Zabij moje wspomnienia

Zamek dominował nad rozległą doliną, przycupnąwszy na wzgórzu niczym pokraczna ropucha na kamieniu. Pokraczny to dobre słowo, pomyślał jeździec. Pokraczny, brzydki i paskudny. Wydawało się, że ma zachwiane proporcje, za niskie mury, zbyt szerokie wieże, absurdalnie daleko wysunięty barbakan. Zupełnie jakby poskładano go z części wykradzionych z innych warowni. Całość miała kolor zrudziałej cegły, pokrytej liszajami zacieków i niezdrowych plam. Paskudztwo. Idea, żeby wybudować coś takiego pośrodku bagnistej, niemal zawsze wypełnionej mgłą doliny, wydawała się pozbawiona sensu i głupia. Trzeba było zagłębić się w księgach, by wiedzieć, że gdy po jednej z wojen zewnętrzne mury zawaliły się, odbudowano je dobre dziesięć jardów dalej, tam, gdzie wzgórze wspierało się na kamiennym rdzeniu, więc barbakan, który jakimś cudem ocalał, sterczał teraz spoza linii murów jak palec, wskazujący drogę na południe. Potrzeba było również znajomości historii, żeby zdawać sobie sprawę z faktu, iż kilkaset lat wcześniej dolina była żyznym, kwitnącym miejscem, przynoszącym młodemu Imperium dochód rzędu dziesięciu tysięcy cesarskich orgów rocznie, a zamek stał na straży szlaków handlowych, dających pięciokroć większe zyski. Mężczyzna miał taką wiedzę i wcale nie podnosiła go ona na duchu. Oznaczała, że świat zmienia się na gorsze.

I robi to coraz szybciej.

Szarpnął wodze, odrywając konia od skubania wątłych badyli rosnących wzdłuż grobli. Wierzchowiec odwrócił łeb i spojrzał z wyraźną pretensją.

– Jak znów nażresz się byle czego, całą noc będzie cię bolał brzuch. Za kwadrans będziemy w zamku.

Koń parsknął, a mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, otulając szczelniej płaszczem. W trakcie długich, samotnych wędrówek po najdalszych krańcach Imperium i poza nim nabrał zwyczaju gadania do wierzchowca, ale ostatnio z pewnym rozbawieniem zauważył, że najwyraźniej zaczyna oczekiwać od konia czegoś w rodzaju dialogu, tłumacząc jego rżenie, parsknięcia i pierdnięcia jako wkład do rozmowy. A to oznaczało, że potrzebował dłuższego odpoczynku – albo zmiany wierzchowca. Na mniej gadatliwego, wyszczerzył się w myślach.

Groblę prowadzącą do zamku zbudowano w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, usypując kolejne warstwy ziemi, gliny i tłuczonego kamienia, w miarę jak podnosił się poziom wód gruntowych. Niemal na całej powierzchni, z wyjątkiem kolein zostawionych przez wozy, porastała ją rachityczna trawa o nieprzyjemnej, burozielonej barwie. Końskie kopyta mlaskały wilgotno i kleisto w brei wypełniającej koleiny, następny znak, że w ciągu najbliższych kilku lat trzeba będzie drogę podwyższyć. Chyba że Szczury zdecydują się wreszcie porzucić zamek i przenieść swoich gości w inne miejsce.

Albo rozwiązać ich problem definitywnie.

Dziś mgły spowijające dolinę rozpędził porywisty, zimny wiatr z zachodu. Zbliżała się zima. Jeździec zdecydowanie wolałby jechać, wdychając wilgotne opary, niż patrzeć na skarłowaciałe drzewa, płytkie bajorka i rozległe oczka wypełnione mętną wodą, przedzielone fragmentami terenu porośniętego pożółkłymi, bagiennymi trawami. Wszelkie próby osuszenia mokradeł porzucono ponad sto lat temu, wraz z ostatnimi osadnikami opuszczającymi okolicę. Żeby wygrać tę wojnę, trzeba by skierować rzekę w stare koryto, co kosztowałoby sto razy więcej, niż wynosił roczny dochód z tutejszego handlu i upraw. Prościej było zbudować nowy szlak kupiecki niż próbować wygrać z naturą. Samotny, pokraczny zamek, stojący na wzgórzu pośrodku zamglonej doliny, był ostatnim świadkiem tego, że kiedyś żyli tu ludzie.

Grobla kończyła się półkolistym rozszerzeniem, dzięki któremu wozy dostarczające zapasy do zamku mogły zawrócić. Do samej warowni było jeszcze ponad dwieście jardów. Dalej prowadził drewniany most, zbudowany z wbitych w dno pali i byle jak ułożonych desek. Wozy zatrzymywały się właśnie tutaj, a ich ładunek przenoszono ręcznie. Do każdego pala, podtrzymującego konstrukcję z desek, przywiązano gliniane naczynie. Wędrowiec wiedział, że wypełniała je oliwa. Wystarczyło kilka chwil, parę celnie wystrzelonych płonących pocisków, żeby odciąć zamek od świata. Westchnął cicho. Oto cali my, pomyślał, meekhańska zapobiegliwość. Przez tę dolinę i tak żadna armia nie mogłaby przejść, nie bez wielodniowych przygotowań, zaś szturm na zamek zbudowany pośrodku trzęsawiska byłby samobójstwem, a my i tak zachowujemy się, jakby lada moment miała wybuchnąć wojna. No cóż, pragniesz pokoju, trzymaj w domu naostrzony miecz, jak mówi starożytne przysłowie.

Wjechał na mostek. Kopyta dudniły po deskach, cała konstrukcja chwiała się i skrzypiała. To też było zamierzone, nawet najciemniejszą nocą nikt nie podkradłby się tędy pod bramę niezauważony. Poklepał konia po szyi.

– Spokojnie, już nieraz tędy przechodziliśmy, pamiętasz? Na pewno się nie zawali.

Wierzchowiec zastrzygł uszami i puścił bąka.

—— • ——

Musieli go zauważyć, gdy był jeszcze na grobli, bo opuścili most zwodzony, a przed uchyloną bramą stało dwóch strażników. Powitali go po wojskowemu, salutując pięścią do lewej piersi.

– Witamy w zamku Lotis, panie Ekkenhardzie.

Poznał starszego z nich.

– Witaj, Beris. Piękną mamy pogodę, nieprawdaż?

Strażnik skrzywił się w uśmiechu i zadrżał. Nawet ciepły wojskowy płaszcz nie chronił go przed wiatrem.

– Jak co roku o tej porze. Nie można sobie wymarzyć lepszej.

– Rzecz jasna. Komendant Gentrell czeka?

– Oczywiście. Powiedział jednak, że nie musi się pan spieszyć. Komnata jest już przygotowana, świeże szaty również. Polecił przekazać, że spotkacie się na kolacji.

– Dobrze. – Zsiadł z konia, przeklinając obolałe uda. – Zajmijcie się koniem, mamy za sobą długą drogę.

Żołnierz skinął głową i ujął wodze.

– Chodź, staruszku, ciepła stajnia czeka – mruknął.

Ekkenhard uśmiechnął się szeroko, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, nie tylko on traktował tego konia jak partnera do rozmów.

Uśmiech poszerzył się jeszcze, gdy zobaczył swoją komnatę. W kominku huczał ogień, na stole stało kilka naczyń przykrytych lnianymi ścierkami, na szerokim łożu leżało nowe ubranie. W kącie parowała misa z wodą. Z westchnieniem ulgi ściągnął ciężki od wilgoci płaszcz i powiesił go na haku wbitym w ścianę kominka. Materiał momentalnie zaczął parować. Odpiął pas z mieczem, rozsznurował i ściągnął lekki, skórzany pancerz. Barwiona na brązowo skóra, mimo impregnacji olejem, również sprawiała wrażenie wilgotnej. To zły znak, po wyschnięciu pancerz najpewniej skurczy się i zacznie się nadawać dla kogoś znacznie mniejszego niż on. Będzie go musiał wymienić w zamkowej zbrojowni.

Westchnął. Jeszcze kilka dni w tej okolicy, a on sam nadawałby się do wymiany na kogoś młodszego i nowszego. Pikowany kaftan i wilgotna koszula powędrowały w ślad za płaszczem. Po chwili wahania rozebrał się do naga i mocząc w gorącej wodzie ręcznik, zmył z siebie wielodniowy bród. W zamku nie było łaźni z prawdziwego zdarzenia, lecz ta namiastka kąpieli i tak sprawiła mały cud. Potrzebował tego bardziej niż ciepłego posiłku. Nie wytarł się, tylko stojąc przed kominkiem, pozwolił, żeby ciepło osuszyło jego ciało. Jedzenie mogło jeszcze poczekać. Ale niedługo.

Pukanie do drzwi zastało go przy ogryzaniu do czysta jagnięcego udźca. Westchnął i przepłukał usta winem.

– Otwarte.

Mężczyzna, który wszedł, był średniego wzrostu i miał sylwetkę, którą dyplomatycznie zwykło się określać jako grubokościstą. Wyglądał na co najmniej dziesięć lat starszego niż siedzący przy stole wędrowiec, lecz w tym przypadku wygląd mógł bardzo mylić. Ubrany jak zwykły żołnierz, który akurat wyszedł z koszar rozprostować nogi, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Poza twarzą, sprawiającą wrażenie, jakby jakiś niedoświadczony rzeźbiarz wziął kawał skały i kilkoma szybkimi uderzeniami dłuta nadał jej z grubsza ludzki wygląd. Niekształtny nos, ostre płaszczyzny policzków, masywna szczęka i ukryte głęboko w oczodołach senne, lekko nieprzytomne oczy. Twarz prostaka i głupca. Tych, którzy dali się nabrać na tę twarz, liczono w setki i każdy z nich żałował, że nie docenił jej właściciela.

Gość bez słowa podszedł do stołu i usiadł naprzeciw Ekkenharda.

– Długą miałeś drogę?

– Jak zwykle. Pięć dni bezdrożami i cały dzień na bagnach, bywało gorzej. Wina?

– Nie odmówię. – Nalał sobie i pociągnął z kubka. – Co w stolicy?

– Bez zmian, cesarz włada otoczony miłością poddanych, arystokracja z Rady Pierwszych jest zawsze gotowa służyć mu pomocą i wsparciem, kapłani troszczą się o dusze ludzi, magowie zgłębiają tajemnice Wszechrzeczy, aby wykorzystać je dla ogólnego dobra. A wszystkiemu przyglądają się bogowie, radujący się z powszechnego szczęścia.

Przybysz uśmiechnął się kwaśno, odstawiając kubek.

– Innymi słowy Rada nie knuje i nie jątrzy, nie podkopuje autorytetu i nie wbija noża w plecy. Kapłani nie próbują skakać sobie do gardeł, żeby tylko ugrać coś w swoich odwiecznych wojenkach, a gildie magów nie prowadzą jakichś dziwacznych gier, które mogą wszystkich nas wysłać do piekła.

– Dokładnie. Sielanka. – Ekkenhard uniósł kubek w toaście. – Za piękne sny, komendancie Gentrell.

– Za sny.

Wypili.

– Myślałem, że spotkamy się dopiero na kolacji.

– Na kolacji mamy gościa, nie moglibyśmy porozmawiać otwarcie.

– A któż nas zaszczyci?

– Velgeris.

Ekkenhard wpatrywał się chwilę w przybysza, szukając w jego minie śladu kpiny. Nie znalazł.

– Żartujesz?

Dowodzący na zamku Lotis skrzywił się i posłał mu uspokajający uśmiech. Zadziałało to tak, że Ekkenhard zaczął się pocić. O Gentrellu mówiono, że jak wrzeszczy i przeklina, to wszystko jest w najlepszym porządku, ale gdy się uśmiecha, to lepiej brać nogi za pas, bo zaraz polecą łby.

– Chciałbym. Gdy zjawił się tu wczoraj, myślałem, że jak zwykle przyjechał pojątrzyć, podrażnić się i powęszyć przy okazji. Ale nie, on od razu zapytał o Glewwen-On.

Ekkenhard drgnął. Niby tego właśnie należało się spodziewać, bo dlaczego właściwie Drugi Ogar Imperium zaszczycałby szczurzą norę, ale przez chwilę łudził się nadzieją, że to tylko przypadkowa wizyta. Westchnął.

– I tak udało nam się utrzymać tajemnicę ponad pięć lat – powiedział. – Nieźle, jeśli wziąć pod uwagę, że straciliśmy tam dwie kompanie piechoty i pięciu bitewnych magów. Nie mówiąc oczywiście o trzystu mieszkańcach wioski. Myślę, że pięć lat to i tak łaska bogów.

– Których, co? Jeśli ktoś z panteonu zaczął nam mieszać w garnku, chcę wiedzieć, kto i jaki ma w tym cel.

– To była przenośnia. Zresztą, czego mogliśmy się spodziewać? Od samego początku zapędziliśmy ich do roboty, nie mówiąc zbyt wiele. Mieli poza Imperium szukać piętnastoletniej dziewczyny z czarnymi włosami, wokół której dochodziłoby do dziwnych zjawisk. Jeśli Ogary wreszcie zwąchały całą prawdę, mogą ją wykorzystać przeciwko nam.

– Jak każdą inną.

– Co zamierzasz zrobić?

– Ja? Nic. – Komendant uśmiechnął się złośliwie. – Liczę na ciebie.

– Och, oczywiście, wykorzystaj jedynego nieujawnionego Szczura w tej prowincji tylko po to, żeby nie musieć się wysilać. Powiedział coś więcej?

– Tak. Stwierdził, że ma dowody na to, że mieszkańcy wioski, która została wymordowana, wcale nie padli ofiarą łupieżczej bandy terroryzującej okolice. Wspominał także coś o Dwudziestym Drugim Pułku, który nagle został przeformowany i którego żołnierze zasilili inne oddziały w całym Imperium.

– Interesujące. Napomknąłeś mu, że Ogary nie powinny węszyć wokół armii? Sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego należą do nas.

– Napomknąłem. Nie wyglądał na zbytnio przejętego. Najwyraźniej uważa, że wie dość, by przycisnąć nas do muru.

– Czyli nie da się zbyć byle czym?

– Może i jestem stary, ale nie głupi. To Drugi Ogar w Imperium. Myślę, że dobrze wie, czego szuka.

– Ja też.

Obaj mimowolnie spojrzeli w stronę wschodniej ściany komnaty. Za nią znajdował się dziedziniec, a za dziedzińcem wznosiła się jedna z dwu niskich, posępnych i pokracznych wież. Ekkenhard wiedział, że wieżę porasta bluszcz, któremu pozwolono wspiąć się na ceglany mur tylko w jednym celu: aby ukryć, że większość okien zamurowano, a resztę wyposażono w potężne żelazne kraty. Chodziło o to, aby wszyscy, przypadkowy wędrowiec i chłop dostarczający zapasy dla załogi, byli święcie przekonani, że stacjonuje tu tylko zapomniany przez biurokrację garnizon, strzegący bezludnego bagna. Nikt nie powinien łączyć zamku z odległą o osiemdziesiąt mil wioską, która kilka lat temu została pochłonięta przez Uroczysko.

– A jak tutaj? – Ekkenhard oderwał wzrok od ściany.

– Bez zmian. Cały czas.

—— • ——

– Gdzie jesteśmy?

Milczała. Od kilku dni, od chwili, gdy zgodził się na jej propozycję, traktowała go jak powietrze. Nie odzywała się, nie odpowiadała na pytania, po prostu bez przerwy szła przed siebie, cały czas kierując się na zachód. Przynajmniej miał wrażenie, że to był zachód.

Dni spędzali w płytkich, cienistych zagłębieniach, chroniąc się przed spadającym z nieba żarem, a ona zawsze potrafiła znaleźć takie miejsce, nocami zaś wędrowali. Ich szlak wiódł od źródła do źródła, od ukrytej pod kamieniami błotnistej kałuży do zagłębienia, które musieli pogłębiać rękoma i które po kilku godzinach powinno wypełnić się mętnym płynem. Tylko że ona najwyraźniej nie miała ochoty pić takiego błota, więc zazwyczaj wygrzebany dołek w ciągu kilku chwil bulgotał chłodną, kryształowo czystą wodą. Takiej wody nie spotyka się na pustyni, taką wodę pił tylko na północy, na górskich pastwiskach. Ignorował jednak te myśli, gasząc pragnienie i nie zadając żadnych pytań. Jeszcze nie teraz.

Wzdłuż szlaku miała rozsiane schowki z zapasami, kilka suszonych owoców, parę sucharów, kawałek wędzonego mięsa. Dzieliła się z nim bez słowa, skubiąc ledwo kęs czy dwa, i zaraz zasypiała. On również. Przesypiali najgorętsze godziny dnia, przez resztę czasu milcząc i obserwując okolicę. Po tym, co zrobiła z nim na pustyni, po ludziach, którzy powstali do życia, po czym rozsypali się w pył tylko dlatego, że chciała go wypróbować, nie miał ochoty na rozmowę. Była... kimś... czymś... Szukał odpowiedniego określenia. Czymś obcym. Czary, Moc, nie rozpoznawał tego wokół niej, a przecież potrafił wyczuć magię, tak jak wyczuł czarownika zbliżającego się do domu Aerina. Wokół niej tego nie było.

Wokół niej była pustka.

Pierwsze pytanie zadał, dopiero gdy zobaczył, jak zmienia się barwa piasku. Z bladożółtego przeszła w kremowy, a później w biały. Nie jasnoszary, lecz biały jak kredowy pył. Znaleźli się na takiej połaci nagle, w środku nocy. Przekroczyli granicę, którą stanowił rząd czarnych na tle nieba i wyższych niż dwóch mężczyzn, kamiennych zębów – i nagle tam byli. Być może nie zwróciłby na to uwagi od razu, w końcu w mroku trudno stwierdzić, że zmieniła się barwa podłoża, gdyby nie dźwięk. Piasek pod jego stopami zaczął skrzypieć dźwiękiem, jaki wydają ocierające się o siebie rzemienie. Zatrzymał się i podniósł garść. Nawet w nocy nie miał wątpliwości – trzymał w dłoni coś, co w dotyku i barwą przypominało gipsowy pył.

– Gdzie jesteśmy? – powtórzył, tym razem zdecydowany otrzymać odpowiedź.

Skrzypienie jej kroków ucichło w mroku, po chwili zaczęło się zbliżać. Poprzednio dziewczyna nawet nie zostawiała śladów na piasku, teraz jednak brnęła przez pustynię tak jak i on, ciężko, mozolnie, zapadając się po kostki w pył. Przestała być widmowym majakiem, złudzeniem konającego umysłu, i w miarę jak odzyskiwał siły, nabierała realności.

Wyłoniła się z ciemności nagle, jakby dopiero kilka stóp przed nim mrok raczył wypuścić ją z objęć.

– Przecież właśnie tutaj chciałeś się znaleźć, prawda?

Zaschło mu w ustach.

– Skorpioni Młyn? Więc jednak jesteś służką Domu Snu...

Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Nie, już mówiłam, nikomu nie służę. To jest miejsce, które nazywacie Skorpionim Młynem, kiedyś skorpiony przychodziły tu, żeby umierać. Ale teraz już nie. Zbyt wiele się zmieniło od czasów, gdy venleggowi przyszli tu, żeby spróbować połączyć się ze swoją kaaf. Gdy ucichły werble ostatniej bitwy, gdy pojawiła się bariera, nie mieli innego wyjścia. Lecz im się nie udało. Ta pustynia ma własną pamięć i własne plany co do tych, którzy na niej żyją. Nie wypuściła ich, zabiła jak wszystkich, którzy nie kłaniają się jej wystarczająco nisko, i zmieliła ich chitynowe pancerze na śnieżnobiały proch. A potem, żeby ukryć zbrodnię, nie pozwoliła, żeby ten pył się stąd wydostał. Zresztą to akurat było łatwe, Moc tu aż kipi.

Wpatrywał się w jej twarz, próbując dostrzec oczy.

– Nie patrz tak na mnie, mój mały skorpionie. – Tym razem wiedział, że się uśmiechnęła w ten swój przerażający sposób. – Nawet wy, potomkowie zdrajców, niewiele pamiętacie z tamtych czasów. Dlaczego zresztą mielibyście pamiętać?

– Nie jestem potomkiem zdrajców.

– Naprawdę? A jeśli ktoś przysięga, łamię przysięgę, składa następną nowemu panu i znów ją łamie, to jak nazwie go historia?

Sięgnął pamięcią do nauk wuja Imrynna.

– To zależy od tego, czy w ostatecznym rozrachunku jego strona przegrała, czy wygrała.

Przez chwilę przyglądała mu się, lekko przekrzywiając głowę w bok.

– Dobra odpowiedź. Bardzo dobra. No, no, trafił mi się wygadany skorpion.

Odwróciła się i ruszyła w mrok.

– Pospiesz się – dobiegło z ciemności. – Tu na pewno nie znajdziemy wody. Nawet dla mnie pustynia w tym miejscu nie zrobi wyjątku. Więc lepiej, żebyśmy do świtu znaleźli się po drugiej stronie.

—— • ——

– Kim jesteś?

Postać uniosła głowę i zaskomlała. Stara szopa, w której się znajdowały, wydawała się kurczyć od tego dźwięku, zupełnie jakby to skomlenie wyparło całe powietrze, zostawiając pustkę, którą świat zewnętrzny próbował wypełnić, napierając na spróchniałe deski.

Nealla zebrała się na odwagę i podeszła bliżej, mimo że miała wrażenie, iż zaraz serce wyskoczy jej z piersi.

– Kim jesteś?

Dziewczyna – skądś wiedziała, że to dziewczyna, zanim ta odwróciła się w jej stronę – ucichła. Wrażenie naporu na ściany szopy znikło.

Przybłęda przestała kulić się w kącie i spojrzała na nią. Nealla omal nie wrzasnęła i nie rzuciła się do wyjścia. W oczach nagiej dzikuski błyszczał czysty, niczym nieskażony obłęd. W ostatniej chwili przypomniała sobie słowa matki: „Nie bój się tych, których bogowie już za życia zabrali do siebie. Bój się tych, których nie wezmą nawet po śmierci”.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem i powoli, żeby nie przestraszyć szalonej, przykucnęła, aż ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Dziewczyna wyglądała na kilka lat starszą, lecz była tak wychudzona, że Nealla ważyła chyba więcej. Uznała, że w razie czego potrafi wyrwać się i uciec.

– Jak ci na imię? Ja nazywam się Nealla.

Oczy straciły obłąkany wyraz.

– Z... mię?

Obudziła się w całkowitej ciemności. Leżąc, usiłowała uspokoić rozpaczliwe bicie serca i odzyskać oddech.

Imię.

Jak mam na imię?

—— • ——

Kolacja była dokładnie taka, jakiej należało się spodziewać w odciętym od świata, zapomnianym przez bogów i ludzi garnizonie na pograniczu Imperium. Velgeris jednak nie sprawiał wrażenia zawiedzionego kaszą ze skwarkami, baranim gulaszem, jęczmiennymi plackami i kozim serem. Pochłaniał wszystko tak, jakby od kilku dni niczego nie miał w ustach. Patrząc na niego, Ekkenhard musiał przyznać, że wyglądał, jakby to była prawda. Ogar był wysoki, chudy i żylasty, żylastością ofiary długotrwałego głodu. Miał smukłe, szczupłe dłonie, z widoczną siecią niebieskich żyłek, szyję z wystającą grdyką i kilka kępek włosów, porastających tu i ówdzie małą głowę. Jego twarz przypominała maskę pośmiertną, w której oczodołach ktoś osadził kawałki węgla. Gdy przełykał, grdyka skakała w górę tak gwałtownie, że miało się wrażenie, że zaraz wypadnie ustami. Przez cały posiłek nie odrywał oczu od talerza, nawet gdy pił wino. Z pewnością nie byłby ozdobą żadnego przyjęcia.

– Więc co zdarzyło się w Glewwen-On?

Strzelił tym pytaniem z pełnymi ustami, przez co zabrzmiało nieco niewyraźnie, niechlujnie, jakby pytał o najzwyklejszą, najbanalniejszą rzecz pod słońcem. Ekkenhard ukrył uśmiech, podnosząc do ust kielich. Dobry gracz zawsze obchodzi główny temat boczkiem, drąży pół- i ćwierćpytaniami, udaje, że dana sprawa nic go nie obchodzi, czeka cierpliwie, aż ofiara sama się zdradzi. Gracz wybitnie mądry, lub wybitnie głupi, pyta wprost. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszyscy wiedzą, co tak naprawdę go interesuje. Velgeris głupi nie był, więcej, byli tacy, którzy twierdzili, że jest równie inteligentny jak sam Wielki Ogar, że jego pozycja Drugiego w Psiarni wynika z wyrachowania, a nie niedostatków intelektu.

Mimo to postanowił nie ułatwiać mu życia.

– Licząca ponad cztery setki banda wygłodzonych najemników napadła na wieś. Sądzimy, że były to niedobitki armii księcia Dalenhera z Wolnych Księstw, które lasami przekradły się wzdłuż granicy, szukając miejsca do przezimowania. Położona na odludziu wieś wydała się im pewnie dobrym miejscem na kryjówkę.

– Banda najemników? – Ogar przełknął i popił winem. – Musieli być odważni, jeśli zapuścili się aż dwadzieścia mil na terytorium Imperium.

– Głód dodaje odwagi.

– I mieli pewnie dobrego przywódcę, skoro nie rozproszyli się na małe grupki, jak setki innych band.

– Podobno wymuszał posłuch dwuręcznym mieczem. – Gentrell obdarzył rozmówcę swoim najbardziej niemrawym spojrzeniem. – Czemu właściwie Ogary węszą tutaj, osiemdziesiąt mil od ruin wioski?

Velgeris mruknął coś w powietrze i wpakował sobie do ust kolejną porcję sera. Zapowiadało się długie i wyczerpujące starcie.

Przy stole siedzieli we trzech. Ogar przybył do zamku zaledwie z dwoma pachołkami, których zostawił w kwaterze i zasiadł do kolacji sam. Dowódca zamku kazał na tę okazję przygotować posiłek w swoich prywatnych komnatach, siedzieli więc przy masywnym, dębowym stole, nakrytym skromnym, lecz czystym i świeżym obrusem. Pokryte tynkiem ściany pobielono, a kilkanaście świec rozjaśniało mrok. Ciężka szafa podpierała ścianę. Więcej mebli nie było.

Ekkenhard w milczeniu wodził wzrokiem od Gentrella do Velgerisa. Szczur i Ogar, Ogar i Szczur. Przedstawiciele dwóch potęg, zakulisowo wspierających rządy cesarza. Podobno gdy pierwszy imperator zaczął swoją kampanię przeciw Siostrom Wojny, podzielił wywiad na dwie części, mówiąc: „Szczury węszą w domu, Ogary w lesie”. I tak powstał wywiad wewnętrzny, zajmujący się wszystkim, co znajdowało się w granicach Imperium, oraz wywiad zewnętrzny, który miał donosić o tym, co działo się poza nimi.

Szczury objęły pieczą arystokrację, rosnące w potęgę gildie kupieckie, świątynie, czarodziejów, armię, dwór oraz pilnowały, by niepokoje wśród chłopstwa nie przerodziły się w coś więcej niż zwykłe pomruki niezadowolenia. Z kolei Ogary zajmowały się przede wszystkim zbieraniem informacji o terenach przyszłej ekspansji Meekhanu. Rozpracowywały strukturę organizacyjną świątyni Reagwyra, która na północ od Gór Krzemiennych rozwijała agresywną teokrację, pochłaniając ziemie kolejnych plemion, rozpracowywały kult Laal Szarowłosej, prowadziły działania przeciw księstwom Bed-kaa, starały się osłabić plemienną strukturę ludów wessyrskich, na południu i południowym zachodzie wspierały kampanie, mające na celu uchwycenie ujścia Elharan, największej rzeki kontynentu, i podbicie tamtejszych ziem.

Przez co najmniej sto lat, w miarę jak Imperium wchłaniało nowe tereny, obie części wywiadu rzadko wchodziły sobie w drogę. Każda miała dość własnych problemów. Potem jednak Meekhan zahamował wzrost. Działo się tak na równi z przyczyn zewnętrznych, bo ziemie, które jeszcze nie znalazły się pod władaniem Imperium, były albo zbyt niegościnne, albo zbyt ubogie, albo zamieszkane przez zbyt wojownicze plemiona, lub też wszystko naraz, żeby opłacało się je podbijać, jak i wewnętrznych, przed którymi ostrzegały cesarzy Szczury. Meekhan rósł zbyt szybko, w pewnej chwili okazało się, że plemiona rdzennych Meekhańczyków stanowią niespełna połowę ludności państwa, a asymilacja podbitych ludów przebiega zbyt wolno. Imperium potrzebuje odpoczynku, mówili szpiedzy, potrzebuje konsolidacji, umocnienia, zaakceptowania nowej krwi. Osiem dziesiątych naszej armii to Meekhańczycy, ale jeśli nadal będziemy wykrwawiać się w wojnach granicznych, za pokolenie lub dwa zostaniemy mniejszością w państwie, które stworzyliśmy.

Podobnie mówiła arystokracja, pragnąca wreszcie zająć się umacnianiem rodowych fortun, tak twierdzili i kupcy, widzący za granicami Imperium rynki dla swoich towarów, przynoszące znacznie większe zyski, niż gdyby ziemie te znalazły się pod władzą cesarza. Nikt nie chciał więcej wojen. Najbardziej agresywne kulty, święci wojownicy Reagwyra, wyznawcy Laal Szarowłosej, akolici Dress, Kan’ny i Setrena Byka zostali pokonani, a ich świątynie zajęły właściwe miejsce w panteonie. Podporządkowanie ich kultowi Wielkiej Matki odebrało także Imperium najczęściej używany przy podbojach argument, jakim była deklarowana chęć przywracania powszechnego pokoju i równowagi. Imperium musiało odetchnąć.

Wszyscy mówili o pokoju i pragnęli pokoju, więc pokój nastał. A wraz z nim Ogary straciły na znaczeniu. Wywiad wewnętrzny, Szczury, wysunął się na prowadzenie. Rozgorzała więc długa i krwawa wojna podjazdowa między obiema organizacjami, zaczęło się zazdrosne strzeżenie sekretów, podkradanie informatorów, podkładanie świń, częstowanie truciznami i ozdabianie pleców rękojeściami sztyletów. Ogary zaangażowały się w tę walkę tak bardzo, że przegapiły niebezpieczeństwo związane z pojawieniem się na północnowschodniej granicy nowego, potężnego plemienia koczowników, które przez dwadzieścia lat najpierw podbijało wszystkie ludy Wielkich Stepów, a umocniwszy się, uderzyło na Meekhan. Omal nie doprowadziło to do klęski Imperium.

Po tej wojnie cesarz nakazał zrobienie czystki w wywiadzie zewnętrznym, obsadzając większość stanowisk ludźmi z niższych szczebli organizacji, takimi, którzy wykazali swoją wartość w czasie wojny. Mimo to wzajemna niechęć między Ogarami i Szczurami przetrwała. Każdy sygnał, że przeciwnik coś knuje, że wie coś, czego my nie wiemy, natychmiast powodował reakcję. Mniej lub bardziej ostrą. Fakt, że dziś gościli Drugiego Ogara w Psiarni, znaczył, że wywiad zewnętrzny traktuje informacje o Glewwen-On nad wyraz poważnie. Tak poważnie, że być może zechce podzielić się częścią swojej wiedzy. Chyba że wizyta Velgerisa była elegancką formą wypowiedzenia kolejnej wojny.

– Czemu nas to interesuje? – Ogar odsunął miskę i rozparł się wygodnie na krześle. – Jeśli ta banda pochodziła spoza granic Imperium, to oczywiste, że sprawa należy do nas.

Więc tą drogą postanowił nas zmacać, pomyślał Ekkenhard. Średnio błyskotliwy pomysł.

Gentrell uśmiechnął się lekko, leciutko i powiedział przez nos:

– Na waszym miejscu nie chwaliłbym się, że przegapiliście małą armię wkraczającą na tereny Meekhanu. To źle świadczy o wywiadzie. Poza tym nie odpowiedziałeś mi na pytanie, dlaczego węszycie tu, tyle mil od wioski? I to po pięciu latach?

– Musimy wiedzieć, co się wtedy dokładnie stało. Jak doszło do tego, że prawie czterystu żołnierzy z Dwudziestego Drugiego Pułku zginęło w starciu ze źle uzbrojoną, niezdyscyplinowaną i kiepsko dowodzoną bandą rzezimieszków? Dlaczego dowódca pułku nie został ukarany, a sam oddział przeformowano tak, żeby ukryć jego straty przed cesarzem? Dlaczego zginęło pięciu bitewnych magów, w tym sam Drawen-lod-Merw, władający Czarnym Żarem, źródłem o najbardziej zabójczym aspekcie, jaki istnieje? Kto za to odpowiada?

– Szczury nic nie ukrywają przed cesarzem. I czy nie lepiej przepytać żołnierzy, którzy tam byli?

Chudzielec uśmiechnął się szeroko.

– I właśnie o to chodzi. Tych żołnierzy nie można znaleźć. Do wioski wysłano dwie kompanie oraz pięciu magów pułku. Podobno wszyscy czarownicy zginęli w walce, a z piechurów przeżyło tylko osiemnastu. W ciągu kilku dni pułk przeformowano tak, że kompanie Druga i Trzecia zostały odtworzone z wydzielonych drużyn pozostałych oddziałów, po czym zaczęto ogólną reorganizację Trzeciej Armii, polegającą na wymienianiu się pomiędzy pułkami kompaniami, drużynami, a nawet pojedynczymi żołnierzami. W wyniku tego Dwudziesty Drugi Pułk Pieszy wrócił do pierwotnego stanu liczebnego, a ponieważ w międzyczasie jego archiwum częściowo spłonęło, nikt już nie może stwierdzić, ilu żołnierzy zginęło, i dokładnie którzy to byli, w starciu w Glewwen-On – Velgeris powiedział to wszystko na jednym oddechu, bez zająknięcia. – Świetna robota. Trzy lata zajęło nam doliczenie się zabitych.

Trzy lata. Węszyli za tą sprawą od co najmniej trzech lat. A zapewne dłużej. Gentrell spokojnie sięgnął po kielich z winem, pociągnął łyk, nie spuszczając oczu z przeciwnika. Ekkenhard przyłapał się na tym, że tak zaczął myśleć o Ogarze. Jak o przeciwniku.

Gdy pojawi się określenie wróg, trzeba go będzie zabić, uświadomił sobie. I zaraz nadeszło pytanie, czy po to tu jestem? Czy Gentrell zaprosił mnie na kolację, żebym pomógł mu w morderstwie? Nawet przez chwilę nie wątpił, że stary Szczur nie zawaha się przed rozlewem krwi, jeśli uzna, że tego wymaga dobro cesarstwa. Pewne tajemnice powinny pozostać w ukryciu tak długo, jak to możliwe.

– Czyli trzy lata grzebaliście w czymś, co do was nie należy? – zaczął Gentrell. – A pozostałe dwa?

– Usiłowaliśmy dowiedzieć się, co stało się z tymi osiemnastoma żołnierzami, którzy przeżyli. Siedmiu zmarło od odniesionych ran, a ich ciała pochowano ukradkiem, dwóch oszalało i zniknęło gdzieś w podziemiach Szczurzej Nory, pozostałych dziewięciu zwolniono ze służby w armii i przeszli na żołd wywiadu wewnętrznego. Zrobiono to bardzo sprytnie, dopiero po wielkim przemeblowaniu w Trzeciej Armii, więc nikt nie zwrócił uwagi, że Szczury wzięły pod swoje skrzydła niedobitki z Glewwen-On. Dobra robota.

Ogar uśmiechnął się wąskimi wargami, czujnie mierząc Gentrella wzrokiem.

– Tych dziewięciu żołnierzy, już jako zaprzysiężone Szczury, przeniesiono do pewnego na wpół opustoszałego zamku. Właśnie tutaj.

—— • ——

Świt. To nie było dobre słowo na określenie zjawiska, które obserwowali. Słońce nie wynurzyło się zza horyzontu, lecz wyskoczyło ognistą kulą, płomiennym kręgiem, momentalnie wbijając rozżarzone lance w źrenice. Gdyby nie ekchaar, oślepłby w kilka chwil. Biały piasek Skorpioniego Młyna odbijał wszystko ze stukrotną mocą, żar na niebie, żar na ziemi. I wszystko to uderzało wprost na nich.

– Widzisz? – jej szept był cichszy od szmeru piasku, osypującego się pod nogami przechodzącego pająka. – Widzisz, jakie piękne? Niewiarygodne, że gdzieś na świecie może być tyle światła.

Patrzył na nią i milczał, z pytaniem zawisłym gdzieś w pół drogi między nimi. W jakim mrocznym miejscu przebywałaś, dziewczyno? Kim jesteś?

A ona stała przodem do wschodzącego słońca i patrzyła wprost na jego rozpaloną kulę. Nie mrużyła oczu, nie przysłaniała ich ręką, jej źrenice zmieniły się tylko w punkciki tak małe, że zniknęły w ciemnoniebieskich tęczówkach. Uśmiechnęła się i zadrżała.

– Tyle światła... – powtórzyła. – Nie wiesz, jakie to szczęście mieć tyle światła na co dzień, synu zdrajców.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Co cię obraża? Nazwa, czy prawda w niej zawarta?

– Nic nie wiesz o moim ludzie.

– Naprawdę? Wiem o nim więcej, niż on wie o sobie. Poza tym, o ile się orientuję, to już nie jest twój lud. Jeśli dobrze rozpoznaję siłę i wagę symboli, wymazanie imienia i połamanie mieczy odcięło cię od nich raz na zawsze. Odrzuciłeś wspólną duszę, więc nie stawaj teraz w ich obronie.

– Jeśli do nich nie należę – dziwne, ale te słowa przychodziły mu z trudem – to nie masz prawa nazywać mnie synem zdrajców.

Spojrzała na niego z ukosa.

– To prawda. Tu masz rację. Więc jakie imię ci nadać, mój mały skorpionie?

– Mam imię.

– Nie... Nie masz. Nie możesz używać imienia ludu, do którego nie należysz. Jakie nowe pasowałoby do ciebie?

Spojrzała na niego, przechylając lekko głowę, w oczach zagościło jej coś... obcego.

