POŁUDNIE


Miecz i żar

Ponieważ kocham cię nad życie

Tego dnia przyczyną wszystkich kłótni, niesnasek i swarów w mieście był bez wątpienia upał. Nie chodziło bynajmniej o to, że żar lejący się z nieba wysuszył większość studni i źródełek, spalił na szary brąz otaczające Gerawint pastwiska i obniżył poziom wody w fosie tak, że nawet krótkonogie kaczki ledwo mogły zamoczyć płetwy. Ani o to, że na miejskim bruku można było smażyć jajka, a kurz wzbijany podmuchami gorącego wiatru drażnił oczy i drapał w gardłach.

To było niemal normalne o tej porze roku.

Chodziło raczej o atmosferę, duszną, nerwową, jakby pełną niewypowiedzianych ostrych słów i niesprawiedliwych oskarżeń. Taki dzień nadawał się do spokojnej sjesty w ocienionej altanie, ze szklanicą schłodzonego wina pod ręką i młodą służącą recytującą cichym, zmysłowym głosem erotyczne poezje.

Aerin-ker-Noel zmrużył lekko oczy, próbując siłą woli zmaterializować tę ostatnią wizję. Nic z tego. Powietrze w komnacie nadal ledwo nadawało się do oddychania, pucharek w jego ręku pełen był czegoś, co przypominało siki chorej na nerki kobyły, a wypełniający przestrzeń głos nadal był szorstki, chrapliwy i nieprzyjemny.

No i rzecz jasna, nie recytował erotycznych wierszy.

– Pięć srebrnych orgów od sztuki, Arinoel. Pięć. To uczciwa cena.

Stojący kilka kroków przed nim koczownik, ubrany w workowate portki, skórzane łapcie i barani półkożuszek narzucony na gołe ciało, kołysał się na lekko ugiętych nogach jak czająca się do skoku pantera. Jego dwaj towarzysze potaknęli, nerwowo szarpiąc wąsy. Sytuacja robiła się nieciekawa.

Aerin specjalnie kazał ich przyprowadzić do siebie prosto z końskiego grzbietu, choć od smrodu omal go nie zemdliło. Mieli za sobą ponad sto pięćdziesiąt mil wędrówki przez stepy. Przyprowadzili ponad tysiąc sztuk bydła.

Ale gdyby pozwolił im się umyć, odświeżyć i przebrać w paradne, uroczyste stroje, to handel przeciągnąłby się pewnie do północy, a cena wywoławcza była o dwa orgi wyższa.

Pociągnął łyk z kielicha i zaraz tego pożałował.

– Nie, Harribie, synu Arana. My, ludzie z miasta, nie jesteśmy głupi. Siedzimy za murami, ale wiemy, co się dzieje na stepach. Pędziliście bydło przez półpustynię, a nie, jak zwykle, przez zielone pastwiska. Większość stada jest wyczerpana, wychudła i słaba. Skóra i kości.

Harrib potrząsnął wygoloną głową.

– Widziałeś te dwadzieścia sztuk, które przyprowadziliśmy do miasta. Same mięśnie i tłuszcz. Pięć orgów to i tak mało za takie zwierzęta.

– To twoje dwadzieścia sztuk, Harribie. Jeśli twierdzisz, że reszta stada też tak wygląda, to zgoda na pięć orgów...

Oczy koczownika zabłysły.

– Ale najpierw wyślę ludzi do głównego stada, żeby wybrali moje dwadzieścia sztuk. Cenę ustalimy po obejrzeniu moich i twoich zwierząt.

Harrib syknął:

– To wbrew zwyczajom, Arinoel.

– Zwyczaje się zmieniają, synu stepów. Musimy tworzyć nowe, do nowych sytuacji. Dwa orgi od łba.

Koczownicy podskoczyli.

– Dwa orgi!? Dwa! To kradzież! To... to... to...

Dłoń jednego z nich powędrowała do rękojeści paskudnie zakrzywionego noża, tkwiącego za pasem.

Aerin raczej poczuł, niż zobaczył, jak fragment cienia za jego plecami nabiera ludzkich kształtów. Wysoka, zawoalowana, owinięta jardami materiału postać wysunęła się nieco do przodu.

– Jesteś gościem w tym domu, przyjacielu. – Kupiec dobrze wiedział, jakie wrażenie wywiera na obcych ten głos, młody, sympatyczny, a jednocześnie niedwuznacznie kojarzący się z sykiem dobywanego ostrza. – Jeśli wyciągniesz broń na gospodarza, popełnisz ciężki grzech.

Koczownicy zamarli. Popędliwy powoli odsunął dłoń od rękojeści noża, Harrib zbladł jak płótno, trzeci cofnął się lekko i uczynił znak odpędzający zło.

Zamaskowana postać jeszcze przez chwilę stała bez ruchu, potem cofnęła się na swoje miejsce, pod ścianę.

– Cztery – Harrib odchrząknął energicznie. – Cztery orgi od łba.

Kupiec udał, że się zastanawia. Zawsze był w tym dobry. Lekko pochylił głowę i zaczął drapać się po brodzie. Na chwilę wszyscy znieruchomieli.

– Siedem orgów za trzy sztuki, Harribie, jeśli przyprowadzisz do miasta jeszcze trzy setki takich zwierząt, jak ta pokazowa dwudziestka.

Tym razem koczownik udał, że się namyśla. W czarnych oczach błysnął spryt.

– Straż nigdy nie wpuści do miasta trzech setek bydła. No i musiałbym wysłać tu połowę moich ludzi. Nie zostawię stada bez należytej ochrony.

Przez chwilę szarpał nerwowo wąsa.

– Jedenaście za trzy.

– Jedenaście? Musiałyby wyglądać lepiej niż te, które przyprowadziliście na pokaz. Powiedz mi, Harribie, ile macie rannych sztuk?

Koczownik przez chwilę milczał. Widać było, że zastanawia się, do jakiego stopnia może skłamać.

– Kilka – stwierdził wreszcie, patrząc kupcowi prosto w oczy. – Może z dziesięć, droga wcale nie była taka ciężka.

– To dobra wieść, przyjacielu. Dla mnie i dla ciebie. Czy to znaczy, że susza nie była tak ostra, jak mówią?

– Nie, Arinoel. Wodopoje nie wyschły, a i paszy było pod dostatkiem. Nie było trudniej niż w poprzednich latach.

– Więc nim upłynie dziesięć lub piętnaście dni, przybędą tu pasterze Dehreni, Was’reggel, Lo’regist i innych plemion. Będzie mnóstwo bydła, a cena spadnie. Nie mogę dać więcej jak osiem orgów za trzy sztuki.

Przez chwilę koczownik wyglądał, jakby pragnął odgryźć sobie język.

– My wyruszyliśmy wcześniej, Arinoel, i dlatego mieliśmy pod dostatkiem wody i paszy. Bydło tych, którzy nie byli tak mądrzy, dotrze tu w stokroć gorszym stanie niż nasze.

Kupiec ukrył uśmiech i skłonił się lekko.

– Chylę głowę przed mądrością ludu Almeandal. I tylko dlatego jestem gotów dać trzy orgi za sztukę.

– Dziesięć orgów za trzy łby i przyprowadzę pod mury jeszcze sto i pięćdziesiąt sztuk takich jak te dwadzieścia pokazowych. Będziesz mógł każdą osobiście dotknąć, Arinoel.

– Kiedy?

– Stoimy pięć mil od miasta. Dziś wieczorem możesz obejrzeć to bydło.

Aerin pokręcił głową.

– Dziś wieczorem jestem zajęty, Harribie. Jutro i pojutrze też. Potem jest święto. Czy mógłbyś przyprowadzić je, hm, powiedzmy za cztery dni?

Koczownik westchnął rozdzierająco.

– To niedobrze, Arinoel, bardzo niedobrze. Myślałem, że sprzedam stado i ruszę do domu, nim słońce spije do reszty całą wodę ze stepów. Jeśli nie możesz kupić bydła, to chyba pójdę do Gararetha albo gildii Besteth...

Aerin nie dał się nabrać, ale wypadało kontynuować przedstawienie.

– Nie, Harribie, tak nie może być – przerwał mu w pół słowa. – Twój ojciec handlował z moim ojcem, a później ze mną. Wiem, że jesteś uczciwy i szlachetny, nie, nie przerywaj, wierzę w twoją uczciwość i dlatego dam ci dziewięć i pół orga za trzy sztuki, jeśli pognacie bydło jeszcze dwadzieścia mil na zachód, do Horest.

Koczownicy spoglądali po sobie niepewnie. Wystarczyło ich tylko lekko popchnąć.

– W Horest mam magazyny i warsztaty płatnerskie. Jest tam sporo broni do kupienia po okazyjnej cenie...

Zawiesił znacząco głos i już wiedział, że trafił.

Harrib powoli skinął głową.

– To uczciwa cena, Arinoel. Jutro poprowadzimy bydło do Horest.

Odpiął od pasa mały bukłak, wylał na rękę trochę mlecznego płynu i chlusnął nim przed siebie.

– Dziewięć i pół od trzech sztuk.

Aerin opróżnił swój puchar w to samo miejsce co koczownik, dziękując bogom, że nie musi go wypijać.

– Dziewięć i pół od trzech.

Od tej pory negocjacje były zakończone. Atmosfera się rozluźniła.

– Dam wam listy i poślę kilku ludzi. Na miejscu załatwicie wszystko z moim zarządcą.

Harrib uśmiechnął się kwaśno.

– Stary Galaf, hę? Pustynny lis. Zedrze z nas skórę, gdy będziemy kupować broń.

– Stepowe wilki z pewnością sobie poradzą, synu Arana. A Galaf nie jest taki straszny, jak mówią...

Koczownik zarechotał.

– A myślisz, że czemu wolałem ustalić cenę z tobą, a nie z nim, Arinoel? Hę? Mój ojciec mawiał, że prędzej wyciśniesz wodę z kamienia niż złamanego miedziaka z tego starego gartafanra.

Kupiec też się uśmiechnął.

– Właśnie dlatego was do niego posyłam, Harribie. Właśnie dlatego.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, potem uśmiechnęli z szacunkiem.

– Niech twe kroki zawsze wiodą do źródła, Arinoel.

– Niech twoje bydło rośnie jak młoda trawa, synu Arana.

Koczownicy skłonili się lekko, kupiec odpowiedział dość uprzejmym skinieniem.

– Jeszcze jedno, Harribie. – Zatrzymał ich w drzwiach. – Co to jest gartan... gafran... coś tam?

Cała trójka wyszczerzyła się radośnie.

– Niech to będzie naszą tajemnicą, Arinoel. Stary Galaf i tak już jest wystarczająco złośliwy.

Poszli za służącym, ciągle rechocząc. Przez chwilę Aerin siedział w bezruchu, potem odwrócił się do zasłaniającego połowę ściany kobierca.

– Możecie już wyjść.

Kobierzec, przedstawiający stado dzikich koni galopujących na tle zachodzącego słońca, poruszył się lekko i wybrzuszył. Jeden koniec oderwał się od ściany i do komnaty wpadły dwie szczupłe postacie.

– Nie pchaj się!

– To ty się pchasz.

– Nieprawda!

– Prawda!

– Ojcze!

Oboje wykrzyknęli to jednocześnie. Kupiec spojrzał na swoje dzieci z udawanym cierpieniem.

– Pozwoliłem wam przysłuchiwać się negocjacjom, ale widzę, że was to nudzi. Erath, może pora, żebyś wrócił do lekcji arytmetyki. Isanell, matka twierdzi, że nie opanowałaś jeszcze zachodniomeekhańskiej dykcji, jak należy.

Dziewczyna, szczupła, jasnowłosa, niebieskooka, zrobiła nadąsaną minę, kręcąc w palcach koniec błękitnej szarfy, oplatającej jej talię. Błękit przepaski gryzł się okropnie z jasnobeżową sukienką podlotka. Pewnie chciała zrobić na złość matce.

– W tej wnęce jest okropnie duszno, a on bez przerwy się wiercił.

– Tak?! – Niższy o pół głowy chłopiec podskoczył zaczepnie. – A ona wylała na siebie tyle pachnideł, że aż mnie zemgliło.

– Zemdliło, głupku – siostra posłała mu lekceważący uśmieszek.

Zaraz jednak, widząc minę ojca, spotulniała.

– Chodź no tu, moja panno.

Zrobiła ostrożny kroczek.

– Bliżej. – Wskazujący palec ojca kiwał nieubłaganie. – Jeszcze trochę. Wystarczy.

Aerin delikatnie pociągnął nosem.

– Olejek różany matki. Sto orgów za uncję. Masz pewnie na sobie ze cztery krowy, co?

