła. Wzdłuż ścian biegły półki wypełnione porządnie poukładanymi książkami. Za biurkiem, na poziomie oczu stały znane, czarne książki wydawnictwa Cold Spring Harbor z plastikowym paskiem na obwolucie. Pod spodem Harrison ustawił rzędem stare książki telefoniczne, które kolekcjonował. Kilka półek wypełniały podręczniki informatyki. Na pokratkowanym czarnym blacie biurka spoczywała skórzana suszka i monitor komputera.
Spośród twórców Genetronu tylko dwóch, Harrison i William Yng, doczekało otwarcia laboratoriów. Obaj zorientowani byli na interesy raczej niż na badania, choć ich doktorskie dyplomy wisiały na pokrytej boazerią ścianie. Harrison odchylił się w krześle i założył ręce za głowę. Ulam zauważył na jego koszuli pod pachami małe, prawie niewidoczne plamy potu.
— Vergil, to było żałosne — powiedział. Bardzo jasne włosy zaczesane miał umiejętnie tak, by zakryć przedwczesną łysinę.
— Przykro mi.
— Nie bardziej niż mnie. A więc napisałeś do Bernarda, by odwiedził laboratoria Genetronu?
— Tak.
— Dlaczego?
— Myślałem, że nasza praca może go zainteresować. — Też tak myśleliśmy. I dlatego my go zaprosiliśmy. Nie sądzę, by wiedział o twoim zaproszeniu, Vergil.
— Najwyraźniej nie.
— Próbowałeś nas obejść?
Vergil stał przed biurkiem, wpatrzony ponuro w tył monitora. — Robisz dla nas mnóstwo użytecznej roboty. Rothwild mówi, że jesteś znakomity, może nawet niezastąpiony.
Rothwild był szefem programu biochipów.
— Ale inni twierdzą, że nie można na tobie polegać. A teraz… to.
— Bernard…
— Tu nie chodzi o Bernarda, Vergil. Chodzi o to. Odwrócił monitor i wcisnął jeden z klawiszy komputera. Na ekranie pojawiły się zakodowane dane, wprowadzone do pamięci przez Vergila, który patrzył na nie rozszerzonymi oczami, ze ściśniętym gardłem. Trzeba mu jednak przyznać, że się nie udusił. Zareagował ze sporym opanowaniem.
— Nie znam całości — mówił dalej Harrison — ale wygląda na to, że stawiasz sobie bardzo podejrzane cele. Może nawet nieetyczne. My tu, w Genetronie, lubimy przestrzegać zasad, zwłaszcza wobec rosnącej wartości naszej firmy. Ale nie tylko dlatego. Chciałbym wierzyć, że kierujemy etyczną kompanią.
— Nie robię nic nieetycznego, Geraldzie.
— Ach tak? — Harrison zatrzymał przesuwające się na monitorze dane. — Tworzysz nowe człony DNA w organizmach podlegających kontroli NIH.[1] I pracujesz na komórkach ssaków. My tu nie pracujemy na komórkach ssaków. Nie jesteśmy odpowiednio przygotowani na ryzyko, nie w głównych laboratoriach. Ale przypuszczam, że potrafisz udowodnić mi bezpieczeństwo i nieszkodliwość twych badań. Nie tworzysz nowych zaraz, by je sprzedać rewolucjonistom Trzeciego Świata, prawda?
— Nie — odpowiedział bezdźwięcznie Vergil.
— To bardzo pocieszające. Muszę przyznać, że części tego materiału nie potrafię zrozumieć. Wygląda na to, że rozszerzasz nasz projekt BM. Być może jest tu nawet coś cennego… Przerwał.
— Co ty u diabła robisz naprawdę, Vergil?
Ulam zdjął okulary i wytarł je rąbkiem swego laboratoryjnego fartucha. Kichnął nagle, głośno i soczyście.
Harrison wyglądał na lekko zbrzydzonego.
— Dopiero wczoraj przełamaliśmy twój kod. Niemal przypadkiem. Dlaczego to ukryłeś? Czy to coś, o czym wolałbyś nas nie informować?
Bez okularów Vergil wyglądał jak ślepa, bezradna sowa. Jąkał się, próbował coś odpowiedzieć, umilkł w końcu i tylko wysunął szczękę. Jego gęste czarne brwi ściągnęły się w wyrazie rozpaczliwego zaskoczenia.
— Wygląda na to, że robiłeś też coś na naszej maszynie genetycznej.[2] Oczywiście bez pozwolenia, ale ty nigdy nie dbałeś zbytnio o pozwolenia.
Twarz Vergila spurpurowiała.
— Dobrze się czujesz? — Harrison czuł perwersyjną przyjemność przydeptując Ulama i patrząc, jak się wije. Przez wyraz grzecznego zainteresowania na jego twarzy omal nie przebił uśmiech.
— Dobrze. Pracowałem… pracuje… nad biologiką.
— Biologiką? Nie obiło mi się o uszy.
— Boczna gałąź biochipów. Autonomiczne komputery organiczne.
Myśl o tym, że musiałby powiedzieć więcej, sprawiała Vergilowi nieznośny, fizyczny ból. Napisał do Bernarda, najwyraźniej bez rezultatu, bo pragnął przedstawić mu swe dokonania. Nie chciał przekazać ich Genetronowi na warunkach, które określała klauzula umowy o pracę. Pomysł był taki prosty, lecz opracowanie go zajęło dwa lata — dwa lata ciężkiej pracy utrzymywanej w tajemnicy.
— Jestem zaintrygowany. — Harrison obrócił monitor i znów przeglądał dane. — Nie mówimy po prostu o białkach i aminokwasach. Dłubiesz i w chromosomach. Rekombinujesz geny ssaków. Widzę, że mieszasz w to także geny bakterii i wirusów.
Jego płonące oczy zgasły. Patrzyły nieruchomo, szare i ciężkie jak głazy.
— Vergil, mógłbyś spowodować zamknięcie Genetronu teraz, natychmiast. Nie mamy zabezpieczeń, chroniących przed możliwymi skutkami tego rodzaju zabawy. Nie stosujesz się nawet do warunków systemu P-3!
— Nie ruszam genów reprodukujących!
— A są jakieś inne? — Harrison wyprostował się gwałtownie w fotelu, wściekły że Vergil próbuje mu wcisnąć kit.
— Introny. Sekwencje, które nie kodują struktury białek.
— I co z tego?
— Pracuję tylko na nich. I… dodaję więcej niereprodukującego materiału genetycznego.
— Wygląda mi to na pomieszanie pojęć, Vergil. Nie mamy dowodów na to, że introny niczego nie kodują.
— Tak, ale…
— Ale… — Harrison podniósł dłoń — to nieistotne. Niezależnie od tego, czego chciałeś, pozostaje faktem, że byłeś gotów zerwać umowę o pracę, obejść nas chyłkiem i zapewnić sobie pomoc Bernarda w twych prywatnych badaniach. Czy to prawda? Vergil nie odpowiedział.
— Zakładam, że jesteś bardzo nieskomplikowanym facetem, Vergil, przynajmniej w świecie interesów. Być może nie zdawałeś sobie sprawy z konsekwencji. Ulam przełknął głośno. Był ciągle czerwony jak rak. W uszach pulsowała mu krew, czuł wstrętną, spowodowaną strachem słabość. Kichnął dwukrotnie. — Wyjaśnię ci to, jeśli pozwolisz. Podstawiłeś dupę pod potężnego kopniaka.
Brwi Vergila uniosły się wysoko.
— Jesteś ważny dla projektu BM. Gdyby nie to, wyleciałbyś stąd w jednej chwili, a ja osobiście zadbałbym, żeby twoja noga nigdy już nie postała w żadnym prywatnym laboratorium. Ale Thornton, Rothwild i inni uważają, że jest szansa na to, żeby cię nawrócić, Vergil. Tak, nawrócić! Ochronić przed tobą samym. Nie konsultowałem się na ten temat z Yngiem. Nie będzie sprawy… jeśli zaczniesz się zachowywać przyzwoicie.
Przygwoździł Vergila spojrzeniem rzuconym spod opuszczonych brwi.
— Masz rzucić prace nadobowiązkowe. Zatrzymamy tutaj te dane, ale żądam, by wszystkie nie BM-owskie eksperymenty zostały wstrzymane, a organizmy, którymi manipulowałeś, zniszczone. Osobiście sprawdzę twoje laboratorium za dwie godziny. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz wylany. Dwie godziny, Vergil. Bez wyjątków. Bez taryfy ulgowej!
— Tak jest!
— To wszystko.
Nikt z kolegów nie wpadłby w przesadną rozpacz, nawet gdyby Vergila wyrzucono z pracy natychmiast. Przez trzy spędzone w Genetronie lata bezustannie naruszał wszystkie zasady laboratoryjnej etykiety. Rzadko mył probówki, dwukrotnie oskarżono go o to, że nie wytarł rozlanego na laboratoryjny stół bromku etydyny (silnego mutagenu), niezbyt ostrożnie obchodził się z izotopami.
Większość ludzi, z którymi pracował, nie uważała skromności za cnotę, z którą należy się szczególnie obnosić. W końcu byli to najlepsi młodzi badacze w wielce obiecującej dziedzinie nauki i niemal wszyscy spodziewali się dojść w ciągu kilku lat do naprawdę dużych pieniędzy i własnych firm. Vergil jednak nie pasował do ich standardów. W dzień pracował, cicho i ciężko, a później pracował w nocy. Nie był człowiekiem towarzyskim, ale i nie robił sobie wrogów: po prostu ignorował większość ludzi.
Laboratorium dzielił z Hazel Overton, badaczką dokładną i czyściutką jak marzenie. Hazel być może najmniej by za nim tęskniła, być może to ona przełamała jego kod? Nie była niedołęgą w komputerach. Ale nie miał na to żadnych dowodów i nie było sensu popadać w paranoję.
Vergil wszedł do ciemnego laboratorium. Hazel przeprowadzała fluorescencyjną identyfikację na żelu elektroforetycznym używając małej lampy ultrafioletowej. Vergil włączył światło. Dziewczyna podniosła na niego wzrok, zdjęła gogle i okazało się, że jest gotowa do kłótni.
— Spóźniłeś się — powiedziała. — A twoja część laboratorium wygląda jak nie posłane łóżko. Vergil, to…
— Kaput — skończył za nią Vergil, rzucając kitel na stołek. — Zostawiłeś kilka probówek na stole we wspólnym. Obawiam się, że już się do niczego nie nadają.
— Pieprzę to!
Hazel otworzyła szeroko oczy.
— Rany, ale humorek!
— Wsadzili mi knebel do pyska. Mam odstawić wszystkie własne prace i zniszczyć próbki albo Harrison osobiście wykopie mnie za bramę.
— To chyba postąpili sprawiedliwie? — powiedziała powracając do pracy dziewczyna, której przed miesiącem Harrison również zakazał przeprowadzania jakiś doświadczeń. — Co takiego zrobiłeś?
— Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym zostać sam. — Rzucił jej nieprzyjazne spojrzenie poprzez laboratoryjny stół. — Tę robotę możesz skończyć we wspólnym.
— Mogę, ale…
— Ale jeśli się stąd nie wyniesiesz — skończył Vergil ponurym głosem — rozsmaruję twój żel po całej podłodze czubkami moich lakierków.
Hazel przyglądała mu się uważnie dłuższą chwilę i doszła do wniosku, że bynajmniej nie żartuje. Wyłączyła więc elektrody, zabrała aparaturę i od drzwi rzuciła:
— Serdecznie ci współczuję.
— Jasne.
Musiał mieć plan. Drapiąc się po szorstkim podbródku Vergil myślał, jak zminimalizować straty. Mógł poświęcić to, co i tak na nic by się mu już nie przydało, na przykład kultury E. coli. Poszedł znacznie, znacznie dalej. Trzymał je tylko jako pamiątki i rodzaj zabezpieczenia na wypadek, gdyby coś poszło źle w następnych etapach badań. Ale poszło dobrze. Nie dotarł wprawdzie do finiszu, ale widział już metę i czuł smak zwycięstwa, podobny do smaku dobrego, chłodnego wina.
Po stronie zajmowanej przez Hazel wszystko było czyściutkie i porządne. U niego rządził chaos pudełek, tubek i chemikaliów. Jedyne ustępstwo, jakie poczynił na rzecz bhp, miało postać białej, chłonnej ścierki przeznaczonej do wycierania rozlanych niebezpiecznych płynów, która zwisała z czarnego blatu, przyciśnięta za jeden z rogów słoikiem z detergentem.
Vergil stał przed białą tablicą, na której zapisywał swe pomysły, bezmyślnie drapał szorstką brodę i czytał tajemnicze notatki, które naniósł wczoraj.
„Mali inżynierowie. Tworzą najmniejsze maszyny świata. Lepsze niż BM! Maleńcy chirurgowie. Wojna z guzami. Komputery o wielkiej pamięci. (Komputery = spec tumor HA!) Rozmiar toczka”.
Oczywiste bredzenie szaleńca, Hazel nie zwróciłaby na to uwagi. A może? Zazwyczaj na tablicy zapisywano najdziksze pomysły, idee i żarty, i każdy przygotowany był na to, że zamaże je kolejny niedoważony geniusz, a jednak… Te zapiski mogły obudzić ciekawość kogoś tak sprytnego jak Hazel. Zwłaszcza że jego praca nad BM-ami jakoś się opóźniała.
Najwyraźniej nie był wystarczająco rozważny.