– Imrisch? Miałam kiedyś małego... Nie, nie pasuje. To musi być coś mocniejszego, groźniejszego, imię, na dźwięk którego moim wrogom zadrżą kolana. Gdybym nazwała cię Imrisch, pokładaliby się ze śmiechu... Chociaż może...? Mógłbyś ich wtedy łatwo pociachać swoimi nowymi mieczami. Co ty na to? Nadaję ci imię, ty stajesz do walki, przedstawiasz się i nagle wszyscy rechoczą, niezdolni do obrony? Ale wtedy nie potrzebowałabym skorpiona, wystarczyłby mi zwykły szczeniak... – Jej monolog przeszedł w mamrotanie, obcość w oczach rozlała się na twarz, nagle straciła normalną mimikę, jakby część mięśni obumarła, a pozostałe nadały jej obliczu nową formę. – ...może nie nadawać ci imienia? Mówiłabym tylko „idź”, „zrób”, „przynieś", „zabij”. A ty wiedziałbyś, zawsze i wszędzie wiedziałbyś, kiedy mówię do ciebie, i nigdy nie wahałbyś się nawet przez chwilę. To byłoby proste, wystarczyłoby cię zmienić, trochę tu, trochę tam...

Nagle poczuł chłód z tyłu głowy, jakby na potylicy zacisnęły mu się lodowate palce.

Miecze wyskoczyły z pochew szybciej, niż myślał, że to jest możliwe. Lekkość kling zmieniała je w czarne, połyskujące smugi. Nawet nie drgnęła, gdy dwa zakrzywione ostrza znalazły się przy jej szyi.

– Nie. – Potrząsnęła głową, kontynuując monolog. – Taki skorpion byłby okaleczony. Już to widziałam, po pewnym czasie straciłby zdolność do samodzielnego działania. A ja potrzebuję w pełni sprawnego zabójcy, takiego, za którego nie będę musiała myśleć. Tak jak teraz: wyczuwasz Moc i reagujesz, nawet jeśli ma to oznaczać złamanie przysięgi wierności.

Lodowate palce znikły.

– Mam cię strzec – powiedział powoli, z trudem panując nad głosem – lecz jeśli jeszcze raz spróbujesz mnie odmienić, rzucić jakiś czar, przysięgam na...

– Na co? Co takiego ci jeszcze pozostało, skorpionie? Nie masz nic, ludu, rodziny, imienia, własnych mieczy. Na co możesz złożyć przysięgę?

Była obca, bardziej obca niż każdy, kogo spotkał w życiu. Nie chodziło o twarz, o dziwacznie zdeformowane rysy, które wyglądały, jakby jej skórę nałożono na oblicze innej osoby. Innej istoty. Chodziło o spojrzenie, jej oczy wyglądały jak... nie miał pojęcia, do kogo lub czego mógłby przyrównać to spojrzenie.

– Przysięgam ci na imię dziewczyny, którą kiedyś zabiłem, że jeśli spróbujesz mnie odmienić, sama zginiesz.

Uśmiechnęła się.

– Jakie to cudownie patetyczne. Jakie szczeniackie i głupie. Zabiłeś ją, bo bałeś się odpowiedzialności, bo chciałeś jeszcze trochę pożyć, a jej deklaracja wiązała ci ręce. Zabiłeś ją, bo byłeś tchórzem, bo zabranie jej do rodzinnej afraagry napawało cię lękiem. Łatwiej było zabić, wbić sztylet w serce, zacisnąwszy dłonią usta, żeby nie krzyknęła, niż stawić czoło temu, co zwojowałeś. Gdy tylko cię ujrzałam, wiedziałam, że jesteś skorpionem, bo tylko skorpiony tak łatwo zabijają, to dla nich jedyny sposób na rozwiązywanie problemów. No jak, mały skorpionie, przysięgniesz mi na imię problemu, który został już rozwiązany?

Opuścił broń.

– Widzisz? Nie masz już nic – oprócz mnie i zadania, którego się podjąłeś. Podnieś miecze, wyżej. Dobrze. One są jedynym, co masz, tylko one oddzielają cię od nicości. Więc ci je daję... na własność. Są twoje. Powinieneś zawsze o tym pamiętać, pamiętać, kto ci je dał. Wiem, że nie macie w zwyczaju nadawać broni imion, więc one także ich nie dostaną, ale ciebie nazwę Keru’weln. W starożytnym języku jednego z ludów, które kiedyś wyrżnęliście, znaczy to „noszący miecze”. Pamiętaj. Tylko te miecze określają teraz sens twojego istnienia. Jeśli ci je zabiorę, znikniesz.

Odwróciła się i ruszyła przez pustynię.

Patrzył na broń. Oglądał ją po raz pierwszy od potyczki z cieniami k’k’na. Klingi były czarne, błyszczące jak szkło wulkaniczne, lecz z pewnością nie wykonano ich z tego materiału. Wyglądały jak wykute, a nie wyrzeźbione ze skały. Brzeszczoty tuż przy krawędzi były niemal przezroczyste, musiały być ostrzejsze niż cokolwiek, co Yatech miał do tej pory w ręku. Na próbę lekko uderzył klingami o siebie. Oczywiście nie wyszczerbiły się. I ich waga. Były przynajmniej o jedną trzecią lżejsze od stalowej broni. Jego nowe miecze... Jedyny powód istnienia.

Zacisnął zęby. Dobrze, niech tak będzie. Broń powędrowała na plecy. Zostanie noszącym miecze. Jeszcze niespełna rok.

—— • ——

– Mamo, mogę jeszcze wziąć kawałek placka?

– Znowu? Dziecko, ile ty jesz? Nawet twoi bracia tyle w siebie nie wciskają.

– Dziewczyna rośnie, daj jej spokój, niech je. Tylko nie zapomnij kóz przyprowadzić do domu przed wieczorem, żebyśmy nie musieli cię znów szukać.

– Dobrze, tatku.

Wybiegła z chaty, tuląc do piersi dwa podpłomyki. W kryjówce za oborą miała schowane resztki z wczorajszej kolacji, które miały trafić do świńskiego koryta, i kilka zeszłorocznych jabłek podebranych z piwnicy. Powinno wystarczyć.

Niewiarygodne, ile ta obca potrafiła zjeść. Pożerała wszystko, suchy chleb, surową kapustę, resztki przypalonej kaszy ze skwarkami, gotowaną fasolę. Gdy przyniosła jej kilka baranich żeberek z kawałkami chrząstek i tłuszczu, pochłonęła je w całości, rozbijając tylko kamieniem kości na mniejsze części, nadające się do przełknięcia. Raz przyłapała ją na rozgrzebywaniu ziemi w kącie szopy i wyciąganiu z niej tłustych, białych larw, które następnie wkładała sobie do ust i połykała w całości. Po raz pierwszy nawrzeszczała wtedy na nią, obiecując, że jeśli jeszcze raz przyłapie ją na czymś takim, to natychmiast sprowadzi tu rodziców. Dziewczyna nie wyglądała na przejętą, jednak nie jadła już więcej robactwa. A przynajmniej Nealla więcej jej na tym nie przyłapała.

Tym razem siedziała na klepisku i wpatrywała się w ścianę. Na wejście dziewczynki zareagowała przyłożeniem palca do ust.

– Ciii... bo je spłoszysz.

Zamarła w wejściu.

– Co? – zapytała szeptem.

– Światełko.

– Jakie światełko?

Wskazała na jasną plamkę wędrującą po deskach. Promyk słońca wpadający w dziurę po sęku.

– No co ty, głupia. – Nealla zaśmiała się z żartu. – Nigdy czegoś takiego nie widziałaś?

– Widziałam. – Dziewczyna oderwała wzrok od ściany i spojrzała wprost na nią. – Zawsze uciekało, gdy się poruszyłam.

Obcość, na wpół zwierzęca, na wpół ludzka, jakby jej oczy były sadzawką, w głębi której poruszyło się coś łuskowatego i jadowitego. Nealla upuściła zawiniątko z jedzeniem i przycisnęła dłonie do ust. Przerażenie wypełniło ją całą, zaciskając się lodowatą obręczą na piersi, tłumiąc oddech.

Dziewczyna mrugnęła i obcość znikła. Nie odeszła, po prostu to coś łuskowatego i jadowitego zanurzyło się głębiej.

– Uważaj na jedzenie. – Uśmiech był znów zwykłym uśmiechem. – Szkoda, żeby się zmarnowało.

Podeszła do niej, niespodziewanie objęła i przytuliła. Stara sukienka matki, którą Nealla podkradła ze skrzyni na strychu, wisiała na niej jak worek, ale już można było dostrzec, że w ciągu ostatnich dni zaokrągliła się tu i tam. Nie przypominała zagłodzonego na śmierć kościotrupa, który skamlał i wył w kącie szopy jeszcze miesiąc temu.

– Czy ja ci już podziękowałam?

– Nie. I nadal nie wiem, jak masz na imię.

– Moje imię... – Podniosła z ziemi zawiniątko i rozsupłała je niecierpliwymi palcami. – Ojciec nazwał mnie Kanayoness Daera, ale wszyscy mówili na mnie po prostu Kanayoness, dawno temu. Możesz mnie tak nazywać, jeśli chcesz.

Wepchnęła do ust pół podpłomyka na raz i połknęła, niemal nie gryząc. Nealla uśmiechnęła się szeroko.

– Powinnaś wolniej jeść, Kanayoness.

Otworzyła szeroko oczy, od razu wiedząc, że już dzisiaj nie zaśnie. Kanayoness. Czy tak mam na imię?

—— • ——

Dużo wiedzieli. Jak na wywiad zewnętrzny, który formalnie nie miał prawa działać na terytorium Imperium, wiedzieli zbyt dużo. Ekkenhard popatrzył kątem oka na Gentrella. Stary Szczur osobiście nadzorował całą operację, zarówno przemeblowanie Trzeciej Armii, jak i rekrutowanie ocalałych żołnierzy Drugiej i Trzeciej Kompanii. To naprawdę była świetna robota, wyciągano tych ludzi z różnych oddziałów, rozsianych wzdłuż całej południowozachodniej granicy, i nikt, absolutnie nikt nie powinien połączyć ich z Dwudziestym Drugim i Glewwen-On. Albo Ogary rzeczywiście wykonały mrówczą pracę, albo miały swoich ludzi naprawdę głęboko w Szczurzej Norze. Pierwsza ewentualność świadczyłaby o niezwykłej, nawet jak na zaprzysiężonych przeciwników, determinacji. Druga o zdradzie.

Wiedział, że dowódca zamku również zdaje sobie z tego sprawę, lecz twarz starszego szpiega nawet nie drgnęła.

– Rekrutujemy ludzi z różnych miejsc – powiedział spokojnie Gentrell. – Żołnierze są dla nas równie cenni, jak kupcy, rzemieślnicy czy czarodzieje. To jednak nadal nie tłumaczy, dlaczego Ogary interesują się czymś, co miało miejsce na terenie Meekhanu. Czyżbyście próbowali zatuszować własną nieudolność? W końcu ta banda powinna zostać rozbita przez was od środka, zanim wkroczyła na ziemie Imperium. W najgorszym razie Dwudziesty Drugi powinien czekać na nią na granicy i urządzić sobie małe bojowe ćwiczenia.

Końce wąskich warg Velgerisa lekko uniosły się w górę. Przy odrobinie wyobraźni można było uznać ten grymas za uśmiech.

– Kto wie, jeśli ta banda potrafiła zabić pięciu bitewnych magów, osłanianych przez czterystu żołnierzy, to może i z całym pułkiem mogłaby sobie poradzić? Może nawet z całą armią?

– To była tylko spora grupa rabusiów, najemników i desperatów, nic więcej.

– Rozumiem.

Przy stole zapadła cisza. Przez dłuższą chwilę cała trójka mierzyła się wzrokiem, dwa Szczury i Ogar.

– Chcesz porozmawiać z tymi żołnierzami?

– A po co? Nietrudno się domyślić, co mi powiedzą. Nie wiem, nie pamiętam, zaraz na początku bitwy otrzymałem cios w głowę i nie wiem nawet, jak się tam znalazłem. Albo, tak panie, byli tam bandyci, wpadliśmy w zasadzkę, bo nasz kapitan wszedł do wioski bez wysłania zwiadowców, a najemnicy stali w każdym oknie i szyli do nas z łuków i kusz. Lub też, nie, panie, nie wiem, co stało się z czarownikami, ale oni chyba też mieli jakichś magów, bo powietrze aż trzeszczało od rzucanych czarów.

Przy każdym zdaniu Velgeris zmieniał ton, udając inną osobę.

– Nie panie – kontynuował już swoim normalnym głosem – słońce nie zgasło w samym środku dnia. Nie panie, nie było tam pokracznych demonów, które rozrywały żołnierzy na strzępy, demonów, od których nasze miecze i włócznie odbijały się jak od skały. Nie panie, czarodzieje nie wrzeszczeli, gdy coś gotowało im krew w żyłach, a Stary Drawen nie kazał nam wszystkim uciekać, tylko że wtedy nie było już gdzie uciekać, bo nawet gwiazdy na niebie były inne. Nie panie, nie widziałem ludzi z wioski przemienionych w bestie, które skakały nam do gardeł i próbowały zamordować. Nie panie, to nie myśmy ich zabili, zrobili to bandyci. – Ogar uniósł do ust puchar i pociągnął długi łyk. – Nie panie, nie widziałem żadnych dzieci, zabijających potwory. Bo niby jak dzieci mogłyby zabijać bestie, którym nie dały rady nasze miecze i czary?

Ekkenhard poprawił się na krześle. Udając, że drapie się po kostce, sprawdził, czy tkwiący w cholewie sztylet daje się łatwo wyciągnąć. To byłoby proste rozwiązanie, tylko że... przed nim siedział Drugi Ogar w Psiarni. Na nieoficjalnej liście najważniejszych ludzi w Imperium, liście, na której nie liczyło się pochodzenie czy czystość krwi, lecz zasługi i rzeczywista władza, Velgeris znajdował się w pierwszej dwudziestce. Zabicie go z jakiegokolwiek powodu oznaczało poważne kłopoty. Poprzednia myśl, że Gentrell chciał go tu mieć, żeby łatwiej pozbyć się Ogara, wydała mu się nagle śmieszna. Zapewne jeśli ten chudzielec jutro rano nie wyjedzie główną bramą, cały i zdrów, na zamek uderzą szturmowe drużyny Cesarskiej Psiarni. I najpewniej, jeśli będą brać jeńców, to tylko po to, żeby zapewnić im długie i bolesne czyszczenie umysłu.

Rozluźnił się, patrząc na swojego dowódcę. W końcu, do ciężkiej cholery, on jest tu starszy stopniem.

– Ile jeszcze plotek słyszeliście? – Gentrell nie wyglądał na zaniepokojonego. A to znaczyło, że należało się martwić.

– To nie plotki, tylko sprawdzone informacje. To, co wydarzyło się w Glewwen-On, odbiło się niezłą falą we wszystkich aspektach Mocy wypełniającej przestrzeń. Nawet tysiąc mil od wioski czarodzieje, wróżbici i kapłani budzili się z krzykiem i odruchowo stawiali bariery ochronne. To było tak, jakby w spokojnym morzu nastąpił wybuch wulkanu. Od czasów Wojen Bogów nie znamy podobnego przypadku.

– Znamy mnóstwo takich przypadków. Pobitewne Uroczyska ciągle wypaczają Moc, zdarzają się erupcje ogarniające wiele mil terenu. Zapytaj czarodziei, co czują, gdy znajdą się w pobliżu Uroczyska, a ono nagle zaczyna pulsować.

– Wiem, co czują. – Ogar uśmiechnął się dziwnie. – Bardzo dobrze wiem, co czują, i zapewniam was, że to nic w porównaniu z falą, jaka przetoczyła się wtedy przez pół kontynentu. Uroczyska to Uroczyska, były, są i będą, ale w tamtej wiosce doszło do czegoś, co nigdy wcześniej nie miało miejsca w znanej nam historii.

– A co takiego niby miało zajść?

– Właśnie po to tu jestem, żeby się dowiedzieć.

—— • ——

Kolejny długi dzień. Leżeli, kryjąc się przed słońcem w cieniu rzucanym przez niewielki, kamienny murek. Murek. Gdy go zobaczył po raz pierwszy, pomyślał, że chyba właśnie słońce wygrało z jego umysłem.

Przeszli już obszar wysokich wydm. Tu, gdzie byli teraz, wiatry wiały inaczej, a piasek miał inną strukturę. Pustynia była bardziej płaska, wzrok sięgał na wiele mil wokół, a po twardszej powierzchni szło się wyraźnie szybciej.

Mimo to murek spostrzegł dopiero, gdy byli kilka kroków od niego. To znaczy, widział go z daleka, najpierw jako ciemne wybrzuszenie na tle jaśniejącego nieba, później jako jeszcze jedną niewielką wydmę, następnie jako stos kamieni spiętrzonych kaprysem pustyni. Wszystko, tylko nie coś wzniesione ludzką ręką. Zatrzymał się zdumiony.

– Prawda wygląda tak – mruknęła, jakby czytała w jego myślach – że gdy nie spodziewamy się czegoś zobaczyć, to tego nie dostrzeżemy.

– Skąd wziął się tu mur?

– Pomyśl.

To były pierwsze zdania, jakie wymienili od chwili, gdy podarowała mu miecze. Cieszył się, że nie jest gadatliwa. Obszedł murek. Nic wielkiego, trzy stopy wysokości, piętnaście długości, kamienie dopasowane do siebie i połączone zaprawą. Przyjrzał się jej dokładnie. W płytkich wyżłobieniach na szczycie muru tkwiły kawałki krzemienia i obsydianu. Wiatr zdążył już wygładzić ich ostre krawędzie, lecz przeznaczenie tych kamieni było jasne. Przez chwilę ważył wszystko w myślach.

– Jak głęboko tkwi w piasku?

Skinęła głową, jakby się nie rozczarowała. Tym razem obcość z jej spojrzenia i głosu gdzieś zniknęła. Wyglądała młodziej i... bardziej bezbronnie.

– Osiem stóp. Miejscami dziewięć. To jedyny fragment, który nie zawalił się, gdy przyszła woda. Pewnie dlatego, że uderzyła równolegle do muru. Muł pogrzebał domostwo i wszystkich w środku. Udusili się w piwnicy, najpierw dzieci, potem matka, ojciec na końcu. Żeby wreszcie umrzeć, otworzył klapę w suficie i wpuścił muł do środka.

– Skąd wiesz?

– Ich duchy ciągle tu są. Bardzo kochali to miejsce.

Dotknął muru, szukając śladów dawnego kataklizmu.

– Rzeka? Muł? Mamisz mnie bajkami.

Potrząsnęła głową.

– Ta część pustyni ma mniej niż trzy tysiące lat. Dawniej Elharan płynęła nie dalej niż trzy mile stąd. Nazywała się wtedy Val’dera. Później Laal przywołała swoją Moc i wbrew reszcie bogów wypiętrzyła góry. Chciała odgrodzić się od tych, którzy nadchodzili z południa. Oczywiście nic to nie dało, ale pół świata ogarnęły drgawki, gdy rodził się nowy łańcuch górski. Rzeka oszalała, a zanim ustabilizowała koryto, pochłonęła tysiące ludzi. Ale dla awenderi Laal nie miało to najmniejszego znaczenia. Chciała choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie.