Chłopak parsknął śmiechem, policzki siostry zalała purpura.

– Ojcze, ja...

– Spokojnie, Isanell. Cieszę się, że zaczynają interesować cię sprawy dorosłych. Idzie ci na szesnasty rok, skrzynie z posagiem zaczynają się rozsychać.

Spuściła pokornie głowę, załamując ręce. Stosowała ten chwyt, odkąd skończyła trzy lata.

– Syn barona Erskana skończył dwadzieścia lat i szuka żony. Przez prababkę jesteś spokrewniona z księciem kaa-Rodrahe. Myślę, że zaproszę barona do naszej letniej rezydencji na polowanie. Podobno Banish ułożył dwa nowe sokoły. Poznacie się z baronetem, a ja dogadam się z jego ojcem.

Nie wytrzymała, tupnęła nogą jak młoda koza, rzucając mu harde spojrzenie.

Aerin westchnął ciężko.

– Porozmawiam później z matką. A teraz – zatarł ręce – chciałbym się dowiedzieć, czego nauczyliście się, siedząc za kobiercem.

– Że niedomyty dwunastolatek śmierdzi?

– Isanell!

– Przepraszam, ojcze. Kazałeś im tu przyjść prosto z siodła, żeby czuli się brudni, śmierdzący i ubodzy, prawda?

– Tak, ale musisz wiedzieć, że na koczowników działa to w niewielkim stopniu. Erath?

– Sprowi... sprowa... sprawiłeś, że jeden z nich sięgnął po nóż, a potem Yatech ich nastraszył.

– Och, o mało nie umarłam ze strachu.

Chłopak parsknął.

– Tchórz. Yatech pokonałby ich jedną ręką, prawda Yatech?

Zamaskowana postać poruszyła się nieznacznie.

– To nie byłoby potrzebne, on nie zamierzał użyć noża.

– Właśnie, dzieci. Harrib zna i szanuje obyczaje, więc nie było żadnego niebezpieczeństwa. Ale rzeczywiście, trochę mi to pomogło.

– Trochę? Obniżył cenę o jedną piątą.

– Słuszna uwaga, moja droga. A co stało się potem?

Chłopiec podrapał się po głowie.

– Nie... nie wiem. Po co kazałeś mu przyprowadzić jeszcze trzysta krów?

– Głąb. Ojciec chciał sprawdzić, ile przedniego bydła jest w stadzie. Oni byli gotowi przyprowadzić jeszcze półtorej setki, więc na pewno mają tyle pierwszorzędnych sztuk. Reszta będzie gorsza, ale kilka dni na pastwisku i pełny wodopój na pewno poprawi ich wygląd.

Aerin spojrzał na nią zadowolony.

– Świetnie. Wiemy więc, że mają co najmniej dwie setki najlepszego bydła na świecie. A w Horest mamy jeszcze zielone pastwiska i wodopój dla całego stada. Za dziesięć dni sprzedam je po pięć, sześć orgów od łba.

– Dostanę nową suknię?

– Jeśli matka przebaczy ci grzebanie w jej pachnidłach...

– Och ojcze – Isanell skrzywiła się gniewnie.

– Ojcze? – Erath miał jeszcze jedno pytanie.

– Tak?

– Wspomniałeś im o taniej broni i dopiero wtedy się zgodzili. Będą jakieś kłopoty na stepach?

Aerin poczuł przypływ dumy. Jego krew. Wystarczą dwa słowa i syn wyciągał dalej idące wnioski niż gubernator.

– To nas nie dotyczy. Lato co jakiś czas przychodzi nieco wcześniej i wysusza stepy nieco bardziej niż zwykle. Wtedy koczownicy walczą między sobą o pastwiska i wodę dla stad. Zresztą gubernator już o tym wie, za pół miesiąca wszystkie stanice zostaną wzmocnione.

– A miasto?

– Miasto? A cóż nam może grozić za murami? Nie martw się, skończy się na tym, że w przyszłym roku wołowina będzie droższa.

Kupiec przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach.

– A teraz zmykaj. A ty, moja droga, idź do swojej komnaty i poczekaj na matkę. Tylko bez takich min proszę.

Wstał i skierował się do wyjścia. Cień spod ściany poruszył się i podążył za nim.

—— • ——

– Kochasz mnie?

Leżeli zdyszani, spoceni, ciągle jeszcze czując na wargach smak swoich ciał.

– Tak.

– Jak bardzo?

– Znowu pytasz? Dlaczego?

– Odpowiedz!

– A jeśli nie...?

Wywinęła się jak łasiczka i już siedziała na nim okrakiem. Złapała go za nadgarstki, przytrzymała jedną ręką, drugą zaczęła łaskotać.

– Odpowiedz!

Wytrzymał kilka sekund, potem szarpnął się, aż zaskrzypiało całe łóżko.

– Cicho. Bo ktoś usłyszy.

– Myślisz, że ktokolwiek odważy się wejść do mojej komnaty? Kiedy mogę mieć odkrytą twarz?

– Nie zbaczaj z tematu, ty gartafanrze.

Zachichotał.

– Wiesz chociaż, co znaczy to słowo?

– Mam pełne zaufanie do Harriba. Ojciec mówi, że nikt nie potrafi tak kląć jak koczownicy. – Dźgnęła go palcem pod pachę. – Odpowiedz.

– Mówiłem już wiele razy.

– Jeden raz więcej nie zaszkodzi. A tysiąc razy będzie akurat. Oczywiście na dzisiaj... – Delikatnie dotknęła jego warg. – Uśmiechasz się.

– Tak.

– Śmiejesz się ze mnie – rzuciła oskarżycielsko.

– Skądże znowu. Właśnie dlatego się w tobie zakochałem. Byłem sam, wśród obcych, daleko od domu. A ty nauczyłaś mnie, co to jest uśmiech. Byłaś jak chłodny strumień pośrodku pustyni.

– Byłam?

– Byłaś, jesteś, będziesz. Jesteś jak pożar stepu i wiosenny deszcz, jak wschód słońca i tęcza, poranna rosa na płatkach kwiatu i polujący sokół. Wszystkie te cudowne, niezwykłe rzeczy, które sprawiają, że czuję się szczęśliwy i...

W miarę, jak mówił, pochylała się coraz niżej, aż wreszcie przerwała mu delikatnym pocałunkiem. Po chwili ześlizgnęła się niżej i przyłożyła ucho do jego piersi.

– Mów dalej – poprosiła szeptem.

– Co?

– Wiesz. Dlaczego mnie kochasz.

– Znowu, seyqui allafan?

– Co to znaczy?

– W naszych górach, pomiędzy spalonymi słońcem skałami, można znaleźć nieliczne źródełka. Wokół nich często rosną małe, jasne kwiaty. Tak właśnie je nazywam. To dar od Wielkiej Matki, przypominają i niosą nadzieję.

– Nie chcę żebyś rozmawiał o religii. Mów o nas.

– O nas?

– Tak.

– A pamiętasz chociaż, jak się spotkaliśmy?

– Pewnie, minęło już, eee... prawie trzy lata.

Ponownie zaczęła badać palcami jego twarz.

– Znowu się uśmiechasz.

– Niezła wtedy wybuchła awantura. Twoja matka o mało nie dostała histerii...

—— • ——

Dziesięć ciężkich, wysokich i krytych wozów wjeżdżało przez bramę z ciemnego drewna na rozległy plac. Jego dwa boki stanowił dwunastostopowy, zwieńczony żelaznymi kolcami mur, pozostałe dwa tworzyły budynki. Ten naprzeciwko bramy był parterowy, jasny, ozdobiony kolumienkami, łukowato zwieńczonymi oknami i klasycznym małym tarasem. Po stalowych kratownicach pięły się zielone winorośle. Niewyróżniająca się letnia rezydencja bogatego kupca. Do lewego skrzydła pałacyku przylegało kilka zabudowań gospodarczych. Czysto, schludnie i praktycznie. Nic szczególnego. Przy stajniach gromadziła się już służba, pachołkowie i stajenni czekali, aż wozy się zatrzymają, żeby zająć się ludźmi i końmi.

Na tarasie stała kobieta, dość młoda, o przepięknych jasnoblond włosach, ubrana w wytworną ciemnoczerwoną suknię. Obok niej nerwowo podskakiwała dwójka dzieci.

– Jedzie, jedzie! – Chłopiec wyciągnął szyję jak ciekawski źrebak. – Na drugim wozie!

Ruszył biegiem, jakimś cudem unikając stratowania przez kilka luzaków prowadzonych właśnie do stajni.

– Erath! – Kobieta postąpiła kilka kroków w przód. Towarzysząca jej dziewczynka wydęła pogardliwie wargi.

– Głupek.

Matka spiorunowała ją wzrokiem.

– Isanell, jak ty się wyrażasz. Później o tym porozmawiamy, teraz chodźmy na spotkanie z ojcem.

Za ostatnim wozem właśnie zamykano bramę. Ruszyły przez dziedziniec spokojnym, dystyngowanym krokiem.

– Nie garb się, ramiona wyżej, unieś nieco głowę. I uśmiech moje dziecko, uśmiech.

Po każdym napomnieniu dziewczynka stąpała coraz sztywniej i bardziej nienaturalnie. Robiła się też coraz bardziej ponura. Podeszły do wozu, na którym obok brodatego woźnicy siedział krępy, lekko szpakowaty mężczyzna pod czterdziestkę. Na twarzy miał kilkudniowy zarost.

– Witaj, Ellando – uśmiechnął się radośnie.

Kobieta wykonała dworski ukłon. Dziewczynka powtórzyła go niemal perfekcyjnie.

– Witaj w domu, panie.

Przez twarz mężczyzny przebiegły mieszane uczucia.

– Za co tym razem? – zapytał nieco żałośnie.

– Sześć dni temu przygotowałam ucztę powitalną, ale karawana się nie zjawiła. Myślałam, że oszaleję z niepokoju. Połowa jedzenia rzecz jasna się zmarnowała, a ja nie spałam przez trzy noce, zanim nie doniesiono mi, że w drodze powrotnej zajechałeś do Antaler. Co to było tym razem? Wyższe ceny na jaspis?

Pokręcił głową.

– Niezupełnie. – Dotknął ręką płótna wozu, w miejscu, gdzie ziała niewielka dziurka. Dopiero teraz zauważyła, że tych dziurek było więcej. Spostrzegła też brudnawy bandaż, wystający spod rękawa woźnicy.

– Och, Aerin... – Kobieta przyskoczyła do męża i niemal siłą zwlekła go z kozła. – Kto? Koczownicy? Bandyci? Issarowie? Nic ci nie jest?! – mówiąc to, potrząsała nim energicznie, szukając ewentualnych ran.

Poddawał się tym zabiegom z uśmiechem. Nagle syknął głośno.

– Och, przepraszam, przepraszam, przepraszam. Jesteś ranny? – Zaczęła rozpinać mu kubrak.

– Ell, nie jesteśmy sami... – Schwycił ją znienacka i pocałował. Kilku najbliższych woźniców i tragarzy zagwizdało radośnie.

– Łajdak... – Wyrwała mu się czerwona jak piwonia. – A ja się tak martwiłam. Nie mogłeś przysłać gońca?

– To było tylko kilkunastu bandytów. Chcieli pewnie porwać jeden lub dwa wozy i uciec. Zabiliśmy kilku, reszta uciekła. Ośmiu ludzi zostało rannych. To dlatego poprowadziłem wozy do Antaler. Mają tam najlepszych uzdrowicieli w prowincji. A wiesz, co by się tu działo, gdyby kobiety, których mężowie i synowie pojechali ze mną, dowiedziały się o napaści?

Skrzywiła się.

– Masz rację. Byłam głupia.

– Wcale nie. Po prostu przysłanie gońca mogło tylko pogorszyć sytuację.

Odwrócił się do dziewczynki. Ciągle stała z boku, zła, naburmuszona, najwyraźniej obrażona na cały świat.

– A ty? Nie przywitasz się z ojcem?

Powtórzyła ukłon.

– Witaj, ojcze.

Jęknął dramatycznie.

– I ty też? Za co?

Żona wzruszyła ramionami.

– Mnie nie pytaj. Ostatnio chodzi zła jak stado szerszeni.

Płótno na wozie odchyliło się i wyjrzała stamtąd jasna czupryna chłopca.

– Matka nie pozwala jej jeździć na Siwku. I każe uczyć się poezji. I tańca. Chce z niej zrobić prawdziwą damę. – Zachichotał jak z niezłego dowcipu.

Aerin przyklęknął przed przyszłą damą.

– Aż tak źle?