BM — biochipy medyczne — miały być pierwszym zastosowanym w praktyce produktem rewolucji bioinformatycznej polegającej na włączeniu molekularnych struktur białkowych w opartą na krzemie elektronikę. W literaturze pisano o nich od lat, ale Genetron spodziewał się, że pierwsze działające egzemplarze będzie mógł przedstawić do badań i zatwierdzenia przez FDA[3] już za trzy miesiące.
A konkurentów mu nie brakowało. W tym, co zaczynało być znane jako Dolina Enzymów — biologiczny ekwiwalent Doliny Krzemowej — czyli w La Jolla i okolicy, ulokowało się co najmniej sześć firm. Niektóre zaczęły od farmacji, z nadzieją zarobienia na badaniach nad rekombinacją DNA i — wyparte z tego rynku przez starsze i bardziej doświadczone koncerny — przerzuciły się na biochipy. Genetron był pierwszą firmą powstałą w celu zajmowania się wyłącznie tym problemem.
Vergil powoli wymazywał notatki. Przez całe życie rzeczywistość konspirowała przeciw niemu, choć był na tyle uczciwy by przyznać, że na ogół on sam sprowadzał na siebie nieszczęście. Nigdy jeszcze nie udało mu się skończyć tego, co zaczął, ani w pracy, ani w życiu prywatnym.
Nie potrafił jakoś ocenić konsekwencji własnych czynów.
Wyjął cztery grube notatniki z zamykanej na klucz szuflady swego biurka i dołączył je do rosnącej kupki rzeczy, które trzeba będzie przeszmuglować z laboratorium.
Nie mógł przecież zniszczyć wszystkich dowodów! Musiał ocalić kultury białych ciałek krwi — swe specjalne limfocyty. Ale gdzie mógłby je trzymać, co mógłby z nimi zrobić poza laboratorium?
Nic. Nie miał dokąd pójść. W Genetronie było wszystko, czego potrzebował, cała aparatura, zorganizowanie zaś innego laboratorium trwałoby miesiące. Przez ten czas rezultaty jego dotychczasowej pracy dosłownie znikłyby bez śladu.
Wyszedł z pracowni tylnymi drzwiami prowadzącymi do wewnętrznego korytarza, mijając zainstalowany na wypadek zagrożenia prysznic. Inkubatory trzymano w osobnej sali, za wspólnym laboratorium. Wzdłuż ściany stało siedem emaliowanych szarych szaf, każda wielkości dużej lodówki, elektroniczne monitory cicho i skutecznie śledziły temperatury i ciśnienie parcjalne CCh w każdej z nich. W odległym kącie, pomiędzy starszymi modelami wszystkich kształtów i rozmiarów, wyszukanymi na wyprzedażach ze zbankrutowanych laboratoriów, stała Forma Scientific, błyszcząca pożółkłą stalą i białą emalią, z wypisanym na kawałku plastra i przyklejonym do drzwi nazwiskiem „Ulam” i dopiskiem „Do wyłącznego użytku”. Otworzył drzwi i wyjął stojak z naczyniami pełnymi kultur bakteryjnych.
W każdym z naczyń bakterie stworzyły nietypowe kolonie, plamy zieleni i pomarańczowe, przypominające lotnicze mapy miast: Waszyngtonu lub Paryża. Z jąder kolonii wybiegały linie, dzielące je na sekcje, różniące się budową i — jak sądził — funkcjami. Ponieważ każda bakteria w kulturze miała potencjał intelektualny myszy, nie było niemożliwe, że stworzyły proste społeczności, w których powstał podział funkcji. Ostatnio nie poświęcał im większej uwagi, tak bardzo zajęty komórkami limfocytów B.
Były jego dziećmi. Wszystkie. A dzieci te okazały się wyjątkowymi.
Włączając palnik, biorąc naczynie w długie szczypce i niszcząc po kolei kultury E. coli nad płonącym gazem, czuł przypływ winy i mdłości.
Wrócił do laboratorium i wrzucił naczynia do sterylizatora. Dotarł do kresu. Nie mógł poświęcić nic więcej. Nienawidził Harrisona nienawiścią silniejszą od wszystkich uczuć, jakie do tej pory żywił w stosunku do innej istoty ludzkiej. Do oczu napłynęły mu łzy wściekłości.
Otworzył laboratoryjną zamrażarkę. Wyjął z niej butelkę z mieszadłem i białą plastikową tackę ze stojącymi na niej dwudziestoma dwoma probówkami. Butelka wypełniona była słomkowożółtym płynem — limfocytami w surowicy. Vergil sam skonstruował mieszadło, lepiej mieszające roztwór i uszkadzające mniej komórek — oś z kilkoma skręconymi w część spirali „skrzydłami”. Probówki wypełniał roztwór soli fizjologicznej i specjalna, skoncentrowana odżywka, podtrzymująca życie komórek obserwowanych pod mikroskopem.
Pobrał trochę płynu z butelki i ostrożnie wpuścił po kilka kropel do czterech probówek. Odstawił butelkę i mieszadło znów zaczęło się obracać.
Po podgrzaniu do temperatury pokojowej — ten proces przyspieszał zazwyczaj małym wentylatorkiem, łagodnie dmuchającym ciepłym powietrzem na tackę — zawarte w probówkach limfocyty uaktywniały się i zaczynały rozwijać, uwolnione od ujarzmiającego je chłodu. Teraz mogą się uczyć, dodawać nowe segmenty do wybranych odcinków DNA. A później, w normalnym procesie rozwoju komórki, nowe DNA zostanie przepisane na RNA, RNA posłuży jako matryca do produkcji aminokwasów, aminokwasy przekształcą się w białka…
Białka zaś staną się być może czymś więcej niż tylko jednostkami struktury komórek — inne komórki będą mogły je „czytać”. Albo samo RNA zostanie przez nie wyodrębnione i wchłonięte. Lub też — to trzecie wyjście stało się możliwe w chwili, gdy Vergil włączył fragmenty bakteryjnego DNA w chromosomy ssaków — same segmenty DNA zostaną usunięte i przekazane dalej.
Ilekroć o tym pomyślał, dostawał zawrotu głowy. Ileż możliwości będą miały komórki, by móc się ze sobą porozumieć i rozwijać swój intelekt?
Pomysł inteligentnej komórki ciągle wydawał mu się dziwny i cudowny — tym razem Vergil wstał i zamarł w bezruchu, gapiąc się w ścianę, aż wreszcie wróciła mu świadomość i mógł kontynuować pracę.
Przyciągnął mikroskop i włożył jego pipetę do jednej z probówek. Wysterowany instrument pobrał automatycznie zaprogramowaną ilość płynu, który Ulam wpuścił do łezki wyszlifowanej na szkiełku podstawowym.
Od początku wiedział, że jego pomysły nie są nierealne i nieużyteczne. Trzy pierwsze miesiące pracy w Genetronie, podczas których pomagał w stworzeniu krzemowo-białkowego interfejsu dla biochipów, przekonały go, że twórcy programu BM pominęli coś oczywistego i bardzo interesującego. Bo niby czemu ograniczać się do krzemu, białek i biochipów wielkości setnej części milimetra, gdy w każdej niemal żywej komórce istnieje funkcjonujący komputer o potężnej pamięci. Komórka ssaka zawiera łańcuch DNA składający się z wielu miliardów podstawowych par, z których każda działa jako fragment informacji. Czym jest w istocie rozmnażanie, jeśli nie skomputeryzowanym procesem biologicznym, bardzo skomplikowanym, lecz wysoce niezawodnym?
Genetron jeszcze do tego nie doszedł, a Vergil już dawno zdecydował, że wcale o tym nie marzy. Popracuje, dowiedzie swego tworząc miliardy działających komputerów komórkowych, opuści Genetron i założy własną firmę.
Po półtorarocznych przygotowaniach i studiach zaczął nocami pracować na maszynie genetycznej. Używając klawiszy komputera syntetyzował ciągi zasad tworzących ko-dony, z których każdy był podstawą prostej logiki DNA-RNA-białka.
Pierwsze ciągi biologiczne wszczepił jako okrągłe plazmidy w bakterie E. coli, które przyjęły je i włączyły w swe DNA. Następnie bakterie rozmnożyły i uwolniły plazmidy, przekazując biologikę innym komórkom. W kluczowej fazie swej pracy Vergil użył wirusowej odwrotnej transkryptazy zamykając pętlę sprzężenia zwrotnego między DNA i RNA. Nawet pierwotne, najprostsze bakterie wyposażone w biologikę używały rybosomów jako „dekoderów” i „czytników”, a RNA jako nośnika informacji. Dzięki pętli sprzężenia zwrotnego komórki stworzyły własną pamięć wraz ze zdolnością działania w oparciu o informacje czerpane z otoczenia.
Prawdziwa bomba wybuchła, gdy testował przekształcone mikroby. Zdolności obliczeniowe nawet bakteryjnego DNA wielokrotnie przewyższały możliwości ludzkiej elektroniki. Wystarczyło tylko wykorzystać istniejący potencjał. Wystarczyło jedno pchnięcie we właściwym kierunku!
Kilkakrotnie Vergil doznawał dziwnego uczucia, że jego praca przebiega zdecydowanie za łatwo, że jest mniej twórcą, bardziej sługą… Molekuły wydawały się same z siebie zajmować właściwe miejsca, a jeśli już coś się nie udawało, błąd był zawsze tak oczywisty, tak łatwy do naprawienia…
Najdziwniejszego uczucia doznał, gdy zorientował się, że tworzy coś więcej niż małe komputery. W momencie, w którym uruchomił proces, wprowadzając sekwencje genetyczne mogące składać i mnożyć wyposażone w biologikę segmenty DNA, komórki zaczęły funkcjonować jako jednostki autonomiczne. Zaczęły „myśleć” za siebie i tworzyć coraz bardziej skomplikowane „mózgi”.
Pierwsze mutanty E. coli miały zdolności intelektualne wypławka. Vergil uczył je poruszania się po prostych labiryntach w kształcie litery T, dając im w nagrodę cukier. Szybko jednak przewyższyły wypławka. Bakterie, proste prokarionty, robiły to lepiej niż wielokomórkowe eukarionty! W ciągu miesiąca pokonywały już bardziej skomplikowane labirynty w tempie — jeśli uwzględniło się skalę — porównywalnym z tempem myszy.
Usunąwszy najdoskonalsze sekwencje biologiki z E. coli Ulam włączył je w limfocyty B, białe krwinki pobrane ze swej własnej krwi. Łańcuchy intronów — samopowielających sekwencji bazowych par, najwyraźniej nie kodujących białek, lecz mimo to stanowiących wielką część komórkowego DNA u eukariontów — zastąpił swymi specjalnymi łańcuchami. Używając syntetycznych białek i hormonów jako środków komunikowania, przez ostatnie kilka tygodni Vergil uczył limfocyty jak najściślejszej współpracy ze sobą i ze środowiskiem — bardzo skomplikowanymi szklanymi labiryntami. Rezultaty o niebo przewyższyły jego oczekiwania. Z nieprawdopodobną szybkością limfocyty nauczyły się przechodzić labirynt, by otrzymać nagrodę w postaci odżywki.
Odczekał, aż probówki zostały wystarczająco podgrzane, by się uaktywnić, podłączył mikroskop do aparatury video i włączył pierwszy z czterech monitorów, stojących na półce nad laboratoryjnym stołem. Widział na nim bardzo dokładnie mniej więcej okrągłe limfocyty, w które zainwestował dwa lata życia. Pracowicie przekazywały materiał genetyczny przez długie rurki wyglądające jak słomki, przypominające bakteryjne pili. Niektóre z cech charakterystycznych dla E. coli zachowały się u limfocytów, nie miał pojęcia, jak. Dorosłe limfocyty nie rozmnażały się same, lecz włączały w prawdziwą orgię wymiany genetycznej. Każdy z nich, każdy z limfocytów zawartych w probówce, którą obserwował, miał potencjalne zdolności intelektualne małpy rezusa. Wprawdzie prostota ich działań wcale o tym nie świadczyła, ale w końcu żyło się im bardzo łatwo.
Rozmawiał z nimi skomplikowanym językiem chemicznego treningu, uczył je i rozwijał — aż do końca. Ich krótkie życie dobiegło kresu. Rozkazano mu je zabić. Nic trudnego. Mógł dodać do zbiorników detergentu i rozpuścić ich błonę komórkową. Zostałyby poświęcone ku chwale grupki ostrożnych, krótkowzrocznych i niewątpliwie głupich jak but biurokratów.
Oddychając chrapliwie Vergil patrzył na zajęte swymi sprawami limfocyty.
Były piękne. Były dziećmi zrodzonymi z jego krwi, wychowanymi tak troskliwie, tak troskliwie udoskonalonymi, a on sam, osobiście, wstrzyknął materiał biologiki co najmniej tysiącowi z nich. Pracowicie zmieniały teraz wszystkich swych towarzyszy, którzy zmieniali swych towarzyszy i tak dalej, i tak dalej…
Jak szympansica Washoe, ucząca swe dzieci amerykańskiego języka migowego, przekazywały z pokolenia na pokolenie pochodnię możliwej inteligencji. Jak dowie się, czy będą kiedyś mogły użyć tego potencjału?
Pasteur. — Pasteur — powiedział głośno. — Jenner.
Uważnie przygotował strzykawkę. Ściągając brwi przebił bawełnianą zatyczkę zamykającą pierwszą probówkę i zanurzył igłę w roztworze. Wyciągnął tłoczek. Pięć, dziesięć, piętnaście centymetrów jasnego płynu wypełniło strzykawkę.