– Czternasta bitwa. – Delikatnie dotknął kamienia. – Podczas trzeciego przejścia.

– Tak, można to i tak nazwać. Choć nie była to ani bitwa, ani przejście. Nieważne. W każdym razie, kiedyś była tu żyzna dolina, którą co wiosnę nawadniały wylewy rzeki. W gorszych latach pszenicę zbierano tu zaledwie dwa razy w roku. Spichlerz całego kontynentu, mawiano o tym miejscu. A wystarczyła jedna przestraszona bogini i w ciągu dwudziestu lat wszystko wyschło na pył, zaś okolicę zaczął wypełniać piach. Dziś mało kto o tym pamięta.

– Po co mi to mówisz?

– Żebyś wiedział, że wy również zapomnieliście tak wiele. Nawet o miejscu, gdzie żyjecie, nie wiecie wszystkiego. Tu wszędzie, pod piaskiem, tkwią na wpół skamieniałe pnie drzew, szkielety domostw, resztki ulic. Jeśli wy tak mało pamiętacie, to co wiedzą inni? Ci... Meekhańczycy, którzy władają połową kontynentu. Ile pamiętają, ile się domyślają? Ich język przypomina trochę języki danw i gallehi, co oznaczałoby, że są potomkami ludów, które kiedyś zostały wygnane na wschód. Tyle stuleci to dużo, bardzo dużo, zwłaszcza że Imperium wchłonęło setki nowych plemion i ludów, i języki oraz krew coraz bardziej się mieszają. Trudno powiedzieć, skąd dokładnie pochodzą.

– Po co ci ta wiedza?

Nie odpowiedziała. Potrząsnęła tylko głową, aż ciemna grzywka spadła jej na oczy.

– Wykop dołek po obu stronach muru. Dłużej będzie tam cień. Odpoczniemy. – Spojrzała na północ. – Jutro wyruszymy krótszą drogą. Musimy się spieszyć. Hel’zaav jest już na tropie.

Nie usłyszał od niej nic więcej. Leżeli w cieniu rzucanym przez mur, a gdy słońce znalazło się w zenicie, dziewczyna wyciągnęła skądś kawałek płótna i rozłożyli prymitywną osłonę. Do wieczora mieli jeszcze kilka godzin.

To było najgorsze, co mogło go spotkać. Leżenie. Gdy szli, skupiał się na drodze, gdy rozmawiali, na tym, co mówiła, gdy kopali w poszukiwaniu wody lub schronienia, na wykonywanej pracy. Do tej pory po całonocnej wędrówce zawsze był tak zmęczony, że zasypiał natychmiast i budził się dopiero wieczorem. Teraz jednak sen nie przychodził. Ten mur... rzeka płynąca przez pustynię... duchy uwięzione w wypełnionej skamieniałym mułem piwnicy... Jego lud, jego były lud także nie wiedział wszystkiego. Przybyli na te ziemie dopiero kilka lat po skończeniu Wielkich Wojen, gdy góry wypiętrzone przez Laal Szarowłosą miały już ponad pół wieku, a pustynia pożarła żyzną dolinę. Jak każde plemię gromadzili głównie wieści dotyczące własnej historii, cudze nieszczęścia i tragedie pojawiały się w ich opowieściach jak przelotne błyski i to tylko wtedy, kiedy były jakoś związane z ich własnym losem. Ilu rzeczy nie wiedzieli? Ile rzeczy było przekłamanych, z powodu niewiedzy lub z rozmysłem? Harudi dał im Prawa prawie tysiąc lat po Wojnie, gdy już zaczęto zapominać historię. Mówiło się, że Wiedzący sięgnęli głęboko do pamięci ludzi, aby odzyskać jej prawdziwy obraz. Ale... nic nie mówili o pszenicy rosnącej tam, gdzie teraz królował piach. Leżenie bez ruchu, gdy słyszał tylko wiatr i własne myśli, było najgorszą rzeczą, jaką mógł teraz robić.

Nazwała go skorpionem, zabójcą niepotrafiącym przegrywać, niepotrafiącym się poddać. W miejscu, do którego kiedyś należał, ceniono takich wojowników. Walczących do ostatniego tchu, w chwili śmierci rzucających się jeszcze z zębami do gardła wroga. Ale jej nie chodziło o to, wiedział, czuł, że odsłoniła jego ducha bardziej niż ktokolwiek przedtem. Wtedy, gdy przeglądała jego wspomnienia, gdy wyciągała je na wierzch, jak wstydliwie skrywane zakrwawione szaty, dowody morderstwa. Oceniła go i stwierdziła, że będzie dla niej zabijał. Dała mu nowe miecze, żeby mógł to lepiej robić. Dała mu nowe imię, jedyne, na które zasłużył, determinujące jego przeznaczenie i określające osobę. Keru’weln. Noszący Miecze.

Musiał się zdrzemnąć, bo kiedy otworzył oczy, słońce chyliło się właśnie ku zachodowi. Wstał. Ona już nie spała, siedziała na murku, patrząc na ognisty krąg powoli połykany przez horyzont. W powietrzu ciągle czuć było żar dnia, a kamienna konstrukcja musiała być nagrzana jak piec, ale dziewczynie to najwyraźniej nie przeszkadzało. Przeciągnął się, poruszył barkami. Oderwała wzrok od słońca i spojrzała na niego z wytężoną uwagą.

– Jutro staniemy do walki – powiedziała nagle. – Ty i ja. Być może będą tam i inni, ale tylko my będziemy się liczyć w tym starciu.

– Gdzie idziemy?

– Mam dług. Ktoś kiedyś bardzo mi pomógł, a niewiele brakowało, żebym umarła lub oszalała. Moi wrogowie zbliżają się do tej osoby.

– Chcesz, żebyśmy ją ocalili?

Skinęła głową.

– Lub zabili, jeśli będzie za późno.

—— • ——

Przyszła do niej rozchichotana, gotowa opowiedzieć, jak z Ceweną podglądały chłopców kąpiących się w rzece. Zanim zdążyła otworzyć usta, padł cios.

– Muszę odejść.

Dziewczyna wyglądała dziwnie. Miała oczy wielkości spodków, wargi jej drżały, ręce zaciskała tak, że prawie słychać było trzeszczenie kości.

– Dlaczego?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Nealla podeszła do Kanayoness, złapała ją za ramiona i potrząsnęła. Teraz była wyraźnie szczuplejsza i lżejsza od przyjaciółki, ale gniew i rozczarowanie dodały jej sił. Zatrzęsła nią jak szmacianą lalką.

– Dlaczego teraz?

– Nie... nie mogę ci powiedzieć. Muszę uciekać, oni przyj... przyjdą po mnie.

– Nie, to nieprawda, nikt tu nie przyjdzie. Nikt nie wie, że tu jesteś. Ja... jutro będą trzy miesiące, jak cię znalazłam. Jutro kończę dziesięć lat. Mama ma mi dać nową sukienkę, tatko korale, ch... chciałam... ci zrobić niespodziankę, chciałam, żebyś mnie zobaczyła w nowej sukience, chciałam ci przynieść py... szny placek...

Coś gorącego kapnęło jej na dłoń. Uniosła głowę. Kanayoness płakała, po raz pierwszy, odkąd się spotkały.

– Nie czujesz tego? – spytała cicho. – Coś nadchodzi, przebija się... Nie boli cię głowa, brzuch? Nie widzisz źle?

– Boli mnie głowa, mamę też, ale mówi, że to na zmianę pogody. Idzie burza, ty głupia! Zostań, nie odchodź!

– Dlaczego?

– Co „Dlaczego”?

– Mam zostać.

Wzruszyła ramionami. Jak to powiedzieć? Jak powiedzieć, że nigdy nie miała starszej siostry, tylko pięciu braci, których kochała, ale którzy byli głupsi niż wataha pijanych szczeniąt.

– Bo... bo będzie mi smutno.

Och, to przebudzenie było jak lodowy sopel wbity w pierś.

Smutek.

—— • ——

– Dlaczego tu? Dlaczego nie zbadacie ruin wioski?

– Zbadaliśmy. Niewiele zostało, nawet drzewa w sadach wykarczowano i spalono. Studnie zasypano, rowy nawadniające też. Każdą chatę, stajnię i oborę zrównano z ziemią, a fundamenty zaorano. Ktoś postarał się, żeby po wiosce zniknął najmniejszy ślad. Za pięć, góra dziesięć lat wszystko pokryje las i nawet pamięć o Glewwen-On zniknie. Sprowadziliśmy też jasnowidzów. Dwóch oszalało, jeden się zabił. Kapłan Wielkiej Matki, którego poprosiliśmy o pobłogosławienie terenu, stracił wzrok. Moich ludzi nawiedzały tam koszmary, po których bali się zasypiać. Aspektowana Moc jest tam tak wypaczona, że tylko najwięksi mistrzowie ośmielają się otworzyć umysł, żeby rzucić jakiś czar. – Velgeris pochylił się, napełnił puchar i szczęknął zastawą, przestawiając kilka naczyń. Bez wahania nałożył sobie kolejną porcję kaszy i zaczął jeść, nie przerywając mówienia. – To nie był zwykły atak bandy najemników. Choćby napastnicy mieli w swoich szeregach kilku Arcymagów, nie zdołaliby zrobić czegoś takiego z wioską. Ona nie została wypaczona w zwykły sposób, tylko odmieniona. W żadnym z królestw znanego nam świata nie spotkałem się nawet z legendami o kimś z taką Mocą. Poza bogami, oczywiście.

Gentrell uśmiechnął się szeroko, tym razem nie próbując przybrać maski ospałego głupca. Ten uśmiech był złośliwy, inteligentny i jak na niego, szczery.

– Jeśli jakiś bóg zdecydował się ponownie zejść pomiędzy śmiertelników, dlaczego jeszcze świat nie drży w posadach?

– Bo, być może, bogowie ciągle pamiętają, że jednak mogą tu umrzeć. Chodzenie po świecie w ciele, które może zostać zniszczone, to wejście na drogę prowadzącą wprost do Domu Snu. Poza tym, jeśli wierzyć legendom, bogowie, poza tymi mało znaczącymi, których Moc mogła być pomieszczona w pojedynczym ciele, zawsze pojawiali się w wielu miejscach jednocześnie jako awenderi.

– O ile tam cokolwiek się pojawiło.

– Oczywiście. Bitewni magowie zdezerterowali, a żołnierze sami się wymordowali z nudów. Wiadomo, że nic tak nie nuży, jak służba na pograniczu.

Ekkenhard obserwował, jak obaj szpiedzy wymienili uśmiechy. Teraz nie chodziło już o utrzymanie tajemnicy, tylko o to, żeby wymienić ją na coś równie cennego. Mimo wszystko Ogar był tu gościem i jeśli nie zamierzał szturmować zamku, nie powinien stawiać zbyt ostrych warunków. Na jedno słowo Gentrella mógł w każdej chwili wylądować za bramą.

Tylko że to równałoby się otwartej wojnie między wywiadami.

Chrząknął. Obaj spojrzeli na niego jednocześnie, a on poczuł, jakby tymi spojrzeniami przygwoździli go do oparcia krzesła. Napięcie w komnacie było większe, niż mógł przypuszczać.

– Jakie sny mieli pańscy ludzie? – Zaraz po pytaniu podniósł puchar do ust i zwilżył gardło. Bardzo mu w nim zaschło od ich spojrzeń.

– Różne. – Velgeris nie odrywał od niego wzroku, a był to nieładny wzrok, okrutny i śliski. – Sny o torturach i zabijaniu, o bestiach mordujących i pożerających ludzi i o ludziach, zamieniających się w bestie. O czarnym księżycu, którego promienie zabijały wszystko, co żyje, o czerwonym, czterorękim olbrzymie, wynurzającym się zza horyzontu, tak wielkim, że linia widnokręgu zasłaniała go aż po pas. W trzech rękach gigant trzymał broń, w czwartej coś małego i białego, co krzyczało tak, aż ludziom pękały serca. O sześcionogich, łuskowatych stworach bez oczu, biegających po kamiennej równinie i polujących na wszystko, co się rusza. O klatce ze szklanych kolców, umieszczonej na słupie wysokim jak najwyższa góra – zmienił sposób mówienia, przycichł, jego spojrzenie straciło ostrość. – Klatka jest tak ciasna, że trzeba siedzieć w niej zwiniętym w kłębek, bez ruchu, bo nawet głębszy oddech powoduje wbijanie się kolców w ciało. To narzędzie tortur obraca się powoli, pokazując całą równinę, z potworami, sześcionogimi strażnikami i gigantem, raczej posągiem niż żywą istotą, wyłaniającym się zza horyzontu. – Ogar oderwał od niego wzrok i szybko sięgnął po kielich. Pociągnął kilka łyków. – Głowę trzeba trzymać przyciśniętą do kolan, nie można się poruszyć, odetchnąć, krzyknąć. Można tylko siedzieć...

– Śniłeś to – Gentrell bardziej stwierdził, niż zapytał. – Odważyłeś się zdjąć osłony i śnić razem z resztą.

Velgeris posłał mu blady uśmieszek.

– Musiałem się przekonać, czy moi ludzie mówią prawdę. Śniłem tylko raz i do dziś echa tego koszmaru budzą mnie w nocy.

Starszy szpieg skinął głową i zaczął ściągać naczynia ze stołu, bezceremonialnie kładąc je na podłodze.

– Pokaż mu rysunki – mruknął, wskazując na szafę za swoimi plecami.

Ekkenhard wstał i podszedł do mebla. Szafa nie była zamknięta, co znaczyło, że Gentrell od początku spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Co mogło oznaczać, że albo miał jasnowidzenie, albo wizyta Velgerisa nie była dla niego taką niespodzianką, jak udawał.

Po otwarciu drzwi zobaczył kilka półek zapełnionych płachtami papieru. Papier był dość drogim materiałem, ale i tak tańszym niż pergamin, którego używali wcześniej. Poza tym miał jedną zaletę: w razie czego łatwo było go zniszczyć.

Bez słowa przyniósł kilkadziesiąt kart i położył je na stole. Część już widział i kilka razy nawet śnił o ich zawartości.

Velgeris poczekał, aż młodszy Szczur zajmie miejsce, zanim sięgnął po pierwszą. Jego szczupłe palce drżały. Olbrzym wyłaniający się zza horyzontu miał dziwne rysy twarzy, jakby bardziej zwierzęce niż ludzkie, a jego cztery ramiona zdawały się młócić powietrze w walce z niewidzialnym przeciwnikiem. Miał trzy sztuki broni, niezwykły miecz z rozszerzającą się ku górze klingą, topór i krótki ni to szponton, ni włócznię. W czwartej ręce, lewej dolnej, także coś trzymał. Furia bijąca z jego oblicza przerażała nawet na wykonanym węglem szkicu.

Kolejny rysunek. Dwa sześcionogie potwory walczą lub kopulują ze sobą. Widać tylko fragment jednego pyska, ślepego, pełnego absurdalnie wielkich kłów. Pazury, łuski, kolczasty ogon.

Istota o ciele człowieka, z dwoma parami nóg zakończonych potężnymi szponami i wielkimi, czarnymi skrzydłami w miejscu ramion, przyciska do ziemi ludzki kadłub z wyrwanymi kończynami. Błyszczące końcówki kości młócą powietrze, otwarta w krzyku twarz nieszczęśnika jest bezbronna jak twarz dziecka. Oblicze potwora to kopia twarzy ofiary, lecz wypełnia je całkowita obojętność.

Następny rysunek, latający stwór przykucnął na głazie na dalszym planie. Stanowi ledwo cień, zarys konturów. Na pierwszym planie, na ziemi, leży ofiara. Jej twarz nadal ma te same rysy, lecz jest spokojna, obojętna jak maska. Końce oderwanych przedramion opierzają się czernią. Z każdego kikuta nogi wyrastają po dwie małe, szponiaste stopy.

Kolejne szkice. Ludzie wbijani na pale, krzyżowani, ćwiartowani i rozrywani na strzępy. Ludzie zamieniający się w potwory i polujący na innych ludzi. Dzieci...

Ogar sięgnął po kielich, wypił duszkiem, napełnił.

– Taki miałeś sen? – Gentrell nie spuszczał go z oczu.

– We śnie... we śnie widziałem to z daleka. Z klatki.

– Żołnierze, którzy przeżyli, opisywali niektóre z tych potworów. Oraz kilka takich, których na rysunkach nie uświadczysz.

Velgeris odłożył karty, mimowolnym ruchem wytarł dłoń o spodnie.

– Skąd je macie? Te rysunki – uściślił.

– Skąd wiedziałeś, że tutaj są ludzie, którzy ocaleli z rzezi?

Pytanie za pytanie, nadeszła pora targów.

– Mamy kogoś w Szczurzej Norze.

– Podobnie jak my w Psiarni. Wiemy o tym, wy wiecie, że my wiemy, my wiemy, że wy wiecie, że my wiemy – głos starszego szpiega ociekał sarkazmem. – Nazwisko.

Ogar pokręcił głową.

– Coś za coś. Kto namalował te rysunki? One... krzyczą wprost do umysłu, prawda?

– Bogowie! Gdybyś zdjął osłony, trzymając je w ręku, wrzeszczałbyś, jakby to tobie wyrywano ręce i nogi. Gdybym pozwolił jej malować na czymś trwalszym, nikt w zamku nie mógłby zasnąć, mimo że szafa powinna tłumić tę Moc.

Więc Velgeris był czarodziejem. Ekkenhard słyszał jakieś plotki na ten temat, ale oba wywiady starannie chroniły informacje o magach w swoich szeregach. W przypadku wojny tacy ludzie stawali się pierwszym celem ataków.

– Niemożliwe, nie da się narysować węglem czegoś o takiej Mocy.

– Jej to powiedz. Ekkenhard, zajrzyj na najniższą półkę, tak, ten pakunek owinięty w skóry. Nie wyjmuj go, tylko złam pieczęć i powoli rozwijaj.

Szczur podszedł do szafy, zajrzał, złamał pieczęć i zaczął rozwijać. W środku znalazł deskę. Zwykły kawałek drewna, szeroki na półtorej stopy, długi na dwie, gruby na pół cala. Deskę przepalono na wylot, a resztki malunku wyłaniały się spod krawędzi podłużnego otworu jakimiś dziwacznymi, pokręconymi kształtami. Drewno wydawało się lodowate w dotyku.

– Zostań tam – syknął Velgeris, wpatrując się w płytę rozszerzonymi oczyma. – Co to jest?!

– W tę szafę wpleciono potężne zaklęcia. – Gentrell zwrócił się w stronę Ekkenharda. – Gdyby nie one, po kwadransie musielibyśmy opuścić komnatę. To jeden ze szkiców, które powstały zaraz na początku całej sprawy. Prawie pięć lat temu. Byliśmy wtedy jeszcze głupi i daliśmy jej do rysowania kawałek deski. Gdyby ta płyta była większa, kto wie, może nikt by nie wyszedł żywy z zamku. Człowiek, który pierwszy ją ujrzał, zginął. A mówiąc konkretniej, został wciągnięty w głąb rysunku. Kiedy go znaleźliśmy, na zewnątrz wystawały tylko stopy. Coś wessało go i pożarło. A potem próbowało wyjść. Byłem przy tym, zorientowaliśmy się w chwili, gdy stopy odpadły od deski i drewno zaczęło się wybrzuszać. Widziałem tylko fragment tego czegoś, perspektywa była taka, jakby człowieka narysowano, patrząc na niego wprost z góry, i to w półmroku. Ale to z pewnością nie był człowiek. Całe szczęście, że miałem tu trzech czarodziejów, widzisz, jak poważnie do tego podchodziliśmy. Rzucili na tę deskę wszystko, co mieli, i być może dzięki temu żyjemy. Od tamtego czasu szkice tworzone są tylko na papierze. Bo on przy najmniejszym przepływie Mocy pali się lub rozpada w pył. Ale i tak jest to – stuknął w karty – wystarczająco potężne, żeby wpływać na umysł.