Skinęła głową.

– Żadnej jazdy konno?

Tym razem wtrąciła się matka:

– Ona jeździ na oklep. Po męsku. W sukni do pół łydki. Widać jej całe nogi. Za każdym razem, jak wsiada na swojego konia, robi się zbiegowisko. Przeważnie z młodych parobków. Jest już za duża na takie rzeczy.

Podczas tyrady matki Isanell opuściła głowę i zaczęła pociągać nosem. Aerin przez chwilę toczył ze sobą walkę. Potem przyjrzał się córce, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu. Istotnie, zbliżały się jej trzynaste urodziny, dorastała. Odchrząknął.

– Obawiam się, że matka ma rację. Jeśli chcesz jeździć konno, musisz używać damskiego siodła, jak wszystkie dobrze wychowane młode panny. I nie rób takiej miny, bo to, co ci przywiozłem, dostanie kuzynka Vionnet...

Od razu przestała chlipać.

– Co mi przywiozłeś?

– A całus?

– Ojcze! Przy ludziach?

– Nikt nie patrzy, chodź.

Podeszła powoli i cmoknęła go w policzek. Spojrzał na nią z wyrzutem.

– To ma być całus? A ja...

W tym momencie Erath wyskoczył z wozu, wywijając nad głową zakrzywionym mieczem.

– Ejaa! Haa! Issaram yphir!

Ojciec złapał go za rękę, ratując najprawdopodobniej przed przypadkową dekapitacją.

– Erath. To nie jest zabawka. – Ostrożnie odebrał mu broń.

Miecz miał głownię długości około trzydziestu cali, zakrzywioną, zwężającą się do ostrego niczym igła szpica. Okrągły jelec i prosta, półtoraręczna rękojeść owinięta czarną skórą i zwieńczona stalową głowicą. Żadnych grawerów na klindze, jelcu czy rękojeści. Broń stworzona do walki, a nie na ozdobę.

– Gdzie pochwa?

– Na wozie.

– Idź po nią. Tylko, na Wielką Matkę, nie grzeb więcej w skrzyniach z bronią.

Aerin spojrzał na żonę i zamarł. Blada, z przerażeniem w oczach, tuliła do siebie córkę, gapiąc się na coś za jego plecami. Niestety, wiedział, co mogło ją tak przestraszyć.

Odwrócił się.

Za nim stała postać w luźnej, sięgającej ziemi szacie w kolorze piaskowca, przewiązanej misterną rzemienną plecionką. Twarz obcego została zasłonięta kilkoma zwojami materiału. Znad jego barków wystawały rękojeści dwóch mieczy, identycznych jak ten, który kupiec właśnie trzymał w ręku.

Nieznajomy skłonił się, przykładając prawą dłoń do serca.

– Witaj, pani tego domu – mówił z koszmarnym akcentem, chociaż miał bardzo miły głos.

Ellanda próbowała wydusić z siebie słowo. Zza zasłony dobiegło westchnienie.

– Nie powiedziałeś jej.

Aerin stęknął.

– Właśnie miałem to zrobić.

– I co teraz?

– Jakoś jej to wytłumaczę.

– Teraz, czy jak już stąd ucieknie?

—— • ——

Zaśmiała się na to wspomnienie.

– Myślałam, że matka mnie udusi. Sama też byłam przerażona. Issar. Wojownik Piekieł. Zamaskowany Demon. Niania często opowiadała nam straszne historie o ludziach z gór, którzy przychodzą i porywają małe dziewczynki.

– I chłopców – dodał śmiertelnie poważnym tonem.

– Chłopców nie. Chłopcom obcinają uszy, nos i zakopują ich głową w ziemi.

– Ach, to dlatego Erath o mało nie pogubił spodni, uciekając z wozu.

– Ja nie mogłam się ruszyć z miejsca. Dopiero matka odciągnęła mnie kilka kroków. I zaczęła się awantura...

– Wiem, pamiętam.

—— • ——

Stał obok wozu, patrząc, jak jasnowłosa kobieta odciąga w tył córkę. Aerin rzucił mu przepraszające spojrzenie i ruszył za nią, wciąż z mieczem w ręku.

Czuł się nieswojo. Ludzie z karawany przyjęli jego towarzystwo raczej chłodno, ale po potyczce sprzed kilku dni zaczęli go traktować z czymś w rodzaju szacunku. On ich też. Razem walczyli, razem przelali krew nieprzyjaciół. Co prawda to za mało, by traktować ich jak al’fedri – przyjaciół; ale dość, by zostali laagha – towarzyszami podróży.

Teraz jednak okazało się, że ta trzydziestka to zaledwie ułamek obcych, z którymi będzie musiał się spotykać. W afraagrze Aerina mieszkało trzy albo i cztery razy więcej osób.

Na dodatek niemal każda z nich gapiła się teraz na niego, pokazywała palcami. Ich szepty nie brzmiały przyjaźnie. Niektórzy robili znaki odpędzające demony. Inni, w większości młodzi mężczyźni, demonstracyjnie obnosili się z bronią. Uśmiechnął się pod nosem, tylko dwóch lub trzech robiło to w ten specyficzny, pełen swobody sposób, nakazujący szacunek. Reszta starała się po prostu ukryć strach. Nie miałby z nimi żadnych problemów.

Przymknął oczy, recytując w myślach yillę – modlitwę pokuty. Za grzech pychy.

Potem zaczął się przysłuchiwać rozmowie, a raczej kłótni kupca z żoną.

– Ależ Ell...

– Żadne Ell, żadne Ell – kobieta mówiła wysokim, piskliwym głosem. Na granicy paniki. Jakakolwiek próba przemówienia jej do rozsądku była z góry skazana na niepowodzenie.

– A jeśli ktoś zobaczy jego twarz?! Jeśli ją zobaczy? A dzieci? Są takie ciekawskie. Jeśli Erath zakradnie się i zobaczy jego twarz?!

Aerin spojrzał w stronę rezydencji, w której zniknął jego syn. Westchnął.

– Erath jest rozsądnym chłopcem. Poza tym Yatech dostanie osobną komnatę. Naprawdę nie ma powodu do niepokoju. Issar nie odsłania twarzy przypadkowo.

– Tak. Tylko wtedy, gdy zamierza kogoś zabić.

– Niezupełnie. Widziałem, jak zabijał i wcale nie odsłaniał przy tym twarzy.

To chyba nie był najlepszy argument.

– Wi... widziałeś jak zabijał?! I przywiozłeś go do naszego domu?!

– Przecież ci mówiłem, że napadli nas bandyci. Naprawdę byłem wdzięczny losowi, że Yatech dołączył do karawany.

Przez chwilę milczała.

– Ja... jak właściwie go spotkałeś?

– Seyraen, naczelnik plemienia, zaproponował mi jego usługi.

– Usługi?

– To wojownik. A czasy robią się niespokojne. Przyda nam się w domu taka straż. Sama jego obecność wystarczy, żeby zniechęcić większość nieproszonych gości. U księcia kea-Wetonr jest ich aż sześciu.

– Książę podobno trzyma też młodego urawyra i oswojoną maresthę. Ale to nie znaczy, że i ty musisz.

– Och Ell, zrozum, wyświadczam Seyraenowi przysługę. Wielu młodych Issarów schodzi z gór, żeby poznać życie ludzi równin. A ja handluję z jego plemieniem od lat. Wszyscy na tym zyskamy.

Pokręciła głową.

– Nie. Nie zgadzam się. On musi odejść. Niech gdzie indziej poznaje nasze życie. Albo on zniknie, albo ja wracam do miasta. Z dziećmi.

—— • ——

– Wydawało się, że będziesz musiał odejść.

– Tak. Ten argument, albo to, albo ja odchodzę, jest starszy niż sam świat.

– U was też?

– O tak. – Uśmiechnął się w mrok. – Powinnaś posłuchać, jak mówi to moja ciotka.

– Byłam pewna, że już cię więcej nie zobaczę.

– Taaak – westchnął. – Ja też zacząłem się już zastanawiać, jak wrócę w góry. To daleka droga dla pieszego wędrowca.

Przytuliła się mocniej.

– Potem był napad. Wiesz, to prawie tak jak w opowieściach niani.

– Co?

– Wszystko. Kiedy już wydaje się, że sytuacja jest beznadziejna, Eyfra tak splata losy bohaterów, że wszystko kończy się szczęśliwie.

– Nie mieszałbym Pani Przeznaczenia do tego – zganił ją tylko na wpół żartobliwie. – Ani też nie nazywałbym napaści pół setki bandytów szczęśliwym zakończeniem.

– Nie bądź taki poważny. – Ugryzła go w ramię.

– Użesz ty!

Przeturlał się tak, że znalazła się pod nim.

– Noo – wymruczała. – A już myślałam, że masz zamiar przegadać całą noc.

—— • ——

Wiał lekki, ciepły wiatr z południa. Księżyc w pełni oświetlał dziedziniec srebrnym światłem. Cienie kładły się plamami czerni tam, gdzie nie docierała nocna poświata. Było cicho. Konie wyprzęgnięto, oporządzono i zaprowadzono do stajni. Wozy nie zostały rozładowane, za dwa dni i tak czekała je droga do miasta. Stały teraz obok stajni, ustawione w karnym dwuszeregu. Niemal wszyscy spali, tylko przed bramą sennym krokiem przechadzało się dwóch strażników uzbrojonych w miecze i włócznie.

Aerin-ker-Noel stał na tarasie i patrzył w niebo. Wreszcie westchnął ciężko, spojrzał na towarzyszącego mu wojownika. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że za gęstym zawojem dostrzega błysk oczu.

– Przykro mi, Yatech. Ona nie da się przekonać.

– Wiem. Inaczej nie budziłbyś mnie w środku nocy.

– Myślę, że powinieneś wyjechać skoro świt. Dam ci dobrego konia. Powiedz starszemu, że ponieważ to ja złamałem umowę, możecie zatrzymać zapłatę.

Ciemna postać skłoniła głowę.

– Powiem. Ale sądzę, że przy najbliższej okazji zwróci ci pieniądze.

– Też tak sądzę. Czuję się, ech... Po prostu głupio mi, że wyciągnąłem cię z afraagry po próżnicy.

Prawie mógł sobie wyobrazić uśmiech Issara.

– Wcale nie po próżnicy. Zobaczyłem równinę, była ładna, miła walka. No i przekonałem się, że prawdą jest to, co zawsze powtarzał mój dziadek.

– A co mówił?

– Że to kobiety rządzą światem.

Kupiec uśmiechnął się powściągliwie.

– Jej ojciec i brat zostali zabici w czasie wojny z Issaram ćwierć wieku temu. Wracali do domu powozem, gdy otoczyła ich grupa wojowników z gór. Podobno niektórzy mieli odsłonięte twarze. Zabili wszystkich dorosłych. Tylko ją zostawili. Konie same wróciły do domu. – Spojrzał tam, gdzie powinny być oczy wojownika. Potem odwrócił się do niego plecami. – Wyobrażasz to sobie? Pięcioletnia dziewczynka siedząca obok swojego martwego ojca i brata, w powozie ciągnionym przez głupie zwierzęta. Schlapana krwią najbliższych. Zbyt przerażona, by płakać. Dopiero dzisiaj mi o tym opowiedziała. Wiedziałem, że straciła ojca w tamtej wojnie, ale nie wiedziałem, że w taki sposób. Nigdy bym cię nie zaprosił do domu, gdybym...

Przerwał mu łagodny głos.

– Nie było żadnej wojny. I ty o tym dobrze wiesz. Kiedy wam, Meekhańczykom, udało się odeprzeć se-kohlandzki najazd, potrzebowaliście jakiegoś zwycięstwa, by podbudować morale w Imperium. Więc najechaliście na nas. I do tej pory macie pretensje, że wasza krew też się polała. Ale kiedy pułki Lamparta i Orła wkroczyły w nasze góry, pierwszą rzeczą, jaką zrobiły, było wyrżnięcie do nogi ośmiu osad. Zabili wszystkich, mężczyzn, kobiety, dzieci. Wszystkich.

– Słyszałem, że wasze kobiety same rozbijały dzieciom głowy, a potem rzucały się z nożami na żołnierzy.

Rozmowa zmierzała w zdecydowanie złym kierunku.

– Nikt nie może zobaczyć twarzy Issaram, dopóki kołacze się w nim życie. Takie jest prawo. Jeśli ktoś ujrzy twoją twarz, on lub ty musicie stanąć przed Matką, nim nadejdzie kolejny świt. Takie jest prawo. – Wojownik umilkł na chwilę. – Po tym, jak zniszczyliśmy wasze pułki, na równiny nie zeszła żadna armia, tylko garść tych, którzy stracili rodziny w tamtych wymordowanych osadach. Niektórzy szukali zemsty, inni śmierci. Ale nie było żadnej wojny.