Vergil trzymał ją przed oczami przez kilka minut, wiedząc, że postępuje pochopnie. Do tej pory, pomyślał zwracając się do istot, które stworzył, żyłyście bardzo, bardzo łatwo. Może nawet zbyt łatwo? Siedziałyście w roztworze, popierdując wokół i mając w obfitości wszystkie hormony, których potrzebowałyście. Nie musiałyście nawet pracować na życie. Żadnych trudnych prób, żadnych testów. Nie musiałyście używać tego, czym was obdarzyłem.
Więc co ma zamiar zrobić? Włączyć je w ich naturalne środowisko? Wstrzykując limfocyty w swój krwiobieg mógł nie tylko przeszmuglować je z laboratoriów Genetronu, lecz także odzyskać później w ilości wystarczającej, by wznowić eksperymenty.
— Hej, Vergil. — Ernesto Villar zapukał we framugę drzwi i wsadził głowę do laboratorium. — Mamy ten film z żyły szczura. Zbieramy się w 233. — Postukał palcami we framugę i uśmiechnął się promiennie. — Czuj się zaproszony. Potrzebujemy naszego miejscowego mędrca.
Ulam opuścił strzykawkę i patrzył w przestrzeń.
— Vergil?
— Przyjdę — powiedział Ulam bezbarwnie.
— Tylko się tak nie podniecaj — odpowiedział mu Villar opryskliwie. — Nie będziemy wstrzymywać premiery w nieskończoność — dodał i znikł.
Vergil słyszał jego kroki, oddalające się w korytarzu.
Doprawdy, pochopnie.
Ulam raz jeszcze przebił zatyczkę probówki i wstrzyknął do niej płyn ze strzykawki, którą wrzucił do naczynia z alkoholem. Probówkę włożył do stojaka, stojak do zamrażarki. Butla i stojak z probówkami oznaczone były do tej pory wyłącznie jego nazwiskiem, teraz zastąpiła je nalepka z napisem; na stojaku: „Próbki białek biochipów. Nieudane eksperymenty 21-32”, a na butelce: „Szczurze przeciwciała. Nieudane eksperymenty 13-14”. Nikt nie dotknie anonimowych, nie zanalizowanych rezultatów nieudanych doświadczeń. Były laboratoryjną świętością.
Potrzebował czasu do namysłu.
Rothwild i dziesięciu najważniejszych naukowców z projektu BM siedziało przed wielkim monitorem video w pustym laboratorium 233, używanym ostatnio do tego rodzaju zebrań. Rothwild był eleganckim rudzielcem, który kontrolował naukowców i pośredniczył miedzy nimi a zarządem. Stał teraz obok monitora, wyglądając bardzo szykownie w kremowej marynarce i czekoladowobrązowych spodniach. Villar dał Ulamowi zielone jak awokado plastikowe krzesełko i Vergil ulokował się z tyłu, krzyżując nogi i kryjąc twarz w dłoniach. Przemawiał Rothwild.
— Oto punkt przełomowy w zespołowej produkcji E-64. Pracowaliście nań wszyscy — zerknął niepewnie na Vergila — i wszyscy macie udział w naszym hm… tryumfie. Myślę, że mogę spokojnie użyć tego słowa. E-64 to prototyp biochipu badawczego, ma średnice trzystu mikrometrów, zbudowany jest z białek na podkładzie krzemowym i uczulony na czterdzieści siedem zmiennych frakcji krwi.
Chrząknął. Wszyscy o tym wiedzieli, ale w końcu co okazja, to okazja!
— Dziesiątego maja wstrzyknęliśmy E-64 w arterię szczura. Zamknęliśmy bardzo małe nacięcie i pozwoliliśmy biochipowi poruszać się swobodnie w krwiobiegu. Podróż trwała pięć sekund. Szczur został następnie poświęcony celem odzyskania biochipu. Grupa Terence’a „odczytała” i zinterpretowała zgromadzone informacje. Przepuszczając dane przez specjalny program, zdołaliśmy wyprodukować krótki film.
Skinął na Ernesta, który przycisnął guzik magnetowidu. Przez monitor przemknęły próbki grafiki komputerowej: znak Genetronu, stylizowane podpisy programistów. Zastąpiła je czerń. Ernesto zgasił światło.
Na ekranie pojawił się różowy okrąg, rozszerzył i rozpłynął w nieregularny owal. Wewnątrz owalu pojawiły się kolejne kręgi.
— Zwolniliśmy podróż sześciokrotnie — wyjaśnił Rothwild. I, by wszystko uprościć, wyeliminowaliśmy dane o koncentracji związków chemicznych we krwi tego szczura.
Vergil pochylił się na krześle, zapominając natychmiast o swych kłopotach.
Ciemne wstęgi przemknęły przez falujący tunel koncentrycznych kręgów.
— Przepływ krwi przez arterię — wyrecytował Ernesto. Podróż przez arterię szczura trwała 30 sekund. Vergil poczuł, jak podnoszą mu się włoski na ramionach. Gdyby jego limfocyty mogły widzieć, to — podróżując przez naczynia krwionośne — widziałyby właśnie ten długi nieregularny tunel, jednostajny przepływ krwi, maleńkie zawirowania, ścieśniające się żyły — coraz mniejsze kręgi — drgnienia obrazu, gdy biochip uderzał o ścianki arterii i wreszcie zakończenie: biochip uwiązł w naczyniu włoskowatym.
Film skończył się rozbłyskiem bieli. Pokój wypełniły okrzyki radości. — A teraz — Rothwild uśmiechnął się i podniósł dłoń, przywołując zebranych do porządku — czy macie coś do powiedzenia, nim pokażemy to Harrisonowi i Yngowi?
Vergil wycofał się z-uroczystości po wypiciu kieliszka szampana i wrócił do laboratorium, czując depresję głębszą niż dotąd. Gdzie podział się jego duch współpracy? Czy rzeczywiście wierzył, że sam zdoła dokonać czegoś tak wielkiego jak praca nad limfocytami? Jak dotąd mu się udawało — ale zapłacił za to zawieszeniem, a być może nawet zakończeniem eksperymentu i zniszczeniem okazów.
Wsunął notatki do kartonowego pudełka, które okleił taśmą. Po należącej do Hazel stronie laboratorium, na naczyniu Dewara, znalazł nalepkę: „Overton. Nie usuwać!” i przekleił ją na pudełko, które wsunął na ziemię niczyją, pod zlew. Później zajął się myciem naczyń i porządkowaniem swej części laboratorium.
Podczas inspekcji będzie skruszonym penitentem — da Harrisonowi tę satysfakcję ze zwycięstwa.
A później, w ciągu następnych kilku tygodni, potajemnie przeszmugluje na zewnątrz to, czego będzie potrzebował. Jako ostatnie wyniesie limfocyty, które przez pewien czas może przechować w domu, w lodówce. Może też kraść pożywki, by je utrzymać przy życiu. Tyle, że nie będzie mógł na nich pracować.
Potem zdecyduje, jak kontynuować badania. W drzwiach stanął Harrison.
— Wszystko w porządku — powiedział odpowiednio skruszony Vergil.
Obserwowali go uważnie przez tydzień, a po tygodniu, zaprzątnięci ostatnim etapem testowania prototypowego BM, odwołali gończe psy. Zachowanie Vergila stawiało go ponad wszelkimi podejrzeniami.
Dopiero teraz mógł poczynić ostatnie kroki przed dobrowolnym opuszczeniem Genetronu.
Vergil nie był jedynym, który przekroczył zakreślone przez Genetron granice ideologicznej swobody. Zarząd, również w osobie Geralda T. Harrisona, zaledwie przed miesiącem dopadł Hazel, która zboczyła z głównej drogi w swych badaniach nad kulturami E. coli i próbowała udowodnić, że dwupłciowość wywodzi się z inwazji autonomicznej sekwencji DNA, chemicznego pasożyta o nazwie „czynnik F”, na wczesne prokarionty. Twierdziła, że płeć nie jest ewolucyjnie użyteczna, a przynajmniej nie dla kobiet, które (w teorii) mogą się rozmnażać partenogenetycznie. Wniosek — mężczyźni są zbędni.
Hazel zebrała wystarczająco wiele dowodów, by skłonić Vergila, który ukradkiem szperał w jej notatkach, do przyznania jej racji. Ale jej badania naruszyły normy Genetronu. Były rewolucyjne, społecznie kontrowersyjne. Harrison wydał więc wyrok i Hazel wstrzymała się od dalszych prac. Genetron nie marzył o rozgłosie lub nawet odrobinie kontrowersji, jeszcze nie. Przed emisją akcji i ogłoszeniem o wyprodukowaniu działającego BM potrzebował nieskalanej opinii.
Notatki dziewczyny nie zainteresowały ich jednak. Pozwolili jej je zatrzymać. Vergila niepokoiło to, że Harrison zwrócił uwagę na zgromadzone przez niego dane.
Gdy już się upewnił, że garda opadła, zaczął działać. Złożył podanie z prośbą o dostęp do komputera firmy (odebrali mu prawo do korzystania ż niego na czas nieokreślony) z całkowicie właściwym uzasadnieniem stwierdzającym, że musi sprawdzić obliczenia dotyczące zdenaturowanych białek. Otrzymał pozwolenie i pewnego wieczora, po godzinie ósmej, we wspólnym laboratorium, włączył się do systemu.
Vergil dorastał odrobinę za wcześnie, by zdobyć sobie miano komputerowego dziecka-geniusza z lat osiemdziesiątych, lecz mimo to w ciągu ostatnich siedmiu lat potrafił zmienić świadectwa pracy w trzech wielkich firmach i wpisać się na listę absolwentów słynnego uniwersytetu, co praktycznie gwarantowało mu pracę w Genetronie. Nie cierpiał na poczucie winy, spowodowane tymi manipulacjami. I tak nigdy już nie miało być tak źle jak niegdyś, a ponoszenie kary za błędy młodości wydawało mu się czymś pozbawionym sensu. Wiedział przecież, że doskonale poradzi sobie z prowadzonymi w laboratoriach badaniami, a te fałszywe opinie i dyplomy potrzebne są wyłącznie dyrektorom personalnym, którzy tak lubią wszelkiego rodzaju efekty specjalne. A poza tym od dzieciństwa aż do wypadków sprzed kilku tygodni wierzył, że życie jest jego prywatną układanką, której złożenie sposobami, jakich używał, łącznie z włamaniami do systemów komputerowych — to część jego natury.
Odkrył, że przełamanie kodu Rinaldiego, ukrywającego poufne akta Genetronu, jest czymś zaskakująco łatwym. Nie były dla niego żadną tajemnicą liczby Godła i szeregi pozornie przypadkowych cyfr, które pojawiły się na ekranie. Zanurzył się w morzu liczb i danych jak foka w oceanie.
Znalazł wyniki swych badań i zmienił część kodu właściwego dla tej sekcji, ale po chwili zdecydował się grać na pewniaka. W końcu zawsze istniała jakaś, chociaż z pewnością bardzo mała, szansa na to, że znajdzie się ktoś równie sprytny jak on sam. Wymazał więc dane całkowicie.
Jako następne na jego liście figurowało odszukanie danych medycznych pracowników Genetronu. Zmienił kwalifikacje swej polisy ubezpieczeniowej i ukrył zmianę. Jakakolwiek prowadzona z zewnątrz kontrola doprowadziłaby wyłącznie do potwierdzenia, że jest w pełni ubezpieczony nawet po zwolnieniu. Wypłata premii nie mogła budzić zastrzeżeń. Te rzeczy zawsze go niepokoiły. Nie cieszył się żelaznym zdrowiem.
Przez chwilę pomyślał, że mógłby jeszcze nieźle narozrabiać, ale zdecydował, że nie ma to wielkiego sensu. Nie był mściwy. Wyłączył komputer.
Minęło zadziwiająco niewiele czasu nim odkryto, że wymazał dane. Pewnego poranka Rothwild zatrzymał go w drzwiach i rozkazał mu, by trzymał się z daleka od laboratorium. Vergil zaprotestował spokojnie, twierdząc, że ma u siebie pudełko z rzeczami osobistymi i musi je zabrać.
— Dobrze, ale nic więcej. Żadnych organizmów. Chcę wszystko sprawdzić.
Zgodził się bez kłótni.
— A o co chodzi tym razem? — zapytał.
— Szczerze mówiąc nie wiem — przyznał Rothwild. — I wcale nie chcę wiedzieć. Poręczyłem za ciebie. Thornton też. Jesteś dla nas wszystkich wielkim rozczarowaniem.
Vergil myślał błyskawicznie. Nie usunął jeszcze limfocytów — leżały sobie spokojnie w laboratoryjnej zamrażarce. Nie spodziewał się, że cios padnie tak błyskawicznie.
— Wylewacie mnie?
— Wylewamy. Obawiam się, że będziesz miał poważne kłopoty ze znalezieniem pracy w jakimkolwiek prywatnym laboratorium. Harrison jest wściekły.
Hazel zastali przy pracy. Vergil usunął pudło z ziemi niczyjej — spod zlewu, przykrywając nalepkę dłonią, zważył je w rękach i nieznacznym ruchem zerwał taśmę, którą zgniótł i wyrzucił do kosza na śmieci.
— Jeszcze jedno — dodał. — Przechowuję rezultaty kilku nieudanych eksperymentów. Znakowane izotopami. Trzeba by się ich pozbyć, we właściwy sposób.
— O cholera! — powiedziała Hazel. — A gdzie je trzymasz?
— W zamrażarce. Nie ma strachu, to tylko C14. Czy mogę…?
Spojrzał na Rothwilda, który pokazał mu gestem, że ma położyć pudełko na stole, do przejrzenia.
— Mogę? — powtórzył Vergil. — Nie chcę zostawić po sobie niczego, co mogłoby być niebezpieczne.
