Szkarłat na płaszczu

Darwen-kan-Lawerr ściągnął wodze i osadził konia w miejscu. Zwierzę parsknęło niezadowolone. Bojowy ogier prawie cały ostatni miesiąc spędził w stajni i rozpierała go energia, miał najwyraźniej ochotę na mały galop po wijącej się łagodnymi zakolami górskiej drodze. Lecz jego właściciel doskonale wiedział, że w tej przejażdżce musiałoby mu towarzyszyć kilku jeźdźców. A to już nie byłaby żadna przyjemność.

No i oczywiście pozostawała jeszcze sprawa tych ludzi, którzy właśnie wyłonili się z lasu jakieś sto kroków przed nim. Wszyscy uzbrojeni po zęby, dostrzegł nawet kilka kusz, na szczęście, na razie nieszkodliwie przerzuconych przez plecy. Zatrzymał kolumnę uniesioną dłonią.

– Kapitanie!

Dwóch konnych natychmiast minęło go i odgrodziło od podejrzanej gromady. Trzeci zatrzymał się obok.

– To oni?

– Powinni na nas czekać w Arberden. Nie wiem, co mogliby tu robić, panie hrabio.

– Pewnie nas szukają. Zresztą zaraz zobaczymy, jeden właśnie nadchodzi.

Trzy ciężkie wozy oraz zamykający karawanę solidny powóz zatrzymały się za nimi ze skrzypieniem osi. Kilkunastu kawalerzystów otoczyło je ochronnym kordonem, woźnice i ich pomocnicy, jakby nigdy nic, sięgnęli po schowaną pod kozłami broń.

Obserwując te przygotowania, Darwen-kan-Lawerr pozwolił sobie na sarkastyczny uśmieszek. Jesteśmy w Imperium, a zachowujemy się, jakbyśmy byli na terytorium wroga, pomyślał. I na dodatek nie możemy zabrać ze sobą odpowiedniej eskorty, bo moglibyśmy obrazić jego wysokość Aeryssa Klawyssa, więc na widok byle bandy uzbrojonych pieszych formujemy ochronny krąg i szykujemy się do walki.

Mężczyzna, który właśnie się zbliżał, był młody, miał krótko ostrzyżone rude włosy i przyciętą rudą brodę. Jeśli ją nosił, żeby dodać sobie powagi, to kiepsko mu to wychodziło. Nadal wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Szary, kiedyś zapewne biały płaszcz nosił narzucony na kolczugę, spiętą solidnym pasem. Okrągła tarcza, przerzucona przez plecy, bardziej pasowałaby do kogoś służącego w chorągwi pancernej, podobnie jak długi, prosty miecz. Na przodzie płaszcza widniał wizerunek psiej głowy, a nad nim dwie szóstki.

Darwen rzucił okiem na czerwoną lamówkę.

– Witam, panie poruczniku. – Skinął głową. – Nie spodziewaliśmy się was tak wcześnie.

– A my was tak późno, panie... – Młody oficer zawiesił znacząco głos, błądząc wzrokiem po całej sylwetce jeźdźca.

– Hrabia Darwen-kan-Lawerr, cesarski poseł do Jego Wysokości, Syna Topora, Aeryssa Klawyssa.

– Witam, panie hrabio.

Porucznik miał młody głos, cichy, spokojny, chłodny. Mimo to widać było, że jest wściekły.

Hrabia odczekał chwilę i uśmiechnął się, tym razem szeroko. I bardzo, bardzo zimno.

– Słyszałem, że w Górskiej Straży dyscyplina jest pojęciem względnym oraz że służą tam ci, których do normalnej armii nie przyjęto by nawet wtedy, gdyby co miesiąc sami płacili cesarzowi żołd, zamiast go brać. Jednak przedstawianie się osobom spotkanym na szlaku powinno być oczywiste nawet dla górali.

Młody oficer zaczerwienił się lekko.

– Proszę o wybaczenie. Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży. Pozwoli pan za mną, panie hrabio.

Odwrócił się i pomaszerował w stronę swoich ludzi. Arystokrata po chwili wahania podążył za nim, nakazując reszcie małej karawany postój. Strażnik szedł przez chwilę w milczeniu, czekając, aż jadący konno poseł go dogoni.

– Kiedy ustalono termin tej wizyty, eee – zająknął się – panie hrabio?

– Od pół roku trwają poufne rozmowy.

– Pół roku to bardzo dużo czasu. Kto o tym wiedział?

– Ja, moja żona, która jedzie teraz ze mną, kilku ludzi z Korpusu Dyplomatycznego. O co właściwie chodzi, poruczniku? Co robicie na szlaku, skoro mieliście na nas czekać w Arberden? Co znaczy ta cała demonstracja?

– Pańska delegacja miała dotrzeć do Arberden już wczoraj wieczorem, prawda?

– Tak, lecz wzdłuż weńskiego szlaku osunęła się lawina. Musieliśmy szukać innej drogi. W rezultacie nocowaliśmy w jakiejś wiosce, zdaje się, że nazywali ją Klacwen.

– Klachen, słyszałem o niej. Żeby już przejść do sedna, panie hrabio, moja kompania otrzymała rozkaz dotarcia do doliny Gewenah i spotkania się z wami w Arberden. Już wczoraj wieczorem wszyscy w mieście siedzieli jak na węglach, a burmistrz biegał w te i wewte, jakby mu ktoś wściekłego kota w portkach zaszył. Po zmierzchu był już gotów pchać gońców do wszystkich okolicznych strażnic z poleceniem rozpoczęcia poszukiwań. Ledwo mu to wyperswadowałem.

– Bardzo rozsądnie.

Porucznik lekko wzruszył ramionami.

– W nocy i tak poszukiwania na nic by się nie zdały.

Zbliżyli się do stojącej przy drodze grupy. Hrabia przyjrzał się żołnierzom. Każdy nosił inny pancerz i inną broń, wielu wytatuowało sobie na skórze różne dziwne znaki, choć wszystkich bił na głowę wysoki, siwy dziesiętnik, który wyglądał, jakby urodził się z czarnoniebieską karnacją. Jego ciężki topór musiał śnić się po nocach każdemu bandycie w promieniu wielu mil. Wyglądali jak zbójecka zbieranina, tylko uzbrojenie mieli lepsze, a brudnobiałe płaszcze nadawały im pozór jednolitego umundurowania.

Nagle ogier parsknął i wyzywająco uderzył kopytem o ziemię. Poseł spojrzał w miejsce, gdzie musiało znajdować się coś, co najwyraźniej zaniepokoiło bojowego rumaka. Kilka ciemno umaszczonych psów wylegiwało się na trawie. Na widok wielkiego jak stodoła konia tylko wyszczerzyły się leniwie.

– Nie ma obaw, nie są głodne – siedzący przy psach żołnierz powiedział to z całą powagą i potarmosił najbliższego za uchem. Chyba tylko szybkie cofnięcie ręki uratowało go przed utratą dłoni.

Darwen musiał przyznać, że opowieści o Górskiej Straży wcale nie były przesadzone. W Klass-Dew, stolicy największej północnej prowincji i siedzibie Wielkiego Gubernatora, od wielu lat opowiadano sobie barwne plotki o tych żołnierzach. Miasto leżało ponad sto mil na południe od Małego Grzbietu, więc Górska Straż, która rzadko zapuszczała się na tereny poza łańcuchem górskim, była tam na wpół mitem. Historie o bitwach z dzikimi plemionami czy z hordami pomiotów ciemności, nadciągającymi z północy, rozpalały wyobraźnię i budziły podziw. Ci tutaj wyglądali na takich, którzy zabijają podobne potwory kilka razy dziennie, i to dla rozrywki.

– Tędy. – Młody oficer poprowadził hrabiego głębiej w las. Odór krwi mieszał się tam z wilgotnym, słodkawym zapachem zgniecionych roślin, a na skołtunionych, pokrytych już rudziejącymi plamami paprociach leżało sześć ciał. Ścieżki wyryte w poszyciu wskazywały, że trupy ściągnięto tu z kilku miejsc. Kan-Lawerr zapatrzył się na jednego, z głową idealnie rozrąbaną na pół. Przypomniał mu się topór podoficera.

Bojowy rumak parsknął, czując krew, i pochylił łeb do przodu, jakby szykował się do walki. Poseł poklepał go uspokajająco po szyi.

– Kto to?

Starał się zadać to pytanie tak nonszalancko, jak tylko może je zadać ktoś po dziesięcioletniej służbie w korpusie dyplomatycznym Imperium. Zabrzmiało to niemal tak, jakby na jakimś przyjęciu pytał o imiona wchodzących właśnie gości.