– Zabijali wszystko, co się ruszało.

– Nie wszystko. Prawo dotyczy tych, którzy ukończyli dziewięć lat. Młodsze dzieci nie potrafią skraść ci spojrzeniem duszy.

– Więc gdyby Erath albo Isanell...

Wkroczyli na naprawdę grząski grunt.

Zamaskowany wojownik wzruszył ramionami.

– Wiesz, kim jestem. Żyjemy z Prawem Harudiego od dwóch i pół tysiąca lat. Stosowaliśmy się do niego, kiedy tymi ziemiami władali Aralhowie, ludy f’Eldyr i Fennyjczycy, wreszcie wy, przybysze ze wschodu. Dzięki tym prawom Issaram pozostali tymi, kim są do tej pory. Nie sądzisz chyba, że zmienię je dla ciebie.

Aerin powoli skinął głową.

– Myślę, że lepiej będzie, jak odjedziesz – powiedział cicho.

– Wyruszę skoro świt.

– Weź, co ci będzie potrzebne na drogę, żywność, wodę.

– Poradzę sobie.

Kupiec odwrócił się, żeby wejść do środka. Usłyszał głośne westchnienie.

– Aerin... – głos Issara był dziwny.

– Tak?

– Coś się zbliża. Magicznego. Obudź ludzi, niech wezmą broń.

Yatech ruszył szybkim krokiem do bramy. Aerin stał i gapił się zdumiony, jak mężczyzna zatrzymuje się kilkanaście kroków przed wrotami i wyjmuje broń.

W świetle księżyca dwa zakrzywione ostrza błysnęły biało.

Zwariował, przemknęło przez głowę kupca. Zwariował. To samo musieli pomyśleć strażnicy przy bramie. Jeden odwrócił się do Issara, wysuwając przed siebie włócznię, drugi ruszył w bok, pod murem, kierując się w stronę pomieszczeń dla służby.

Miał szczęście, przeżył pierwszy atak.

Wrota nagle wygięły się pośrodku i eksplodowały do wewnątrz, jakby uderzone gigantycznym taranem. Pierwszy strażnik zginął od razu, wyleciał w górę wraz z tysiącem drewnianych drzazg, które zostały po bramie.

Przez dziurę wjechało kilkunastu dzikich, wyjących, hałłakujących jeźdźców. Śmierć, zniszczenie, rzeź i koniec świata.

Niezupełnie.

Przed pierwszą parą konnych wyrosła nagle spod ziemi zamaskowana postać. Luźna szata zafurkotała w powietrzu, do wtóru świstu zakrzywionych kling i rozpaczliwego rżenia ranionych zwierząt.

Oba wierzchowce zwaliły się na ziemię, pociągając za sobą jeźdźców, kwicząc, rzężąc, wierzgając w powietrzu kopytami. W ten taniec śmierci wpadła następna dwójka, potem kolejna. Powstał zator z żywych i umierających ciał. A pośrodku tej rzezi tańczyła, wirowała, migotała bronią zamaskowana postać. Dziedziniec zabarwił się krwią.

Reszta bandytów rozdzieliła się przy wyważonych wrotach i pogalopowała wzdłuż ścian majątku. Większa z grup skierowała się do ustawionych z boku wozów, w biegu zeskakując z koni i dobijając się do drzwi stajni.

Druga ruszyła ku rezydencji.

Aerin odzyskał zdolność działania. Wpadł do środka, zderzając się z jednym ze swoich ludzi.

– Co...?

– Bandyci! Zabarykaduj drzwi!

Mężczyzna gapił się na niego z otwartymi ustami.

– Szybko! – Kupiec złapał za ciężką, osadzoną w kamiennym bloku misę, zwyczajowo pełną wody, i spróbował ruszyć ją z miejsca. – Pomóż mi.

Obaj z najwyższym trudem przewrócili kamień i podtoczyli go pod drzwi. Woda chlusnęła na posadzkę. W tej samej chwili rozległo się pierwsze uderzenie. Drzwi wytrzymały.

W korytarzu pojawiło się więcej osób, kucharz, służąca, chłopak na posyłki.

– Przyłóżcie tu coś jeszcze! Szybko!

Kucharz zniknął za najbliższymi drzwiami i po chwili dobiegł stamtąd dźwięk przesuwanego mebla. Aerin pobiegł w głąb rezydencji, do komnat żony.

– Ell! Ell!

Otworzyła w nocnej koszuli, z ciężkim świecznikiem trzymanym jak maczuga w ręku.

– Bandyci – rzucił jednym tchem. – Nie podchodź do okien.

Okna miały stalowe kraty, misternie wykute przez henlendzkich rzemieślników. Spadek po dziadku. W tej chwili błogosławił tego starego sknerę.

– Dzieci! – Minęła go i pobiegła do sąsiednich pokoi. – Isanell! Erath!

Dziewczynka otworzyła od razu. Prawą stronę jej nocnej koszuli plamiła krew. W lewej ręce trzymała mały łuk do polowania na ptactwo.

– Bandyci! – wykrzyknęła, jakby dostała właśnie prezent. – Chyba jednego trafiłam.

– Isa!

Matka już przy niej klęczała.

– Jesteś ranna?! Gdzie? Pokaż! – Zaczęła nią potrząsać. Isanell spojrzała na swój prawy bok. Potem dotknęła głowy, tuż nad uchem, skąd sączyła się krew.

– O kurczę – wymamrotała.

I zemdlała.

– Zabierz ją do kuchni, tam nie ma okien. – Polecił Aerin i rozejrzał się po pokoju córki. We framudze drzwi tkwiła szaropióra strzała, dwie inne wbiły się w ścianę.

Okna w pokoju Eratha też wychodziły na dziedziniec.

Poderwał się, pobiegł do sąsiedniej komnaty. Drzwi nie były zamknięte, ale w pokoju ziało pustką.

Zawrócił do kuchni.

– Erath! Gdzie on jest? – Złapał najbliższą służącą za rękę. – Gdzie mój syn?!

Dziewczyna rzuciła mu spojrzenie przerażonego królika.

Puścił ją i złapał chłopaka na posyłki. Nieraz widział, jak on i Erath uganiali się niczym szaleńcy, walcząc z niewidzialnymi bandytami lub polując na wyimaginowane potwory.

– Ty... – Imię wyleciało mu z pamięci. – Danel. Gdzie jest Erath?!

Chłopak opuścił wzrok.

– W stajniach – wyszeptał.

– Gdzie?!

– W stajniach, panie. Parobki mieli urządzać wyścigi szczurów.

Aerin runął do swojej komnaty. Na ścianach wisiała tam kolekcja różnej broni, łuki, kusze, topory, włócznie, oszczepy, miecze, issarskie yphiry i talhery. To były jednak tylko ozdoby, swoją ulubioną broń, meekhański kawaleryjski miecz, kładł zawsze przy łóżku, nawyk wyniesiony z noclegów na szlakach handlowych.

Złapał miecz, wybiegł na korytarz i stanął jak wryty. Drzwi tarasowała masywna dębowa szafa.

– Auhag!

Kucharz zjawił się jak duch.

– Odwalamy! – Aerin złapał róg mebla i próbował przesunąć. Daremnie. – Nie stój tak, człowieku! Pomóż mi!

Mimo swoich sześćdziesięciu lat Auhag stropił się jak mały chłopiec.

– Nie, panie... Tam śmierć.

Kupiec zaparł się nogą o ścianę i szarpnął, aż pociemniało mu w oczach. Szafa tkwiła jak wmurowana. Jak on ją tu przyciągnął?

– Rusz się, do stu demonów! Auhag!

Kucharz miał łzy w oczach.

– Nie, panie. Pochowałem waszego ojca, nie chcę i was. Tam bandyci. Śmierć.

– Tyyy...! – Aerin szarpnął się jak furiat, świsnął mieczem, zatrzymując klingę o włos od szyi mężczyzny. – Tam jest mój syn!

– Pani Miłosierna!

Głos Ellandy podziałał na niego jak wiadro zimnej wody. Skoczył w jej kierunku, spodziewając się najgorszego, żony leżącej ze strzałą w piersi, wyłamanych krat, bandytów wdzierających się do środka.

Stała przy oknie w jego komnacie, patrząc na dziedziniec. W dwóch skokach był przy niej, gotów obalić na ziemię, zasłonić przed strzałami, odciągnąć w bezpieczne miejsce.

Znalazł się przy oknie i skamieniał.

Przez bramę wjeżdżała właśnie postać z jego najgorszych koszmarów. Na czarnym, pokrytym ni to sierścią, ni to piórami rumaku siedział mężczyzna, mający na oko osiem stóp wzrostu. Prawa połowa jego ciała wyglądała jak obdarta ze skóry, poparzona i toczona przez robaki. W głębokim, czerwonym oczodole błyskało czarne, nieruchome oko. Zęby szczerzyły się w parodii uśmiechu. U kikuta prawej ręki tkwiło kilka haków, noży i zadziorów, poplamionych czymś lepkim i czerwonym.

Jeździec spojrzał w kierunku sąsiadującego ze stajnią budynku dla woźniców i służby, w którym najwyraźniej stawiano zażarty opór. Kilku naszpikowanych strzałami bandytów leżało już przed stajnią, kilku innych czołgało się, byle dalej. Kamienne ściany i wąskie okna dawały obrońcom zdecydowaną przewagę. Mimo że bandyci otworzyli już stajnię, nie udało im się zaprząc żadnego zwierzęcia do wozów. Na dodatek na piętrze budynku, gdzie spali parobkowie i stajenni, także zabarykadowała się zdesperowana grupka. Atak zdecydowanie nie przebiegał tak, jak powinien.

Aż do tej chwili.

Gdy tylko makabryczny jeździec pojawił się na placu, deszcz kąśliwych strzał ustał jak ucięty nożem. Na kilka uderzeń serca całe podwórze zamarło.

Potem do maszkary podszedł jakiś bandyta, prowadząc szarpiącą się, drobną postać.

– Och...

Aerin poczuł kulę żółci podjeżdżającą do gardła. Ellanda złapała za kratę w oknie, jakby próbowała ją wyrwać. Ozdobne, stalowe winorośla naznaczyły się czerwienią.

– Och, Erath.

Tylko tyle. Żadnego krzyku, płaczu, wycia. Wolałby to.

Siedzący na koniu potwór złapał chłopca za ramię i bez trudu podniósł go na wysokość własnej twarzy. Erath przestał się szarpać. Z tej odległości Aerin dostrzegł, że przód spodni chłopca zakwitł ciemną, wilgotną plamą. Nie zdziwił się.

Ostrza i haki przerażającej protezy zbliżyły się do twarzy dziecka.

– Nieee!

Jakąś częścią umysłu kupiec zdumiał się, słysząc swój krzyk. To wycie było zbyt zwierzęce. Gdzie się podziało pięćdziesiąt pokoleń kulturalnych i cywilizowanych przodków?

Wiedział gdzie. Stało za nim i też wyło w noc.

– Nieee!!!

Monstrum powoli odwróciło głowę i spojrzało mu w oczy. Lekceważenie, pogarda, nienawiść. Potwór potrząsnął chłopcem jak szmacianą kukiełką, zamachnął się hakami.

Dwie rzeczy wydarzyły się niemal jednocześnie.

Pierwszą był okrzyk, jeszcze bardziej przenikliwy niż wrzask Aerina, okrzyk bojowy, od którego konie stawały dęba, a ludzie tracili zapał do walki.

– Kiiijach! Daraa Issaram!

Drugą była zawoalowana postać, która w jakiś magiczny sposób, nieprawdopodobnym skokiem z ciemności, znalazła się na końskim grzbiecie, za plecami demonicznego jeźdźca. Dwa miecze uderzyły jednocześnie. Jeden ciął w prawą rękę, tuż nad łokciem, drugi gładko wszedł w plecy potwora. Zakończony hakami kikut pożeglował w powietrzu, kręcąc kilka koziołków i... upadł na ziemię jako zwykłe męskie przedramię, z dłonią wciąż kurczowo zaciśniętą na powykrzywianym kawałku żelaza.

Sam jeździec również uległ przemianie. Skurczył się, zmalał, przybrał postać niewysokiego, łysiejącego mężczyzny w poplamionym kubraku, siedzącego nie na piekielnym rumaku, lecz na zwykłym, choć świetnie utrzymanym karym ogierze.