Rothwild niechętnie skinął głową. Vergil ruszył w stronę zamrażarki, rzucając po drodze fartuch na stół. Jego dłoń znikła w pudełku pełnym strzykawek, palce ujęły jedną z nich…
Tacka z limfocytami stała na najniższej półce. Ulam klęknął, wyjął probówkę, błyskawicznie wetknął w nią igłę i pobrał około dwudziestu cm3 płynu. Strzykawki jak dotąd nie używano, a więc igła powinna być mniej więcej sterylna. Nie mógł użyć spirytusu, musiał ryzykować.
Nim jeszcze wbił igłę w skórę, zastanowił się przelotnie nad tym, co właściwie robi i co niby może na tym zyskać. Szansę na to, by limfocyty przetrwały, były właściwie minimalne; być może w toku eksperymentu zmienił je wystarczająco, przez co albo zginęły w krwiobiegu, niezdolne do adaptacji, albo zrobiły coś wystarczająco niezwykłego, by zostać zniszczone przez system immunologiczny. W każdym razie czas życia aktywnego limfocytu w ludzkim ciele liczy się zaledwie w tygodniach. Gliniarze ciała mają trudne życie.
Igła przebiła skórę. Poczuł lekkie ukłucie, krótki ból i chłód, gdy płyn mieszał się z jego krwią. Wyciągnął igłę i odłożył strzykawkę na dolną półkę zamrażarki. Trzymając w ręku tacę z probówkami i butelkę z mieszadłem wstał i zamknął drzwi. Zdenerwowany Rothwild przyglądał się, jak Vergil wkłada gumowe rękawiczki i po kolei wylewa zawartość probówek do zlewki wypełnionej do połowy etanolem, dodając do niej także płyn z butelki. Uśmiechając się Ulam zatkał zlewkę, potrząsnął nią kilkakrotnie i odłożył do zabezpieczonego pudła na odpadki, które kopniakiem przesunął po podłodze. — To wszystko twoje — powiedział. Rothwild skończył przeglądać notatki. — Nie wiem, czy nie powinny zostać u nas — powiedział. — Zmarnowałeś na nie mnóstwo naszego czasu.
Idiotyczny uśmiech trwał jak przylepiony do twarzy Ulama.
— Podam Genetron do sądu i obsmaruję we wszystkich gazetach, jakie tylko przyjdą mi do głowy. Niezbyt się to przysłuży waszej pozycji na rynku, co? Rothwild przyjrzał mu się uważnie spod opuszczonych powiek. Szyja i policzki poczerwieniały mu lekko.
— Wynoś się — wychrypiał. — Resztę twoich gratów prześlemy później.
Vergil podniósł pudełko. Uczucie chłodu w ramieniu znikło. Rothwild odprowadził go po schodach i przez korytarz aż do wyjścia. Walter przyjął znaczek z nieruchomą twarzą, a Rothwild poszedł za Ulamem aż na parking.
— Pamiętaj o umowie — powiedział. — Po prostu pamiętaj, co ci wolno, a czego nie wolno mówić.
— Chyba wolno mi powiedzieć jedno — stwierdził Vergil, starając się mówić wyraźnie mimo ogarniającej go wściekłości.
— Co takiego?
— Pieprz się! Wszyscy się pieprzcie!
Przejechał obok znaku Genetronu myśląc o tym, co wydarzyło się w surowych murach tej firmy. Zerknął na czarny sześcian, zaledwie widoczny przez gęstwę drzew eukaliptusowych.
Najprawdopodobniej jego eksperyment właśnie się skończył. Przez chwilę czuł spowodowane niesmakiem i napięciem mdłości. A później pomyślał o miliardach limfocytów, które właśnie zabił. Uczucie mdłości narastało, musiał kilkakrotnie przełknąć, by pozbyć się z ust kwaśnego smaku. — Pieprzę — powiedział. — Pieprzę wszystko, czego się tylko dotknę.
Ludzkość to jurna banda, zdecydował Vergil, wiercąc się na stołku i patrząc na widoczne wszędzie wokół niego przejawy przemożnego instynktu seksualnego. W rytmie łagodnej, „kosmicznej” muzyki tańczący powoli i z wdziękiem przesuwali się w koło po parkiecie, migające, bursztynowe światła wydobywały z ciemności stłoczone i ściśnięte kobiece i męskie ciała. Za barem zdumiewająca ilość polerowanych mosiężnych kurków z szumem pluła alkoholami, przede wszystkim dobrymi winami sprzedawanymi na szklanki oraz czterdziestoma siedmioma rodzajami kawy. Przeważała kawa — na niebie pojawiły się pierwsze światła poranka, już wkrótce bar „Weary’s” zacznie się opróżniać przed zamknięciem.
Ostatnie, rozpaczliwe wysiłki mające prowadzić do znalezienia partnera można już było dostrzec bez najmniejszego problemu. Podrywano szybciej i mniej finezyjnie. Tuż obok Vergila niski facecik w wymiętym błękitnym garniturku oświadczał się na jedną noc kruchej czarnowłosej dziewczynie o azjatyckich rysach. On sam przyglądał się temu wszystkiemu z pewnego oddalenia. Przez całą noc nawet nie próbował przygadać żadnej z obecnych tu kobiet, a i one najwyraźniej nie miały na niego ochoty.
Z pewnością nie był najatrakcyjniejszym mężczyzną w towarzystwie. Chodził powłócząc nogami — choć prawdę mówiąc rozstawał się ze stołkiem wyłącznie po to, by przejść do wiecznie zatłoczonej toalety. Przez kilka ostatnich lat zbyt wiele czasu spędził w laboratorium i jego cera nabrała w odcieniu niepopularnego podobieństwa do cery Królewny Śnieżki. Nie wyglądał na szczególnie zachwyconego otoczeniem i nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi jakimiś bzdurami. Bogu dzięki klimatyzacja u „Weary’ego” działa sprawnie i katar sienny już go tak nie męczył. Spędził tę noc przede wszystkim obserwując z zainteresowaniem niezwykłe bogactwo — i oczywiste ubóstwo — taktyk, według których zwierzę męskie osacza zwierzę żeńskie. Czuł się odgrodzony od tego świata, zamknięty w odległej i nieco samotnej sferze. Nie miał zamiaru wyciągać ręki poza jej granice. A więc czemu, pytał sam siebie, czemu przyszedł do „Weary’ego”? Po co w ogóle tu przy-lazł? Nigdy jeszcze w swoim życiu nie podrywał dziewczyny u „Weary’ego” ani w żadnym innym barze dla samotnych.
— Cześć!
Vergil drgnął i odwrócił się, patrząc przed siebie rozszerzonymi oczami.
— Przepraszam. Nie chciałam cię przestraszyć. Potrząsnął głową.
Dziewczyna miała może dwadzieścia osiem lat, złoto-blond włosy i ładną, choć nie olśniewająco piękną twarz. Jej największym atutem były wielkie czyste, piwne oczy… a może także i nogi, przyznał zerkając odruchowo w dół.
— Nie przychodzisz tu chyba zbyt często — stwierdziła dziewczyna, oglądając się za siebie. — A może jednak? To znaczy, ja też tu na ogół nie bywam, więc trudno mi powiedzieć…
Vergil potrząsnął głową.
— Nie przychodzę. Nie mam po co. Nie odnoszę olśniewających sukcesów.
Odwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz.
— Wiem o tobie więcej, niż myślisz. I nie muszę nawet czytać tego z dłom^Jesteś mądry. Pierwsza klasa.
— Tak? — zapytał, czując się niezręcznie.
— Umiesz się posługiwać rękami. — Dotknęła kciuka jego spoczywającej na kolanie dłoni. — Masz bardzo ładne ręce. Można nimi wiele zrobić. Ale nie są brudne, więc nie jesteś mechanikiem. I próbujesz się dobrze ubrać, tylko…
Roześmiała się z lekka podpitym chichocikiem i zakryła usta dłonią.
— Przepraszam. Przynajmniej się starasz.
Vergil spojrzał na swą bawełnianą koszulę, czarną w zieloną kratę i czarne spodnie. Ubranie było nowe. O co jej mogło chodzić? Może to pantofle? Jakby nieco wytarte.
— Pracujesz… zaraz… — Umilkła, gładząc się palcem po policzku. Jej długie kształtne, błyszczące brązowym lakierem paznokcie były arcydziełem sztuki manicure. — …Jesteś technikiem!
— Słucham?
— Pracujesz w jednym z tych laboratoriów! Masz zbyt długie włosy, żeby być w marynarce, zresztą oni rzadko tu zachodzą. Chociaż, co ja tam mogę wiedzieć… Pracujesz w laboratorium i… nie jesteś szczęśliwy. Dlaczego?
— Ponieważ… — zaczął i przerwał. Przyznanie się do bezrobocia nie było strategicznie wskazane. Miał przed sobą sześć miesięcy zasiłku i to, wraz z oszczędnościami, mogło na jakiś czas ukryć fakt, że nie ma dobrej pracy.
— Skąd wiesz, że jestem technikiem?
— Potrafię rozpoznać. Kieszeń twojej koszuli… — wsunęła w nią palec i odciągnęła lekko — wygląda na to, że brak w niej paczki ołówków. Takich, co to je obracasz i wtedy pokazuje się czubek.
Uśmiechnęła się rozkosznie i zilustrowała swój krótki wykład wysuwając różowy języczek.
— Tak?
— Tak. I nosisz takie wzorzyste skarpetki. Tylko technicy noszą teraz takie.
— Lubię je. — Vergil czuł, że powinien się jakoś bronić.
— Och, ja też. Chodzi o to, że… nigdy nie znałam technika. To znaczy intymnie.
O Boże!, pomyślał Vergil a głośno powiedział: — A co ty robisz? — I zaraz pożałował, że nie może połknąć tych słów.
— A bardzo bym chciała, chociaż pewnie myślisz, że jestem zbyt bezpośrednia — mówiła dalej, ignorując jego pytanie. — Słuchaj, bar zamykają za kilka minut. Nie musze już nic pić, a muzyka i tak mi się nie podoba. A tobie?
Nazywała się Candice Rhine. Pracowała, przyjmując ogłoszenia w La Jolla Night. Spodobało się jej jego sportowe volvo, spodobało się mieszkanie — trzypokojowy aparta-ment na trzecim piętrze luksusowego domu stojącego za-ledwie cztery przecznice od plaży w La Jolla. Vergil kupił je po okazyjnej cenie sześć lat temu, zaraz po ukończeniu szkoły medycznej, od profesora antropologii, który wkrótce potem wyjechał do Ekwadoru kończyć studia nad kulturą południowoamerykańskich Indian.
Candice weszła do jego mieszkania tak, jakby mieszkała tu od lat. Ruciła swój zamszowy żakiet na sofę, a bluzkę na stół w jadalni. Chichocząc wesoło powiesiła biustonosz na wiszącym nad stołem kinkiecie z chromu i szkła. Piersi miała małe, powiększone bardzo wąską klatką piersiową.
Vergil przyglądał się temu wszystkiemu z pełnym zachwytu niepokojem.
— No chodź, techniku — powiedziała dziewczyna stając nago w drzwiach sypialni. — Lubię futrzaki. Vergil przykrywał swe wielkie, prawdziwie kalifornijskie łóżko maleńką alpakową narzutką.
Candice stanęła w pozie modelki, lekko opierając się palcami rąk o górną część framugi i podnosząc wysoko jedną, zgiętą w kolanie nogę. Obróciła się na pięcie i znikła w ciemności.
Vergil czekał nieruchomo, aż zapali światło.
— Wiedziałam — pisnęła dziewczyna. — Ile tu książek!
Leżąc w ciemnościach Vergil Ulam myślał aż nazbyt jasno o niebezpieczeństwach seksu. Obok niego Candice spała głębokim snem, sprowadzonym przez trzy drinki i cztery stosunki.
Cztery razy!
Nigdy jeszcze nie sprawił się tak dobrze. Już zasypiając dziewczyna wymruczała, że chemicy robią to w probówki, a doktorzy, jakby mieli do czynienia z pacjentkami, lecz tylko technicy potrafią się kochać w postępie geometrycznym.
A jeśli chodzi o niebezpieczeństwa… wielokrotnie, głównie w podręcznikach, Vergil widział rezultaty swobody seksualnej w świecie, w którym podróżuje się tak często. Jeśli Candice wyznawała tę swobodę (a Vergil nie mógł opędzić się przekonaniu, że tylko doświadczona dziewczyna postępowałaby z nim tak otwarcie), nie było sposobu, by przewidzieć, jakie mikroorganizmy mnożą się teraz w jego krwi. A jednak musiała się uśmiechnąć.
Cztery razy.
Candice zamruczała przez sen i Vergil drgnął zaskoczony. Dobrze wiedział, że tej nocy się nie wyśpi. Nie był przyzwyczajony, by ktoś jeszcze leżał w jego łóżku. Cztery razy.
Poplamione na brązowo zęby błysnęły w ciemności.
Rankiem Candice zachowywała się znacznie mniej swobodnie. Bardzo poważnie nalegała na zrobienie śniadania. W swej staroświeckiej lodówce o zaokrąglonych rogach Vergil miał jajka i paski bekonu, z którymi dziewczyna obeszła się bardzo profesjonalnie, jakby kiedyś pracowała jako kucharka — a może po prostu kobietom jakoś to samo wychodzi? On sam nigdy przecież nie potrafił usmażyć przyzwoicie jajek sadzonych, zawsze rozlewał żółtka i przypalał białka.
Patrzyła na niego poprzez stół tymi swoimi wielkimi piwnymi oczami. Vergil był głodny. Jadł szybko. Brak mi delikatności, pomyślał. I manier. No to co? Czego mogła się po nim spodziewać — lub on po niej?