Porucznik przykląkł przy trupie i rozchylił mu kubrak na piersi. Czerwony tatuaż, przedstawiający podwójny topór o żeleźcach stylizowanych tak, żeby przypominały bycze rogi, ozdabiał całą pierś zabitego.

– Myślałem, że Wynderczycy już się w to nie bawią. – Oficer zadarł głowę i spojrzał na siedzącego w siodle hrabiego. – Byłem przekonany, że bojowy kult Setrena został wytępiony wraz ze śmiercią Onnala Og’Kala. Tymczasem niespodzianka. Wyszliśmy z Arberden przed świtem, spodziewając się, że będziecie nadjeżdżać tą drogą – i nagle natykamy się w lesie na nich. Gdyby nie psy, przeszlibyśmy obok, niczego nieświadomi, ale stało się. Krótka walka i teraz mam dwóch ludzi lekko rannych i sześć trupów z tatuażami wojowników Byka. I kusze, w których bełty umazano czymś czarnym i śmierdzącym. Nie wiem, co to, ale psy uciekają jak oparzone i zaczynają toczyć pianę z pysków, kiedy tylko podsuwamy im je pod nos. Zakładam więc, że mieliśmy szczęście, że ich broń nie była jeszcze napięta.

Porucznik wstał i wytarł ręce o płaszcz.

– Dlatego zapytałem, kiedy ustalono termin poselstwa.

Hrabia wziął powolny, głęboki oddech. Starał się zachować kamienną twarz, lecz chyba mu się to nie do końca udało, bo na obliczu oficera pojawiło się coś w rodzaju zrozumienia.

– Nie spodziewaliście się czegoś takiego, prawda? Nie na ziemiach Imperium.

– Nie. Nie skrytobójców z zatrutymi strzałami.

– A czego?

Tym razem szkolenie go nie zawiodło.

– Nie wydaje mi się, żebym musiał zdradzać sekrety dyplomatyczne każdemu oficerowi eskorty, który ma mnie ochraniać. Spisaliście się dobrze i liczę na to, że nadal będziecie tak skuteczni. Jesteście gotowi, by do nas dołączyć?

Twarz porucznika nie wyrażała żadnych emocji.

– Oczywiście.

Zasalutował krótko i odszedł do swoich ludzi.

—— • ——

Arberden było największym, a właściwie jedynym miastem w Gewenah. Dolina ta, zwana również Rogiem, od prawie ćwierć wieku była dla Imperium coraz większym problemem. Miała przeszło czterdzieści mil długości, lecz zaledwie kilka szerokości. Wrzynała się klinem w terytorium Wynde’kann, przecinając kilka ważnych szlaków handlowych, w tym i ten główny, prowadzący prosto do stolicy królestwa. To niefortunne położenie wynikało z dawnej polityki Imperium, prowadzonej wedle zasady „dziel i rządź”. Jeszcze trzydzieści lat temu na południe od Gewenah rozciągały się niezależne księstwa Lawerd i Konelaz. W zamyśle meekhańskich dyplomatów dolina miała stanowić strefę oddzielającą te dwa wojownicze kraiki od położonego na północy Wynde’kann. I przy okazji pozwalała kontrolować handel między nimi. Taka polityka opłacała się bardziej niż zbrojny podbój.

W czasie najazdu koczowniczych plemion ze wschodu, gdy Meekhan chwiał się w posadach, w południowych księstwach władzę zdobył kult Setrena-Wojownika, krzewiony przez młodego kapłana Onnala Og’Kala. Przesycony mrocznymi aspektami, krwawy i bezlitosny kult głosił odrodzenie chwały Setrena, klęskę Imperium, czas krwi i topora. Czyli próbował cofnąć czas o jakieś trzysta lat, do chwili, gdy meekhańskie pułki rozniosły na strzępy Święty Zastęp Byka, a samego Setrena wcielono do panteonu Imperium.

Kult stawał się silny, tym silniejszy, im więcej klęsk ponosiła meekhańska armia w starciach z se-kohlandzkimi a’keerami. Zdobywał popularność nawet w Wynde’kann i innych północnych krainach, co nie dziwiło nikogo, bo religia oddająca hołd Setrenowi Bykowi właśnie z tych rejonów pochodziła. W Lawerd i Konelaz fanatycy spod znaku Rogatego Topora rozpoczęli swe rządy od rzezi wśród miejscowej starszyzny, co zapewniło im pełnię władzy, a gdy wydawało się, że Meekhan padnie, Onnal Og’Kal poprowadził swoich wojowników na wschód, łamiąc podpisany przed kilkoma laty pakt pokojowy. Wszedł w niestrzeżony kraj, bo większość wojsk wycofano do centralnych, najbardziej zagrożonych prowincji, zajął kilka zamków, złupił kilkadziesiąt miast i miasteczek, a rzezie, których dokonywali jego naznaczeni tatuażem rogatego topora wojownicy, przez wiele lat budziły grozę. Lecz Imperium pokonało Se-kohlandczyków w wielkiej bitwie o Meekhan, a potem na zachód pomaszerowały pułki z przygranicznych zamków. Te same, których rodziny były wbijane na pale, palone na stosach i łamane kołem. Jednocześnie ruszyła machina dyplomatyczna, która przekonała młodego władcę Wynde’kann, że kult zagraża mu bardziej niż Imperium, i skusiła obietnicą ziem Lawerd, które można było zająć.

Dwie armie weszły w tym samym czasie na terytorium ogarniętych religijnym szaleństwem księstw. I żadna nie okazywała litości. Każdą wioskę, w której znajdowano najmniejszy ślad kultu Setrena Wojownika, równano z ziemią; drzewa uginały się od wisielców. Na rozstajach dróg brakowało miejsc, gdzie można było stawiać krzyże i wbijać pale. Kruki i wrony wypełniały niebo nieustannym krakaniem, a ich stada przesłaniały słońce. To była najkrwawsza akcja odwetowa, jaką Imperium przeprowadziło od wieków. Za złamanie paktów, za zdradziecki cios w plecy, za mordowanie kobiet i dzieci.

W trzy miesiące oba księstwa zniknęły z mapy, miejscowa arystokracja właściwie już nie istniała, ludność została zdziesiątkowana, więc ich ziemie wchłonęło Wynde’kann. Meekhan nie był zainteresowany spustoszoną krainą. I wtedy okazało się, że dolina Gewenah tkwi niczym cierń wbity w środek obcego kraju. Wynderscy kupcy musieli płacić cło, żeby przejechać ledwo kilka mil, lub nadrabiali wiele dni drogi. Z kolei dla Imperium utrzymanie tej właśnie doliny i zapewnienie jej bezpieczeństwa okazało się zadaniem ponad siły. Ulubioną metodą działania różnych band stały się szybkie ataki na przełaj – wejście od północy, złupienie jakiejś wioski lub karawany i natychmiastowa ucieczka na południe. Albo rajd w przeciwnym kierunku. Utrzymanie szczelnej granicy o łącznej długości ponad osiemdziesięciu mil wymagałoby kilku lub nawet kilkunastu tysięcy ludzi. Więcej niż w trzech dużych prowincjach razem wziętych.

Na dodatek, jak ogólnie wyjaśnił hrabia, ostatnio większość okolicznych zbójców połączyła się w jedną, dużą bandę, dowodzoną przez Nawera Ta’Klaw, siostrzeńca samego Aeryssa Klawyssa. Młody bandyta otwarcie sympatyzował z nigdy do końca niewytrzebionym kultem Setrena Wojownika i równie otwarcie drwił z meekhańskiej armii. Jego banda rozrosła się tak, że mogłaby stawić czoło dwóm lub trzem pełnym kompaniom Górskiej Straży. Sytuacja była więc bardziej niż delikatna: wybierali się na rozmowy z władcą, którego najbliższego męskiego krewnego mieli obowiązek pojmać lub zabić, gdyby schwytali go na terytorium Imperium. Kenneth słyszał już o tym plotki, lecz dotychczas Górska Straż nie otrzymała żadnych sprecyzowanych rozkazów w związku z tą bandą.

Burmistrz Arberden przywitał ich na dziedzińcu przed ratuszem, cały w ukłonach, a jego westchnienia ulgi słychać było w promieniu mili. Imperium rzadko wysyłało posłów na północ, więc było to ważne wydarzenie w historii Gewenah. Gdyby coś się stało delegacji, jako najwyższy urzędnik w dolinie odpowiadałby za to osobiście. Pojawienie się wozów z eskortą zdjęło mu z ramion dobrych kilkanaście lat.

– Wasza dostojność! Wasza miłość! Panie hrabio! To zaszczyt! To szczęście! To...