Cała metamorfoza trwała mniej niż dwa uderzenia serca. Yatech uniósł miecz i zadał ostatnie cięcie. Głowa mężczyzny poleciała w powietrze, ciągnąc warkocz szkarłatnych kropel, i upadła tuż obok ręki. Perfekcyjne uderzenie. Podobnie jak zeskok z końskiego grzbietu i podtrzymanie upadającego na ziemię chłopca.

Aerin nie był jednak w nastroju, żeby podziwiać umiejętności Issara. W kilku słowach dał wyraz swoim uczuciom, przerażeniu, nienawiści, szokowi i uldze.

– Chędożony czarownik! Napadli na mój dom z jakimś chędożonym, kozojebnym, niedouczonym magikiem!

W tym momencie Ellanda wreszcie zemdlała.

Złapał ją i delikatnie ułożył pod ścianą, w najbezpieczniejszym miejscu. Wracając do okna, chwycił bakheński, gięty na modę koczowników łuk i kołczan. Nie uważał się za dobrego łucznika, ale z odległości dwudziestu kroków na pewno nie mógł spudłować zbyt wiele razy. Jego ludzie także otrząsnęli się już z zaskoczenia. Na bandytów znów posypały się strzały. Zbici z tropu, zdemoralizowani śmiercią maga, jeźdźcy przez chwilę kręcili się po dziedzińcu jak stado kurcząt.

Ku ogromnej uldze, Aerin nigdzie nie dostrzegł Eratha. Najpewniej Yatech odciągnął go w bezpieczne miejsce.

Napiął łuk i wymierzył w galopującego w kółko, wrzeszczącego bandytę w czerwonej przeszywanicy. Wstrzymał oddech i zwolnił cięciwę. Jeździec wyrzucił ręce w górę i ze strzałą wbitą do połowy drzewca w prawy bok zwalił się z konia.

Nieźle, jak na pierwszy strzał.

Potem dostrzegł jak po jednym, po dwóch, zbójcy wymykają się przez wyważoną bramę i znikają w mroku. Nadeszła pora, by pomóc reszcie bandy w podjęciu podobnie słusznej decyzji.

Drzwi pomieszczeń dla służby otworzyły się i wypadło z nich około trzydziestu mężczyzn, uzbrojonych we włócznie, oszczepy, miecze, topory, korbacze, gizarmy lub po prostu ciężkie drągi. Wrzeszcząc jak stado demonów, obrońcy rzucili się na niedobitków.

Pierwszych dwóch, w których Aerin rozpoznał swoich najbardziej zaufanych woźniców, przyskoczyło do najbliższego banity. Nie wiadomo, dlaczego zatrzymał się, by walczyć. Spiął konia, zamłynkował mieczem. Dopadli go z dwóch stron jak ogary osaczające niedźwiedzia. Zawahał się na ułamek sekundy, tyle wystarczyło. Jednocześnie wbili mu włócznie w brzuch, złapali mocniej drzewca, unieśli go z siodła. Przez chwilę wisiał w powietrzu, wyjąc potępieńczo. Potem rzucili ciało na ziemię i pobiegli dalej.

To złamało do reszty ducha bandy. Resztka napastników rzuciła się do ucieczki. Któregoś zmiótł jeszcze z siodła celnie rzucony oszczep, inny dostał korbaczem w głowę, fiknął kozła przez koński zad i skończył, przygwożdżony włócznią do ziemi. Po chwili po banitach zostało tylko około dwudziestu trupów, kilku rannych i parę galopujących luzem koni.

Aerin patrzył, jak jego ludzie szybko i bez skrupułów dobijają bandytów. Przynajmniej nie będzie musiał zawracać sobie nimi głowy.

—— • ——

Kilka minut później na dziedzińcu panował już względny porządek. Wyważoną bramę zabarykadowano ciężkim wozem, zabitych bandytów ułożono pod murem, a ich konie wyłapano i spętano.

Aerin od dłuższego czasu siedział na ziemi, trzymając syna w ramionach. Poza dużym guzem na czole chłopak nie miał większych obrażeń.

Kupiec uniósł głowę i spojrzał na Issara. Po wojowniku nie było niemal widać śladów niedawnej walki. Trochę zakurzona chaffda – wierzchnia szata, parę kropel krwi tu i tam. Poza tym wyglądał jak zwykle, oaza spokoju i opanowania.

– Niezła walka – skomentował ostatni kwadrans, jakby chodziło o partię tarandei. – Czterech zabitych u was i dwudziestu pięciu u nich. Maycha, Pani Wojny, łaskawym okiem spogląda na twój dom.

Aerin uśmiechnął się krzywo.

– Sądzę, że zawdzięczamy to raczej twojej obecności. Gdybyś nie zatrzymał ich przy bramie... a potem jaszcze ten czarownik... i Erath... i...

– Nie lubię czarowników, zwłaszcza takich, którzy udają potężniejszych, niż są naprawdę. Swoją drogą, powinniście coś zrobić z ich nadmiarem. Może jakieś polowanie albo coś...

– Och, Yatech, wiesz, jak to jest...

– Nie, nie wiem.

– No, idzie taki do akademii w Jerlesh albo Kent, albo wstępuje do bractwa, a po roku, po dwóch lub po pięciu latach braknie mu pieniędzy na naukę bądź coś przeskrobie i zostaje usunięty. Potem może tylko wstąpić do armii, zostać wiejskim uzdrowicielem, takim od hemoroidów i krowiej wścieklizny. Albo może też przyłączyć się do bandy. Tych ostatnich jest na szczęście niewielu.

– No cóż, teraz jest ich o jednego mniej. Co z resztą bandy?

– Wyślę rano gońców do najbliższych stanic. Ale nie sądzę, żeby ich wyłapali.

Najpewniej rozproszą się i będą szukać szczęścia na własną rękę.

– Rozproszą się... – Yatech spojrzał w stronę bramy. – Część jest ranna, nie będą szybko uciekać.

– Nawet o tym nie myśl.

– O, a to dlaczego?

– Jesteś mi potrzebny.

– Umowa jest nieważna. Sam to powiedziałeś.

– Ludzie mówią różne głupstwa, a potem tego żałują. Ja żałuję. I proszę, zostań, Yatech, zostań i strzeż mojej rodziny. Tak jak dzisiaj. Przekonam Ell, nawet jeśli będę musiał...

– Nic nie będziesz musiał, Aerinie-ker-Noel.

Stała za nim, wciąż w nocnej koszuli, z wilgotną szmatką w ręku. Przyklęknęła i przyłożyła ją do czoła syna.

– Kazałam służącym podrzeć kilka twoich koszul na szarpie i bandaże. I zagotować wody. Ilu jest rannych?

– Siedmiu.

– Zaraz się nimi zajmiemy – pochylona nad synem, mówiła łamiącym się głosem, krótkimi, urywanymi zdaniami. – Ja... ja jestem tylko kobietą z równin, wojowniku. I nie mam powodów, by lubić synów Issaram. Mój ojciec i brat zginęli od waszych mieczy. Ale... ale dziś ocaliłeś życie mojego syna. Ja...

Spojrzała w górę na zamaskowaną postać. Aerin zdumiał się, widząc, że płacze.

– Ja... czuję się, jakbym zdradzała ich pamięć. Ale gdyby cię tu dziś nie było... – urwała. Otarła oczy rękawem. – Mogę tylko powtórzyć za mężem – proszę, zostań, Yatech. Zostań i strzeż mojej rodziny.

Tylko sama Wielka Matka wiedziała, ile ją kosztowało wypowiedzenie tych słów.

Issar stał przed nimi, kołysząc się nieznacznie w przód i w tył. Aerin wiedział, że się modli. Złapał żonę za rękę, nakazując wzrokiem ciszę.

Wreszcie Yatech znieruchomiał. Zza zawoju dobiegło ciężkie westchnienie.

– Dobrze, Ellando i Aerinie-ker-Noel, zostanę w waszym domu i będę go strzegł, jakby był moim własnym.

Skłonił się im niemal dostojnie.

– Jeszcze jedno, Yatech... – Aerin dopiero teraz coś sobie przypomniał.

– Tak?

– Dziękuję.

—— • ——

– Uuuch... Nie myślałam, że coś takiego jest w ogóle możliwe. – Przeciągnęła się jak kotka wstająca z drzemki na słońcu. – Jak to zrobiłeś? Trzeba przełożyć jedną nogę tu, drugą tam, trzecią... och, to nie była noga.

Roześmieli się oboje.

– Za chwilę pokażę ci to znowu. Teraz jednak...

Słyszała, jak wstaje i chodzi po pokoju. Brzęknęło szkło.

– Mam nadzieję, że lubisz ciepłe wino. Innego nie mam.

Poczuła w dłoni kielich, wino było cierpkie, słodkawo-cierpkie i mocne.

– Czerwone altarskie, ulubione wino ojca.

– Dał mi kilka butelek.

– Jesteś jego ulubieńcem. Czasem myślę, że Erath powinien być o ciebie zazdrosny.

– A ty?

– Ja? Ja jestem twoją ulubienicą, nieprawdaż?

– Oczywiście. Ty i Seren z kuchni, i ta nowa pokojówka, jak jej tam...? Ouch! – Stęknął, trafiony w splot.

– Nie radzę ci przypominać sobie jej imienia – mruknęła, rozmasowując sobie nadgarstek. – W ogóle nie powinieneś znać imion innych dziewczyn. Nie po tym, co im o tobie naopowiadałam.

– Ha! Więc to twoja sprawka. A ja zastanawiałem się, dlaczego uciekają na mój widok. Swojemu kuzynowi też naopowiadałaś bajek?

– Hergenowi? Nie, on zawsze był pajacem.

—— • ——

Aerin przechadzał się po ogrodzie w swojej miejskiej rezydencji, szczerze żałując, że nie jest gdzie indziej. Decydujący wpływ na jego uczucia miało towarzystwo bratanka. Młody oficer, świeżo mianowany porucznik Czwartej Kompanii pułku Lamparta, paradował przez cały czas w wypucowanej na błysk kolczudze, w hełmie i z mieczem. Szary płaszcz, obszyty czerwoną lamówką, oznaką rangi, nosił, jakby to była cesarska purpura.

Jego poglądy lub to, co uważał za swoje poglądy, pasowały do całej postaci.

– Podobno Karchonowie robią jakieś problemy naszym kupcom. Nie mogę się doczekać, aż pokażemy im, kto tu rządzi.

Albo:

– Podobno te brudne psy z klanu Deedhyr ukradły dwieście sztuk bydła. Już wkrótce zapłacą za to własną krwią.

Zupełnie jakby piechota mogła coś zdziałać przeciw koczownikom.

– Mój kapitan twierdzi, że być może wkrótce pomścimy klęskę pod Efharyn. Pułk Lamparta odzyska honor.

To ostatnie zabrzmiało groźnie. Aerin postanowił wtrącić się do tego nieprzerwanego potoku przechwałek.

– Ostatnim razem, gdy pułki uderzyły na Issarów, wróciła mniej niż piąta część żołnierzy. A potem wschodnie Ayrepr spłynęło krwią.

Spojrzenie jasnoniebieskich oczu wyrażało czyste zdumienie.

– Ależ wuju – sam ton sugerował, że tylko szacunek dla rodu powstrzymuje chłopaka od nazwania Aerina głupcem. – Byliśmy wtedy zupełnie nieprzygotowani. A generał het-Boren dał się wciągnąć w zasadzkę. Teraz znamy już przeciwnika, to dzikusy i zbóje. Na dodatek są uzależnieni od wody, a w tych pustynnych górach nie ma jej zbyt wiele. Wystarczy, że zajmiemy największe źródła i trochę poczekamy. W dziesięć dni sami przyjdą, błagając o choćby łyk, albo wybiją się, walcząc o te kałuże, które im zostawimy.

Aerinowi nie spodobało się to ciągłe „my” i „my”.

– Twoim dowódcą jest kapitan Reegfod?

– Tak. Skąd wiesz?

– Nietrudno się domyślić. Coś ci powiem, chłopcze. Twój dowódca ma teraz prawie pięćdziesiątkę i ciągle jest kapitanem. Nie wydaje ci się to dziwne? Pochodzi przecież ze znakomitego rodu.

Młody oficer zesztywniał.

– Kapitan Reegfod, który uczynił mi zaszczyt na swoich urodzinach i dopuścił do kompanii...

– To znaczy, że schlaliście się jak świnie. Noo, mów dalej, nie przerywaj.

– Kapitan Reegfod wyjaśnił mi, że to z powodu jego bezkompromisowej postawy omijają go awanse. I że teraz wszystko się zmieni, wszyscy zobaczą, kto od samego początku miał rację.