– Te rysunki to przejścia. Wrota... kto...

– Nazwisko – przerwał mu Gentrell. – Tylko prawdziwe.

– Fernell Kesawen.

– Pisarz w zarządzie zasobami. Dobrze.

– Takie rysunki... – Ogar przenosił wzrok z deski na płachty papieru i z powrotem. – Mamy garść legend o ludziach, którzy potrafili namalować wrota do innych miejsc. I to nie naszych legend, tylko odziedziczonych po tych, którzy lepiej pamiętają dawne dzieje... Kto je namalował?

– Pokażę ci. Ekkenhard, zawiń to z powrotem, później założymy pieczęć. I schowaj rysunki.

Wstali od stołu. Zawijając deskę w skórę i pakując karty do szafy, młodszy Szczur rzucił kilka ukradkowych spojrzeń na Velgerisa. Ich gość wyglądał na wstrząśniętego i co odbierało mu chęć do odczuwania jakiejkolwiek satysfakcji, przestraszonego. Jeśli Drugi Ogar w Imperium zaczyna się bać, to taki mały Szczur jak on powinien poszukać sobie bardzo głębokiej i bardzo ciemnej kryjówki.

Domyślał się już, gdzie pójdą. Do drugiej wieży, tej z zamurowanymi i zakratowanymi oknami. Robiło się coraz ciekawiej.

—— • ——

Nie ruszyli się z miejsca. Gdy nadeszła noc, dziewczyna owinęła się w płachtę materiału i siadła na piasku, opierając plecami o mur. Zadarła głowę, patrząc w niebo.

– Tyle gwiazd... I niebo takie głębokie. Nigdy nie mogłam się na to napatrzeć.

– Co teraz? Dlaczego nie idziemy?

– Zrobiłeś się gadatliwy. Kop po drugiej stronie.

– Gdzie?

– Przy murku. Musimy odsłonić co najmniej sześć stóp. Tyle powinno wystarczyć. Przy północnym krańcu znajdziesz coś, co powinno ci pomóc.

We wskazanym miejscu pod piaskiem, na głębokości pół stopy, znalazł kilka glinianych skorup. Była przygotowana na wszystko. Dwa z glinianych fragmentów były tak duże, jak jego złączone dłonie. Zaczął kopać mniej więcej pośrodku długości murku. Piasek był drobny, miękki i pylisty, osypywał się z powrotem do wykopu, lecz Yatech nie przerywał pracy. Gdy minęła godzina od zachodu słońca, zrobiło się zimno i był wdzięczny za ruch i wysiłek, który rozgrzewał i zaprzątał myśli. W historii świata, którą znały ludy Issaram, nie było wzmianki o rzece płynącej przez pustynię i nawadniającej kwitnącą dolinę. Była informacja o tym, że Laal Szarowłosa przedłużyła łańcuch górski, aby powstrzymać nacierające legiony Przeklętych. Podobno omal nie przypłaciła tego utratą jednego ze swoich siedmiu awenderi. Lecz opowieści Issaram nie wspominały o ludziach, którzy tu żyli, mieszkali, uprawiali ziemię i kochali to miejsce tak mocno, że ich duchy nie opuściły go nawet po tragicznej śmierci. Przodkowie jego byłego plemienia walczyli wtedy w innych miejscach i tragedia jakiegoś rolniczego ludu niewiele ich obchodziła. Może nawet wiedzieli o nich, coś słyszeli, lecz nie uznali za stosowne zaśmiecać swojej historii takimi nieistotnymi wzmiankami. Bogini wzruszyła posady świata i stworzyła góry, o tak, to warto umieścić w legendach. Bogini zmieniła koryto rzeki i zabiła kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a setki tysięcy innych skazała na wygnanie i tułaczkę – a kogo to obchodzi? To były czasy, gdy stutysięczne miasta płonęły w burzach ogniowych, bo trzeba było poszerzyć drogę dla maszerującej armii. Świat walczył o przetrwanie, prawda? Nic więcej się nie liczyło.

Dwie stopy pod powierzchnią piasek się zmienił. Stał się bardziej zbity, twardszy, jakby został zmieszany z gliną. Jedna ze skorup, wbita zbyt gwałtownie, pękła na pół. Zwolnił, kopanie i tak szło mu szybciej, bo piasek nie osypywał się już tak jak wcześniej. Pracował wytrwale. Jeszcze chwila, a będzie miała te swoje sześć stóp odsłoniętego muru. Wreszcie przerwał. Stojąc w dołku, tuż przy murze, nie sięgał głową do jego szczytu. Chyba o to jej chodziło.

Obszedł mur i stanął przed dziewczyną.

– Skończyłem.

Uniosła twarz i poczuł, jak kurczy mu się żołądek. Znów ta obcość, paskudna, na wpół zwierzęca, wyzierająca z oczu i ze zmienionych rysów twarzy.

– Dobrze – chrypnęła. – Mamy jeszcze czas.

– Co teraz?

Rzuciła mu zawiniątko. Mały bukłak i kilka sucharów.

– Napij się. Zjedz. Czekaj.

– Na co?

– Aż otworzy się przejście.

—— • ——

Ryk rozrywał przestrzeń na strzępy, wdzierał się do mózgu, wprawiał w drżenie kości. Leżała na trawie, wtulając twarz w ziemię i krzycząc z całych sił. Czuła, jak grunt pod nią drży i trzeszczy jak rozdzierana na szmaty koszula. Łzy mieszały się na jej twarzy ze smarkami i błotem.

Ktoś potknął się o nią i przekoziołkował. Alawen. Gdy podnosiła się, żeby do niego podpełznąć, następna osoba wpadła na nią i przewróciła się. Potoczyli się w plątaninie rąk i nóg, wrzask, który wybuchł tuż przy jej twarzy, był głośniejszy od ryku oszalałego świata. Ledwo go poznała: Gwern – starszy brat Alawena.

– Przestań! – krzyknęła mu do ucha. – Przeeeestaaań!!!

Korzystając z tego, że akurat znalazła się na górze, uniosła się nieco, przytrzymała go jedną ręką, a drugą walnęła w twarz. Raz, drugi, trzeci. Pomogło. Był od niej starszy o rok i mógł znieść wiele, ale nie to, że po gębie wali go jakaś dziewczyna.

– Dość! Dość!!!

Niemal w tej samej chwili świat także się uspokoił. Zeszła z chłopaka, rąbkiem fartucha otarła sobie twarz, przyjrzała się krytycznie leżącej przed nią postaci. Z pewnością wyglądał gorzej niż ona. Był na wpół nagi, a całe ciało pokrywały mu świeże, czerwone pręgi.

– Jeżyny. – Uśmiechnęła się, momentalnie zapominając o wcześniejszym przerażeniu. – Kąpaliście się w stawie i próbowaliście uciec przez krzaki jeżyn. Głupki.

– Nie ma już stawu. – Gwern podniósł się z ziemi i podszedł do brata. Młodszy chłopak ciągle leżał na ziemi i cicho jęczał. – Zrobiła się dziura w ziemi i spłynęła do niej cała woda. Razem z Hawerem, Joanem i Małym Lo. Nie żyją.

Uśmiech zamarł jej na twarzy. Jak to, nie żyją? Jeszcze dziś rano widziała ich wszystkich, jak szli nad staw.

– Co... co się stało?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Wstań Alaw, już wszystko dobrze. – Stęknął i postawił brata na nogi. – Wracajmy do domu, trzeba wszystkich powiadomić, może uda się kogoś wyciągnąć z tej dziury.

Teraz mu uwierzyła. Nie mówiłby czegoś takiego, gdyby nad stawem naprawdę nie stało się coś poważnego. Spojrzał na niebo.

– Musimy się pospieszyć, za chwilę będzie burza.

Nieboskłon groził czarnymi, skłębionymi chmurami. Wydawały się rozciągać wszędzie, od horyzontu po horyzont. Choć kilka minut wcześniej, zanim ziemię ogarnęły drgawki, po niebie płynęło tylko kilka obłoczków. Zrobiło się ciemno i zimno.

Nie zdążyli zrobić trzech kroków w stronę wioski, gdy wpadli na Johanę.

– Po... potwory!

Otworzyła oczy, przytomna tak, jakby w ogóle nie zasypiała. Potwory, zbliżają się potwory. Rozejrzała się po celi. Poza wąskim łóżkiem i stolikiem, na którym czasami pozwalano jej rysować, nie było tu niczego. Zabraniali jej posiadania farb, węgla, skrupulatnie zabierali resztki jedzenia, mocz, odchody. Wszystko, czym mogłaby tworzyć, podlegało najściślejszej kontroli. Każdej nocy i każdego dnia, co godzinę lub nawet częściej, strażnik podchodził do drzwi i zaglądając w okienko, sprawdzał, czy nie maluje. Jej rysunki były groźne. Lecz gdyby trzymała je w głowie, gdyby od czasu do czasu nie mogła ich wypuścić, umarłaby.

Teraz też to czuła, musi rysować, musi to uwolnić. Potykając się, niemalże po omacku dotarła do ściany. Widziała ich, mężczyznę z zasłoniętą twarzą i stojącą przy nim kobietę. Byli zamknięci w kamiennej ścianie i chcieli się wydostać.

Musiała im pomóc.

—— • ——

Druga wieża. Szli wąskim korytarzem, oświetlonym oliwnymi lampami. Znajdowali się na trzecim piętrze, w środkowej części budowli. Całe pierwsze piętro i parter wyburzono, zostawiając tylko kilka drewnianych słupów, podtrzymujących sklepienie. Żeby się dostać na drugą kondygnację, musieli wspiąć się po drabinie, podstawionej przez dwóch ponurych żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Gdy tylko weszli na górę, drabinę natychmiast zabrano.

Znajdowały się tu kwatery tuzina strażników, pełniących służbę w czteroosobowych zmianach, przez całą dobę. Dwóch patrolowało trzecie piętro, dwóch innych pilnowało drzwi prowadzących na górę, czterech, uzbrojonych po zęby, siedziało w pomieszczeniu nieopodal tych drzwi, a reszta odpoczywała.

– Zmieniają się każdego dnia o świcie. Mało kto wytrzymuje tu dłużej – rzucił Gentrell.

Velgeris spojrzał na niego uważnie, ale nie odezwał się ani słowem.

Na trzecie piętro prowadziły proste, drewniane schody. Strażnicy na dole zasalutowali i ustąpili im z drogi. Obaj nie spuszczali oczu z drzwi u szczytu schodów.

– Musieliśmy zostawić tu schody, bo wnoszenie posiłków na górę po drabinie było koszmarnie nieporęczne. Poza tym, jeśli strażnicy za tymi drzwiami znajdą się w kłopotach, pomoc powinna nadejść naprawdę szybko.

Stary Szczur wyjął zza pasa ciężki klucz i włożył go do zamka. Zanim przekręcił, otworzył wizjer i zerknął do środka.

– W porządku, Nawenn?

– Tak jest, komendancie – zabrzmiało zza drzwi.

– Odsuń się, wchodzę z dwoma gośćmi.

Weszli. Nawenn nie zadał sobie trudu, żeby zasalutować, co zresztą byłoby kłopotliwe ze względu na ciężką kuszę, którą trzymał w ręku. Kusza była wycelowana w głąb korytarza, który biegł prosto, po czym zakręcał w prawo. Po jego lewej stronie znajdowała się pozbawiona okien ściana, po prawej czworo drzwi, między którymi umieszczono kilka kaganków. Nieotynkowane kamienie na ścianach, granitowe płyty na podłodze. Zaduch niewietrzonego od wielu dni pomieszczenia. Stęchlizna i wilgoć. Bardziej surowego miejsca nie można sobie wyobrazić.

– Jak było dzisiaj?

– Na razie cisza i spokój, panie komendancie.

– Cała czwórka?

– Tak.

– Dobrze.

– Aveger! – strażnik z kuszą ryknął na całe gardło. – Mamy gości. Komendant plus dwóch!

– Słyszę – zza zakrętu korytarza dobiegł odgłos kroków. – Znaczy się, mam nie strzelać?

Gentrell uśmiechnął się przepraszająco.

– Humor żołnierzy działających w stanie ciągłego napięcia pozostawia wiele do życzenia. Zapraszam. – Wskazał oświetlony pochodniami korytarz.

Velgeris założył ręce na piersi i szerzej rozstawił nogi. Grdyka podskoczyła mu gwałtownie w górę, oczy zmrużyły się gniewnie. Było jasne, że nie ma zamiaru ruszyć się choćby o cal.

– Po co to wszystko? Wyburzyliście parter i pierwsze piętro, żeby w razie czego dało się łatwo i szybko zawalić wieżę, prawda? Postawię każde pieniądze, że te drewniane podpory są podpiłowane tak, że złamią się po dwóch ciosach toporem, a bele słomy, które tam poukładano, mają się palić łatwo i szybko. Ci strażnicy, tutaj, uzbrojeni po zęby, śpiący w kolczugach, gotowe do strzału kusze... – Zawiesił wzrok na broni trzymanej przez Nawenna. – Czy to jakieś przedstawienie? Żart, żeby mnie ośmieszyć? Żeby ośmieszyć Wywiad Zewnętrzny? Przecież trzymacie tu tylko kilkoro dzieci, które przeżyły masakrę wioski. O co w tym chodzi, Gentrell?

Stary Szczur już się nie uśmiechał. Na jego podobnej do niedbale obrobionego kamienia twarzy zagościł rzadki wyraz całkowitej, pełnej skupienia powagi.

– Gdy żołnierze dotarli do Glewwen-On, było już za późno, żeby komukolwiek pomóc – zaczął cicho. – Miałeś rację. Cokolwiek się tam wydarzyło, odbiło się szerokim echem w Mocy wypełniającej przestrzeń, we wszystkich aspektach. Dlatego Drawen-lod-Merw, dowodzący drużyną bitewnych magów Dwudziestego Drugiego, wziął swoich czarodziei i dwie kompanie, które akurat były pod bronią, i pomaszerował do wioski. Koszary pułku od Glewwen-On dzieli trzydzieści mil, cały dzień forsownego marszu, więc podejrzewamy, że czarodziej musiał wyczuć, że coś się dzieje, przynajmniej dziesięć godzin wcześniej. Nie wiemy, dlaczego nie zaczekał na resztę pułku, ale myślę, że zabiła go zwykła arogancja. Był najlepszym bitewnym czarodziejem, jakiego armia miała na Południu, i od lat niewielu było takich, którzy chcieliby zmierzyć się z nim w walce. No i przeliczył się.

Komendant ruszył w głąb korytarza, nie oglądając się, a Velgeris, jakby pociągany niewidoczną siłą, poszedł za nim. Ekkenhard również. Musieliby go zabić, żeby tego nie zrobił.

– Gdy przybyli na miejsce, niebo zasłoniły chmury, lunął deszcz. A potem pojawiły się potwory. Dawało się je zabić, albo przynajmniej powstrzymać, ale było ich zbyt wiele jak na dwie kompanie. Gdyby nie czarodzieje, walka trwałaby kilka minut. Obie kompanie nawet nie weszły do wioski, odbiły się od niej, wyparte przez stworzenia, przy których wypaczenia Pomiotników wyglądają jak zwykła choroba skóry. Czary zawodziły, Moc w tamtym rejonie okazała się chaotyczna, żołnierze, którzy przeżyli, twierdzą, że czarodziejom wybuchały gałki oczne, a ciała pokrywały się czarnymi sińcami, kiedy pękały im żyły. Ale to byli bitewni magowie Imperium, więc walczyli mimo wszystko. Sam Drawen zabił kilkanaście potworów, osłaniając odwrót, hm... chyba raczej powinienem powiedzieć „ucieczkę”.

Za zakrętem natknęli się na kolejnego żołnierza. Niski i krępy, trzymał w rękach napiętą kuszę. Również jej nie odłożył, żeby przepisowo zasalutować.

– Wszystko w porządku, Av?

– Tak jest, panie komendancie. Śpią.

– Co było potem? – Velgeris przestąpił z nogi na nogę, a Ekkenhard uśmiechnął się pod nosem. Szpieg dorwał się do informacji i krew w nim płynęła szybciej. Prawdziwy Ogar.

– Aveger tam był. – Gentrell skinął żołnierzowi głową. – Mów.

Strażnik opuścił kuszę, chrząknął, oczy mu pociemniały. Ekkenhard ze zdumieniem zauważył, że żołnierz ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Na pierwszy rzut oka dałby mu przynajmniej dziesięć więcej. Zmarszczki i lekka siwizna przekłamywały jego wiek.

Żołnierz najpierw zaczerwienił się po cebulki włosów, a później zaczął jąkać:

– Spychali nas na... na wschód, za wioskę... potwory... bestie... ludzie... panie komendancie... – Zawiesił na twarzy Gentrella proszące spojrzenie i zadrżał.

– Dobrze. Wioskę zmasakrowały stworzenia, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. Nie demony, przyzywane przez czarowników, bo te potrafimy rozpoznać, i nie te stwory, które spotyka się na Uroczyskach. Niektóre widziałeś na rysunkach, inne znamy tylko z relacji ocalałych. Zdołaliśmy ustalić, że część mieszkańców została wypaczona i przyłączyła się do potworów. Masakra żołnierzy trwała kilka kwadransów, i to tylko dzięki temu, że czarodzieje dali z siebie wszystko. Ale Av ma rację. Ze śladów, które zbadaliśmy, wynika, że obie kompanie były spychane w ściśle wyznaczone miejsce, tam, gdzie znajdował się staw rybny. Nie wiemy, dlaczego potwory to robiły, czy kierował nimi jakiś instynkt, czy też stała za tym inteligencja. W okolice stawu dotarła jedna trzecia żołnierzy i dwóch czarodziejów. Drawen i Laris Grew. Obaj mieli już straszliwe rany, ich krwiaki pękały, Laris był całkiem ślepy, Drawen na wpół. Otaczający ich żołnierze nie wyglądali lepiej. To była masakra.

– Więc jakim cudem ktokolwiek przeżył?

Przez twarz Gentrella przemknęła cała gama uczuć. Na koniec zagościło na niej jakieś mroczne, pozbawione wesołości rozbawienie.

– Cud to dobre słowo. Ćwierć mili przed stawem była stara szopa. Kiedy znaleźli się w pobliżu, spotkali... Pokażę ci.

Podeszli do pierwszych drzwi.