— Na ogół nie zostaję na noc — powiedziała Candice. — Wzywałam już wiele taksówek, rano, o czwartej, kiedy gość mocno spał. Ale ty… Ty mnie zająłeś aż do piątej i… po prostu nie chciałam. Zmęczyłeś mnie.
Skinął głową i ostatnim kawałkiem grzanki zniszczył ostatnie doskonale półtwarde żółtko. Nie bardzo go obchodziło, ilu mężczyzn miała przed nim. Zapewne wielu, sądząc po tym, co mówiła.
Przez całe swe życie Vergil miał tylko trzy dziewczyny i tylko raz sprawiło mu to jakąś przyjemność. Zaczął w wieku siedemnastu lat — prawdziwy łut szczęścia! — a skończył trzy lata temu. To wtedy doznał satysfakcji… i został zraniony. Przy tej właśnie okazji musiał pogodzić się z faktem, że jest wprawdzie wyjątkowo mądry, ale na oko wart niewiele.
— Brzmi to upiornie, prawda? — spytała Candice. — To całe gadanie o taksówkach i w ogóle. Spojrzała mu wprost w oczy. — Miałam sześć orgazmów — dodała.
— To dobrze.
— Ile masz lat? — Trzydzieści dwa.
— A zachowujesz się jak nastolatek. To znaczy, w łóżku. Niezmordowany.
Jako nastolatek nie osiągał nawet w przybliżeniu podobnych wyników.
— Spodobało ci się?
Odłożył widelec, patrząc na dziewczynę w zamyśleniu. Aż za bardzo mu się spodobało. Ciekawe, kiedy spotkają się znowu.
— Tak, spodobało.
— Wiesz, dlaczego wybrałam w tym tłumie właśnie ciebie?
Candice niemal nie tknęła swego jajka, a teraz żuła bez przekonania jedyny kawałek bekonu. Burzliwa noc nie miała wpływu na jej paznokcie. Przynajmniej nie podrapała mu pleców. Czy i to by polubił?
— Nie.
— Bo wiedziałam, że jesteś technikiem. Nigdy się nie pie… to znaczy nie kochałam z technikiem. Jesteś Vergil, tak? Vergil Ian Ulam?
— Tak.
— Gdybym wiedziała, jak to jest, zaczęłabym wcześniej — powiedziała i uśmiechnęła się. Zęby miała białe i równe, choć może odrobinę za duże. Ta jej niedoskonałość spowodowała u niego gwałtowny przypływ czułości.
— Dziękuję ci. Oczywiście nie mogę mówić czy co tam jeszcze… za nas wszystkich. Za nich. Za techników. Wszystko jedno.
— Cóż, myślę, że jesteś słodki. — Uśmiech znikł z jej twarzy, zastąpiony poważnym namysłem. — Więcej niż słodki. Uczciwie, Vergil, byłeś najlepszym z facetów, jakich kiedykolwiek miałam. Czy musisz dziś iść do pracy?
— Nie. Pracuję, kiedy chcę.
— To dobrze. Skończyłeś śniadanie?
Trzy razy przed południem. Gdyby mu ktoś o tym opowiedział, nie uwierzyłby. Candice wychodziła obolała.
— Czuję się tak, jakbym przez rok trenowała pięciobój — powiedziała stając w drzwiach z płaszczem przewieszonym przez ramię. — Chcesz, żebym dziś przyszła do ciebie? Dziś wieczorem. Żebym cię po prostu odwiedziła?
Wyglądała na zaniepokojoną.
— Już się nie mogę kochać. Chyba mi przyspieszyłeś okres.
— Proszę — odpowiedział ujmując jej dłoń. — Będzie mi bardzo miło.
Uścisnęli sobie ręce raczej formalnie i Candice znikła w promieniach wiosennego słońca. Vergil stał przez chwilę w otwartych drzwiach, na zmianę to uśmiechając się, to potrząsając głową z niedowierzaniem.
Pod koniec pierwszego tygodnia pożycia z Candice Vergil zauważył, że zmieniły mu się gusta kulinarne. Do tej pory żywił się z uporem słodyczami, jadł dużo ziemniaków, tłuste mięsa, chleb i masło. Jego ulubionym daniem była śmieciarska pizza. W pobliżu domu miał barek, w którym beztrosko ładowano ananasy i prosciutto na oliwki i koreczki.
Candice nalegała, by jadał mniej tłuszczów — nazywała je „tłustym gównem” — za to więcej warzyw i produktów zbożowych. Jego ciało najwyraźniej się z nią zgodziło. Jadł mniej. Wcześniej się najadał. Schudł w talii. W mieszkaniu zaczynało mu brakować miejsca.
Wraz z gustami kulinarnymi zmienił się jego stosunek do miłości. To go nie zaskoczyło. Miał wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by zrozumieć z psychologii tyle, że do skorygowania jego nerwowego mizoginizmu potrzeba mu było po prostu pełnego, satysfakcjonującego związku, takiego, jak związek z Candice.
Czasami, po nocach, sprawdzał swe ciało. Stopy bolały go mniej. Wszystko się zmieniło. Świat wypiękniał. Bóle w plecach powoli znikały, nawet z pamięci. Wcale za nimi nie tęsknił.
Większość tych zmian przypisywał dziewczynie, w zgodzie z powszechnym w okresie dojrzewania przesądem głoszącym, że utrata dziewictwa poprawia cerę.
Od czasu do czasu jego stosunkom z Candice towarzyszyły gwałtowne burze. Gdy próbował mówić o pracy, uważała na przykład, że jest nieznośnie zarozumiały. Na ten temat zawsze wypowiadał się ze źle ukrywanym gniewem i rzadko wyjaśniał techniczne szczegóły. Niemal się jej przyznał, że wstrzyknął sobie limfocyty — powstrzymało go tylko to, że wyglądała na śmiertelnie znudzoną. „Daj mi znać,” powiedziała, „kiedy wynajdziesz tanie lekarstwo na liszaje. Moglibyśmy zarobić na Lidze Akcji Chrześcijańskiej, nie wprowadzając go na rynek”.
Kiedy przestał się już martwić chorobami wenerycznymi (Candice była w tej sprawie szczera i bardzo stanowcza, i przekonała go, że jest czysta) pewnego wieczora dostał na brzuchu wysypki w postaci dość szczególnych i bardzo swędzących białych pryszczy. Rano znikły, by się już więcej nie pojawić.
Vergil leżał w łóżku obok delikatnego, przykrytego białym prześcieradłem, spokojnie oddychającego, dziewczęcego ciała. Pośladki Candice przypominały dwa ośnieżone wzgórza, plecy miała nagie, jakby nosiła jedną z tych podniecających, króciuteńkich nocnych koszulek. Trzy godziny temu skończyli się kochać, a on ciągle jeszcze nie zasnął myśląc o tym, że przez dwa ostatnie tygodnie spał z nią częściej niż ze wszystkimi kobietami w swym życiu łącznie.
To go wzięło. Zawsze interesował się statystyką. W jego badaniach, jak w interesach, liczby oznaczały sukces lub porażkę. Zaczynał myśleć, że ta „przygoda” (swoją drogą dziwne, że przyszło mu do głowy to właśnie słowo) właściwie jest sukcesem. Powtarzalność to cecha udanego eksperymentu, a już jeśli o to chodzi…
I tak dalej — nieskończone nocne rozmyślania, nieco mniej pożyteczne niż głęboki sen bez snów.
Candice zdumiewała go. Kobiety zawsze zdumiewały Vergila, który tak mało miał szans, by je poznać, ale podejrzewał, że Candice jest jednak bardziej zdumiewająca od innych. Po prostu nie potrafił zrozumieć jej stosunku do świata. Ostatnio raczej nie inicjowała miłości, ale oddawała się jej z wystarczającym entuzjazmem. Przypominała kota, który szuka sobie domu, a gdy go znajdzie, zwija się w kłębek i mruczy nie martwiąc się o jutro.
Poganiająca Vergila namiętność i jego życiowe plany nie zostawiały po prostu miejsca na taką obojętność.
Wahał się nie chcąc uznać, że jest od niego głupsza. Bywała całkiem dowcipna, spostrzegawcza i w ogóle fajnie było mieć ją obok siebie. Po prostu nie obchodziło jej akurat to, co obchodziło jego. Wierzyła w pozory: wygląd, rytuały i to, co myślą i co robią ludzie. On zaś nie przejmował się zdaniem innych ludzi przynajmniej dopóty, dopóki nie weszli mu w drogę.
Candice doświadczała i akceptowała. Vergil zapalał się i obserwował.
I był bardzo zazdrosny. Jakże radowałby go odpoczynek od ciągłego naporu myśli, planów i lęków, od bezustannego analizowania danych w nadziei na odrobinę natchnienia. Zamienić się miejscami z Candice — toż to przecież byłyby wakacje!
Z drugiej strony dziewczyna z pewnością miała go za człowieka, który próbuje zmienić świat. Sama żyła prawie nie planując, niemal nie myśląc i nie mając najdrobniejszych nawet skrupułów… żadnych wyrzutów sumienia, żadnego zastanawiania się po fakcie. Kiedy okazało się, że jej rewolucjonista jest bezrobotny i ma małe szansę, by szybko znaleźć sobie pracę, w ogóle się tym nie przejęła. Zdumiewające! Może, jak kot, nie rozumiała się po prostu na tych sprawach?
A więc spała — a on nie mógł przestać myśleć o tym, co się zdarzyło w Genetronie, przeżywał skutki swego z pewnością dziwacznego zachowania. Tego, że wstrzyknął sobie limfocyty i tego, że nie pomyślał, co zrobić później.
Patrzył w ciemny sufit, a później zacisnął mocno powieki, pragnąc obserwować wzory fosfenowe. Podniósł obie ręce, trącając jedną z nich pupę Candice i — by zwiększyć efekt — nacisnął od góry gałki oczne palcami wskazującymi. Dzisiaj jednak nie było mu jakoś dane nacieszyć się psychodelicznymi produkcjami własnych oczu. Widział tylko ciepłą ciemność, przerywaną błyskami świateł tak dalekimi i słabymi, jak wiadomości przesyłane z odległego kontynentu.
Myśląc lecz poza myślami, daleki od dziecinnych zabaw i ciągle przytomny, Vergil czekał cierpliwie, na nic nie patrząc i na niczym się nie koncentrując — próbując uniknąć, naprawdę — czekając do świtu.
próbując uniknąć myśli o tym, co stracił i tym, co zyskał ostatnio, a co może
stracić
nie jest gotowy rusza się ciągle i drży
tracąc
Niedzielny poranek trzeciego tygodnia.
Candice podała mu gorącą kawę. Przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Coś tu było nie tak: i z kubkiem, i z jej dłonią. Szukał okularów, lecz gdy je założył, oczy rozbolały go jeszcze bardziej. „Dziękuję,” mruknął odbierając kubek i opierając się gwałtownie o poduszkę. Odrobina brązowego, gorącego płynu prysnęła na prześcieradło.
— Co będziesz dzisiaj robił? — spytała Candice. (Szukał pracy, to pewnie chciała usłyszeć, ale nigdy nie wspominała o odpowiedzialności i nie pytała, skąd ma pieniądze.) — Chyba szukał pracy — odpowiedział.
Znów spróbował zerknąć przez szkła, jednym palcem przyciskając oprawkę do nosa.
— A ja odniosę tę reklamę do gazety, zrobię zakupy w sklepiku z warzywami na naszej ulicy, sama ugotuję obiad i sama go zjem.
Vergil spojrzał na nią zaskoczony.
— Co się stało? — spytała.
— Dlaczego sama? — odpowiedział pytaniem Vergil.
— Bo myślę, że zacząłeś się już do mnie przyzwyczajać. I to mi się nie podoba. Traktujesz mnie jak coś oczywistego.
— A co w tym złego?
— Nic — odpowiedziała cierpliwie. Ubrała się i rozczesała włosy, które spłynęły jej na plecy błyszczącą falą. — Po prostu nie chcę stracić luzu.
— Luzu?
— Słuchaj, w każdym związku musi się od czasu do czasu zdarzyć coś nieprzewidzianego. Zaczynam cię traktować jak domowego pieska, a to z pewnością niedobrze.
— Nie — odpowiedział Vergil tak, jakby myślał o czymś innym.
— Nie wyspałeś się?
— Nie. Nie bardzo. — Vergil wyglądał na zakłopotanego.
— Więc o co ci chodzi?
— Właśnie się zorientowałem, że widzę cię…
— Właśnie! Zaczynasz mnie traktować jak konieczność…
— Nie! Chodzi o to, że bez okularów! Widzę cię doskonale bez okularów!
— To świetnie — stwierdziła Candice z kocią obojętnością. — Zadzwonię do ciebie jutro. Nie złość się.
— Ależ nie. — Vergil ścisnął skronie palcami. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi.
A on rozejrzał się po pokoju.
Wszystko było cudownie ostre. Nie widział niczego tak czysto od czasu, gdy miał siedem lat i wzrok popsuł mu się po odrze.
Po raz pierwszy zdarzyło się coś dobrego, czego z pewnością nie mógł przypisać Candice.
— Luz — powiedział i zamrugał patrząc na zakrywające okno zasłony.