Kupiec spojrzał jeszcze raz na bratanka. Szczera twarz, wysoki, szczupły, mundur leżał na nim jak ulał. Przystojny jak diabli. Najwyraźniej w tej gałęzi rodziny bogowie postanowili wymienić rozsądek na urodę.

– Kiedyś opowiem ci o młodym oficerze, który po klęsce w górach poprowadził resztki swojej kompanii do pewnego miasteczka. Wysłano mu rozkaz, żeby został tam i bronił się, jednak na wieść o zbliżaniu się Issaram porzucił osadę i pomaszerował ze wszystkimi żołnierzami na północ tak szybko, że zatrzymano ich dopiero w połowie drogi do Starego Meekhanu. Potem tłumaczył się, że rozkazu nie otrzymał, a szczęśliwie dla niego, gońca wysłanego z rozkazem rzeczywiście znaleziono martwego. Bez żadnych pism. Zapewne ktoś go ograbił...

Hergen poczerwieniał.

– Co chcesz przez to powiedzieć, wuju?

– Nic, to tylko jedna z historii z tamtych okropnych czasów.

– Doprawdy...? – Młody oficer zmrużył oczy. – A może opowiadasz te bajeczki, bo sam trzymasz w domu oswojonego dzikusa?

Więc tu był pies pogrzebany.

– Mówisz o Yatechu?

– Więc on ma jakieś imię? Nie ma twarzy, a imię ma, coś takiego. Trzymasz go na łańcuchu? Karmisz surowym mięsem?

Szczeniak pozwalał sobie zdecydowanie na zbyt dużo.

– Yatech jest gościem w tym domu. Gościem i przyjacielem. Mieszka z nami od roku i ufam mu jak sobie.

– A ciotka Ellanda?

Pudło.

– Ellanda również mu ufa.

Hergen dramatycznym gestem wzruszył ramionami.

– Jak można ufać komuś, kto nie odsłania twarzy? Podobno za życia wszyscy mają zwierzęce mordy, dopiero po śmierci, dla niepoznaki, zmieniają się w ludzi. To dlatego noszą te wszystkie zawoje.

Aerin jęknął.

– Litości. Więc po to było pięć lat szkolenia w akademii? Żebyś opowiadał historyjki dobre dla ciemnego chłopstwa? Po co właściwie przyjechałeś?

Chłopak zrobił zdumioną minę.

– Żeby odwiedzić rodzinę, rzecz jasna. Nie widziałem Eratha i Isanell dobre dwa lata. Podobno kuzynka wyrosła na piękną pannę.

– O tak, i robi się coraz bardziej nieznośna. Za rok albo dwa trzeba ją będzie wydać za kogoś o stalowych nerwach i cierpliwości kamienia.

– A Erath?

– Uczy się. Częściowo w szkole przy świątyni, częściowo u guwernerów, którzy kosztują mnie fortunę.

– A nie myśli o armii? Ja w jego wieku szykowałem się już do akademii. Rozumiesz, wuju, kupiectwo to szlachetna profesja, ale Imperium potrzebuje nowych żołnierzy. Erath mógłby od razu zostać oficerem, jak ja. Przecież pochodzimy z tego samego rodu.

– Niestety – Aerin mruknął to tak, żeby nikt nie usłyszał. – A co tam u ojca?

– Zdrów. Matka też. Zapraszają was na jesienne winobranie.

– Jak co roku. A dziś, co jeszcze zamierzasz?

– Wrócę do siebie, do garnizonu w Asserd. Trzeba tam trochę podciągnąć dyscyplinę.

Los żołnierzy nie zapowiadał się najlepiej.

Doszli właśnie do części ogrodu wydzielonej gęstymi krzewami.

– Teraz.

Usłyszeli świst, brzęk i odgłos upadku.

– Auć! Bolało!

Głos należał do młodego chłopca.

– Erath, na święte kamienie, pady, pady i jeszcze raz pady. Ile razy będziemy to powtarzać? Podciągnij brodę do piersi, głowa nie powinna stykać się z ziemią. Robisz pad przez bark, po skosie przez plecy, podciągasz jedną nogę i od razu wstajesz. Nie staraj się wyhamować ruchu, wykorzystaj impet, który już masz. No, jeszcze raz. Świst, brzęk, upadek.

– Świetnie! A gdzie miecz? Stoisz tyłem do mnie, musisz złożyć paradę, zwłaszcza jeśli nie widzisz, gdzie ja jestem. Albo robisz jeszcze jeden pad, w bok i wychodzisz półklęcząc, przodem do mnie. Ale to niebezpieczne, jeśli będę szybki, dojdę cię w dwóch skokach i będziesz miał problem. W tej pozycji trudno jest się bronić.

– Spróbujmy.

– Dobrze.

Aerin i Hergen ruszyli wzdłuż krzewów do najbliższego przejścia.

Świst, brzęk, upadek, jeszcze jeden, dwa szybkie szczęknięcia mieczy, odgłos uderzenia.

– Mówiłem, w tej pozycji trudno jest się bronić, szczególnie jeśli ktoś stoi tuż przy tobie. Zawsze będzie miał przewagę. Bolało? Przepraszam.

Wyszli na spory placyk, przylegający do budynku głównego, wysypany drobnymi, kolorowymi kamykami. Zamaskowany wojownik pomagał właśnie wstać z ziemi jasnowłosemu chłopcu. Chłopak miał niewyraźną minę, lewą ręką trzymał się za żebra, a w prawej ściskał morderczy issarski yphir.

– Yatech, na miłość boską... – Aerin podszedł do syna i odebrał mu miecz. – Jeśli jego matka to zobaczy, wszyscy pójdziemy do łóżek bez kolacji. A ja bez czegoś jeszcze. Przecież obiecałeś.

– Tak, obiecałem, że nie dam mu do ręki ostrej broni, jeśli nie będzie gotów. Jest już gotów. I tak za długo okładaliśmy się drewnianymi mieczami.

Odebrał kupcowi broń i wsunął ostrze do pochwy.

– Mamy gościa – powiedział po chwili.

Aerin spojrzał na bratanka, przypominając sobie o jego obecności. Nie podobał mu się wyraz twarzy oficera. Ani ton głosu Yatecha.

Pułk Lamparta, cholera.

Trzeba było jakoś załagodzić sytuację.

– To mój bratanek Hergen-ker-Noel, porucznik Dwudziestego Pierwszego Pułku Lamparta.

Yatech skinął głową, ledwo, ledwo, ale to już było coś.

– A to wojownik Issaram, gość i przyjaciel mojego domu, Yatech d’Kllean.

Może to zapobiegnie awanturze.

Spojrzał na Hergena i zrozumiał, że nic jej nie zapobiegnie. Młody oficer wyglądał jak kogut stroszący pióra przed walką.

– Więc to jest ten Issar, który wkradł się w twoje łaski, wuju? Nie tak go sobie wyobrażałem.

Yatech schował drugi miecz i ukłonił się Aerinowi.

– Powinienem już iść – powiedział. – Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

Żołnierz zignorował tę dość wyraźną sugestię. Zaczął obchodzić wojownika.

– Nawet nie cuchnie tak mocno, jak można by się tego spodziewać.

Erath, czując, co się święci, czmychnął w kąt placu. Oczy błyszczały mu podnieceniem. Aerin wtrącił się delikatnie:

– Myślę, że mógłbyś zajrzeć do stajni. Meechar ma już nowe siodło dla twojego konia.

Yatech jeszcze raz skłonił się lekko i odwrócił do wyjścia. Nagle oficer złapał go za ramię, zatrzymał i sięgnął do zawoju.

– Zawsze byłem ciekaw...

Uderzenie, twarz, szyja, splot, przyblokowanie stóp i cios otwartą dłonią w mostek.

Wszystko odbyło się tak szybko, że Aerin zrozumiał, co się stało, dopiero gdy Hergen zaszorował tyłkiem po żwirze. Chłopak zerwał się zaraz, wyciągając miecz.

– Tyyy...!

I stanął w pół kroku, z dwoma zakrzywionymi klingami przyłożonymi do gardła.

Aerin najpierw poczuł, jak drżą mu nogi, potem tułów, ramiona, szyja. Cały się trząsł. Co ten skretyniały bękart próbował zrobić? Co on próbował zrobić?! Podszedł do bratanka, czując narastającą furię. Zatrzymał się obok, przez chwilę z satysfakcją obserwując kropelki potu na twarzy oficera.

– Yatech, schowaj broń, proszę.

Zdziwił się, że mówi to tak spokojnie.

Issarskie miecze płynnym ruchem powędrowały na plecy wojownika.

Aerin wślizgnął się między nich, złapał za rękę Hergena. Na wpół wyciągnięty miecz znieruchomiał.

Potem spokojnie uniósł drugą dłoń i wymierzył mu potężny policzek. Poprawił z drugiej strony, na odlew.

Wciąż wszystko w nim wrzało. Ledwo poczuł rozcięcie grzbietu dłoni, zranionej o zapinkę hełmu.

Pchnął bratanka i oficer znów wylądował na ziemi.

– Ty gówniarzu! Smrodzie! Szczylu! Wiesz, co próbowałeś zrobić? Mówiłem ci, że ten człowiek jest tu gościem, łachudro! O mało nie zhańbiłeś mojego domu!

O mało nie zabiłeś nas wszystkich, pomyślał.

Żołnierz poderwał się na nogi, wymachując mieczem.

– Hańbą jest jego obecność tutaj! – wysyczał, po brodzie ciekła mu krew. – Ośmieliliście się zaatakować cesarskiego oficera! Prawo przewiduje za to surową karę.

Aerin stanął przed chłopakiem, założył ręce na piersi. Jak zwykle złość przechodziła mu szybko.

– Znam prawo lepiej niż ty, synu. Sam powiedziałeś, że przyszedłeś tu jako krewny odwiedzający rodzinę. Była to zatem zwykła rodzinna sprzeczka, sprowokowana twoim zachowaniem.

– Doprawdy, wuju? – Oficer wciąż wymachiwał mieczem.

– Uważaj z tym żelazem, chłopcze. Yatech jest nie tylko moim gościem, ale też strażnikiem. Jeśli uzna, że zamierzasz mi zrobić krzywdę, on zrobi krzywdę tobie. A ja przysięgnę na łzy Wielkiej Matki, że oszalałeś i trzeba było cię powstrzymać siłą.

Miecz żołnierza zamarł, po chwili powędrował do pochwy. Hergen wyprostował się dumnie, otrzepał płaszcz.

– Generał nal-Jearsek dowie się o tym, co tu zaszło.

– Nie trudź się pisaniem raportu. Sam mu opowiem tę historię. Pojutrze spotykamy się na dorocznym balu u gubernatora.

Zdumiewające, jak szybko może z człowieka ujść pewność siebie. Młody oficer jakby się skurczył.

– Erath? – Kupiec obrócił się, szukając syna. – Wyłaź z tych krzaków i powiedz matce, że Hergen nie zostanie na kolacji. Pilnie wezwano go do garnizonu, prawda?

Żołnierska buta Hergena postanowiła udawać, że jej nie ma.

– T... tak. Muszę już jechać.

– Tak właśnie myślałem. Trafisz sam do wyjścia, czy posłać z tobą służącego?

– Trafię.

– Doskonale. Idź już proszę, Imperium czeka.

Hergen odwrócił się sztywno, jak na defiladzie, i pomaszerował do wyjścia. Gdy tylko zniknął za ścianą żywopłotu, Aerin odetchnął. Spojrzał ze zdumieniem na lewą dłoń, zakrwawioną od grzbietu po czubki palców. Bolało. Wziął jeszcze raz głęboki oddech i znów zaczął się trząść. Cholerny głupiec!

Spojrzał w bok.

– Erath! Jeszcze tu jesteś? Zmykaj do matki.

Chłopak zniknął.

– Yatech, dziękuję.

– Za co?

– Że go nie zabiłeś. Mimo wszystko należy do rodziny.

– Nie było potrzeby. Zresztą od początku wiedziałem, że będzie próbował mnie sprowokować. Słyszałem, jak rozmawialiście, idąc tutaj.

– To dobry chłopak. Po prostu znalazł się w złym towarzystwie.

– Wiem, kapitan Reegfod, słyszałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby to on maczał w tym palce.

Aerin też już o tym pomyślał.

– Ale po co?

– Gdyby zdarł mi ekchaar, musiałbym zabić wszystkich, którzy ujrzeli moją twarz, lub sam zginąć. Pewnie liczył na to, że mnie pokona i zyska sławę wybawcy rodziny od śmierci z rąk szalonego mordercy, albo coś takiego.

– Raczej nie mógł liczyć na to, że cię zabije.