Gdy się do nich zbliżali, Ekkenhard gorączkowo myślał. Nie o tym, co zaraz zobaczy, ale – dlaczego to zobaczy. Do tej pory był trzymany z daleka od tej wieży, takie były rozkazy Szczurzej Nory, które Gentrell wypełniał z niezwykłą pieczołowitością. Jego rola jako Wolnego Szczura sprowadzała się do podróżowania po całym Imperium i sprawdzania różnych, często zupełnie przypadkowych osób, węszenia w poszukiwaniu plotek, przenoszenia informacji i rozkazów oraz trzymania gęby na kłódkę. Tak spędził ostatnie pięć lat. Nie żeby się skarżył, znał ludzi, którzy przez ten czas nie wystawili nosa z jakiejś omiatanej lodowatymi wiatrami strażnicy na północnej granicy, odmrażając sobie tyłki w służbie cesarza, ale fakt pozostawał faktem. Kontaktując się bezpośrednio z komendantem zamku, poznał część sekretów, ale i tak był tylko pionkiem w grze, w której plansza zajmowała pół kontynentu, figury i piony liczono w tysiącach, a ruchy planowano wiele lat naprzód.

Polityka, intrygi, handel, wojny, cała ta olbrzymia zabawa, która pochłaniała największe umysły rządzące cywilizowanym światem, toczyła się nieprzerwanie od setek lat i będzie toczyć także po jego śmierci. Miał wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby wiedzieć, że w każdej chwili może zostać wymieniony lub poświęcony w celu zbicia nieprzyjacielskiej figury. Taki był los Szczura. Ale ze swoich podróży i spraw, które załatwiał, potrafił także wyciągać wnioski. Imperium, a w szczególności Wywiad Wewnętrzny, szukało kogoś lub czegoś. I robiło to coraz bardziej nerwowo. Wiedział o przesunięciach oddziałów, o uzbrojonych po zęby drużynach bitewnych magów, oddanych do dyspozycji Szczurzej Norze, o dziwnych zmianach w sztabie, aktywowaniu uśpionych od lat szpiegów. A wszystko to kręciło się wokół wydarzeń w Glewwen-On i tej wieży.

Pozostawało tylko jedno pytanie. Dlaczego nagle, bez uprzedzenia, Gentrell postanowił wtajemniczyć jednego ze swoich posłańców w sekret, który Drugi Ogar musiał wydzierać im niemal siłą, zdradzając w zamian własnego agenta? Czy będzie od tej pory nieco ważniejszym pionem – czy przynętą na haczyku?

Drzwi były obite żelazem i zamykały się na cztery żelazne zasuwy, każda szeroka jak męska dłoń. Maleńkie okienko pośrodku wyposażono w szybę z grubego szkła. Velgeris spojrzał na to zabezpieczenie, unosząc wysoko brwi. Gentrell wzruszył ramionami.

– Kiedyś jeden ze strażników prawie stracił oko, zaglądając do środka.

– Więc nie mógł zrobić tak, jak zazwyczaj robią strażnicy w więzieniach? Przyjść z kolegami i połamać dowcipnisiowi gnaty?

– Pokaż mu, Av.

Żołnierz bez słowa podał kuszę dowódcy, po czym zaczął kręcić korbką umieszczoną obok drzwi. W miarę, jak to robił, za szybką powoli się rozjaśniało.

– Kilkanaście jardów linki i lampka oliwna opuszczana przez dziurę w suficie. Musimy mieć możliwość obserwacji naszych podopiecznych w dzień i w nocy.

Ogar bez zaproszenia podszedł do okienka i zajrzał. Nawet w dość lichym oświetleniu widać było, jak na jego twarzy maluje się rozczarowanie. Widocznie spodziewał się czegoś innego.

– Dziecko – szepnął. – Zwykły chłopak, dziesięć, jedenaście lat... może dwanaście, jeśli to syn chłopa, ich dzieci są zazwyczaj mniej wyrośnięte. Śpi nago, nieprzykryty, na plecach kilka blizn, na lewej łydce ślad po ugryzieniu. Brak dwóch palców w prawej stopie, prawa ręka wygląda, jakby była złamana w dwóch miejscach i źle się zrosła, lewej nie widzę...

Jakąkolwiek technikę zapamiętywania Velgeris stosował, najwyraźniej wymagała mamrotania pod nosem. W trakcie przesłuchań to musiało być strasznie irytujące.

– Tylko tyle? – Ogar odwrócił się do nich, gdy tylko skończył zapamiętywać wygląd chłopca, jego pryczy, stolika, niewielkiego taboretu oraz wielkość celi i kolor ścian. – Te wszystkie środki ostrożności z powodu dziecka?

– To dziecko walczyło z potworami jak opętany przez mroczne bóstwo besrerker. Gdy tylko dostało do ręki miecz, niemal tak duży jak ono samo, szlachtowało potwory na kawałki. A chłopak miał wtedy jakieś siedem lat. Żaden z tych strażników nie wejdzie tu, żeby dać mu nauczkę, jak raczyłeś się wyrazić, nawet jeśli towarzyszyłoby mu dziesięciu kompanów w pełnych zbrojach. Ten chłopak nie mówi, nie krzyczy, nie wydaje najmniejszego dźwięku, za to wystarczy chwila nieuwagi, żeby spróbował komuś wyrwać serce. Tak został odmieniony. Jest jak zwierzę wytresowane do walki. Tamten strażnik, którego omal nie oślepił, był po prostu nieostrożny. Jednak służą tu ludzie, którzy przeżyli masakrę tylko dlatego, że to dziecko walczyło po właściwej stronie. Nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby zrobić mu krzywdę, chyba że jakimś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wydostanie się na zewnątrz.

W czasie, gdy Gentrell mówił, młody strażnik wciągnął na górę lampę, odebrał kuszę i wrócił do swoich obserwacji.

– Pokażę ci resztę. – Starszy Szczur wskazał ręką korytarz.

Przy następnych drzwiach powtórzyła się procedura przekazywania broni w ręce Gentrella i kręcenia korbą. Fakt, że strażnik ani na chwilę nie chciał rozbroić kuszy, był bardziej niż niepokojący. Sztylet w bucie Ekkenharda znów zaczął go uwierać.

—— • ——

Stali przed murem od kwadransa. Wokół zapadła już noc. Kazała mu pogłębić wykop jeszcze o pół stopy i udeptać dno, zanim raczyła zejść i stanąć przed równo ułożonymi kamieniami. Dotknęła ich delikatnie, wodząc palcami po chropawej zaprawie.

– Są stare – mruknęła cicho. – Mężczyzna budował ten mur, żeby zapewnić swojej rodzinie cień w słoneczne dni i ochronić ukochany ogród żony przed gorącymi wiatrami wiejącymi latem ze wschodu. Pracował całymi dniami, a ona przynosiła mu schłodzone wino zmieszane z sokiem z cytryny i wodą. Poruszała się ostrożnie, w jednej ręce trzymając dzban, drugą gładząc nabrzmiały życiem brzuch. Pokochali się wbrew swoim bliskim, lecz mieli skrawek własnej ziemi, wolny dostęp do rzeki i nadzieję na szczęśliwą przyszłość. W dwadzieścia lat później udusili się w piwnicy tego domu, zalanej przez falę błota. Zabiły ich ostatnie konwulsje konającej rzeki, której większość wód skierowała się już na zachód od nowo wypiętrzonych gór.

– Po co mi to mówisz?

Wzruszyła ramionami.

– Powinieneś pamiętać, że bogowie nie dbają o śmiertelników. Wasze pragnienia, nadzieje i marzenia nie mają dla nich najmniejszej wartości. Atak paniki Laal zabił tu dziesiątki tysięcy ludzi bezpośrednio, a setki tysięcy w pośredni sposób, bo głód, który nadszedł po zniknięciu żyznego dorzecza, karmiącego piątą część ludności kontynentu, zapchał szlak do młodego Domu Snu na następne sto lat. Nie musiała tego robić... ale bała się o swoje istnienie, odkrywszy po śmierci Dresw’low, że bogów może spotkać nicość. Nie Dom Snu, którego strażnicy przyjmują dusze śmiertelników, lecz całkowite i nieodwołalne unicestwienie. – Uśmiechnęła się. – Ceną za osiągnięcie boskości jest balansowanie na krawędzi otchłani, która nie ma dna.

– Nie dbamy o bogów.

– My, to znaczy kto? – Uniosła ładnie zarysowane brwi.

Widział, że z jej oczu zniknęła przerażająca obcość, znów patrzyła na niego zwykła, ładna, złośliwa i cyniczna dziewczyna. Wolał ją od tego czegoś obcego, co pojawiało się w najmniej spodziewanych momentach. Ale tylko trochę bardziej. Przysiągł na rok. W tej chwili już niecały.

– No? Nie odpowiesz? Ciągle jeszcze jesteś bardziej Issarem niż wygnańcem. Wciąż myślisz i patrzysz na świat z poziomu tego uwięzionego na pustyni plemienia. Musisz mi uwierzyć, wasz los w tamtych czasach nie był niczym niezwykłym. Wydaje ci się, że znacie wszystkie odpowiedzi, wszystkie zagadki, że skoro jesteście potomkami tych, którzy przeżyli, to wasza historia jest czymś niezwykłym i cennym. Mam dla ciebie niespodziankę, mój mały skorpionie, wszyscy ludzie na świecie są potomkami tych, którzy przeżyli. Wasza niezwykłość sprowadza się tylko do tego, że pozwolono wam istnieć po dwóch zdradach, choć już po pierwszej powinniście zostać wybici do ostatniego noworodka. Bo po tym, jak pokazaliście, że śmiertelnicy mogą walczyć z bogami, że mogą zabijać awenderi... Zostawienie was przy życiu było albo głupotą, albo geniuszem przekraczającym wszelkie wyobrażenie, strategią sięgającą tysięcy ruchów w przód...

Na jej twarzy pojawił się głęboki namysł. To coś przerażająco obcego zagościło w niebieskich oczach na krócej niż sekundę. Poczuł, jak zamiera mu serce.

– Chyba że przeżyliście wbrew planom – szepnęła do siebie. – Chyba że pustynia miała was zabić, a klątwa, wiążąca wspólną duszę w żywym ciele plemienia, skazać na całkowite zniszczenie... Co ty na to? Wysłać lud, który narodził się na żyznych, zielonych ziemiach pełnych rzek i jezior, żeby odbył pokutę na pustyni, to jak kazać dziecku przepłynąć wpław ocean. Można unicestwić resztki narodu, nie brudząc sobie rąk krwią. Ale wy przeżyliście, wbrew wszystkiemu, wbrew boskim planom. Spotkaliście kilkudziesięciu starców z plemienia, którego młodzież wybito do nogi, a oni pokochali wasze dzieci i przyjęli was na swojej ziemi jak odzyskanych krewnych. Przeżyliście, czcząc najmniej zaangażowaną z bogiń i czekając na szansę na odkupienie... mimo że ono miało nigdy nie nadejść. Bo mieliście zginąć.

Zaśmiała się głośno, płosząc jakieś pustynne stworzenie, które uciekło w mrok, wydając ostrzegawcze syki.

– Czy mam rację, Keru’weln?

Potrzebował chwili, żeby przypomnieć sobie, że takim właśnie imieniem go obdarzyła.

– Nie wiem – zachrypiał.

– Wiem, że nie. To dopiero byłaby niespodzianka, co? Zanim bogowie zorientowali się, że ich plan zawiódł, byliście już silnym plemieniem, które ciągle pamiętało, że można zabijać awenderi. Na dodatek dotrzymaliście wiary Baelta’Mathran, a ona słynie z tego, że nie łamie danego słowa. Zresztą, może planowała to od początku? Kto ją tam wie?

Patrzyła na niego, mrużąc oczy. Obcość pojawiała się w nich i znikała.

– Ty ciągle myślisz o sobie jak o Issaram, prawda? Wciąż nie potrafisz się od tego odciąć. Tak nie może być... – Skinęła głową, podejmując decyzję. – Odsłoń twarz!

Nie zareagował, w pierwszej chwili niezdolny pojąć, zaakceptować tego, co do niego mówiła.

– No już! – Jej uśmiech ciął jak szklany odprysk wbijający się w ciało. – Nie jesteś już Issaram. Wyrzekłeś się rodu, plemienia, wspólnej duszy. Nie musisz zasłaniać twarzy. Odsłoń ją!

Ściągnął ekchaar, czując na policzkach pieszczotę wiatru. To było dziwne uczucie. Stał przed obcym, nie mając zasłony na twarzy. I nie mając niczego, co mógłby stracić. Pustka pojawiła się znikąd, ciemny mroczny ciężar wypełniający miejsce gdzieś za mostkiem. Przypominała...

– Wrzeciono z czarnego lodu. Prawda? – Patrzyła mu w oczy, a obcość powoli odpływała w głąb jej źrenic. – Jakby za mostkiem ktoś umieścił ci kawałek lodu w kształcie wrzeciona. Wiesz, że lód jest czarny, i wiesz, że waży więcej niż cały świat, a co gorsza masz pewność, że nigdy nie uda ci się go wydobyć. Będziesz go nosić do końca życia, mój mały skorpionie. Mój Noszący Miecze – dodała niemal pieszczotliwie.

Uśmiechnęła się przerażająco.

– Już wkrótce będziesz miał okazję je wypróbować. A jeśli zawiedziesz, przeciwnik nie da ci najmniejszej szansy. Być może idziesz tam tylko po to, by umrzeć, dając mi czas na ucieczkę. Co ty na to?

– Czy wtedy wrzeciono zniknie?

– Tak, na pewno.

Skierował wzrok na mur.

– Więc chodźmy.

—— • ——

Mężczyzna się zmienił. Wyczuła to w pół ruchu, z dłonią uniesioną tam, gdzie znajdowała się jego twarz. Teraz nie nosił zasłony, widziała głęboko osadzone oczy, smutne jak jesienne niebo, krzywy nos, chyba złamany, ładne usta. Był młody, może kilka lat starszy od niej, i stary jednocześnie. Trudno było uchwycić jego istotę, zwłaszcza w tym świetle, ale postanowiła, że spróbuje. Po namyśle dodała mu kilka bruzd na twarzy, powinno wystarczyć.

Z dziewczyną nie było problemu. Od miesięcy widziała ją na wewnętrznej stronie powiek. Był to wizerunek obcy i boleśnie znajomy, jak twarz matki, którą ktoś próbuje sobie przypomnieć, przywołując zamiast niej jakieś niejasne obrazy. Miała jednak pewność, że się nie pomyli. Nie przy niej.

Jej cela była narożna, korytarz obiegał ją z dwóch stron i w dwóch ścianach tkwiły drzwi, zaopatrzone w niewielkie okienka. Strażnicy odwiedzali ją co godzinę, zaglądając do obu z nich, a czasami wchodząc do celi i sprawdzając wszystko dokładnie. Jej się nie bali, nie tak jak innych. Nie, pokręciła głową, analizując tę myśl. Jej bali się o wiele bardziej, dlatego tak często sprawdzali, co robi. Miała Moc przywoływania obrazów, Moc wypuszczania ich z własnej głowy. Obrazy tkwiły tam od zawsze i były groźne.

Jeśli pozwalali jej malować, w celi pojawiały się farby i pędzle oraz płachty najcieńszego papieru, jaki w życiu widziała. Gdy malowała, zawsze obserwowały ją przynajmniej trzy osoby, w tym czarodziej, i chodziło im nie tylko o to, co tworzyła, lecz także, by nie schowała gdzieś farb, które w jej ręku mogły stać się śmiertelną bronią. To samo dotyczyło wszystkiego, czego mogła użyć do tworzenia, resztek jedzenia, napojów oraz kału i moczu, które zabierano jej, gdy tylko posiliła się i załatwiła swoje potrzeby. W jej przypadku nie mogło być mowy o cuchnącym wiadrze stojącym całymi dniami w kącie celi.

Zrobili wszystko, żeby pozbawić ją możliwości malowania poza kontrolą.

Mimo tego malowała ten obraz od kilku dni.

Udało jej się ukryć, co robi, bo strażnicy szukali tego, co w ich mniemaniu było rysunkiem. Prostych linii, jasno przedstawionych figur, wyraźnych postaci. Szukali czegoś podobnego do rzeczy, które malowała do tej pory.

Nie przyszło im do głowy, że obraz może wyglądać inaczej.

Ściany jej celi były ścianami warownego zamku, budowanego typowo po meekhańsku, solidnie, tanio i bez oglądania się na estetykę. Miały wytrzymać uderzenia kamieni ciskanych przez balisty, a nie ładnie wyglądać. Jeśli nawet kiedyś były w miarę gładkie, to teraz tynk odłaził całymi płatami, kruszył się i zaścielał podłogę warstwą pyłu. Także wilgoć ciągnąca od bagna z każdym rokiem zostawiała wyraźniejszy ślad na wiekowych murach. Wraz z nią pojawił się grzyb. A kiedy celę osuszono i przygotowano na jej przyjęcie, nikt nie zadbał o to, by wytynkować ją na nowo. Zgodnie z meekhańskim pragmatyzmem uznano, że szkoda pieniędzy na walkę skazaną z góry na porażkę.

To pozwoliło jej tworzyć.

Od kilku dni miała w głowie obraz, który coraz natarczywiej domagał się uwolnienia. Widziała ich na ścianie, mężczyznę z mieczami na plecach i dziewczynę z oczami jak wieczorne niebo przed burzą. Wykreślała ich zarys w zawilgłym tynku, używając do tego celu paznokci i trzonka drewnianej łyżki. Robiła to ostrożnie, tu kreska, tam rysa, zaledwie ślad, cień, sugestia kształtu. Na szczęście dwie wilgotne plamy na ścianie z grubsza przypominały ludzkie sylwetki. Lekkim muśnięciem nakreśliła zarys twarzy, ramion, rękojeści mieczy wystające znad barków mężczyzny. Trzeba było wiedzieć, gdzie patrzyć, i wysilić wyobraźnię, żeby w tym zbiorowisku plam i pęknięć dopatrzyć się Obrazu. Ale dobrze wiedziała. Obraz był w jej głowie i będzie skończony, gdy ona uzna go za gotowy. Czyli już wkrótce.

Usłyszała szmer rozmowy za drzwiami.

—— • ——

Drugie i trzecie drzwi były podobne do pierwszych, stal i żelazo z niewielkim oszklonym okienkiem pośrodku. Velgeris podchodził do każdych z miną, jakby miał coraz większą ochotę dźgnąć kogoś nożem. Ekkenhard nie dziwił mu się ani trochę. Nieufność była wpisana w pracę każdego szpiega, była czymś tak naturalnym, jak bicie serca i oddychanie. Szczur od dłuższej chwili zastanawiał się, czy gdyby był na miejscu ich gościa, to też czułby, że coś tu nie gra. Na dobrą sprawę poza pięknym przedstawieniem, tajemniczą wieżą, żelaznymi drzwiami i strażą pod bronią Gentrell nadal nie przedstawił żadnych dowodów na potwierdzenie swojej historii. Żaden z więźniów, ani pierwszy chłopak, ani wyglądająca jak jego rówieśniczka dziewczynka, ani na oko piętnastoletni wyrostek nie sprawiali zbyt groźnego wrażenia. Spali spokojnie w swoich celach i najwyraźniej żaden nie miał ochoty na chodzenie po ścianach czy wyginanie w rękach grubych na cal stalowych prętów.