Miał wrażenie, że tygodniami przesiadywał w biurach takich jak to: ściany pomalowane w jasne odcienie brązu, szare, stalowe biurko pokryte schludnie ułożonymi papierami i koszykami na korespondencję przychodzącą i wychodzącą, mężczyźni i kobiety grzecznie zadający podchwytliwe, psychologicznie znaczące pytania. Tym razem była to efektowna i dobrze ubrana kobieta o przyjacielskiej, cierpliwej twarzy. Przed nią, na biurku, leżały jego świadectwa pracy i wyniki testu na profil psychologiczny. Już dawno nauczył się robić takie testy: gdy każą ci rysować, unikaj oczu i figur o ostrych kątach, rysuj jedzenie i zgrabne dziewczyny, określaj cele, do których dążysz, w terminach praktycznych i zdecydowanych, sięgając zawsze odrobinę za daleko, okaż wyobraźnię, ale trzymaj ją w karbach. Kobieta pokiwała głową nad papierami, a później spojrzała wprost na niego.
— To wspaniałe świadectwa, panie Ulam.
— Vergil, proszę.
— Brakuje ci trochę wykształcenia, ale doświadczenie badawcze więcej niż wyrównuje te braki. Sądzę, że domyślasz się, o co teraz spytam?
Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Prawdziwy okaz niewinności.
— Niezbyt dokładnie określiłeś, co mógłbyś u nas robić, Vergil. Chciałabym usłyszeć, w czym możesz pomóc Codon Research.
Zerknął ukradkiem na zegarek, sprawdzając nie godzinę, lecz datę. Za tydzień możliwości odzyskania przynajmniej niektórych ze zmienionych limfocytów zmaleją niemal do zera. Miał doprawdy ostatnią szansę.
— Jestem w pełni wykwalifikowany, by wykonywać każdą pracę laboratoryjną, badawczą lub pomocniczą. Codon Research radzi sobie doskonale w farmacji i to mnie interesuje, ale tak naprawdę mógłbym wam pomóc przy każdym waszym programie związanym z biochipami.
Oczy pani dyrektor do spraw personalnych zwęziły się o maleńki Ulamek milimetra. Trafiłem w dziesiątkę, pomyślał Vergil. Codon Research ma zamiar się tym zająć.
— Nie zajmujemy się biochipami, Vergil. Mimo to radziłeś sobie wspaniale w dziedzinach pokrewnych farmacji. Dużo zajmowałeś się kulturami, wygląda na to, że byłbyś potrzebny w browarze co najmniej tak, jak u nas.
Przypomniała mu w rozwodnionej wersji stary dowcip, popularny w środowisku. Vergil uśmiechnął się.
— Jest jednak pewien problem — mówiła dalej. — Oceniano cię bardzo wysoko pod względem bezpieczeństwa. Ale u ostatniego pracodawcy, w Genetronie, sprawa ta wyglądała wręcz beznadziejnie.
— Tłumaczyłem już, że była to prywatna kłótnia. Starcie osobowości.
— Tak. Na ogół nie interesujemy się bliżej tymi sprawami. Nasza firma różni się w końcu od innych i jeśli świadectwa pracy są tak doskonałe, jak wydają się twoje, nie przejmujemy się jakimiś kłótniami. Tylko że ja czasem muszę pracować na nosa, Vergil, i coś mi się tu nie podoba. W Genetronie pracowałeś nad biochipami?
— Zajmowałem się badaniami pomocniczymi.
— Tak. A czy masz zamiar podzielić się z nami nabytymi przy tych pracach doświadczeniami?
Był to kod innego pytania: „Czy masz zamiar wydać nam sekrety poprzedniego pracodawcy?”
— I tak, i nie — odparł. — Po pierwsze, nie siedziałem w środku tego tematu. Nie miałem dostępu do najważniejszych tajemnic. Mogę wam jednak ofiarować wyniki moich własnych prac. A więc, formalnie rzecz biorąc, odpowiedź brzmi: tak. Genetron zawierał umowy z klauzulą o badaniach własnych, więc jeśli mnie zatrudnicie, będę sypał. W tym, co było nieodłączną częścią moich własnych badań.
Miał nadzieję, że prawidłowo dobrał proporcje między prawdą i kłamstwem. Łgał, bowiem wiedział wszystko o biochipach Genotronu, a jednak mówił prawdę, bowiem czuł, że sam pomysł biochipu jest nieudany, poroniony.
— Mhm… — Kobieta raz jeszcze przerzuciła papiery. — Mam zamiar być z tobą szczera, Vergil. Może bardziej niż ty ze mną. Jesteś dla nas trochę tajemniczy, jesteś samotnikiem, ale i tak zatrudnilibyśmy cię z ochotą… gdyby nie jedna rzecz. Jestem przyjaciółką pana Rothwilda z Genetronu. Bardzo dobrą przyjaciółką. Przekazał mi pewne informacje, które w innej sytuacji potraktowałby prawdopodobnie jako poufne. Nie wymieniał nazwisk i pewnie nawet nie pomyślał, że możesz kiedyś przestąpić próg tego pokoju, ale wiem od niego, że ktoś przekroczył zalecenia NIH i bawił się w rekombinację DNA w jądrach komórek ssaków. Mam poważne podejrzenia, że chodziło właśnie o ciebie.
Uśmiechnęła się miło. — Czy tak?
Od roku nie wywalono z Genetronu nikogo. Nikt nawet nie złożył wymówienia. Vergil skinął głową.
— Rothwild był mocno zdenerwowany. Twierdził, że jesteś wspaniałym badaczem… i że sprowadzisz nieszczęście na każdą firmę, która cię zatrudni. Wspomniał, że postraszył cię nawet czarną listą. Oczywiście i on, i ja wiemy, że taka groźba niewiele dziś znaczy, nie przy współczesnym prawie pracy i możliwości oddania sprawy do sądu. Ale tym razem, przez zwykły przypadek, Codon Research wie o tobie więcej, niż powinno. Mówię ci to wszystko otwarcie, bo tu nie powinno być żadnych nieporozumień. Jeśli ktoś mnie przyciśnie, zaprzeczę wszystkiemu. Nie zatrudniamy cię wyłącznie z powodu twojego profilu psychologicznego. Rysujesz przedmioty zbyt od siebie odległe, co oznacza niezdrowe skłonności do samoizolacji.
Wręczyła mu papiery.
— Czy wszystko jasne?
Vergil skinął głową. Wziął dokumenty i wstał.
— Nawet nie znasz Rothwilda — powiedział. — To mi się zdarza po raz siódmy.
— Tak? Cóż, panie Ulam, nasz przemysł jest jeszcze w powijakach, ma zaledwie piętnaście lat. W niektórych sprawach firmy ciągle jeszcze współpracują ze sobą. Podrzynanie gardeł od frontu, pomocna dłoń za plecami. Miło mi się z panem rozmawiało, panie Ulam. Życzę przyjemnego dnia.
Vergil opuścił białe, betonowe mury Codon Research i stanął oślepiony słońcem. To byłoby na tyle — pomyślał. Cały jego eksperyment rozpłynie się wkrótce w nicości. Może to nawet i lepiej?
Jechał na północ, pomiędzy biało-złotymi wzgórzami upstrzonymi powykręcanymi dębami, mijając ciemnoniebieskie jeziora o wodzie czystej i głębokiej po zimowych deszczach. Lato było na razie łagodne i nawet tu, z dala od oceanu, temperatura nie przekraczała jeszcze trzydziestu stopni Celsjusza.
Czerwone volvo z szumem silnika mknęło nie kończącą się, prostą nitką autostrady numer 5, mijając pola bawełny i orzechowe lasy. Przeciął drogę 580 i objechał przedmieścia Trący, nie myśląc niemal o niczym. Prowadził, jakby było to lekarstwo na lęk. Po obu stronach autostrady wiatraki, umieszczone na wysokich wieżach, obracały się w równym rytmie. Każde z potężnych, kręcących się skrzydeł było szerokie jak dwie trzecie futbolowego boiska.
Vergil nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze i to go niepokoiło. Od dwóch tygodni nie kichnął ani razu, i to w środku najbardziej nie sprzyjającego alergikom sezonu! Gdy spotkał się z Candice i powiedział jej, że wyjeżdża do Livermore zobaczyć się z matką, dziewczyna zwróciła uwagę na jego cerę — bladość ustąpiła miejsca zdrowej barwie brzoskwini — i na to, że przestał pociągać nosem.
— Za każdym razem gdy się widzimy, przystojniejesz — uśmiechnęła się i pocałowała go. — Wracaj jak najszybciej. Będę za tobą tęskniła. I może odkryjemy wspólnie, że zostało nam jeszcze trochę luzu.
Czuć się lepiej, wyglądać lepiej, i nie wiedzieć czemu! Nie był aż tak sentymentalny by wierzyć, że miłość jest lekarstwem na wszystko, nawet jeśli to, co go łączyło z Candice, można nazwać miłością. A można?
Czy też jest to coś innego.
Nie chciał o tym myśleć, wiec jechał dalej. Po dziesięciu godzinach w drodze, z lekka rozczarowany, zjechał na South Vasco Road i pojechał na południe. Skręcił w prawo, w East Avenue i dojechał nią do centrum Livermore, małego kalifornijskiego miasteczka pełnego starych, ceglanych i kamiennych domów, drewnianych budynków, które stały niegdyś na farmach, a teraz obrosły przedmieściami, i centrów handlowych prawie identycznych z tymi, jakie budowano w każdym innym kalifornijskim mieście. Tuż za tym miasteczkiem stało Lawrence Livermore National Laboratory, w którym, miedzy innymi, projektowano także broń jądrową.
Stanął przed pizzeria „Guinevere’s” i zmusił się do zamówienia średniej śmieciarskiej pizzy z sałatą i coca-coli. Siedząc i czekając w pseudośredniowiecznej sali zastanawiał się leniwie, czy laboratoria w Livermore mają coś z tego, czego potrzebuje. Kto tu był doktorem Strangelove, ludzie od broni jądrowej czy dobry, stary Vergil I. Ulam?
Podano mu pizzę. Przyjrzał się serowi, przyprawom i tłustym parówkom. „Kiedyś to lubiłem”, mruknął, skubnął pizzę i zjadł sałatę. To mu wystarczyło. Zostawił większość posiłku na stole, wytarł usta, uśmiechnął się do siedzącej za kasą dziewczyny i wrócił do samochodu.
Nie cieszył się perspektywą odwiedzin u matki. W jakiś dziwny, irytujący sposób potrzebował ich wprawdzie, ale nigdy nie sprawiały mu przyjemności.
April Ulam mieszkała w dobrze utrzymanym stuletnim, piętrowym domu stojącym tuż przy First Street. Dom pomalowany był na kolor leśnej zieleni i miał mansardowy dach. Żelazne łańcuchy odgradzały od stromych schodów dwa małe ogródki; w jednym rosły kwiaty i zioła, w drugim warzywa. Ganek był osłonięty i miał siatkowe drzwi, umocowane na skrzypiących zawiasach i przytrzymywane jęczącą stalową sprężyną. Do samego domu wchodziło się przez ciężkie, poczerniałe, dębowe drzwi z wprawionymi w nie trójkątnymi szybkami. Kołatka miała kształt lwiej głowy.
Nic z tego nie wydawało się niezwykłe w starym domu, stojącym w małym kalifornijskim miasteczku. Lecz nagle pojawiła się matka, smukła, ubrana w powiewające lawendowe jedwabie i złote pantofle na wysokich obcasach. Siwizna niemal nie tknęła jej kruczoczarnych włosów, zostawiając tylko ślady na skroniach. Wyszła za dębowe i drugie, siatkowe drzwi i stanęła w pełnym słońcu. Powitała syna pełnym rezerwy uściskiem, przeprowadziła przez przedpokój. Jej smukłe układne palce delikatnie ściskały jego dłoń.
W dużym pokoju usiadła na nowym, aksamitnym szezlongu, drapując się w jedwabie. Pokój pasował do domu, umeblowany przedmiotami, które starsza kobieta (a nie moja matka) mogła zebrać w ciągu długiego, całkiem interesującego życia. Obok szezlongu stała zbyt miękko wyściełana sofa, pokryta błękitnym materiałem drukowanym w kwiatki, był tu też mosiężny, okrągły stół z arabskimi przysłowiami wytłoczonymi w koncentrycznych kręgach wokół abstrakcyjnych, geometrycznych wzorów. Trzy rogi zajmowały lampy w stylu Tiffany’ego, a w czwartym stał nadgniły chiński posąg Kwan-Yin, wyrzeźbiony w przeszło dwumetrowym klocu drzewa tekowego. Jego ojciec, w rozmowach nazywany po prostu Frankiem, przywiózł go z któregoś z rejsów handlowych, z Tajwanu. Trzyletniego wtedy Vergila wystraszył nim prawie na śmierć.
Frank zostawił ich obydwoje w Teksasie, gdy Vergil miał lat dziesięć. To wtedy przenieśli się do Kalifornii. Matka nie wyszła za mąż powtórnie, twierdząc, że ograniczyłoby to jej możliwości. Nie był nawet pewien, czy rodzice się rozwiedli. Pamiętał ojca jako ciemnego mężczyznę o ostrych rysach, donośnym głosie, nietolerancyjnego, niezbyt inteligentnego, śmiejącego się głośno w momentach perwersyjnego podniecenia. Nawet teraz nie potrafił sobie wyobrazić rodziców, idących razem do łóżka, nie mówiąc już o wyobrażeniu sobie, jak przeżyli razem jedenaście lat. Nigdy nie brakowało mu Franka — tęsknił za ojcem teoretycznym, za kimś, z kim mógłby porozmawiać, kto pomógłby mu odrobić lekcje i miał te odrobinę mądrości, której potrzebuje dziecko w kłopotach. Takiego ojca zawsze mu brakowało.
— A wiec nie pracujesz? — powiedziała April, obserwując syna z czymś, co mogło ujść za lekkie zatroskanie.