– Wystarczy. – Hrabia zeskoczył z konia i podał wodze stajennemu. – Zatrzymamy się na chwilę i ruszamy do Law-Deren. Zgodnie z planem powinniśmy tam przybyć dziś wieczorem, więc nie możemy czekać. Zmienimy tylko konie przy wozach. Czy droga po drugiej stronie granicy jest przejezdna? Jakieś osuwiska, lawiny?

– Nie, wasza dostojność. – Burmistrz podrapał się po postępującej łysinie. – Osuwisk nie ma, a lawiny wszystkie zeszły jak trzeba. Nie to, co tu. Stary Wół na Żałobnym Przejściu chyba się uparł, że doniesie śnieg do następnej zimy. Paru kupców już tamtędy przejechało, ale każdy mówił potem, że nigdy tak się nie modlił do Lodowej Pani. Z torbami pójdziemy, jak śniegi z niego nie zejdą.

– My na szczęście idziemy w drugą stronę – mruknął hrabia, przeciągając się lekko. – Poruczniku, mamy pół godziny przerwy, pańscy ludzie mogą odpocząć i uzupełnić zapasy. Wyruszamy w południe.

– Zrozumiałem – wojskowe „tak jest” nie chciało Kennethowi przejść przez gardło. – Dziesiętnicy!

Velergorf, Andan i Bergh podeszli do porucznika.

– Bergh, sprawdź, czy wszystkie psy mają obroże. Widoczne z daleka. Nie chcę, żeby po drugiej stronie granicy ktoś ustrzelił mi zwierzaka, a potem tłumaczył się, że myślał, że to wilk.

– Niech tylko spróbuje.

– Po to wydałem rozkaz, żeby nie mógł spróbować. Andan, wszyscy, powtarzam wszyscy, mają nosić płaszcze. Idziemy tam jako Górska Straż i lepiej, żeby to było widać z daleka. Varhenn, my zajrzymy do gospody. Nie uśmiechaj się tak, sprawdzimy, co miejscowi mówią o tym Nawerze. I w ogóle, co tu tak śmierdzi.

Wszyscy dziesiętnicy uśmiechnęli się ponuro.

– Pan też to czuje, poruczniku?

– Tak, Bergh. Dyplomata z tytułem hrabiego, jeżdżący konno jak zawodowy kawalerzysta, zamachowcy z tatuażem Setrena Wojownika, pośpiech, z jakim zmierzamy na północ. To nie są zwykłe rozmowy. Rozejrzymy się.

Gospoda okazała się czysta i przestronna, pachniało dymem i piwem, drewniane podłogi poskrzypywały cicho, gdy zmierzali w stronę szynkwasu. Sala świeciła pustkami, co nawet zważywszy wczesną porę, było raczej dziwne.

Właściciel wyłonił się zza kotary prowadzącej w głąb lokalu i uśmiechnął szeroko.

– Witam, panie poruczniku. Dziesiętniku. – Skłonił im się lekko. – Nareszcie nasze prośby zostały wysłuchane. Piwa?

– Nie, służba. Stęskniliście się za Strażą?

– A jakże by nie? Od roku ślemy prośby, żeby nam przysłano kilka kompanii albo choć jedną, na początek. Tylko wy sobie z nim poradzicie.

– Ten cały Nawer zalazł wam za skórę, co?

– Bardziej niż zębaty grot wbity w bebechy. Ludzie się boją, kupcy zaczynają nas omijać, a są i tacy, co woleli spakować dobytek i wyjechać.

– Aż tak źle? – Kenneth oparł się o blat i spokojnie zlustrował salę. Rzeczywiście, była zbyt czysta i schludna, jakby od dłuższego czasu interes podupadał.

– Jak ktoś znajdzie wbite w drzwi coś takiego – mały przedmiot brzęknął o szynkwas – to wkrótce chałupa zapłonie mu nad głową. W całej dolinie już prawie wszystkie samotne gospodarstwa zostały opuszczone. A co ludniejsze wioski otoczyły się częstokołem i cały czas się pilnują. Tu też na murach bez przerwy płoną pochodnie, a miejscy pachołkowie trzymają straż od zmierzchu do świtu.

Porucznik spojrzał na kontuar. Mały toporek wielkości dłoni, z podwójnym ostrzem i żeleźcem absurdalnie wygiętym w górę. Zabaweczka. Widział coś podobnego dziś rano, wytatuowane na ciałach niedoszłych zamachowców.

– Ta’Klaw tak bardzo się rozzuchwalił?

Karczmarz ponuro skinął głową.

– Mówi, że za rok dolina będzie należała do Wynde’kann. A jak nie, to nie zostanie tu kamień na kamieniu. Ludzie się boją i czekają, co będzie... – Uśmiechnął się ponuro. – My wiemy, że jak wybuchnie wojna, Imperium na pewno nie poświęci całej armii, żeby nas bronić. W tych posłach, co teraz przyjechali, nasza ostatnia nadzieja.

Porucznik skinął głową.

– Wyglądają na rozsądnych. Zwłaszcza hrabia. Będziemy ich pilnować.

Karczmarzowi zrzedła mina.

– Więc nie zostaniecie?

– Z czterema dziesiątkami? Nie. Ale po powrocie dam znać dowódcy pułku, co tu się dzieje. Idziemy, Varhenn.

Na zewnątrz przywitało ich słońce, które wreszcie przebiło się przez chmury. Velergorf obrócił ku niemu twarz, zamknął oczy.

– Będziemy mieli dobrą pogodę, panie poruczniku – mruknął z zadowoleniem.

– Nareszcie. Wiosna chyba w końcu sobie o nas przypomniała.

Odgłos uderzenia i stłumiony okrzyk dobiegły ich z bocznej alejki. Wymienili spojrzenia.

Uliczka była ślepym zaułkiem, tworzonym przez karczmę, ścianę sąsiedniego budynku i stertę zwalonych na kupę skrzyń w głębi. Śmiertelna pułapka dla kogoś, kogo zagoniłoby się w to miejsce. Zwłaszcza jeśli ten ktoś miał jakieś trzynaście, czternaście lat, a trzej napastnicy byli co najmniej o głowę wyżsi i ciężsi, na oko każdy jakieś czterdzieści funtów. Nosili wełniane, barwione na czerwono spodnie i koszule z bufiastymi rękawami. Nietutejsi.

Stali tyłem do wylotu zaułka. Dwóch przyciskało chłopaka do wysokiej ściany, a trzeci właśnie brał zamach.

Velergorf pierwszy spostrzegł, kogo maltretują. Sapnął głośno, ale żaden z bijących nawet się nie obejrzał.

– Nie jesteście stąd, co, chłopcy? – rzucił, wyjmując zza pasa topór.

– Won mi stąd – nie odwracając się, warknął ten, który zamierzał zadać cios. – Bo jak skończę z tym głupkiem, zabierzemy się do ciebie, dziadku.

Ciężki topór zakreślił krótki łuk i mijając o cal głowę jednego z pomagierów, huknął o najbliższą skrzynię. Uderzył z taką siłą, że roztrzaskał ją na kawałki i utkwił w następnej. Trzej napastnicy odskoczyli od chłopaka i obrócili się ku wyjściu, wytrzeszczając oczy. Velergorf ze skupioną miną obwiązywał dłonie kawałkami rzemienia. Zacisnął je w pięści, aż rzemień zatrzeszczał, a wytatuowana twarz rozjaśniła mu się w szczerym uśmiechu.

– Dziesiętnik Varhenn Velergorf, Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży – mruknął swobodnie. – A to mój porucznik, który raczej nie weźmie udziału w zabawie, bo raz, szarża mu nie pozwala, a dwa, wie, że podoficerom też należy się jakaś przyjemność od życia. No, chłopcy, nadal jest trzech na jednego. Do roboty.

Pochylił głowę i bez wahania runął naprzód.

Kenneth cofnął się nieco, ignorując rumor, który wybuchł w zaułku, omiótł wzrokiem okoliczne budynki, ocenił położenie słońca na nieboskłonie. Do południa został jakiś kwadrans. Niewielkie chmurki dawały nadzieję, że dobra pogoda utrzyma się dłużej.