Gdyby nie rysunki, które zrobiły na Ogarze takie wrażenie, zapewne już dawno obróciłby się na pięcie i wyszedł. Właśnie zbliżali się do celi ich autorki. Jeśli też będzie spała snem niewinnego dziecka, najpewniej czeka ich wojna wywiadów, ocenił patrząc na minę Velgerisa. Nikt nie lubi, gdy robi się z niego idiotę.

Cela była narożna, korytarz zakręcał w prawo i biegł wzdłuż wschodniej ściany. Pomieszczenie miało dwoje drzwi.

– Musimy mieć możliwość obserwowania każdego fragmentu celi bez wchodzenia co chwilę do środka – wyjaśnił Gentrell, choć Velgeris nie zadał żadnego pytania.

Ogar bez słowa podszedł do drzwi. Nie czekając na polecenie, Ekkenhard zajął się liną, jednym uchem słuchając mamrotania szpiega. Czuł, jak jeżą mu się włosy na karku, wymienił spojrzenie z dowódcą, który stał już dwa kroki obok i z dziwną miną wpatrywał się w gościa. Ten szeptał:

– Dziewczyna, około piętnastu, szesnastu lat, jasne włosy, wystrzępiona koszula, śpi na materacu leżącym na posadzce. Cela najskromniej urządzona, poza materacem żadnych sprzętów, nawet koca, ściany, jak w poprzednich celach, pokryte plamami i liszajami... – wydawało się, że Velgeris zapatrzył się gdzieś w przestrzeń, wstrzymując oddech. – Dziewczynę otacza... nie, nie potrafię tego nazwać, jakby jej nie było, jakby zajmowała tę samą przestrzeń z czymś jeszcze, to nie nawiedzenie ani przekształcenie, ani zawieszenie, żadnego śladu dotknięcia Chaosu... Nic spod Mroku. A mimo to... Mrowieją mi palce, czuję ucisk w uszach, smak grzybów na języku, lawenda... czosnek... miód... nie od niej. Co u licha...?

Cofnął się nieco, przyjrzał po kolei wszystkim czterem zasuwom, zamykającym drzwi. Błyskawicznym, owadzim ruchem odwrócił się w stronę Ekkenharda, oczy miał jak czarne studnie. Potem spojrzał w lewo, na zakręt korytarza.

I w tym momencie zza zakrętu wyszła śmierć.

Postać w bieli wyglądała, jakby została wycięta z płachty płótna, jakby była dwuwymiarowa. Potem zrobiła krok do przodu, liznęło ją światło kaganka i nagle nabrała głębi, ale nie stała się przez to mniej absurdalna. Białe spodnie, biała, luźna koszula, twarz jak pokryta lakierem maska, siwe włosy, białe dłonie, nie, rękawiczki, białe rękawiczki, nogawki spodni kryły stopy, ale Ekkenhard założyłby się o każde pieniądze, że buty intruza, jeśli je nosił, również były białe.

Jak, zamruczało mu pod czaszką, jak tu wszedł? Magia? Blokady na wieżę nałożyli najlepsi czarodzieje Szczurzej Nory.

Tyle zdążył pomyśleć, zanim obcy zabił pierwszego z nich.

Aveger stał najbliżej, tyłem do zakrętu, kuszę ciągle trzymał w rękach, skierowaną w drzwi. Gdy Velgeris przerwał monolog i spojrzał mu za plecy, też odwrócił głowę. Nie ciało – odruch nakazujący traktować „gości” cel jak największe zagrożenie nie pozwolił mu skierować broni w inne miejsce. Zresztą, co mogło wyjść zza zakrętu, który kilka minut wcześniej sprawdził?

I tak umarł, z głową obróconą w bok, spoglądając przez lewe ramię. Biało odziany zabójca doskoczył do niego, przebywając dzielące ich kilkanaście stóp między jednym a drugim uderzeniem serca, złapał oburącz za głowę i przekręcił. Trzasnęło, spust, naciśnięty ostatnim spazmem, zwolnił cięciwę i ciężki bełt wbił się z łupnięciem w drewno.

Młodszy szpieg puścił sznur, który ze świstem znikł w dziurze w suficie. Wewnątrz celi rozległ się odgłos rozbijanej glinianej lampy. Potem wszystko potoczyło się jednocześnie.

Zabójca wtargnął między nich jak tornado, kierując się wprost na Ekkenharda. Szpieg zobaczył tylko, jak napastnik podrywa nogę do kopnięcia, i poczuł, jakby w pierś trafił go rozpędzony kiścień. Coś trzasnęło mu w okolicy mostka i całe ciało ogarnęła obezwładniająca miękkość.

Gruchnął potylicą o posadzkę, pod powiekami eksplodowały mu miliony gwiazd i na chwilę stracił wzrok.

Gdy go odzyskał, dwa, trzy uderzenia serca później, Velgeris zwijał się na ziemi, z obiema rękami przyciśniętymi do gardła. Spomiędzy palców cienkimi jak igły strumykami tryskała na wszystkie strony jasnoczerwona krew. Właściwie był już martwy. Gentrell walczył, choć właściwie nie tyle walczył, ile nie pozwalał się powalić, a pomagały mu w tym krępa sylwetka i potężna masa. Ciosy spadały na niego, jakby trafił w środek młócki, pięć, dziesięć na mgnienie oka, ręce i nogi napastnika zmieniały się w rozmazane smugi, lecz mimo to Stary Szczur stał jeszcze na nogach. Skulił się, opuścił nisko głowę, dyszał ciężko. I czekał.

Rozległ się brzęk i zabójca wykonał jakiś niewyobrażalny, ekwilibrystyczny unik, całym ciałem schodząc z linii strzału. Kusza – ta myśl była niemal niewyobrażalna – zrobił unik przed bełtem z kuszy. I mimo to znalazł wreszcie jakąś lukę, potężne kopnięcie poniżej kolana wygięło prawą nogę Gentrella do wewnątrz, a szef Szczurów wrzasnął i upadł.

Napastnik porzucił go natychmiast i stanął przodem do atakującego żołnierza. Drugi strażnik z korytarza, wszystko działo się tak szybko, że Ekkenhard niemal o nim zapomniał, nadchodził spokojnie, błyskając wyciągniętym mieczem i pobrzękując kolczugą. Nie próbował ponownie napinać kuszy, wybrał walkę w zwarciu i najwyraźniej się nie spieszył. Słysząc łoskot kroków na schodach, Szczur zrozumiał dlaczego. A przez ten moment, tych kilka uderzeń serca, gdy wszystko zamarło, mógł wreszcie przyjrzeć się twarzy mordercy. To była... maska, uświadomił sobie po chwili, patrząc na nieskazitelną, porcelanową biel policzków, gładką płaszczyznę czoła, ledwo zarysowany garb nosa, zgrubienie, które można było wziąć za usta. Maska, ledwo naśladująca ludzką-nieludzką twarz. Ciemne, migdałowe szczeliny w miejscu oczu błysnęły w jego stronę, gdy obcy pochylał głowę. I w chwili, gdy drzwi otwarły się z hukiem i na korytarz wpadło kilku żołnierzy, biały zabójca runął na nich jak wystrzelony z katapulty.

Pierwszego zabił natychmiast. Przemknął obok sztychu i nagle w jego dłoniach pojawiły się sztylety. Białe jak kość. Ekkenhard nie potrafił policzyć, ile ciosów padło, ale kolczuga żołnierza pokryła się czerwienią w takim tempie, jakby strażnik eksplodował od środka dziesiątkami małych, szkarłatnych gejzerów. Umarł, stojąc.

Zbrojni z głębi korytarza nie zawahali się nawet na moment, wycelowali kusze, dwóch w przyklęku, spokojnie, jakby byli na ćwiczeniach. Jeśli trzeba będzie poświęcić życie, zrobią to.

Tylko że poświęcenie tych ludzi, uświadomił sobie, patrząc jak morderca bez wysiłku odrzuca od siebie martwego strażnika, może nie mieć znaczenia. Nie w starciu z tym kimś.

W głębi korytarza zaśpiewały cięciwy i zaraz po tym obcy ruszył do ataku. Żaden bełt nawet go nie drasnął.

– Ekk... aard – głos Gentrella, wypełniony bólem, był ledwo rozpoznawalny.

Spojrzał na starszego Szczura, siedzącego pod ścianą. Dosięgło go więcej ciosów niż tylko ten łamiący nogę, lewa ręka zwisała bezwładnie, prawa strona twarzy wyglądała jak trafiona bojowym młotem. Gdy oddychał, puszczał ustami krwawe bańki. Połamane żebra musiały przebić płuca.

– Dzie... ci... wypu... ć... je... ale... nie ją.

Zrozumiał. Spojrzał w głąb korytarza, gdzie właśnie umierali pozostali żołnierze. Do najbliższych drzwi miał dziesięć kroków. Próbował wstać, ale mrowiąca dół ciała bezwładność nie chciała wypuścić go z objęć. Zacisnął zęby i zaczął się czołgać.

—— • ——

Wyczuła, co stanęło za drzwiami, w chwili, gdy obrazy w jej głowie eksplodowały wszystkimi barwami. Chciały się uwolnić, a jeden był na samym wierzchu. Zerwała się z materaca, oliwna lampka trzasnęła o posadzkę. Ogień zatańczył na kamieniach, liznął skraj jej koszuli i zgasł. Nieważne, nie potrzebowała światła. W trzech krokach była pod ścianą i kilkoma gwałtownymi ruchami połączyła plamy i rysy w Obraz.

—— • ——

Dziewczyna westchnęła miękko, głębokim, rozedrganym głosem. Spojrzała na niego z dziwnym grymasem, w którym kryły się, po równo, napięcie i oczekiwanie.

– Zaczęło się.

Wyciągnęła rękę i dotknęła muru.

– Możesz zamknąć oczy. – Zrobiła krok w przód, pociągając go za sobą.

Przymknął powieki i poszedł za nią. Nie wiedział, czego się spodziewać, lecz przejście zaskoczyło go całkowicie. To było tak, jakby przebił się przez taflę cieńszego niż włos lodu i nagle wszedł do dusznego pomieszczenia, cuchnącego spalenizną i wilgocią. Skądś dochodził szczęk broni i krzyki.

Jego towarzyszka z dziwnym, prawie rzewnym wyrazem twarzy stała przed młodą dziewczyną, chyba jej rówieśniczką.

– Urosłaś – powiedziała cicho. – Urosłaś, Neallo.

Nazwana Neallą szarpnęła się, jakby miękko wypowiedziane imię było obuchem, którym otrzymała cios w twarz. Pobladła, zacharczała, cofnęła się o krok. To, co pojawiło się w jej oczach... sięgało poza zdumienie, ból, rozpacz, miłość i nienawiść. Mimowolnie, posłuszny przysiędze, stanął między nimi.

– Nie – oddech Małej Kany załaskotał go na karku. – Ona tego nie zrobi. Musi zrozumieć, że to była jej wina. To ona mnie zatrzymała w wiosce, gdy chciałam odejść, to ona nalegała... prosiła, żebym coś zrobiła, gdy przyszli wysłannicy Ogn’kell. Gdyby nie ona, wszyscy by jeszcze żyli. Prawda? Widział, jak twarz dziewczyny kurczy się, pęka pod wpływem tych słów, odsłaniając przeraźliwie bezbronne oblicze dziecka. Wiedział, nie musiał patrzeć, że w oczach jego towarzyszki znów pojawiło się coś obcego. Okrucieństwo jej wypowiadanych lekkim tonem słów miało swój własny, gorzki smak.

– Gdy uciekłam z więzienia, trafiłam do szopy w pobliżu jej wioski – kontynuowała, nie bacząc na to, co malowało się w oczach dziewczyny. – Zaopiekowała się mną, dała jeść i przyniosła kilka starych szmat do ubrania. Ale gdy chciałam odejść, czując, że pościg się zbliża, namówiła mnie, żebym została jeszcze trochę. Egoistyczna potrzeba małej dziewczynki, która chciała mieć własną dużą lalkę do zabawy. A potem łowcy spadli na jej wieś i wybili wszystkich do nogi...

Przerwała, hałas na korytarzu wybuchł ze zdwojoną siłą. W głosach ludzi, dwóch osób, ocenił po chwili, nie było niczego poza desperacją. Wściekły szczęk kling zagłuszył na mgnienie oka wszystko, by urwać się brzękiem broni lądującej na kamiennej posadzce i wysokim, rozpaczliwym krzykiem. Ktoś właśnie umierał.

– Muszę iść porozmawiać z naszym gościem.

Spokojnie podeszła do wyjścia i machnęła dłonią. Drzwi trzasnęły i wypadły z futryny, zwisając na jednym zawiasie.

– Nie ma to jak odpowiednio zaanonsować swoje przybycie – mruknęła. – Bądź gotów.

Wyszła na korytarz.

—— • ——

Potwory były coraz bliżej, podchodziły do szopy ze wszystkich stron, okrążały ją, lecz na razie nie atakowały. Gwern, Alawen i Johana kulili się w kącie szopy, łypiąc raz po raz na Kanayoness. Dziewczyna nie zwracała na nich uwagi, tylko biegała wokół ścian, zaglądając to w jedną szparę, to w drugą i wypluwając z siebie wyrazy, jakby były pociskami, mającymi razić niewidzialnego przeciwnika. W oczach miała obłęd.

– Przyszli, przyszli, przyszli. I co teraz? Co teraz? Co teraz?! Klatka! Klatka! Czy dół? Nie, nie, nie. Dół już był. Przyszli! Przyszli! Zabiorą cię, zabiorą cię, zabiorą cię! A może nie, nie wiedzą, gdzie jesteś. Może nie znajdą? Głupia! Głupia! Będą szukać! Użyj Mocy, a zwalą ci się na głowę razem z szopą. – Wybuchła szalonym chichotem, od którego ciarki przeszły wszystkim po grzbiecie. – Ona wiedziała! Mówiła, że chce odejść. Po co, po co, po co ją zatrzymali? Teraz umrą, umrą, umrą!

Nealla nie wytrzymała, przyskoczyła do niej, złapała za ramiona.

– Co mówisz?! Kanayoness, co mówisz?! Dlaczego umrzemy? Co się dzieje!

Zderzyły się wzrokiem, krzyknęła i puściła tę istotę. Tam, za granicą źrenic, nie było jej przyjaciółki, starszej siostry, powierniczki. Tylko coś łuskowatego i śliskiego. Kanayoness zniknęła.

– Mówiłam, że powinnam odejść. – Uśmiech, jakim obdarzyła dziewczynkę, był bardziej przerażający niż pełne obłędu spojrzenie. – Mówiłam, że po mnie przyjdą. Nie słuchałaś, i teraz wszyscy zginiecie. Wy, ja nie, mnie nie pozwolą umrzeć. Chcesz się zamienić?

W tym momencie ziemia się zatrzęsła i na zewnątrz rozbłysło czarne słońce. Tak to odczuła, mimo grubych desek szopy: czarny blask, na który nie można spojrzeć, bo wypali oczy. Dobiegły ich krzyki i szczęk broni.

Kanayoness momentalnie dopadła do ściany, przykleiła się do najbliższej szpary.

– Wahhole-tre! Ale skąd? Tutaj? Skąd? Czarodziej, potężny. I żołnierze. Umierają. Szybko u... – Błysk był tym razem dwa razy silniejszy niż poprzedni. Na ścianie szopy zatańczyły pręgi czarnego światła, lecz dziewczyna nawet na chwilę nie oderwała oczu od szczeliny. – Nie, nie przyszli tu po ciebie, wpadli w pułapkę. Ale dają czas, czas, minuty, one nie przyjdą, teraz, gdy poczują, że sięgasz po Moc. Nie przyjdą, dopóki ich nie zabiją. Myśl, myśl, rozedrzyj, ulep, zmień.

Obróciła się w stronę trójki dzieci. Oczy miała straszne.

– Nieeee!!! – Nealla skoczyła przed nią, w tym momencie bardziej przerażona zachowaniem przyjaciółki niż koszmarem, który wybuchł na zewnątrz. – Kanayoness, proszę, nie!

Nie wiedziała, o co prosi ani przed czym próbuje ich osłonić, mimo wszystko rozłożyła ręce i gdy Kanayoness zrobiła krok do przodu, zamknęła oczy.

Na chwilę cały jej świat zamarł w oczekiwaniu na cios.

Potem coś miękko, pieszczotliwie dotknęło jej policzka.

– Nealla... – Głos, ten głos! – Nealla, ja muszę...

Otworzyła oczy. Coś łuskowatego, gadziego, znikło, lecz przyjaciółka, prawie starsza siostra, patrzyła na nią tak, że serce omal jej nie pękło. Tyle smutku.

– Wszyscy umrzecie, ci żołnierze, wy tutaj. Ale ja nie, mnie zabiorą ze sobą. Muszę uciec, potrzebuję czasu, żeby uciec, dajcie mi go, proszę.

Proszę. Po raz pierwszy, odkąd się poznały, powiedziała proszę.

—— • ——

– Zmieniła ich.

Dziewczyna patrzyła gdzieś w przestrzeń, obok jego głowy i mówiła, jakby stanęła przed niewidzialnym audytorium. Kurz z rozbitych drzwi jeszcze nie opadł.

– Gwerna, Alawena i Johanę. Podeszła, dotknęła każdego ręką, a ja poczułam, jakby coś zwinęło się wewnątrz, wewnątrz mnie, jakbym nagle zaczęła spadać, albo się unosić, czułam kwas w ustach i po... popuściłam po nogach. Och, ta Moc była niewyobrażalna. A kiedy ich dotykała, oni... oni... – Pojedyncza łza wymknęła się spod na wpół przymkniętej powieki i powoli, jakby wstydliwie, spłynęła po policzku. – Oni umierali. Odchodzili w głąb siebie, a na ich miejsce pojawiały się inne... inne istoty. Nie na zewnątrz, tylko w środku. Potem wyszeptała „zabij”, a oni wypadli na zewnątrz i zaczęli zabijać potwory, tak szybko, że nowe nie nadążały przybywać. A ona... podeszła do mnie i powiedziała, że sama nie może narysować sobie drogi, bo wtedy łatwo ją znajdą, że ja mam narysować jej las i góry. I napełniła mi głowę Obrazami. A one przez cały czas próbowały się wydostać, mimo że ja nie chciałam, nie chciałam ich tam mieć! I zabrały mi wszystko inne. I nie pamiętam... Och... Mamo...

Upadła na kolana, pochyliła się aż do pozycji płodowej.

– Mamo! Tato! Mamo...! Ja was... nieeeee pamiętaaaam... Ja was nie potraaaaafię narysować! Mamoooo...! – zawyła z twarzą przyciśniętą do kamienia. – Maaamoooo!!

W tej chwili pod czaszką usłyszał głos. Keru’weln, do mnie!

Odwrócił się i ruszył do wyjścia.

—— • ——

Ostatni strażnik umarł, zanim Ekkenhard doczołgał się do drzwi najbliższej celi. Nie był z tych, którzy wdarli się na górę w chwilę po ataku zamaskowanego mordercy, ta szóstka zdołała dać mu zajęcie na ledwo kilkanaście uderzeń serca. Pierwsi dwaj zginęli, zanim zdołali puścić kusze i sięgnąć do mieczy. Tym razem nie było pokazu szybkości, rozmazanego ruchu, kryjącego dziesiątki ciosów, żadnego popisywania się, tylko dwa szybkie, niemal lustrzane sztychy, od dołu, pod zapinki hełmów, przez miękkie podniebienie prosto w mózg. Niebezpieczny cios – tyle zadzwoniło mu w pamięci – w Szczurzej Norze powtarzano im wielokrotnie, żeby w walce nożem nie bawić się w takie uderzenia. Ostrze może ugrzęznąć w kości.