Vergil nawet nie wspomniał matce o tym, że go wyrzucono, lecz nie próbował pytać, skąd się o tym dowiedziała. Była o wiele inteligentniejsza od męża i chyba równie inteligentna jak syn, którego przewyższała znacznie w sprawach praktycznych i światowych.
Skinął głową.
— Już pięć tygodni.
— Jakie masz widoki?
— Przestałem szukać.
— Uprzedzili się do ciebie?
— Bardzo poważnie uprzedzili.
April uśmiechnęła się. Teraz już mogła zacząć słowną szermierkę. Niezależnie od wszystkich swych wad jej syn był bardzo mądry i bardzo zabawny. Nie współczuła mu z powodu braku pracy taki już jest ten świat. Vergil albo nauczy się pływać, albo utonie. W przeszłości, mimo wszystko, jakoś utrzymywał się na powierzchni, chlapiąc wokół i nie troszcząc się o styl, ale trzymając głowę nad wodą. Od czasu, gdy dziesięć lat temu opuścił dom, nigdy nie poprosił jej o pieniądze.
— Więc przyjechałeś zobaczyć, co się dzieje z twoją starą matką?
— A coś się dzieje?
— A dzieje. W zeszłym miesiącu było tu sześciu konkurentów. To przykre być starą kobietą i nie wyglądać staro.
Vergil zachichotał i potrząsnął głową. Wiedział, że tego się od niego oczekuje.
— Mają jakieś szansę? Matka uśmiechnęła się kpiąco.
— Nigdy więcej. Żaden mężczyzna nie zastąpi Franka, dzięki Bogu. — Wywalili mnie, ponieważ prowadziłem swoje własne eksperymenty — stwierdził Vergil.
Skinęła głową i zapytała, czy chce herbaty, wina czy piwa.
— Piwa — odpowiedział. Wskazała mu kuchnię.
— Nie zamykam lodówki na klucz.
Wziął sobie butelkę Dos Equis i wracając do pokoju starł z niej wilgoć rękawem. Usiadł w miękkim fotelu i pociągnął długi łyk.
— Nie doceniali twego geniuszu? Potrząsnął głową.
— Nikt mnie nie rozumie, mamo.
April spojrzała za syna, w przestrzeń i westchnęła. — Ja cię nigdy nie rozumiałam. Czy masz jakieś nadzieje na pracę w najbliższym czasie?
— Już o to pytałaś.
— Myślałam, że jeśli użyję innych słów, odpowiedź również będzie inna.
— Odpowiedź będzie ta sama, nawet gdybyś pytała w suahili. Mam szczerze dość pracy dla innych.
— Mój nieszczęśliwy, nieprzystosowany synek!
— Mamo! — Vergil zirytował się lekko.
— I co tam robiłeś?
Opowiedział jej, nie wdając się w szczegóły. Zrozumiała z tego tylko to, co najprostsze.
— Próbowałeś załatwić interesy za ich plecami? Vergil skinął głową.
— Gdybym tylko miał jeszcze miesiąc dla siebie! Gdyby Bernard to zobaczył, wszystko ułożyłoby się wspaniale!
Nigdy nie wykręcał się przed matką. Nie sposób było nią wstrząsnąć. Z trudem dotrzymywał jej kroku, oszukiwać nawet nie próbował. — I nie byłoby cię teraz tutaj, u biednej, starej matki?
— Najprawdopodobniej nie — odparł wzruszając ramionami. — Jest też i dziewczyna. To znaczy kobieta.
— Jeśli pozwala nazywać się dziewczyną, nie jest kobietą.
— To osoba dość niezależna. — Przez chwilę opowiadał o Candice. O tym, jak bezwstydnie postępowała na początku — a potem, powoli, udomowiła się. — Przyzwyczaiłem się już do jej obecności. To znaczy, nie mieszkamy razem. Daliśmy sobie wolne żeby zobaczyć, jak to będzie. Nie jestem perłą w życiu rodzinnym.
April skinęła głową i poprosiła, żeby przyniósł jej piwa. Wrócił do pokoju z zamkniętą butelką Anchor Steam w ręku.
— Nie mam aż tak twardych paznokci.
— Och!
Wrócił do kuchni i otworzył butelkę.
— No, to teraz powiedz mi, czego się spodziewałeś po takim wielkim neurochirurgu jak Bernard. Co miał dla ciebie zrobić?
— On jest nie tylko neurochirurgiem. Od lat interesował się SI.
— SI?
— Sztuczna inteligencja.
— Ach! — April uśmiechnęła się z promiennym zrozumieniem. — Jesteś bezrobotny, być może zakochany, bez perspektyw. Uciesz serca rodziców czymś jeszcze. No, co się dzieje?
— Chyba przeprowadzam eksperyment na samym sobie.
— Jak?
— Cóż, te komórki, które zmieniłem. Musiałem je jakoś przemycić, więc wstrzyknąłem je sobie do krwi. Od tego czasu nie miałem dostępu do laboratorium, nawet takiego zwykłego, lekarskiego. Już nigdy ich nie odzyskam.
— Odzyskam?
— Oddzielę od innych komórek. Ich są miliardy, mamo.
— Jeśli to twoje komórki, to czym się martwisz?
— Nic nie zauważyłaś? Spojrzała na syna.
— Nie jesteś już taki blady. I nosisz szkła kontaktowe.
— Nie noszę szkieł kontaktowych.
— Więc może zmieniłeś te idiotyczne przyzwyczajenia i już nie czytasz po nocach.
Potrząsnęła głową.
— Nigdy nie rozumiałam, jak możesz interesować się takimi głupstwami.
Vergil patrzył na nią z otwartymi ustami.
— Przecież to fascynujące, mamo! Szkoda, że nie dostrzegasz, jakie to ważne…
— Nie czepiaj się moich szczególnych uprzedzeń. Przyznaję się do nich, mam swoje przekonania i nie będę ich dla ciebie zmieniała. Nie wtedy, gdy widzę, jak wygląda dzisiejszy świat, i to dzięki ludziom o twoich intelektualnych skłonnościach. Przecież każdego dnia tam, w tym waszym laboratorium, wynajdują jakiś nowy sposób na przybliżenie końca świata.
— Nie należy sądzić naukowców po mnie, mamo. Ja nie jestem taki typowy, raczej…
Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, więc tylko się skrzywił. Matka skrzywiła się także i odpowiedziała mu lekkim uśmiechem, którego znaczenia nie potrafił nigdy rozszyfrować.
— Szalony — podpowiedziała.
— Nieortodoksyjny — poprawił ją Vergil.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Co to za komórki? Coś z twojej krwi? Pracowałeś nad nimi?
— One potrafią myśleć, mamo.
Doprawdy nie sposób nią było wstrząsnąć. Nie zareagowała w żaden przewidywalny sposób.
— Razem… to znaczy wszystkie czy każda z osobna?
— Każda. Chociaż w ostatnich eksperymentach zaczęły się grupować. Nie mam pojęcia dlaczego.
— A czy są przyjaźnie nastawione?
Vergil wzniósł wzrok do nieba w ostatecznej rozpaczy.
— To limfocyty, mamo. Żyją w zupełnie innym świecie. Nie mogą być nastawione przyjaźnie lub nieprzyjaźnie, przynajmniej zgodnie ze znaczeniem, jaki my nadajemy tym słowom. Dla nich światem jest chemia.
— Jeśli potrafią myśleć, potrafią także coś czuć, albo doświadczenia całego mojego życia są do niczego. Chyba, że przypominają Franka. Ale on nie myślał za dużo, wiec to porównanie nie całkiem pasuje.
— Jakoś nie miałem czasu, by się przekonać, jakie są naprawdę i czy potrafią myśleć tak dobrze jak… mogą.
— A jak mogą?
— Jesteś pewna, że to wszystko rozumiesz?
— A czy mówię tak, jakbym rozumiała?
— Oczywiście. Właśnie dlatego pytałem. Nie wiem, co mogą. Ale z pewnością dużo, bardzo dużo.
— Verge, w twoim szaleństwie zawsze była jakaś metoda. Co zamierzałeś przez to osiągnąć?
To go zastopowało. Już dawno porzucił nadzieję na porozumienie się z matką na tym poziomie, na poziomie osiągnięć i sukcesów. Nigdy nie potrafiła pojąć, że chce po prostu czegoś dokonać. Dla niej do celu dochodziło się nie drażniąc zbyt często sąsiadów.
— Nie wiem. Pewnie nic. Zapomnij o tym.
— Już zapomniałam. Gdzie zjemy obiad?
— Zjedzmy po marokańsku.
— Dobrze. Niech będą tańce brzucha.
Z tego wszystkiego, czego u matki nie rozumiał, rekordy biła jego sypialnia. Zabawki, łóżko i meble, plakaty na ścianach — ten pokój wyglądał dziś nie tak jak wtedy, gdy go opuścił, ale tak jak wtedy, kiedy miał dwanaście lat. Książki, które wtedy czytał, wyjęte z leżących na strychu pudeł, stały na półkach jedynego regału, który mieścił niegdyś całą jego bibliotekę. Fantastyka naukowa w paperbackach i edycjach klubowych współzawodniczyła z komiksami i niewielkim, choć ważnym księgozbiorem składającym się z podręczników elektroniki i książek naukowych.
Na plakatach filmowych, z pewnością dziś już bardzo cennych, robot Robbie potykając się niósł przez najeżony skałami pejzaż obcej planety bardzo „powiększoną” Annę Frances, czerwonooki Christopher Lee szczerzył wściekle wielkie zębiska, a Keir Dullea patrzył w przerażeniu zza szybki swego kosmicznego hełmu.
Zdjął te plakaty, kiedy miał dziewiętnaście lat, zwinął i schował w szufladzie. April powiesiła je z powrotem, gdy wyjechał do college’u.
Znalazła gdzieś nawet jego dziecinną kapę na łóżko, ozdobioną postaciami myśliwych i myśliwskich psów. Samo łóżko, stare i tak dobrze znane, próbowało przenieść go w czasy dzieciństwa, od którego nie mógł się przecież oddalić, bo chyba nigdy go nie miał.
Pamiętał te czasy pełne niepokoju, pełne strachu. Bał się tego, że może być jakimś seksualnym maniakiem, że jest odpowiedzialny za ucieczkę ojca, że dostanie dwóję w szkole. A oprócz strachu pamiętał i zachwyt. Tę szczególną, beztroską radość, kiedy zwinął pasek papieru, złączył jego końce i otrzymał swą pierwszą wstęgę Möbiusa. Kiedy obserwował mrowisko i dostał pierwszy zestaw kempingowy. I kiedy w koszu na śmieci w alejce za domem znalazł dziesięć roczników Scientific American.
Już w ciemnościach, zasypiając, poczuł, jak nagle zaswędziały go plecy. Podrapał się bezmyślnie i zaraz usiadł, przeklinając szeptem. Zwinął górę od piżamy w ciasny wałek i zaczął nim poruszać w górę i w dół, próbując pozbyć się dokuczliwego swędzenia.
Dotknął twarzy. To nie była jego twarz, to była twarz najzupełniej obca: guzy, ostre rysy, wielki nos, sterczące usta. Ale dotknięta drugą ręką, wydawała się zupełnie normalna. Zetknął palce obu dłoni. Coś tu nie grało. Jedna była zbyt czuła, druga jakby zdrętwiała.
Ciężko oddychając i potykając się, Vergil pobiegł do łazienki na piętrze i zapalił światło. Pierś swędziała okropnie, mnóstwo niewidzialnych mrówek gryzło go między palcami stóp. Nie czuł się tak strasznie źle od czasu, gdy mając jedenaście lat, na miesiąc przed odejściem Franka, przeszedł wietrzną ospę. Nie mogąc myśleć o niczym oprócz złego samopoczucia, rozebrał się i wlazł pod prysznic z nadzieją, że zimna woda złagodzi te dolegliwości.
Woda ciekła ze starej instalacji wątłym strumykiem opryskując mu głowę, szyję i plecy, ściekając po piersiach, brzuchu i nogach. Obie ręce były teraz niezwykle, aż boleśnie nadwrażliwe, woda kłuła je niczym igła, ogrzewając i chłodząc, paląc i zamrażając. Wyciągnął je przed siebie i poczuł opór powietrza.
Stał pod prysznicem piętnaście minut, wzdychając z ulgą, gdy podrażnienie zaczęło ustępować i pocierając obolałe miejsca nasadą i grzbietem dłoni, aż mocno poczerwieniały. W palcach czuł kłucie, malejące i stopniowo niknące w rytmie pulsującej krwi. Wszystko wróciło do normy.
Wyszedł spod prysznica, wytarł się i stanął nagi w płynącym z otwartego okna chłodnym powietrzu, słuchając grania świerszczy. „Niech to diabli”, powiedział powoli, z uczuciem. Obrócił się, by przejrzeć się w lustrze. Całą pierś pokrytą miał czerwonymi plamami, podrapaną i podrażnioną. Okręcił się na pięcie i zerknął przez ramię na plecy.
Od łopatki do łopatki i wzdłuż kręgosłupa, tuż pod powierzchnią skóry przecinające się blade, delikatne linie rysowały niechcianą, szaloną mapę drogową. Patrzył, jak znikają powoli, by po chwili wydać się tylko złudzeniem. Czując, jak mocno bije mu serce, Vergil usiadł na pokrywie sedesu, podparł brodę dłońmi i wpatrzył się w swe stopy. Był przerażony. Roześmiał się głośno i chrapliwie.
— Pogonić gówniarzy do roboty? — zapytał szeptem sam siebie.
— Vergil, dobrze się czujesz? — Matka stała po drugiej stronie drzwi.
— Świetnie — odpowiedział. Z dnia na dzień lepiej.