Prześladowany chłopak był... dotknięty przez Eyfrę – Panią Losu. Tak wśród Wessyrczyków mówiono o ludziach urodzonych z upośledzeniem. Płaska twarz, cofnięty podbródek, lekko skośne oczy. W Imperium chronił ich przesąd, że z Panią Losu lepiej nie zadzierać, a poza tym ponoć przynosili szczęście ludziom, którzy byli dla nich dobrzy. Ci, którzy napadli na dzieciaka, z pewnością nie byli stąd. Pewnie pomocnicy jakiegoś wynderskiego kupca, którzy postanowili się zabawić. Oficer uśmiechnął się. Chyba rzeczywiście było coś w przekonaniu, że krzywda wyrządzona Dzieciom Losu szybko jest mszczona. W końcu ledwo zaczęli go bić, spotkali Varhenna Velergorfa z Górskiej Straży. A on bardzo poważnie podchodził do takich spraw.

Kenneth policzył jeszcze do dziesięciu i wrócił do uliczki. Dwóch napastników już leżało, obaj nieprzytomni, trzeciemu dziesiętnik klęczał na plecach, usiłując go utopić w płytkiej kałuży. Dobrze mu szło. Porucznik oparł się o ścianę.

– Jak się przestanie ruszać – rzucił – daj mu jeszcze dziesięć uderzeń serca i zostaw. Nie chcę tu trupów.

Velergorf zaklął paskudnie i puścił swoją ofiarę.

– Ech, szkoda fatygi. Nawet bić się porządnie nie potrafili. – Podszedł do przerażonego chłopaka i podał mu dłoń. – Chodź, mały, odprowadzimy cię do domu.

Wyrwał topór ze skrzyni i otaczając chłopaka ramieniem, wyprowadził go na zewnątrz. Mimo że go uratowali, wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

– Je... jesteście żołnierzami? – zapytał wreszcie, całkiem wyraźnie.

– Tak też nas nazywają, ale nie wierz w te kłamstwa. – Podoficer był w świetnym nastroju. – Jesteśmy Górską Strażą.

Chłopiec zatrząsł się od stóp do głowy.

– Zzzimno mi.

Velergorf zdjął płaszcz i narzucił mu go na ramiona.

– Masz.

Uratowany popatrzył na niego z cielęcym zachwytem w oczach. Groza uliczki gdzieś się ulotniła.

– Mogę go zatrzymać? Naprawdę? I będę żołnierzem? Prawdziwym?

Kenneth przyjrzał się minie Velergorfa i uniósł brwi. Podarowanie czegoś Dziecku Losu, a potem zabranie tego byłoby okrucieństwem.

– Masz zapasowy? – zapytał.

– Tak, panie poruczniku, ten to mój stary. Mogę mu go zostawić?

– To twój płaszcz. Zdejmij tylko odznakę. I odprowadź chłopca do karczmy, niech się nim zajmą. Zaraz ruszamy.

– Tak jest.

—— • ——

Uczta wydana na cześć poselstwa zapowiadała się imponująco. Kenneth stał przy oknie i patrzył na zjeżdżających gości. Barwne proporce powiewały nad każdą grupą konnych, przekraczającą wrota zamku, a kolorowe ubiory pozwalały zapewne od razu rozpoznać, kto jedzie, z jakiego klanu pochodzi i czy jest wrogiem śmiertelnym, czy tylko takim, którego zabicie można odłożyć nieco w czasie. Straż przy bramie odbierała wszystkim broń i przeszukiwała dokładnie każdy wóz. Tylko eskorcie meekhańskiej delegacji pozwolono zachować uzbrojenie. Ale dyplomacja kierowała się własnymi prawami.

Dla przybyszy z Meekhanu przeznaczono całe skrzydło, do którego prowadziły cztery wejścia. Przynajmniej tyle udało im się znaleźć i obsadzić strażnikami. Hrabia z małżonką został ulokowany w komnatach centralnych. Można się do nich było dostać niemal z każdej strony, od dołu, z parteru, od góry z drugiego piętra i z sąsiednich pomieszczeń. Po burzliwej naradzie Kenneth i dowodzący oddziałem jazdy kapitan Bennelt-avd-Ponb wymusili na małżeństwie decyzję o przeniesieniu się do pomieszczeń w głębi skrzydła. Dwie z czterech ścian były tam ścianami narożnymi, z oknami wychodzącymi wprost na kilkusetłokciową przepaść, a pokoje sąsiednie przeznaczono dla eskorty. Było tam zimniej, a za ścianami hulał wicher, lecz żołnierze mieli teraz zdecydowanie mniej wejść do pilnowania.

I tak, z każdą minutą Kenneth czuł się gorzej.

Hrabia wezwał go, jak tylko się rozpakowali, i oświadczył, że porucznik wraz z kapitanem i wszystkimi podoficerami weźmie udział w uczcie. Bez możliwości odwołania się od tej decyzji. Sprawy się komplikowały, stary Klawyss najwyraźniej z jakiegoś powodu zaprosił do zamku naczelników większości okolicznych klanów, więc delegacja Imperium nie mogła się składać z jednego posła z małżonką. To, co miało być poufnymi rozmowami, zaczynało przypominać pokaz siły. Tylko że oni mieli tu niespełna sześćdziesięciu żołnierzy, a świadomość, że Imperium z pewnością w przyszłości pomściłoby rzeź swojego poselstwa, jakoś nie podnosiła na duchu. Naczelnicy miejscowych klanów od stuleci wyrabiali sobie opinię ludzi, którzy rzadko sięgają myślą dalej niż kilka dni w przód. Aż dziwne, że Wynde’kann było zaznaczane na mapach jako zjednoczone królestwo. A hrabia tylko pogorszył mu nastrój.

– Będą chcieli was sprowokować – powiedział, gdy spotkali się przed ucztą. – Nie spodziewajcie się niczego subtelnego, raczej jakieś potrącanie, puchar wina niby przypadkiem wylany na ubranie, jakaś głupia przechwałka czy wyzywające spojrzenie. Macie to ignorować, wy i wasi ludzie. Wielu przywódców klanowych zechce sprawdzić, jak mocno stary Klawyss siedzi na tronie. Wielu zapragnie zerwać ewentualne rozmowy, bo lepiej jest mieć wolną rękę w przygranicznych najazdach i rabunkach. Będą gotowi poświęcić jakiegoś młodego, gorącokrwistego krewniaka, byleby móc wyjść z tej sali i obwieścić, że posłowie Imperium nawet w trakcie rozmów są gotowi przelewać krew prawdziwych Wynderczyków. Najchętniej kazałbym wam pójść nieuzbrojonym, ale to byłoby oznaką strachu. W czasie uczty tylko krewni króla i najszacowniejsi goście mogą nosić broń, więc jej odłożenie oznaczałoby, że nie uważamy się za godnych tego zaszczytu. Z drugiej strony, wyciągnięcie miecza w towarzystwie tahga, bez jego pozwolenia, jest karane śmiercią. Więc jeśli zobaczę, że któregoś z was dłoń świerzbi do rękojeści...

Nie musiał kończyć, wymowne spojrzenie czasami zupełnie wystarcza.

– Więc choćby mówili paskudne rzeczy o waszych matkach, babkach, siostrach czy ulubionych koniach, macie się uśmiechać i udawać, że jesteście przygłusi. Jak wyleją na was kielich wina, podziękujecie i poprosicie o jeszcze jeden, twierdząc, że to dobre dla skóry, a jak będą na was wpadać i potrącać, mówcie, że w Imperium też mamy taką zabawę. I oczywiście ubierzcie się odpowiednio.

I w tym tkwił problem.

Przyszli tutaj jako eskorta poselstwa, a nie jako wysłannicy cesarza. Zapasowe rzeczy, które zabrał każdy z nich, miały być suche i ciepłe, a nie modne i eleganckie. Do cholery, to była zbrojna wyprawa. W końcu stanęło na wypucowanych do połysku kolczugach, świeżo natłuszczonych skórzanych pancerzach i butach oraz zapasowych spodniach. Hełmów nie zabierali, aż tak niebezpiecznie raczej się nie zapowiadało. Velergorf przystrzygł wąsy, Andan rozczesał brodę, a Bergh zaplótł włosy w kilka schludnych warkoczyków. Kenneth dokonał krótkiego przeglądu i skinął głową, zadowolony. Nie powinni przynieść Imperium wstydu.

Gdy stanęli przed poselską parą, żona hrabiego, Isawa-kan-Lawerr, przerażona załamała ręce.

– Nie możecie tak pójść.

– Obawiam się, pani hrabino, że możemy pójść tak lub nago.

– Ale... ale wyglądacie, jakbyście wybierali się na wojnę.

Hrabia chrząknął.

– Niczego innego nie mają, poza tym na uczcie większość mężczyzn będzie nosić pancerze, a niektórzy także hełmy. Taki jest miejscowy zwyczaj. Choć to dobrze, że nie zabrał pan tarczy, poruczniku.