– Tylko głupiec chwali się, że jest nie do zwyciężenia. Może by mu się udało, chociaż po tym, co pokazał, wątpię.

Nagle Aerin poczuł, jakby dostał kijem w głowę. Zrobiło mu się zimno.

– A ja myślę, że ten jego dowódca, Reegfod, liczył przede wszystkim na to, że mu się nie uda. Że zmusi cię do... – Reszta podejrzenia nie chciała mu przejść przez gardło. Yatech też wyglądał na wstrząśniętego.

– Ten twój bratanek, on chyba nie jest aż tak głupi?

Kupiec milczał.

– Nie jest, prawda?

– To podrzutek. – Aerin z kamienną twarzą wpatrywał się ponad głową wojownika. – Znaleziono go na stepie, a mój brat nie miał serca zostawić dziecka w jakiejś świątyni. Kiedy podrósł, posłali go do wojska, bo tylko do tego się nadawał.

Issar skinął głową.

– Rozumiem. A co z kapitanem Reegfodem?

Aerin pozwolił sobie na paskudny uśmieszek.

– Generał nal-Jearsek jest mi winien przysługę. Za miesiąc Reegfod będzie liczył aherskie łby w którymś z północnych fortów.

– To miłe. – Issar odwrócił się do wyjścia.

– Jeszcze jedno, Yatech.

Wojownik zatrzymał się.

– Tak?

– Gdyby... gdyby udało mu się zerwać ci zasłonę, to czy byłbyś... mógłbyś...

Yatech powoli odwrócił się w stronę mężczyzny. Potem nagłym ruchem zerwał zawój. Pod pierwszą zasłoną znajdowała się druga.

– Człowiek przezorny żyje dłużej i dłużej cieszy się towarzystwem przyjaciół. – Zewnętrzny zawój powędrował na swoje miejsce. – Mogę już iść? Chciałbym obejrzeć to nowe siodło.

– Oczywiście. – Aerin otarł pot z czoła. – Kolację przyślemy ci jak zwykle do pokoju.

Dopiero gdy wojownik zniknął za drzwiami, kupiec uświadomił sobie, że nie uzyskał odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Czy człowiek, którego uważał niemal za drugiego syna, poderżnąłby mu gardło?

Mówią, że Issar zawsze nosi w sercu prawo gór.

—— • ——

– Przez ciebie o mało nie zerwaliśmy kontaktów z rodziną. Wuj Verdon ledwo dał się przeprosić.

– Przeprosić? A za co?

– Nie wiem, co mu Hergen naopowiadał, ale przez następny rok wuj udawał, że nas nie zna. Nie pojechaliśmy na dwa winobrania.

– Żałujesz?

– Nie. – Przytuliła się mocniej. – I nie będę żałować nigdy w życiu.

—— • ——

Tego wieczoru wrócił do swojej komnaty później i bardziej zmęczony niż zwykle. To był ciężki dzień. Na równinach kończyła się zima, to znaczy okres burz, deszczy i ulew, które zmieniały zielone stepy w grząskie bagno. W ostatnim miesiącu kilkakrotnie padał tam nawet śnieg, co w tych okolicach zdarzało się naprawdę rzadko. W taką pogodę koczownicy przenosili swoje obozowiska w pobliże gór, na wyższe tereny. Ciężkie wozy czekały w stajniach, aż rozmokły step stanie się znów przejezdny, i tylko z rzadka wyruszały z miasta do miasta, przejeżdżając po utwardzonych imperialnych drogach. Interesy w tym okresie załatwiano najczęściej przy pomocy banków i posłańców, kupowano i sprzedawano towar, który nie opuszczał magazynów. Także bandyci na ogół znikali wtedy z widnokręgu, zimując po wsiach i obozowiskach koczowników. Wojsko rzadko wychodziło ze stanic i garnizonów. Ogólnie biorąc, była to najpaskudniejsza i zarazem najnudniejsza pora roku.

Nuda. W gruncie rzeczy nawet nie o to chodziło. Yatech nudził się, ale przede wszystkim był zmęczony. Bogaci miejscy kupcy i arystokracja jeśli nie załatwiali interesów, to spędzali czas na zabawach, przyjęciach, ucztach i bankietach, usiłując w ten sposób zabijać czas. Z mizernym zresztą skutkiem. Często towarzyszył Aerinowi i jego rodzinie w tych przyjęciach, zarówno proszonych, jak i tych, które wydawali u siebie.

Jak dziś.

Miał już od dawna wyrobiony pogląd na temat większości tych ludzi. Te bankiety, będące orgiami próżności i pychy, były dla jego cierpliwości ciężką próbą. Z początku musiał znosić zdumione, przestraszone, a czasem pełne otwartej niechęci spojrzenia. Niekiedy kryła się w nich zaciekła nienawiść. Ignorował głupie zaczepki lub wręcz prostackie prowokacje ze strony podchmielonych mężczyzn. Zazwyczaj kończyły się one w chwili, gdy proponował najbardziej zadziornemu wyjście na zewnątrz.

A niekiedy nie.

Ale po trzech dość spektakularnych pojedynkach liczba zaczepek raptownie spadła.

No i była jeszcze trzecia reakcja, ze strony kobiet. Po początkowym przestrachu część z nich, zwłaszcza znudzonych mężatek, usiłowała go uwieść. To akurat mu nie przeszkadzało, chociaż Aerin zawsze uprzedzał go, zaloty których dam powinien zdecydowanie odrzucić. Ich mężowie mieli zbyt wielkie wpływy, by narażać się na odwet. Najczęściej jednak zostawiał mu wolną rękę.

Flirt przebiegał zawsze w ten sam sposób. Najpierw powolne podchody, najczęściej w towarzystwie głupawo wyszczerzonej przyjaciółki. Potem, na ogół, niby przypadkowe potrącenie go. Udany przestrach, gorące przeprosiny, pytanie o imię (chociaż był jedynym Issaram na przyjęciu), kilka zwyczajowych uwag o jego obowiązkach. Czy to prawda, że zabił dwudziestu bandytów gołymi rękami? Czy pokonał dziesięciostopowego demona? Ile ludzi już zabił? I tak dalej. Chyba wszystkie uważały, że dzieli swój czas między walkę i ostrzenie broni.

Potem następowało przejście do nieco bardziej frywolnych pytań. Czy Issarowie nigdy nie zdejmują zawoju? Nawet w nocy? Czy to prawda, że jego miecz jest dłuższy niż meekhańskie? (tu zazwyczaj następował kokieteryjny chichot). Czy nie uważa, że jest tu bardzo duszno? Czy mógłby ją oprowadzić po ogrodzie? Czułaby się bezpieczniej...

W tym momencie przyjaciółka dyskretnie się oddalała, a on miał już zajęcie na całą noc.

Średnio co trzecia kochanka usiłowała namówić go, żeby zabił jej męża, ojca, bogatego stryja, kłopotliwego „przyjaciela”. Reszta chciała po prostu pochwalić się egzotyczną przygodą.

Z tego powodu musiał stoczyć jeszcze kilka pojedynków.

Lecz dzisiejsze przyjęcie było pod tym względem wyjątkowo nieudane. Stał się obiektem ataku ze strony żony jednego z arystokratów, baronowej Jakiejśtam. Ta czterdziestoparoletnia niewiasta o dość sporej tuszy była najwyraźniej święcie przekonana, że gruba warstwa makijażu i drogich kosmetyków uczyni z niej ponętną dwudziestolatkę. Po trwającym pół nocy szturmie Yatech był gotów zamordować ją gołymi rękami. Aerin zaś najwyraźniej świetnie się bawił, obserwując jego zmagania.

Wszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi. Jednym ruchem ściągnął chaffdę i rzucił ją w kąt. Podchodząc do okna, rozpiął krzyżujące się na piersi pasy i starannie odłożył broń. Zerknął na zewnątrz, jego pokój znajdował się na piętrze, a okno wychodziło na najbardziej zarośnięty zakątek ogrodu. Niemal mógł dotknąć gałęzi starego, powykręcanego dębu, będącego ozdobą tego miejsca.

Zamknął okiennice i odwrócił się, szukając po omacku lichtarza. Psiakrew, powinien zapalić świecę od lampy w kuchni.

Szelest. Zza kotary oddzielającej część pokoju. Płynnym ruchem przemknął do łóżka i sięgnął po odłożoną broń, przesadził mebel, wyciągając oba miecze. Złowrogi dźwięk spłoszył intruza, kotara odchyliła się i wyskoczyła zza niej drobna postać.

– Yatech, to ja...

Wpadli na siebie w połowie drogi, ledwo zdążył skręcić miecz.

– Auu!

Puścił broń, upadli na łóżko i po trwającym sekundę balansowaniu na krawędzi rąbnęli o podłogę.

– Auć!

Schwycił dziewczynę za ramiona, potrząsnął.

– Isanell! Co ty tu robisz?! Przecież mogłem cię... Mogłem ci...

Przypomniał sobie jej pierwszy okrzyk.

– Nic ci nie jest? Zraniłem cię? – Potrząsnął nią jeszcze mocniej.

– Nnnie... Ale zaraz odleci mi głowa.

– Przepraszam... – Podniósł się. – Co ty tu właściwie robisz? Czy ojciec wie...

Przerwał, uderzony niedorzecznością pytania.

– Ależ tak. Powiedziałam mu, że w środku nocy przyjdę prawie naga do twojego pokoju. Nawet się ucieszył.

Prawie naga?

– I co? Mam tu siedzieć do samego rana?

Pomógł jej wstać. Rzeczywiście, miała na sobie tylko króciutką koszulkę. I coś jeszcze, na twarzy.

– Przezorna jesteś.

– To normalne w mojej rodzinie. Pocałujesz mnie wreszcie?

Mimo że czegoś takiego się spodziewał, zatkało go.

– Jesteś też odważna – wychrypiał.

– Mam dość zalotów ospowatych maminsynków. Nie chcę też dłużej patrzeć, jak próbuje cię uwieść jakaś gruba krowa.

– I tak nie miała szans.

– Matka mówiła mi, że mężczyznom nie można ufać...

– Twoja matka to mądra kobieta, ale nie zawsze ma rację.

Przez chwilę milczeli. Wreszcie zdjął oba zawoje.

– Chcesz dotknąć mojej twarzy?

– Tak – szepnęła. – Bardzo.

Poprowadził jej dłoń.

– Mmm... masz cienkie brwi, głęboko osadzone oczy. Jakiego koloru?

– Szare. – Przyjemnie było czuć jej palce na skórze.

– Ooo, a co się stało z twoim nosem?

– Był złamany, trzy razy.

– Trzy razy?

– Mam brata, siostrę i zgraję kuzynów. Wszystkich starszych. Musiałem staczać ciężkie walki o dopchanie się do wspólnej miski.

– Żartujesz sobie.

– Ależ skąd. Życie w górach jest ciężkie.

– Akurat. To pewnie dlatego wszyscy tam wracacie.

– Po prostu przyzwyczajenie.

– Aha. A to co?

– Blizna po karchońskim jataganie. Stara sprawa.

– Ile miałeś wtedy lat?

– Trzynaście.

– A ten wojownik?

– Koło trzydziestki. I uprzedzając następne pytanie, tak, zabiłem go. Jej palce zamarły. Potem cofnęła dłoń. – Pocałuj mnie – poprosiła. Smakowała migdałami i ciastem orzechowym. Przewrócili się na łóżko.

– Kocham cię – wyszeptała. – Od chwili, gdy zeskoczyłeś z wozu ojca.

Milczał. Nie wiedział, czy może złożyć podobną deklarację. Nie wiedział, jak to zrobić.

– Będziesz dla mnie dobry? – zapytała miękko.

– Tak – obiecał. – Będę.

—— • ——

– To było pół roku temu.

– Co?

– Nie pamiętasz?

Uśmiechnął się w mrok.

– Nasz pierwszy raz.

– Więc jednak pamiętasz – wyszeptała mu wprost do ucha. – Wtedy też była pełnia.

– Wiem, kończyła się zima.

– Tak.

Ześlizgnęła się z niego i podeszła do okna.

– Powiedz mi... – Stała tyłem do łóżka, naga, piękna. – Powiedz mi proszę, jak bardzo mnie kochasz?

– Już mówiłem...

– Nieprawda, wymigałeś się od odpowiedzi – jej głos drżał. – I znów się wymigujesz.

Usiadł. Żarty się skończyły.

– Bardziej niż życie, seyqui allafan. Bardziej niż śmierć, bardziej niż pierwszy i ostatni oddech. Jesteś najcenniejszą rzeczą, jaką znalazłem na równinach, najlepszą, jaka przytrafiła mi się w życiu. Oddałbym za ciebie oba moje miecze.