— Jak długo żyję i oddycham, nie zrozumiem mężczyzn — stwierdziła April, nalewając sobie kolejną filiżankę mocnej czarnej kawy. — Zawsze partaczą i zawsze wpadają w kłopoty.
— Ja nie mam kłopotów, mamo. — Nawet w jego uszach zabrzmiało to bardzo nieprzekonująco.
— Nie?
Vergil wzruszył ramionami.
— Jestem zdrowy. Jeszcze przez parę miesięcy poradzę sobie bez pracy. A w międzyczasie coś mi się powinno trafić.
— Przecież ty nawet niczego nie szukasz! Co akurat było prawdą.
— Wychodzę z głębokiej depresji.
Co było akurat bezczelnym łgarstwem.
— Łżesz — powiedziała April. — Nigdy w życiu nie byłeś w depresji. Nawet nie wiesz, co to znaczy. Powinieneś na kilka lat zmienić się w kobietę, to byś się dowiedział. Promienie porannego słońca przebiły przezroczystą firankę, wypełniając kuchnię stłumionym, pogodnym blaskiem.
— Czasami zachowujesz się tak, jakbyś odbijała ode mnie piłki. Jak od ściany.
— Bo na ogół jesteś mniej więcej tak wrażliwy jak ściana. Vergil, do diabła, przecież jesteś moim synem! Dałam ci życie, myślę, że pomoc Franka możemy spokojnie wykreślić, i przez pełne dwadzieścia dwa lata patrzyłam, jak doroślejesz. Nie dorosłeś nigdy i nie wyrobiłeś sobie pełnej wrażliwości. Jesteś chłopcem bystrym, ale jakby niekompletnym.
— A ty — stwierdził krzywiąc się — ofiarujesz mi pełnię pomocy i zrozumienia. — Nie drażnij starej kobiety, Verge. Daję ci tyle, na ile zasługujesz. Jesteś w prawdziwych kłopotach, prawda? Przez ten eksperyment?
— Wolałbym, żebyś wiecznie do niego nie wracała. Jestem naukowcem, cała ta sprawa dotyczy wyłącznie mnie i na razie…
Zamknął usta z wyraźnie słyszalnym trzaskiem i skrzyżował dłonie na piersiach. Kompletne wariactwo! Limfocyty, które sobie wszczepił, ponad wszelką wątpliwość zginęły albo właśnie umierały. Zmienił je w warunkach laboratoryjnych, najprawdopodobniej otrzymały cały zestaw histokompatybilnych antygenów i już przed kilkoma tygodniami zostały zaatakowane i zniszczone przez swych niezmienionych kuzynów. Każde inne przypuszczenie było po prostu nierozsądne. A w nocy… cóż, miał po prostu skomplikowaną reakcję alergiczną. Dlaczego, spośród wszystkich ludzi, właśnie z matką mówił o możliwości…
— Verge…
— Było mi bardzo miło, April, ale chyba muszę już wracać.
— Ile czasu ci jeszcze zostało? Stał i patrzył na nią wstrząśnięty.
— Ja nie umieram, mamo.
— Przez całe swe życie mój syn pracował dla jednej, wielkiej chwili. Wygląda na to, że właśnie nadeszła.
— To cholerne szaleństwo!
— Odpowiem ci tym, co sam mi powiedziałeś. Nie jestem geniuszem, synku, ale i nie jestem durna jak ściana. Powiedziałeś, że stworzyłeś inteligentne zarazki i zaraz ci coś wyjaśnię… Każdy, kto kiedyś odkażał toaletę albo czyścił kubełek, do którego wyrzuca się zużyte pieluchy, umrze z przerażenia na myśl o inteligentnych zarazkach. Co będzie, kiedy zaczną się bronić? No, wytłumacz to swojej starej matce!
Na to nie miał już odpowiedzi. Nie był nawet pewien, o czym właściwie rozmawiają, nic tu nie miało sensu. Ale czuł, jak coś ściska mu żołądek.
Odprawiał już wcześniej podobny rytuał. Wpadał w kłopoty i niepewny, przerażony przyjeżdżał do matki nie bardzo nawet wiedząc, na czym polegają jego problemy. A April, z niesamowitą wręcz skutecznością, przechodziła jakby na wyższy poziom rozumowania, nazywała po imieniu to, co go gnębiło i rozkładała przed nim tak, że nie sposób było nic ominąć. Nie mógł jej za to pokochać, ale była mu niezbędna.
Wstał i sięgnął, by pogłaskać jej dłoń. Odwróciła się i mocno chwyciła go za rękę.
— Jedziesz już? — Tak.
— Ile czasu nam zostało, Vergil?
— Co?
Nic nie rozumiał, ale oczy wypełniły mu się nagle łzami. Drżał.
— Wróć do mnie, jeśli tylko będziesz mógł.
Złapał walizkę, którą spakował w nocy i przerażony pobiegł po schodach do samochodu. Wrzucił ją do bagażnika, okrążył volvo, uderzył kolanem w tylny zderzak, poczuł ból, który zaraz znikł. Usiadł na wysokim, rajdowym siedzeniu, włączył silnik.
Matka stała na progu, jedwabie powiewały w słabym, porannym wietrze. Odjeżdżając, Vergil pomachał jej przez okno. Normalka. Każdy macha matce na pożegnanie. Jedź już!
Jedź wiedząc, że twój ojciec nigdy nie istniał, a matka jest czarownicą. Więc kim ty jesteś?
Potrząsał głową, aż zaczęło mu szumieć w uszach. Jakimś cudem prowadził prosto. Na grzbiecie lewej dłoni widział białą linię jak cienka nitka przylepiona mocnym klejem.
Nietypowa dla kalifornijskiego lata burza właśnie się kończyła. Na niebie wisiały chmury, ochłodziło się, okna sypialni plamiły krople deszczu. Nawet morze, choć oddalone o cztery przecznice, dawało o sobie znać; w mieszkaniu słychać było głuchy huk i szum przewalających się fal.
Vergil siedział przy komputerze z dłonią opartą o klawiaturę i wiszącym nad klawiszem palcem. Na monitorze obracała się skręcona molekuła DNA otoczona mgłą białek. Powstające na krótko przerwy w fosforanowo-cukrowym kręgosłupie jej podwójnej spirali oznaczały błyskawiczne penetracje enzymów, rozkładających molekułę do transkrypcji. U dołu ekranu przesuwały się oznaczone kodem kolumny liczb. Vergil patrzył na nie dość nieuważnie.
Będzie musiał wkrótce z kimś pogadać, z kimś oprócz matki i, oczywiście, oprócz Candice, która wprowadziła się do niego tydzień po powrocie z Livermore. Wyraźnie zamierzała zostać na dłużej, gotowała i sprzątała mu mieszkanie.
Czasami chodzili razem na zakupy i sprawiało im to przyjemność. Bardzo lubiła kupować mu lepsze ubrania, a on godził się, choć uszczuplało to jego i tak już niewielkie oszczędności.
Kiedy pytała go o coś, co się jej nie podobało, coraz częściej i coraz dłużej zwlekał z odpowiedzią. Zastanawiała się, dlaczego nalega, by kochali się po ciemku.
Chciała chodzić na plażę, ale Vergil był temu przeciwny.
Martwiła się, że Vergil za dużo czasu spędza pod nowymi lampami kwarcowymi.
— Verge? — Candice stanęła w drzwiach sypialni, ubrana w szlafrok frotte ozdobiony wzorem z róż.
— Nie nazywaj mnie tak. Tak mnie nazywa matka.
— Przepraszam. Mieliśmy pojechać do zoo, pamiętasz? Vergil podniósł palec do ust i zaczął obgryzać paznokieć. Chyba jej nawet nie słyszał.
— Vergil?
— Nie najlepiej się czuję.
— Nie wychodzisz z domu. To dlatego.
— Przecież czuję się zupełnie dobrze — powiedział obracając krzesło. Patrzył na nią niczego nie tłumacząc.
— Nie rozumiem. Wskazał na ekran.
— Nie pozwalałaś mi nigdy wyjaśnić…
— Zachowujesz się jak wariat i tego właśnie nie rozumiem. — Usta Candice drżały.
— To więcej, niż mogłem przypuszczać.
— O co ci chodzi, Vergil?
— O powiązania. O kombinacje. O moc.
— Proszę cię, mów z sensem!
— Jestem w pułapce. Zwabiony, lecz nie porzucony.
— Ja cię przecież nie wabiłam…
— Nie ty, słoneczko — odparł myśląc o czymś innym. — Nie ty. Candice podeszła do biurka z wahaniem, jakby komputer mógł ją ugryźć. Oczy miała wilgotne, ssała dolną wargę.
— Kochanie?
Vergil spisał szybko kilka pulsujących na ekranie liczb.
— Hm?
— Czy ty zrobiłeś coś w pracy? Nim odszedłeś? Nim się spotkaliśmy?
Obrócił głowę i spojrzał na nią tępo.
— Jak z komputerami? Wściekłeś się i spieprzyłeś im komputery? — Nie — zaprzeczył z uśmiechem. — Nie spieprzyłem im komputerów. Może je trochę popieprzyłem, ale tego nikt nigdy nie zauważy.
— Bo… znałam kiedyś takiego faceta… najpierw naruszył prawo, a później zaczął się śmiesznie zachowywać. Nie chciał wychodzić z domu, prawie się nie odzywał, zupełnie jak ty.
— A co zrobił? — zapytał Vergil, ciągle spisując dane.
— Obrabował bank.
Ołówek zatrzymał się w pół ruchu. Vergil spojrzał na Candice. Płakała. — Kochałam go i musiałam rzucić, kiedy się o tym dowiedziałam. Nie mogłam żyć z taką świnią!
— Nie bój się.
— Parę tygodni temu byłam już gotowa rzucić ciebie. Myślałam, że może między nami zdarzyło się wszystko, co się mogło zdarzyć. Ale… to głupota… nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Jesteś szalony, ale mądry, a nie szalony dureń jak inni faceci. Myślałam, że moglibyśmy się związać, tak luźno, że to by było strasznie fajne. Słuchałabym, kiedy byś mi tłumaczył te różne rzeczy, może nauczyłbyś mnie czegoś o biologii i elektronice.
Wskazała palcem na monitor.
— Spróbuję zrozumieć. Naprawdę!
Vergil słuchał z otwartymi ustami. Zamknął je i spojrzał w monitor, mrugając szybko.
— Zakochałam się w tobie. Kiedy pojechałeś odwiedzić matkę. Czy to nie dziwne?
— Candice…
— I jeśli zrobiłeś coś wstrętnego, to zraniłeś także mnie, a nie tylko siebie…
Odsunęła się, przyciskając pięść do podbródka, jakby chciała się sama uderzyć.
— Nie chcę nikogo zranić.
— Wiem. Nie jesteś zły.
— Wyjaśniłbym ci wszystko, gdybym sam wiedział, o co chodzi. Ale nie wiem. W każdym razie nie zrobiłem nic, za co mogliby mnie posłać do więzienia. Nic nielegalnego.
Oprócz sfałszowania danych medycznych.
— Nie będziesz mi tłumaczył, że się niczym nie przejmujesz! Dlaczego nie możemy o tym po prostu porozmawiać?
Wyciągnęła z szafy składane krzesło, rozłożyła je kilka metrów od biurka i usiadła. Kolana trzymała razem, stopy rozstawiła szeroko.
— Powiedziałem już, że sam nie wiem, o co chodzi.
— Czy zrobiłeś coś… sobie? To znaczy, może zaraziłeś się w laboratorium albo… Czytałam, że to możliwe, lekarze i naukowcy zarażają się chorobami, nad którymi pracują.
— I ty, i matka… — Vergil potrząsnął głową.
— Obydwie się boimy. Czy spotkam kiedyś twoją matkę?
— W każdym razie nieprędko.
— Przepraszam, ja… — Candice żywo potrząsnęła głową — po prostu chciałam się przed tobą wygadać.
— W porządku.
— Vergil? — Tak.
— Kochasz mnie?
— Tak — powiedział i zdumiał się, bo była to prawda. Ale nie odwrócił głowy od monitora.
— Dlaczego?
— Jesteśmy podobni — odparł, choć sam nie wiedział, jak to właściwie rozumieć. Może chodziło mu o to, że obydwojgu nic się nie miało udać, że nigdy nie mieli wiele znaczyć. A to dla niego oznaczało klęskę.
— Oj, Vergil!
— Naprawdę. Może po prostu nie zdajesz sobie» z tego sprawy?
— Z pewnością nie jestem taka mądra jak ty.
— Czasami ciężko być mądrym.
Czy to właśnie odkrywają teraz one, moje małe limfocyty? Jak ciężko być mądrym, jak ciężko przetrwać?
— Czy możemy gdzieś dzisiaj pojechać, zrobić sobie piknik? Zostało nam z wczoraj trochę zimnego kurczaka.
Spisał ostatnią kolumnę liczb i zrozumiał, że wie już to, co chciał wiedzieć. Limfocyty rzeczywiście mogły przekazywać swą biologikę innym typom komórek.
Łatwo mogły zrobić to, co mu najwyraźniej robiły.
— Tak — powiedział. — Piknik to wspaniały pomysł.
— A później, kiedy wrócimy… zapalimy światło? Czemu nie? Candice i tak musi się dowiedzieć, wcześniej czy później… Znajdzie się jakiś sposób, żeby wyjaśnić, skąd wzięły się te linie. Dzięki Bogu zbladły trochę pod wpływem kwarcówek.
— Kocham cię — powiedziała Candice, nie spuszczając z niego wzroku i nie podnosząc się z krzesła.
Przesłał dane liczbowe i graficzne do pamięci i wyłączył komputer.
— Dziękuję — powiedział miękko.