– Jeśli krzesło ma oparcie, siadanie jest dość niewygodne, panie hrabio. Poza tym ostrym umbem mógłbym zrobić krzywdę któremuś z gości. Niechcący, oczywiście.

Hrabina wodziła wzrokiem od męża do strażnika.

– Żeby chociaż jeden się uśmiechnął – mruknęła po chwili. – Żeby choć się skrzywił. Naprawdę nie uczył się pan na dyplomatę, poruczniku?

– Niestety nie, brak wrodzonych zdolności mi w tym przeszkodził.

Pobrzękując kolczugą, wszedł Bennelt-avd-Ponb.

– I pan, kapitanie, też? Może w takim razie i dla mnie znajdzie się jakiś pancerz? Choćby mała przeszywanica, hę? Wszyscy będą się na nas gapić.

– Nie na nas, moja droga. – Hrabia uśmiechnął się szeroko, z dumą. – Choćbyśmy poszli tam przebrani za bandę wędrownych muzykantów, i tak wszyscy będą patrzeć na ciebie. I skręcać się z zazdrości.

– Naprawdę? – Isawa spuściła skromnie oczy. – No wiesz, wyjeżdżaliśmy tak nagle, że złapałam, co było pod ręką.

Dygnęła lekko.

Kenneth powstrzymał uśmiech. Wyjazd po półrocznych rozmowach istotnie mógł być zaskakujący. Dla niektórych. A ciemnoczerwona, atłasowa suknia, pokryta o odcień ciemniejszym haftem, szeleszcząca jedwabiem, ozdobiona śnieżnobiałymi, koronkowymi mankietami i sztywnym kołnierzem, zapewne spowoduje u większości miejscowych kobiet atak histerycznej potrzeby posiadania takiego stroju. Nic dziwnego, że Darwen-kan-Lawerr wolał, żeby jego żona weszła na salę otoczona przez mężczyzn w pancerzach i z bronią przy boku.

– No cóż. Chodźmy.

—— • ——

Sala główna była naprawdę duża, ale co zaskakujące, sklepienia nie podtrzymywały żadne kolumny. Kenneth dyskretnie rzucił okiem na sufit. Łukowate zwieńczenie częściowo wyjaśniało ten fenomen. Chociaż, tu odezwało się żołnierskie szkolenie, w czasie oblężenia kilka celnie rzuconych pocisków z ciężkich katapult mogłoby zawalić wszystko jak zamek z piasku.

Wejście cesarskiej delegacji powitała cisza. Około dwustu zgromadzonych osób przerwało toczone szeptem dyskusje i odwróciło się w stronę wejścia. Atmosferę dałoby się kroić nożem, pakować w pudła i sprzedawać pod nazwą „cisza przed burzą”.

Wzdłuż trzech ścian ustawiono kilkadziesiąt stołów. Na razie wszystkie były puste, a większość przybyłych gości stała pośrodku w luźnych grupkach. Linie podziałów na „swoich”, „prawie swoich”, „prawie wrogów” i „wrogów” rysowały się wyraźnie, jakby ktoś wymalował je na kamiennej posadzce kolorowymi farbami. Tylko że w takim przypadku grupkę Meekhańczyków otaczałby krąg o barwie świeżo przelanej krwi, oznaczający „wrogów śmiertelnych”. Suknia hrabiny świetnie by się z nim komponowała.

Ruszyli powoli, w stronę podwyższenia pod przeciwległą ścianą, gdzie wyniesiony o trzy stopnie stał pojedynczy stół, a za nim na zdobionym rzeźbami krześle zasiadał Aeryss Klawyss, najwyższy tahg klanów. Kenneth szedł z prawej, obok kapitana konnych, nieco za hrabiowską parą, więc nie widział swoich podoficerów, ale był gotów postawić dowolną sumę, że cała trójka stąpa arogancko, rozglądając się wokół z dłońmi lekko wspartymi na broni. Trudno byłoby spodziewać się czegoś innego po zawodowych żołnierzach, witanych wrogą ciszą. Zresztą zakładanie się byłoby trochę nieuczciwe, widział wyraźnie twarze przed sobą, czerwieniejące policzki, zmarszczone czoła, pełne złości spojrzenia kierowane za swoje plecy. W końcu, przemknęło mu przez myśl, hrabia zaznaczył, że my mamy nie dać się sprowokować, lecz słowa nie powiedział o prowokacjach z naszej strony. Uśmiechnął się w duchu.

Tahg wstał na powitanie i wyszedł im naprzeciw, co wywołało falę oburzonych szeptów. Był postawnym, szerokim w barach mężczyzną ze śnieżnobiałą, patriarchalną brodą zaplecioną w dwa warkocze. Zielona koszula z cienko tkanego płótna i ciemne spodnie takiego samego koloru stanowiły jego jedyne odzienie. Zgodnie z miejscowym zwyczajem tahg był jeden, nie należał do żadnego klanu i należał do wszystkich jednocześnie, nie mógł więc nosić rodowych barw, a zieleń była kolorem, który przynależał tylko jemu i którego żaden klan nie mógł używać. Kenneth wiedział, że władca dawno już skończył sześćdziesiąt lat, lecz miejscowi przechwalali się, że nadal potrafił ciosem pięści powalić wołu. W pewnym sensie wiele to mówiło o lokalnej skali wartości.

Delegacja dotarła do podwyższenia w całkowitej ciszy, a wszyscy, których mijała, odsuwali się o kilka kroków. Zupełnie jakby chroniła ją jakaś magiczna bariera. Zatrzymali się tuż przed podestem i oddali honory zgodnie z ustalonym protokołem – najpierw wojskowi, salutując, a później poselska para wykonała dwa ceremonialne, pełne godności ukłony. Na ukłon hrabiego nikt nie zwrócił chyba uwagi, za to hrabina... Jej dygnięcie zdawało się trwać w nieskończoność, wydawało się, że drobna kobieta tonie w fałdach materiału, końcami palców rozpościerając wzorzystą suknię, aż wreszcie unosi się, wdzięcznie, lecz jednocześnie dumnie podnosząc głowę. Tym razem w szeptach pojawiła się nuta zazdrości i pożądania. Zwłaszcza w głosach kobiet. Porucznik zdążył zerknąć, co uchodziło za miejscową modę, proste spódnice, szare bluzki i szerokie, skórzane pasy. Do tego skromne chusty w klanowych barwach. Cesarski motyl właśnie rozłożył skrzydła w stadzie skromnych bielinków. A tutaj istniało ryzyko, że te skrzydła zostaną mu wyrwane.

Aeryss zszedł do nich, szeroko otwierając ramiona. Zamknął w potężnym uścisku najpierw hrabiego, potem hrabinę, a gdy złowrogi szum zaczął nabierać mocy, cofnął się na powrót na podwyższenie i huknął:

– Tahg przemówił! Oto są nasi goście i przyjaciele klanów. – Pomarszczona twarz wykrzywiła się w szerokim uśmiechu. – A jeśli komuś się to nie podoba, niech przemówi tu i teraz!

Szum powoli cichł. Nikt się nie sprzeciwił. Aeryss wydobył z rękawa kilka zielonych sznurków i ceremonialnie zawiązał je na nadgarstkach hrabiowskiej pary.

– Jak długo przebywają na naszej ziemi, są członkami domu set’tahg. I wszyscy ich towarzysze również.

Kenneth nie potrafił ocenić znaczenia tego gestu, ale na widok ponurego zaskoczenia w oczach hrabiego poczuł dreszcze. Najwyraźniej te zielone sznurki były czymś więcej niż zwykłą uprzejmością. Tym bardziej że atmosfera na sali zrobiła się lodowata.

– Siadajcie, przyjaciele.

Przy prostokątnym stole było jedenaście miejsc. Jedno, główne, u szczytu, i po pięć z dwóch dłuższych boków. Usiedli, hrabiowska para po prawicy tahga, potem kapitan, porucznik i Velergorf. Bergh i Andan zajęli miejsca po drugiej stronie, pozostawiając trzy krzesła po lewicy władcy puste.

Kenneth wyprostował się i obrzucił salę uważnym spojrzeniem. Tak jak mówił hrabia, większość miejscowych mężczyzn przybyła wyposażona jak do bitwy. Uzbrojenie, jakie mieli ze sobą, było najwyraźniej uzależnione od bogactwa i znaczenia danej osoby. Dało się wśród nich zauważyć pewną regularność. Na ogół w centrum każdej grupy znajdowały się najlepsze, najdroższe pancerze, stalowe kirysy lub tak popularne na południu zbroje segmentowe, choć w sumie tego typu rynsztunek mógł policzyć na palcach jednej ręki. Przeważały brygantyny i niezłe kolczugi. Za to im dalej od centrum grupy, tym zbroje robiły się prostsze, na obrzeżach każdego klanu dominowały skórzane pancerze, pikowane przeszywanice, a nawet coś, co mógłby przysiąc, było napierśnikami z lakierowanego drewna. Hełmów żadnych nie zauważył, za to większość mężczyzn nosiła charakterystyczne, przytrzymujące włosy opaski, najczęściej z materiału w barwach klanu, jak sądził. Kobiet było sporo, ubranych dość skromnie, wręcz siermiężnie, choć sądząc po spojrzeniach, jakimi obrzucały hrabinę, w Wynde’kann właśnie świtała jutrzenka nowej mody.