Nie pochodziła z gór, nie znała smaku pustyni ani praw jego ludu, ale potrafiła docenić to, co powiedział.

– Czy... – odchrząknęła. – Czy to prawda, że możecie sprowadzać sobie żony spoza Issarów?

Och, Wielka i Miłosierna Pani, czy to, co nieuniknione, zawsze musi przychodzić w ten sposób? Bez ostrzeżenia, bez dania cienia szansy?

Milczał. Ona też.

Cisza zaczęła się wydłużać w nieskończoność.

– Tak, to się czasem zdarza.

Nie chciał tego powiedzieć. Nie powinien tego mówić.

– Mimo waszych praw?

– Nasze prawa zezwalają na to. Rzadko, bo warunki są trudne, ale zdarza się, że kobieta spoza Issaram wchodzi do plemienia.

Przemknęła mu przed oczami twarz starej kobiety.

– Jakie to warunki?

Znowu nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Proszę... – szepnęła.

Zamknął oczy, czując suchość w ustach.

– Trudne, okrutne, twarde. Pierwsze prawo Harudiego nie może zostać złamane. A góry nie są dla delikatnych panienek.

– Nie jestem delikatną panienką! Jestem z rodu ker-Noel.

– Wiem. To dobry ród.

—— • ——

Stara kobieta w czarnej szacie siedzi na kamiennej podłodze i monotonnym ruchem obraca żarna. Robi to przez okrągły rok, wiele godzin dziennie. Jej mężczyzna zginął kilka lat wcześniej, jej dzieci zostały oddane na wychowanie rodzinie męża. Kręcąc wielkim kamiennym kołem, kobieta śpiewa w dziwnym, nieznanym języku.

Jako mały chłopiec często przychodził ją podglądać. Dzieciaki mówiły na nią ogalewa – mroczna baba, śmiały się i dokuczały. Od ciotki dowiedział się tylko, że ta kobieta to żona jej brata. Została przyjęta do rodu przez jego krew i nasienie, ich dzieci były już Issaram. Ona nie. Nie zostaje Issaram nikt, kto nie urodził się w górach. A pierwsze prawo ma tylko jeden wyjątek.

Kiedy młody wojownik przyprowadził ją do rodzinnej afraagry, przez wiele dni składał błagalne ofiary. W tym czasie jego wybranka przebywała w odosobnieniu, a kobiety, które się nią zajmowały, przygotowywały ją do życia wśród Issaram. Potem, gdy starszyzna uznała, że ich zamiary są poważne, zaprowadzono ich do specjalnej jaskini, gdzie po raz pierwszy ujrzała jego twarz. Przez trzy dni i trzy noce każdy mógł tam przychodzić, aby mogła poznać i jego oblicze. Kobiety przynosiły dzieci, mężczyźni przyprowadzali wyrostków. Ciotka twierdziła, że prawie cała osada ją odwiedziła.

Czwartego dnia podano jej do wypicia wywar, po którym zapadła w sen. Gdy spała, Wiedzący natarł jej oczy pewną maścią. Kiedy je ponownie otworzyła, źrenice miała zakryte bielmem.

Jedyny wyjątek w prawie Harudiego, okrutny, twardy, bezlitosny.

Kobieta z równin mieszkała w ich siedzibie rodowej przez sześć lat. W tym czasie urodziła dwóch synów i dwie córki. Jedno dziecko zmarło. Po sześciu latach jej mąż zginął w potyczce z sąsiednim plemieniem.

Nikt nie chciał wziąć za żonę ślepej kobiety. Ale przez krew i nasienie należała do rodu, mogła się nazywać og’Issaram. Więc posadzono ją przy żarnach.

Miał siedem lat, gdy po raz pierwszy ją zobaczył.

Osiem, gdy dowiedział się, kim jest. Dziesięć, gdy pobił się ze swoimi dwoma starszymi kuzynami za to, że rzucali w nią kamykami. Jedenaście, gdy zaczęła go uczyć języka równin.

Czternaście, gdy zmarła.

Ślepa kobieta przy żarnach.

Jego matka.

—— • ——

Jak miał to opowiedzieć tej dziewczynie, będącej tak naprawdę nieodrodną córką zielonych łąk, deszczy, potoków i stepowego wiatru? Jakimi słowami opowiedzieć historię kobiety z równin, która z miłości do zamaskowanego wojownika zdecydowała się spędzić resztę życia w mroku? I która przez trzynaście lat kręciła bez końca żarnami? Ułożyli ją w grobie w takiej pozycji, jak zmarła, pochyloną, z podkurczonymi nogami. Nikt nie potrafił rozprostować jej kończyn.

Usłyszał szczęknięcie zasuwy i do pokoju wtargnęło światło księżyca.

– Ktoś może cię zobaczyć.

– Po drugiej stronie nie ma okien. Zresztą dąb wszystko zasłania.

Obróciła się do niego. Parapet znajdował się dość nisko i obserwator z zewnątrz miałby teraz przed sobą arcyciekawy widok.

– Powiedz mi, czy nigdy nie zdarzyło się, żeby jakiś Issar, nooo... nie wrócił, złamał prawo i uciekł od swojego losu, przeznaczenia? Przecież wam wszystkim – dodała szybko, czując, że zamierza jej przerwać – wszystkim pisana jest śmierć. Od dzieciństwa uczycie się walczyć i zabijać, gardzić strachem, bólem, śmiercią. I umieracie tam, w górach i na pustyni, w tej przeklętej przez bogów i ludzi krainie, lub tu, w Imperium, za garść miedziaków wynajmując swoje miecze obcym.

– Jestem Issaram, a te góry w starym, bardzo starym języku nazywają się ok’Issaa’arakmaem. Wiesz, co to znaczy?

– Nie.

– Ostatnie Miejsce Oczekiwania. To miejsce zostało nam dane przez bogów, jako kara za grzechy, ale też jako obietnica, że dostąpimy kiedyś odkupienia.

– Kara? Obietnica? Co takiego zrobiliście, że cały naród musi odbywać taką pokutę?

– Zdradziliśmy. Dwukrotnie. W wielkiej, starej wojnie, którą bogowie toczyli kiedyś na świecie, stanęliśmy po złej stronie. A potem część plemion opowiedziała się przeciw dotychczasowym władcom. Tylko ci buntownicy przeżyli. Ale to za mało, by odkupić wszystkie winy.

– Mówisz o Wojnie Bogów? O Szeyrenie, Eyfrze i Kaorrin? To bajki i legendy dla dzieci. Nawet kapłani...

– Jacy kapłani? – przerwał jej szorstko. – Wasi? Meekhańscy? Przybyliście na te ziemie gdzieś ze wschodu niecałe półtora tysiąca lat temu. Bandy koczowników ledwo umiejących obrabiać żelazo. Wycięliście lub podbiliście miejscowe plemiona i stworzyliście wreszcie to swoje Imperium. Mój ród liczy ponad dwieście pokoleń, a jego początki sięgają czasów sprzed Wielkiej Wojny. Trzy i pół tysiąca lat tradycji. Mamy historie, które dla was są legendami, i legendy, od których postradalibyście zmysły. Więc nie mów mi o bajkach, dziewczyno, bo nazywasz tak moje życie i życie wszystkich moich przodków.

Milczała, zdumiona tym wybuchem. Ciągle nie rozumiała tak wielu rzeczy.

Nagle na jej wargach zatańczył uśmieszek.

– Znowu to zrobiłeś.

– Co?

– Skierowałeś rozmowę na inny temat, nie odpowiedziałeś na pytanie. Jakie są te twarde, okrutne warunki? Co trzeba zrobić, by żyć wśród was i nie naruszyć waszych praw?

Postąpiła krok do przodu.

– Przed czym próbujesz mnie chronić? – szepnęła.

Spojrzał jej prosto w twarz, w czarną opaskę, którą przesłaniała oczy. Potem opowiedział o prawie, starej kobiecie i żarnach.

Miała rację, nie była delikatną panienką, była twarda i uparta. Ale zanim skończył, zaczęła się trząść. Kropelki potu upstrzyły jej górną wargę, zlizała je szybko, jakby bojąc się, że spłyną po twarzy i naznaczą podłogę śladami strachu.

– To... to okropne – wyjąkała. – Czy wiesz chociaż, jak się nazywała?

– Entoel-lea-Akos.

– Ładnie.

– Tak, ładnie. Teraz już wiesz.

– Wiem.

Powinien był to przewidzieć, powinien być szybszy, zerwać się, złapać ją za ręce, powstrzymać.

Zaskoczyła go. Nie zdążył.

Uniosła dłonie do twarzy, jednym ruchem zerwała opaskę. Wyhamował pół kroku przed nią. Było już za późno na cokolwiek.

– Pójdę za tobą w góry, Yatech. Chcę z tobą mieszkać, żyć i rodzić ci dzieci.

Mówiła cichym, spokojnym głosem, patrząc mu prosto w oczy.

– Przecież wiesz, jaka jest cena.

– Wiem. Ale to będzie później, nie dziś, nie jutro. Kiedyś.

Stanęła na palcach, złapała go za podbródek i zaczęła uważnie się przyglądać.

– Uch, twój nos rzeczywiście wygląda na wielokrotnie złamany. A ta blizna jest paskudna, kto zszywał ranę?

– Mój kuzyn.

– Ten, z którym biłeś się o jedzenie? To wszystko wyjaśnia. Twoje oczy są bardziej piwne niż szare.

– Czy to takie ważne?

– Oczywiście. I twoje włosy, ktoś powinien zrobić z nimi porządek. A na dodatek...

Zdradziły ją oczy, nagle zamgliły się, zwilgotniały, mrugnęła kilkakrotnie, ale to nie pomogło. Spod przymkniętych powiek wymknęła się jedna łza, potem druga. Wtedy głos także odmówił jej posłuszeństwa.

– Dlaczego... dlaczego to wszystko jest takie trudne – wyszeptała. – Dlaczego nie możesz być zwykłym mężczyzną, kupcem, żołnierzem, choćby parobkiem?

Nie znał odpowiedzi. Kolejny raz.

– Człowiek nie decyduje sam o swoim losie.

– Och, przestań, proszę. Nie chcę teraz mówić o przeznaczeniu.

Pociągnęła go w stronę łóżka.

– Pamiętasz, co powiedziałeś, gdy przyszłam do ciebie pierwszy raz?

– Tak. Że będę dla ciebie dobry.

– Więdz bądź dla mnie dobry. I kochaj mnie. Kochaj mnie dobrze, Yatech. Jak nigdy dotąd.

—— • ——

Wymykał się w noc jak bandyta, złodziej, szczur. Uciekał z domu ludzi, którzy przez ostatnie trzy lata byli jego rodziną, karmili go, ubierali, okazywali przyjaźń, szacunek i miłość.

Issaram nie powinien przyjmować żadnej z tych rzeczy od obcych.

Założył te same szaty, w których tu kiedyś przybył, starą, burą chaffdę, czarny ekchaar, znoszone sandały. Nie miał prawa zabierać stąd nic, czego nie przyniósł. I tak skradł zbyt wiele.

Wsunął miecze do pochew, sztylety powędrowały na swoje miejsce, po jednym przy każdej kostce, jeden przy lewym przedramieniu. Ostatniego nie wziął.

Sprawdził jeszcze raz drzwi. Zamknięte. Podszedł do okna, wyjrzał, do drzewa było tylko kilka stóp.

Gdy już znajdzie się na zewnątrz, nie będzie miał problemu z opuszczeniem rezydencji.

Zerknął jeszcze raz na łóżko.

– Mówiłem ci, seyqui allafan, że kocham cię nad życie – szepnął. – Nie mogę cię zabrać w góry. Nie mogę cię skazać na lata mroku i kamienne koło.

Spojrzał w blade oblicze księżyca.

– Widziałaś moją twarz, Isanell. Nie mogłem... nie mogłem...

Issaram zawsze nosi w sercu prawo gór.

Poczuł łzę na policzku. Po raz pierwszy od czasu, gdy dowiedział się, kim jest ślepa kobieta.

– Wybacz... – Pomyślał o ludziach, z którymi spędził tyle czasu. – Wybaczcie mi wszyscy.

Leżąca na łóżku dziewczyna nie odpowiedziała. Nie mogła. Pośrodku piersi sterczała jej rękojeść issarskiego sztyletu.

Wojownik spojrzał na nią po raz ostatni.

– Żegnaj.

Ze zręcznością skalnego kota skoczył na najbliższą gałąź.

Zanim rano podniesiono w domu lament, był już daleko.

Загрузка...