Zanim na dobre uzmysłowił sobie to wspomnienie, zginęło dwóch następnych, z mieczami na wpół wyciągniętymi z pochew, biała zjawa wtargnęła między nich i rzuciła na przeciwległe ściany korytarza. Osunęli się w dół, z gardłami rozpłatanymi od ucha do ucha, sikającymi krwią i pieniącymi się bąbelkami uwalnianego powietrza. Puścili miecze, niemal jednocześnie złapali się za szyje, niezdolni nawet do przedśmiertnego krzyku. Ostatnich dwóch żołnierzy rzuciło się naprzód. Brzęk, podwójny, matowy dźwięk, jakby ich miecze zostały sparowane ostrzem wykonanym z drewna, i ten, który z rozpędu minął zabójcę, zatrzymał się, patrząc w zdumieniu na swoją dłoń, wciąż zaciśniętą na rękojeści miecza, lecz trzymającą się przedramienia tylko kawałkiem skóry, po czym drugą ręką dotknął lewego boku, gdzie na kolczudze wyrastała już szkarłatna plama. I z takim właśnie wyrazem twarzy, pełnym niedowierzania, osunął się na ziemię i umarł.

Szósty zdołał odskoczyć, cofnąć się w stronę schodów, skulić. Po czym uśmiechnął się wyzywająco i ruszył do ataku. Pozorując wypad, rzucił mieczem prosto w porcelanową maskę i skoczył na zabójcę, przykleił się do niego, obejmując rękoma i nogami. Dorosły przytulający dziecko, dopiero teraz Szczur zobaczył, jak szczupły i wątły jest intruz, o pół głowy niższy od żołnierza, o szerokość dłoni węższy w ramionach.

Przewrócili się, sądząc po fontannach krwi tryskających na ściany, strażnik był już martwy, lecz znalazł się na górze. Wydostanie się spod niego zajęło zabójcy kilka bezcennych sekund, w czasie których na piętro dotarło ostatnich czterech strażników ze zmiany. Czterech! Czyli żaden nie pobiegł na dół, nie krzyknął, żeby rąbać słupy, podkładać ogień, wypalić wszystko i pogrzebać pod gruzami.

Ale to nie miało już znaczenia, zabójca już stał na nogach, a ci żołnierze, wyrwani ze snu, nie mieli nawet założonych kolczug. Jednak niektórzy przeszli przez piekło Glewwen-On, a wszyscy byli szkoleni przez imperialne Szczury. Rzeź w korytarzu, trupy towarzyszy pod ścianami, szkarłatne freski na kamieniach i stojąca przed nimi okrwawiona postać w bieli nie zatrzymały ich nawet na mgnienie oka.

Rzucili się do przodu i też znaleźli śmierć.

I w chwili, gdy umierał ostatni z nich, charcząc i bulgocząc szkarłatną pianą, drzwi od celi dziewczyny malującej obrazy eksplodowały, zasypując korytarz odłamkami drewna i kawałkami stalowych zasuw. Płomienie kaganków zamigotały, szarpnięte podmuchem, i z cieni, z półmroku wyłamanych drzwi wyszła szczupła postać.

Ekkenhard usłyszał, jak Gentrell głośno wciąga powietrze.

– Witaj, hel’zaav. Szukałeś mnie?

Patrzył i słuchał, rejestrując wszystkie szczegóły, niezdolny wyzbyć się nawyków szkolenia. Mówiła meekhem jak mieszkanka stolicy, nienagannie akcentując zgłoski, z lekkim przydechem. Czarne włosy, przycięte w nierówną grzywkę, ocieniały jej twarz, w półmroku widział jedynie drobne usta i łagodny zarys podbródka. Prosty, podróżny strój mógł należeć do każdej kobiety z południowych rubieży Imperium. Żadnych ozdób, haftów, charakterystycznych zdobień. Buty na miękkiej podeszwie, znoszone. Dłonie...

Coś przemknęło obok niego, podmuch szarpnął płomieniami i biała furia zwaliła się na przybyłą jak stado demonów. Ręce, nogi, matowy błysk kling sztyletów, wszystko rozmyło się w niewyraźne smugi. Dziewczyna powinna być martwa w mgnieniu oka.

Odparła atak jednym gestem. Wyciągnęła prawą dłoń przed siebie i zabójca zawisł kilka stóp przed nią, jakby w pół skoku nadział się na niewidzialny mur. Odskoczył.

Przechyliła głowę w bok, uśmiechnęła się.

Hel’zaav. Pochlebiają mi. Ilu was jest?

Brak odpowiedzi, nie spodziewała jej się zresztą, bo w chwili, gdy zadawała pytanie, jej lewa ręka wystrzeliła w przód i napastnik szarpnął się, jakby powiał na niego wicher. Jego ubiór pozostał gładki, ale jakaś siła pchnęła go w tył. Błyskawicznie skrzyżował ręce przed sobą, na wysokości piersi, pochylił się, oparł czarowi.

I skoczył na nią. Tym razem zdołała go zatrzymać o stopę bliżej siebie niż poprzednio, odbił się, ledwo musnął stopą posadzkę i już atakował ponownie, rozmazana smuga, biała śmierć tak szybka, że wzrok ledwo za nią nadążał. Trzeci, czwarty, piąty atak! Wszystkie szybkie jak mgnienie oka. Przy szóstym, który odparła w odległości o połowę krótszej niż pierwszy, cofnęła się o krok, po raz pierwszy chyba przestraszona, jakby sytuacja nie rozwijała się według jej zamysłów. Poruszyła bezgłośnie wargami.

– Ekkenhaaard...

Szept, jęk, skomlenie. Przypomniał sobie, po co pełzł po posadzce pod te drzwi. Podniósł bezwładne ciało na rękach, cztery zasuwy, dobrze naoliwione, przesunęły się niemal bez oporu, pchnął drzwi i wpadł do celi, znajdując się oko w oko z najstarszym z więźniów. Chłopak bez imienia, piętnaście lat. Podobno potrafił rozerwać dziesięciostopowego demona na kawałki gołymi rękami. Przykucnął, podpierając się dłońmi, i patrzył na niego jak... zamknięty w klatce lew, który jeszcze nie zorientował się, że od nadzorcy nie oddzielają go kraty. Spojrzenie drapieżnika, ani śladu inteligencji, czysty instynkt. Oblizał wargi, pochylił się i powąchał twarz Ekkenharda. I nagle jego wzrok nabrał ostrości, uciekł za plecy Szczura, na korytarz. Jednym, płynnym ruchem wstał i przeskoczył leżącego człowieka. Szczęknęło żelazo, gdy podnosił miecz zabitego strażnika.

I w tej chwili, gdy chłopak prostował się z bronią, w głębi korytarza wybuchła walka. Świst kling, dziwaczny, matowy pogłos zderzających się ostrzy, który na kilka uderzeń serca zlał się w jeden dźwięk. Taka szybkość! Kto?!

Szczur wypełzł z celi. Na korytarzu... W pierwszej chwili w rozmigotanym świetle oliwnych lampek nie dostrzegł szczegółów. Zabójca stał tyłem do niego, mając przed sobą migotliwą, na wpół przejrzystą strefę cienia. Cofał się. Cofał!

Nacierającym był młody mężczyzna walczący dwoma mieczami. To ich taniec tworzył tarczę oddzielającą białego mordercę od dziewczyny. Ekkenhardowi wystarczył rzut oka na ubiór, styl walki, pochwy mieczy wystające znad pleców. Issar. W południowo-wschodnich prowincjach spotykało się ich wystarczająco często, żeby nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale odsłonięta twarz! Czy to znaczyło, że wojownik zamierza umrzeć, czy że zabije ich, jak tylko pokona swojego przeciwnika?

O ile go pokona, dotarło do niego po chwili. Zabójca cofał się, krok po kroku, ale walcząc tylko dwoma sztyletami, odpierał wszystkie ataki. Każdy umykający oczom cios był parowany, a przecież Issar był tylko człowiekiem, nie mógł utrzymać takiego tempa zbyt długo.

Zatrzymali się przez dwa, trzy uderzenia serca, wymieniając w miejscu wściekle ciosy, a potem to obrońca dziewczyny zaczął się cofać. Jego miecze nie zwolniły, przynajmniej Szczur nie mógł tego zauważyć, lecz teraz to on bardziej odpierał ataki, bronił się, niż nacierał. Wyraźnie brakowało mu sił.

I wtedy dziewczyna zauważyła wreszcie stojącego przed otwartymi drzwiami chłopaka. Przez mgnienie oka na jej twarzy można było dostrzec... Wahanie? Żal? Poczucie winy? Cokolwiek to było, znikło, pochłonięte przez zły, pełen triumfu uśmiech. Spojrzała na młokosa i głośno powiedziała:

– Zabij!

Dzieciak runął do przodu, nie wydając najmniejszego dźwięku – i nagle morderca musiał odpierać ataki z przodu i tyłu. Chłopak, dziecko przywiezione z wymordowanej do szczętu wioski, które pięć lat spędziło w celi, poruszał się jak zawodowy szermierz, płynnie, bez jednego zbędnego gestu, bez żadnego przestoju. Walczył, jakby miecz był przedłużeniem jego ciała, a szybkością zdawał się przewyższać nawet Issara.

Ale mimo to przez kilka chwil wydawało się, że biało odziany zabójca poradzi sobie z nimi. Poruszał się tak szybko, że nie tylko ręce i nogi, ale i reszta jego ciała czasem po prostu znikała Ekkenhardowi z oczu. Po prostu nie potrafili go trafić.

Nagle przez łoskot zderzających się ostrzy przebił się pojedynczy okrzyk. Pełen bólu i rozpaczy. Zabójca zatoczył się w bok, jakoś tak niezgrabnie, koślawo, próbował złożyć paradę, lecz tak wolno, że nawet szpieg mógł dokładnie prześledzić jego ruch. Na przodzie białej szaty wykwitła kolejna czerwona plama, tętniąca szkarłatem wzdłuż rozcięcia biegnącego na ukos przez pierś. Następny cios trafił go w środek białej maski. Pękła, z odgłosem tłuczonej porcelany.

– Stać!!!

Słysząc głos dziewczyny, obaj jej obrońcy momentalnie zastygli, nienaturalnie znieruchomieli, zanim jeszcze Szczur zorientował się, że taki rozkaz padł. Zabójca osuwał się powoli po ścianie. Pęknięta maska jakimś cudem wciąż trzymała się na twarzy.

– Czekaj!

Nie wiedział, do kogo to mówi, dopóki chłopak z celi nie cofnął się pod przeciwległą ścianę i nie przykucnął. Miecz ciągle trzymał w dłoni.

Issar odwrócił się do dziewczyny i powiedział coś w swoim języku. Wzruszyła ramionami, w bardzo uniwersalnym geście.

—— • ——

– Więc to przed nim miałem cię chronić?

Ciągle brakowało mu oddechu, ręce drżały, nogi miał jak z ołowiu. Trans khaan’s, bitewny taniec, w który musiał wejść zaraz po przekroczeniu progu, ledwo wystarczył. Gdyby przeciwnik go nie zlekceważył, gdyby od razu zaatakował z pełną szybkością, Yatech konałby teraz na posadzce. Najlepsi z wojowników Issaram potrafili wejść w trans na ponad dwie minuty, ale to byli mistrzowie, których imiona powtarzano we wszystkich afraagrach wszystkich plemion. Jemu udało się tylko kilka razy osiągnąć ten stan, lecz nigdy na tak długo. Przegrałby, gdyby nie pomoc chłopaka-bestii. Wzdrygnął się, gdy po raz pierwszy spotkali się wzrokiem. Nic ludzkiego, żadnych uczuć, strachu, nienawiści ani szału walki. Tylko pustka i śmierć.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Źle ich oceniłam – powiedziała spokojnie. – Nie myślałam, że wyślą kogoś aż tak dobrego. Mimo wszystko, mój skorpionie, spisałeś się lepiej, niż myślałam.

Posłała mu zimny, okrutny uśmiech. To coś obcego rozsiadło się na całej jej twarzy.

– Byłam przekonana, że zabije cię w dziesięć uderzeń serca.

Podeszła do mordercy i zajrzała w szczelinę pękniętej maski.

Hel’zaav – mruknęła niemal śpiewnie.

I skamieniała. Na chwilę przestała nawet oddychać, a gdy wreszcie wciągnęła powietrze, zassała je z takim świstem, jakby właśnie wynurzyła się z głębokiego nurkowania. Błyskawicznie przyklękła przy leżącym, wcisnęła palce pod maskę, szarpnęła. Maska nie była przywiązana, tylko jakby przyklejona, odrywała się od twarzy z mokrym mlaśnięciem, ciągnąc za sobą nitki białego śluzu. Jedna połowa, druga, twarz.

Człowiek, chyba dziewczyna albo młody chłopak, mały nos, zwykłe usta, brwi i rzęsy tak jasne, że prawie białe, szrama na twarzy w miejscu, gdzie pękła maska, czerwona krew.

Do tej pory nie widział jeszcze Kanayoness tak zagubionej. Nawet w chwilach, gdy przechodziła ze stanu normalnego w ten drugi, obcy.

– Nie hel’zaav, nie hel’zaav – powtórzyła. – Siostro moja, co oni zrobili? Córka Przysposobiona... Ale taka Moc, takie umiejętności. Dlaczego? Tak daleko się posunęli? To oznacza wojnę. Złamanie Paktu. To...

Otworzyła przemocą usta leżącej, wetknęła palec do środka. Zabójczyni poruszyła się lekko, jęknęła.

Kanayoness zareagowała szybko i zdumiewająco. Złapała się ręką za włosy, szarpnęła, wyrywając garść czerni, nachyliła nad dziewczyną, jej palce zatańczyły, splatając czarnobiały warkoczyk. Przewiązała go kilkoma włosami.

Spojrzała na Issara przez ramię.

– Chodź tu. Podnieś ją i zabierz do celi. Idzie z nami.

Rozejrzała się po korytarzu, jakby po raz pierwszy dotarło do niej, że oprócz tajemniczego zabójcy znajdują się tam też inni. Omiotła wzrokiem trupy, krew, całą rzeź, która musiała się tam rozegrać, zanim przeszła przez drzwi. Zatrzymała spojrzenie na leżącym pod ścianą grubym mężczyźnie, który wyglądał, jakby stratował go bojowy rumak.

Zrobiła krok ku niemu, a ranny nabrał powietrza, jakby to miał być jego ostatni oddech.

– Ty. Meekhańczyku. – Kanayoness przechyliła głowę i uśmiechnęła się. – Możecie mnie szukać, ale nie wchodźcie w drogę. Jeśli uznam, że stanowicie zagrożenie, zacznę zabijać. Słowo.

Odwracając się zawiesiła wzrok na młodziku, który wspomógł Yatecha w walce. Wskazała go dłonią.

– I... zadbajcie o nich. Sprawdzę.

Weszła do celi zaraz za Issarem. Chłopak z mieczem ciągle tkwił przykucnięty na podłodze.

—— • ——

Ekkenhard chwiejnie wstał i podszedł do Gentrella. Musiał przytrzymywać się ściany, żeby nie upaść.

Komendant zamku powoli wypuścił powietrze. Wyglądał, jakby już jedną nogą stał na drodze do Domu Snu.

– Ekkenhard – wycharczał. – Pojedziesz zaraz do Nory. Zdasz relację. Powiesz, że znalazła nas... Powiesz, że jej szukają i że chyba przestanie teraz uciekać... Wykona ruch... Niech Laskolnyk się pospieszy. I niech uspokoją Ogary. Powiedz...

Głowa opadła mu na pierś i stracił przytomność.

—— • ——

Dziewczyna w celi wciąż kuliła się na posadzce w pozycji płodowej. Yatech, trzymając na rękach bezwładną teraz zabójczynię, stanął z boku.

Kanayoness podeszła do leżącej i podniosła jej głowę, brutalnie, ciągnąc za włosy.

– Ostatni rysunek, Nealla. Las, rzeka, dwa wzgórza i most. Miasto w oddali. Będziesz wiedzieć jakie. Potem odejdę i nigdy się już nie spotkamy, a Obrazy cię opuszczą. Obiecuję.

Nealla nie płakała. Twarz miała jak z kamienia, oczy niczym studnie.

– Nie pamiętam ich – powiedziała głucho.

– Kogo?

– Mamy, ojca, braci. Nikogo. Gdybym pamiętała, mogłabym ich narysować.

– Nie wiesz, czego pragniesz, dziewczyno – szept czarnowłosej był jak szelest sunącej po piasku żmii. – Gdybyś ich narysowała... mogliby po ciebie przyjść. Nie. Lepiej, że ich nie pamiętasz.

Nealla pochyliła głowę.

– Więc ciebie też nie chcę pamiętać. Ani szopy, ani tego, co się stało. Zabierz je, zabij, zabij moje wspomnienia. Teraz.

Cisza, i po dłuższej chwili szept. Miękki, niemal delikatny.

– Naprawdę tego chcesz? Jak to zrobię, nie będzie odwrotu. Zabiorę ci wszystko, co wydarzyło się w twoim życiu, po tym jak mnie spotkałaś. Chcesz?

Skinięcie głową.

– Dobrze. – Yatech nie musiał widzieć jej twarzy, żeby wiedzieć, że znów się pojawiła ta druga, Mała Kana. – Umowa. Najpierw rysunek, potem zabiorę ci wspomnienia. Pospiesz się.

Dziewczyna wstała, sztywno podeszła do ściany i zaczęła rysować. Ta inna istota, która zawładnęła Kanayoness, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się tak, jakby jej twarz była źle dopasowaną maską.

– Ciebie też mam wyczyścić? Przyszło ci to na myśl? Pozbyć się wspomnień mordu, poczucia winy, pamięci o własnym tchórzostwie? Chcesz?

Nie czekała na odpowiedź.

– Nic z tego, mój skorpionie. Będziesz pamiętał. Będziesz spalał się w żarze tych wspomnień, topił, a ja przekuję cię na miecz. Broń doskonałą. Lepszą nawet niż ona. – Wskazała ich więźnia. – I wypróbuję cię już wkrótce. Odrąbiesz dla mnie rękę, która znów wyciągnęła się po ten świat. Wykuję cię i zahartuję w krwi boga, mały skorpionie. Noszący Miecze. Chodź. Rysunek prawie gotów.

—— • ——

Szła łąką w stronę starej szopy. Nigdy jej tam nie znajdą. Jeszcze kilka kroków i...

Ciemność, smród, wilgoć. Stoi w mrocznym pomieszczeniu, w cienkiej koszuli, brudne ściany, kamienna podłoga, dziura w miejscu drzwi. Coś jest nie tak z jej ciałem. Unosi ręce do twarzy, wyglądają w półmroku jak jej i nie jej. Są blizny, ta na lewym kciuku i ta na grzbiecie dłoni, ale ręce są jakieś za duże, niekształtne, obce.

Chwiejnie, jak w koszmarze, dochodzi do wyłamanej futryny i wygląda na korytarz.

I zaczyna krzyczeć.

Загрузка...