– Mamy problem. – Kapitan avd-Ponb przerwał mu rozmyślania, nachylając się lekko z szerokim, sztucznym jak cnota markietanki uśmiechem. – Właśnie się dowiedziałem, że to nie tahg zwołał tu klany. A ponieważ wszyscy się na nas gapią, niech pan, poruczniku, również udaje, że opowiadamy sobie dyrdymały o pogodzie, dobrze?

Kenneth skinął głową i odpowiedział podobnym grymasem.

– Kto więc ich tu zaprosił?

– Siostrzeniec naszego szanownego gospodarza, Nawer Ta’Klaw. Właśnie tahg poinformował o tym hrabiego. Nawer zaraz się tu zjawi, więc nie podskakujcie na jego widok i nie wyciągajcie broni. To rozkaz.

– Oczywiście. Coś jeszcze?

– Módlcie się, jeśli macie jakichś ulubionych bogów. Choć Rogatego raczej bym odradzał.

Pozostawało im uśmiechać się szeroko i udawać, że świetnie się bawią. Kenneth trochę żałował, że nie zapoznał się dokładniej z miejscowymi legendami i historią. Jedno wiedział na pewno, Imperium nigdy nie próbowało podbijać tych ziem. Być może w tutejszych górach nie było niczego, co mogłoby pchnąć Meekhańczyków do marszu na północny zachód, możliwe też, że przywileje handlowe, którymi lokalna starszyzna hojnie obdarowała imperialnych kupców, okazały się atrakcyjniejsze niż zbrojny podbój i wyhamowały ekspansję. Nie wiedział tego do końca. Pięćset lat temu Meekhańczycy wymaszerowali z odległych o kilkaset mil gór na południu, walcząc wściekle z każdym wojowniczym kultem, który w tamtych czasach szalał pomiędzy Górami Krzemiennymi a szczytami Ansar Kirreh. Rozbili Świątynię Reagwyra, podbili ziemie zhołdowane przez kapłanów Laal Szarowłosej, a czcicieli jej siostry, Kan’ny, wybili niemal do nogi. Tu mieli ułatwione zadanie, bo kult Setrena Byka wcześniej zdrowo wykrwawił tę świątynię, w trwających kilkadziesiąt lat wojnach, po to tylko, by ulec potędze nowego Imperium.

Meekhańczycy okazali łaskę świątyni Setrena, każąc wszystkim jego kapłanom pokłonić się przed obliczem Wielkiej Matki i oferując włączenie Rogatego do oficjalnego panteonu Imperium. W kulcie Byka nastąpił rozłam. Część ziem jego wyznawców zostało już zagarnięte przez Imperium, a reszta rozpadła się na niezależne księstwa i królestwa, a hierarchowie doszli do wniosku, że uznanie oraz miejsce wśród oficjalnych imperialnych religii będzie jak najbardziej wskazane. Błyskawicznie odnaleziono prastare zwoje, potwierdzające, że Setren należał do Wielkiego Rodzeństwa oraz że w Wojnach Bogów walczył zawsze po właściwej stronie. I to wystarczyło.

Lecz nie wszystkim. W krajach niegdyś zdominowanych przez kult co jakiś czas odżywał jego bitewny wariant, zgodnie z którym Setren był całkowicie niezależnym bogiem, opiekunem ludów północy, który walczył z Niechcianymi tylko dlatego, że tak nakazywała mu duma i honor. I w imię tej dumy i honoru wojownicy ozdobieni tatuażami topora z żeleźcami wygiętymi na kształt byczych rogów nieśli śmierć i pożogę pomiędzy swoich rodaków – i na ziemie Imperium. Po ostatnim takim wybuchu Wynde’kann niemal podwoiło swoje terytorium.

Przed nimi coś zaczęło się dziać. Powoli, niemal nonszalancko, rodowe grupy przesuwały się w stronę drzwi wejściowych, gromadząc się w przeciwnym krańcu wielkiej sali. Kenneth ocenił, że znalazło się tam niemal dwadzieścia klanów. Kilka niezdecydowanych okupowało ciągle środek, rzucając uważne spojrzenia na prawo i lewo, szacując siły i strefy wpływów, a tylko cztery rody stanęły bliżej tronu – choć i wśród nich widział takich wojowników, zwłaszcza młodych, którzy demonstracyjnie odwracali się plecami do tahga i jego meekhańskich gości.

Szczerze żałował, że barwy klanowe niewiele mu mówią, szczegółowy rozkład sił na sali jak na razie był dla oficera Górskiej Straży tajemnicą. Gdyby tylko jeszcze od tego rozkładu nie zależało życie delegacji, żołnierzy i jego własne... Z drugiej strony, uśmiechnął się cierpko w duchu, gdyby wiedział, co oznacza to przemieszczanie się po sali, mógłby już sikać po nogach ze strachu. Czasem niewiedza bywa błogosławieństwem...

Drzwi otworzyły się bezszelestnie, na korytarzu za nimi pogaszono wszystkie światła, więc przez kilka chwil wszyscy wpatrywali się w ciemne wejście. Nagle ryknęły trąby i pojawiła się procesja.

Prowadził ją wysoki mężczyzna w masce byka na głowie. Wygięte do przodu, absurdalnie wielkie rogi w kolorze królewskiej purpury bodły powietrze. Tancerz, wysmarowany tłuszczem i nagi, jeśli nie liczyć przepaski na biodrach i zatkniętego za nią ogona, potrząsał głową w przód i na boki, rył stopą parkiet, wyginał grzbiet, sapał i dyszał. Kręcił okręgi, skakał to w lewo, to w prawo, atakował rogami cienie. Goście uskakiwali przed nim na boki, potykali się, wpadali na siebie, nikt nie miał zamiaru wchodzić bestii w drogę.

Za człowiekiem bykiem pojawiła się grupka zbrojnych. Sześciu. Jeden z przodu, pozostała piątka nieco z tyłu, w ochronnym szyku. Weszli cicho, korzystając z tego, że uwaga wszystkich skupiona była na tancerzu. Stanęli w wejściu. Kenneth spostrzegł ich pierwszy, kierowany chyba żołnierskim instynktem, który każe skupić uwagę na każdym uzbrojonym obcym, jaki znajdzie się w polu widzenia. Ten z przodu... Widać było podobieństwo do tahga, te same rysy twarzy, ta sama budowa, ten sam sposób trzymania głowy. Nawer Ta’Klaw wyglądał jak rodzony syn, a nie siostrzeniec władcy. Tylko brodę miał krótszą, ledwo na dwa palce, a długie włosy zaplótł w kilka warkoczyków, które spadały mu po bokach twarzy i na plecy. Ubrany był w skórzany pancerz, tłoczony w ozdobne wzory, spięty szerokim pasem ze stalowych płytek, przy którym wisiały dwa ciężkie topory. Na plecach miał długi, sięgający ziemi płaszcz w kolorze soczystej zieleni. Stał w wejściu, obserwując uważnie taniec i przenosząc wzrok z jednego klanu na drugi. Przez chwilę zatrzymał spojrzenie również na wuju.

Meekhańską delegację całkowicie zignorował.

Zbrojni za jego plecami stali w pełnym rynsztunku, jakby szli do bitwy. Pancerze z żelaznych płytek sięgały im za kolana, nosili także stalowe hełmy, podłużne, migdałowe tarcze, nagolenniki. W dłoniach trzymali nagie miecze. Porucznik musiał przyznać, że jak na miejscowe warunki, mieli cholernie dobre uzbrojenie. Takie jak ich było kosztowne i przynależało zazwyczaj do przybocznych władcy.

Kenneth oderwał wzrok od przybyłych, gdy wśród zgromadzonych zrobiło się zamieszanie. Tancerz byk wpadł w szał, zaczął naprawdę potrącać ludzi i atakować ich rogami. Cała misterna konstrukcja klanowa, podział na „nasz” i „obcy”, przestała istnieć, goście przemieszali się ze sobą, szukając ucieczki przed bestią. Mężczyźni i kobiety uskakiwali na boki, wpadali na siebie, przewracali się. Byk nie ustępował, pochylał głowę, przygważdżał powalonych rogami do ziemi, okładał pięściami. Sądząc z bolesnych okrzyków, nie było w tym nic z żartów i zabawy.

Szczęk mieczy uderzających o tarcze zwrócił jego uwagę. Byk porzucił jednego z poturbowanych mężczyzn i rozejrzał się, szukając źródła hałasu. Nawer stał przed swoimi towarzyszami, w obu rękach trzymał topory. Pochylił głowę. Patrzył. Tancerz wyprostował się, rogi zakołysały się na boki, bosa stopa szturchnęła posadzkę. Po raz pierwszy przebrany mężczyzna wydał z siebie ryk, głęboki, przeciągły, pełen smutku i cierpienia. I runął naprzód.

Siostrzeniec tahga wywinął się w pełnym obrocie, schodząc z linii ataku, zakręcił na pięcie i gdy człowiek-byk mijał go, walnął toporem wprost w maskę, tuż pod rogami.

To nie był markowany cios, głowa mężczyzny odskoczyła, a Kenneth miał wrażenie, że słyszy trzask pękających kręgów. Lecz to tylko maska rozpadła się na pół, rogi poleciały w przeciwne strony, a tancerz upadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem wstrząsnął szloch. Nawer podszedł do niego i szerokim, ceremonialnym gestem narzucił płaszcz na nagie ramiona. Pomógł mężczyźnie wstać i przytulił go do piersi. Z ciemnej jamy korytarza dobiegł ryk trąb i jakiś głos oznajmił:

– Dokonało się! Lawonderh!

Przez chwilę panowała cisza – i nagle salę wypełniły okrzyki radości, kobiece piski, uderzanie mieczami o tarcze, bicie otwartymi dłońmi o pancerze. Młody bandyta stał przy wejściu i uśmiechał się jak kot, który właśnie porwał ze stołu kawał szynki i wie, że nie tylko nie spotka go kara, ale nawet może liczyć na więcej. Tancerz gdzieś znikł, lecz nikt nie zwracał już na niego uwagi. W centrum zainteresowania był teraz Nawer. Kilka osób – sądząc po świetnych pancerzach, przywódcy klanów – już podchodziło do niego, gratulowało i wdzięczyło się, inni kłaniali się sztywno, lecz kłaniali się pierwsi, zadowalając w zamian lekkim skłonieniem głowy, a przynajmniej dwa klany z tych okupujących środek sali zdążyły już wtopić się w tłum przy drzwiach. Kimkolwiek był siostrzeniec tahga, wiedział, jak przyciągać do siebie ludzi.

Nagle na niewidoczny znak miecze przybocznych znów uderzyły o tarcze i Nawer ruszył w stronę tronu. Szedł powoli, nie spiesząc się i rozglądając na boki, jakby szukał kogoś w tłumie lub chciał zapamiętać twarze wszystkich zgromadzonych. Zatrzymał się w tym samym miejscu co delegacja i wykonał arogancki, precyzyjny ukłon, na granicy obelgi. Uśmiechnął się szeroko:

– Wuju.

Tylko tyle, „wuju”. Niemal bez akcentu czy intonacji. Równie dobrze mogło to znaczyć „ukochany krewniaku” albo „ty stary pierdzielu, złaź z tronu”.

– Nawer – głos Aeryssa był równie neutralny. – Powinieneś mnie uprzedzić, że przyjedziesz.

– Nawet ja nie wiem, kiedy wola Setrena zaniesie mnie w rodzinne strony. Lecz słyszałem, że przyjmujesz dziś ważnych gości, więc postanowiłem przybyć, by ogrzać swoje prostackie serce w blasku imperialnej świetności.

Akustyka na sali była znakomita, bo choć Nawer mówił cicho, tłum zgromadzony pod drzwiami zareagował śmiechem. Tahg uciszył go, nieznacznie unosząc dłoń.

– Nasi goście czują się przytłoczeni takim powitaniem.

– Dlaczego? Czyż sprawy, z którymi przychodzą, nie dotyczą nas wszystkich? Czy nie przywożą wspaniałej nowiny, że Imperium w swojej łaskawości postanowiło nadać naszym kupcom specjalne przywileje handlowe? Czyż nie będą oni mogli przekraczać doliny Gewenah bez płacenia cła? Czy to, o co bezskutecznie walczyłeś przez ostatnie dwadzieścia lat, nie zostało ci teraz ofiarowane w geście dobrej woli? – podniósł głos i rozłożył szeroko ręce, obracając się w stronę sali. – Cieszmy się! Radujmy! Nasi kupcy będą mogli wjeżdżać na ziemię ojców jak na swoją!

Kenneth zaryzykował wychylenie się do przodu i rzut oka na hrabiowską parę. Darwenkan-Lawerr siedział na krześle blady, jakby właśnie ujrzał swoją śmierć. Hrabina przysłoniła oczy rzęsami i wpatrywała się w coś na stole. Ręce lekko jej drżały.

Teraz naprawdę zaczął się bać.

Siostrzeniec tahga odwrócił się do tronu.

– Ten dar ze strony Meekhanu jest dla nas bezcenny, wuju, dlatego uznałem, że wszyscy powinniśmy się nim cieszyć. Pierwszy nazwę oszczercą każdego, kto ośmieli się powiedzieć, że Imperium nie daje niczego za darmo, prawda, panie hrabio?

Poseł spojrzał młodemu bandycie prosto w oczy. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Imperium zawsze docenia swoich sprzymierzeńców i zawsze odpłaca za zdradę i łamanie traktatów – hrabia powiedział to cicho, nie spuszczając wzroku z Nawera. Ten tylko uśmiechnął się szerzej.

– Właśnie. Sprzymierzeńcy i zdrajcy. Mięso i chleb dla pierwszych, żelazo i ogień dla drugich. Wrócimy jeszcze do tematu zdrajców, panie hrabio. Jak podobało wam się nasze małe przedstawienie? Pani hrabino?

– Bardzo... – Kobieta przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – ...bardzo starożytne w formie.

– Wiem. Słyszałem, że w Meekhanie fałszywi kapłani Setrena nie tańczą w masce byka, aby opowiedzieć światu historię uwolnienia, tylko czytają ją wiernym w świątyniach. To trochę tak, jakby zamiast pić wino, usłyszeć przepis na jego przyrządzenie. Weź garniec puszczających sok winogron i garniec wody, podepcz owoce, wymieszaj z wodą, dodaj drożdże. Mmmm, prawie czuję ten aromat... – Przy drzwiach rozległy się kpiące parsknięcia. – Nic dziwnego, że Setren w dzisiejszych czasach rzadko bywa zadowolony.

– Doprawdy? – Hrabina oderwała wzrok od blatu i uśmiechnęła się promiennie. – Nie wiedziałam, że bóg przemówił otwarcie. Czyżby ponownie pojawił się jakiś awenderi? Czy Setren zstąpił między swoich wyznawców?

Młody wódz bandytów wyglądał, jakby czekał na to pytanie.

– Ależ nie – podniósł głos. – Oczywiście, że nie! Nie ma wśród nas nikogo godnego, aby Setren dotknął go swoim rogiem. Od stuleci nikogo takiego nie było. Lecz czyż nie jesteśmy ludźmi rozumnymi? Czy bóg musi nam objawiać się cieleśnie, żebyśmy pojęli, że nie jest z nas zadowolony? Ile czasu minęło od chwili, gdy dzicy jeźdźcy przebili się przez całe Imperium i tratowali łąki, po których niegdyś Niezwyciężony stąpał w ciałach swoich awenderi? Od czasów, gdy Setren przywiódł nas na te ziemie, naszych pobratymców nigdy nie spotkały takie klęski. Czyż nie mam racji?

Pomruk za jego plecami zmienił się w chór zgodnych potakiwań.

– Tak, banda dzikich barbarzyńców rozbiła niezwyciężone imperialne armie i pasła swoje konie na szmaragdowej trawie, rosnącej w żyznych dolinach. A dziś Meekhan znów odsyła swoje pułki na wschód, aby wzmocnić tamtejszą granicę, zatem lada moment możemy ponownie ujrzeć se-kohlandzkie konie, pijące wodę z naszych strumieni. Dlatego wydaje mi się, że mam rację, twierdząc, że Setren jest niezadowolony, pani hrabino.

Przerwał, uśmiechając się szeroko, w miarę jak trupia bladość pokrywała policzki Isawykan-Lawerr. Kenneth przyłapał się na tym, że siedzi ciągle pochylony w przód, obserwując pojedynek na informacje. A raczej egzekucję za pomocą informacji. Nawer ujawnił, że posłowie Imperium przynieśli w darze nowy traktat handlowy, więc tahg nie mógł ogłosić tego jako swojego sukcesu. Potem przypomniał o porażkach, których Meekhan doznał w wojnie z koczownikami, przed trzydziestu laty, i mimochodem ujawnił, że Imperium spodziewa się kolejnego najazdu, skoro ściąga wojska na wschód. Porucznik spojrzał w głąb sali i zobaczył na dziesiątkach twarzy wilczy głód. Granica zapłonie, uświadomił sobie z lodowatym dreszczem pełzającym wzdłuż pleców. Setki młodych wojowników, trzymanych do tej pory w ryzach, zerwie się z łańcuchów. Bandy takie jak wataha Nawera pojawią się niczym dżdżownice po deszczu i zaczną szarpać Imperium. A na pierwszy ogień pójdzie Róg. Tej doliny nie da się obronić i za rok będą tam tylko ruiny i zgliszcza. A za dwa, trzy lata Nawer stanie na czele dziesięciu tysięcy zbrojnych – i kultu Setrena Wojownika. Wtedy ponownie wejdzie do tej sali, odegra scenę z bykiem, po czym podejdzie do tronu i poderżnie wujowi gardło. Patrząc na spojrzenia, jakie wymienili ze sobą tahg i młody bandyta, Kenneth wiedział, że tak to właśnie się odbędzie.

Delegacja straciła sens, zanim rozmowy w ogóle się rozpoczęły.

Nawer uniósł w górę dłoń i na sali zapadła cisza. Miał w tej chwili większą władzę niż wuj.

– Ale nie przybyliśmy tu, żeby się smucić! – huknął. – Bawmy się. Tahg przygotował dla nas ucztę!

Wszyscy spojrzeli na władcę. Aeryss Klawyss powoli skinął głową i zaklaskał. Otworzyły się drzwi, wniesiono półmiski, tace z pieczywem, dzbany wina. Salę wypełnił aromat pieczonych mięs, wonnych sosów i świeżego chleba. Przed Kennethem pojawiły się talerze z kuropatwami i jakimś innym ptactwem, plastrami ciemnego mięsa, małymi chlebkami o złotej skórce i kilka dzbanów w eskorcie oddziału kielichów różnej wielkości oraz srebrny półmisek rozmiarów małej tarczy. Porucznik przełknął ślinę. Nie zjadłby teraz nic, nawet jeśli miałby to być ostatni posiłek w jego życiu.

Zaproszeni goście ruszyli do stołów, zajmując miejsca według nieznanej mu hierarchii. Nawer bezceremonialnie usiadł po lewicy tahga.

– Piękna uczta, wuju. I pomyśleć, że matka zawsze twierdziła, że tylko bijatyki i polowania ci w głowie.

Aeryss sięgnął do tacy z ptactwem, gołą dłonią nałożył sobie dwie pieczone kuropatwy i spokojnie, bez najmniejszego wysiłku, rozdarł jedną na pół. Znużony, Uśmiechnął się ze znużeniem.

– Wanira nie miała o mnie dobrego zdania od chwili, gdy przyszła na świat, choć zarządzałem rodowymi włościami, zanim nauczyła się chodzić. Zawsze twierdziła, że to ona powinna zostać głową klanu i tahgiem wszystkich rodów. I wydaje mi się, że znalazła wreszcie na to sposób.

Nawer przyjął obelgę bez emocji.

– Och, więc jestem psem chodzącym na smyczy ambicji mojej matki? Niczym więcej, wuju?

Tahg powoli uniósł do ust połówkę kuropatwy, ugryzł, wytarł palce o obrus i pociągnął potężny łyk wina.

– Sierp może wyobrażać sobie, że to on ścina zborze, a młotek, że wbija gwóźdź. Lecz jeden i drugi jest tylko narzędziem. Założę się, że sam nie wpadłbyś na pomysł z tym przedstawieniem na powitanie. Postawię rzeźbiony tron na to, że ktoś podsunął ci myśl, że dobrze byłoby ukazać się w tahgowskiej zieleni, ale tak, abym nie mógł zrzucić cię ze schodów za jej włożenie, bo przecież w trakcie odgrywania Lawonderh właśnie zieleń przysługuje pierwszemu awenderi. Twoi bandyci wyciągnęli broń, lecz to także jest częścią ceremonii, więc nie skończą, wisząc na murach. I cała ta przemowa... Jeszcze rok temu potrafiłeś tylko ryczeć „więcej piwa” i „dawajcie ją tu, zanim przestanie się ruszać”. Dobrze rozwalasz łby, chłopcze, ale gdy wchodziłeś, widziałem sznurki, które się za tobą ciągnęły i znikały za drzwiami. Powiedz mu, żeby do nas podszedł.

Nawer poczerwieniał.

– Wejdzie, kiedy uzna za stosowne.

– Oczywiście. Ale czy nie zauważyłeś... Już wszedł, prawda, kapłanie?

Kenneth mrugnął i mężczyzna już stał przy stole. Prosta magia, sztuczki ze światłem i odwracaniem uwagi jednak robiły wrażenie. Był średniego wzrostu, ubrany w brązową, luźną szatę, przewiązaną w pasie zwykłym sznurem. Na gładko ogolonych policzkach miał ciemne tatuaże, wijące się, kręte linie, wspinające się pod oczy i ściekające w dół, po szyi. Uśmiechał się.

– Czyżbyś nie był zadowolony z naszej uroczystości, tangu? Lawonderh. Uwolnienie. Dzień, w którym zstąpił do nas Setren. Nie ma większego święta dla prawych synów Wynde’kann. A w twoim zamku urządza się je ledwo raz do roku, lub nawet rzadziej, jak słyszałem.

– Plotki – Aeryss wskazał kapłanowi miejsce obok Nawera. – Plotki i oszczerstwa. Jak zwykle. Długo ćwiczyliście to wejście?

– Tylko raz, Nawer Ta’Klaw to urodzony wyzwoliciel. Zresztą wszyscy widzieli, prawda? I wszyscy wiedzą, po co nasi goście przybyli, z czym przybyli i dlaczego przybyli. Imperium, które bardziej polega na traktatach i dyplomacji niż na sile oręża, to pusta skorupa, dąb wypełniony próchnem, truchło rozdęte gazami. Tak zdaje się pisał jeden z waszych cesarzy, ledwo sto lat temu, prawda, panie hrabio? Jak on się nazywał? – kapłan zawiesił głos, uśmiechając się do posła.

– Kalwer-das-Seuwer. Napisał traktat O upadkach krajów – dyplomata nalał sobie wina, napełnił kielich żony i dopiero wtedy podniósł wzrok na kapłana. – Drugim jego sławnym dziełem było Kilka słów o polowaniach. Zwłaszcza utkwił mi w pamięci rozdział o szczuciu młodych psów na niedźwiedzia. Nie pamiętam szczegółów, ale chodziło o to, żeby tego nie robić, jeśli myśliwy nie jest pewien, że zwierz jest śmiertelnie ranny. Bo inaczej niedźwiedź może rozszarpać psy i przyjść po myśliwego.

Kapłan nie skrzywił się nawet, chociaż Kenneth spodziewał się właśnie jakiegoś chłodnego, wyzywającego uśmiechu.

– Och słowa, słowa i słowa. Nic, tylko słowa. Słowa posła mają tym większą moc, im więcej mieczy za nim stoi. To również ten wasz cesarz, mam rację? Dlaczego nie zapytacie o sens naszej małej uroczystości? O jej korzenie. Czyżbyśmy aż tak mało warci byli w waszych oczach, że nie dbacie o nasze zwyczaje i wiarę?

Akustyka znów spłatała im figla i głos kapłana rozszedł się po całej sali. Grobowa cisza wypełniła ją po brzegi. Kenneth nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, że wszyscy się na nich gapią. Zapachniało mu nagle żelazem i krwią.

Tahg parsknął kpiąco, wypił duszkiem puchar wina, zagryzł połową kuropatwy. Było coś niemal hipnotycznego w patrzeniu, jak władca Wynde’kann się posila. Tak górski niedźwiedź mógłby pożerać ofiarę.

– Kapłańskie gadanie – przełknął. – Znasz Meekhańczyków. Wybudowali piękne świątynie i pilnują, żeby bogowie z nich nie wyszli. Ale wystarczająco wielu z nich wybrało sobie Setrena na patrona, i wcale nie służą mu gorzej niż my. Tylko nie kłaniają się mu jako Władcy Wojny. I żadnemu innemu bogowi też nie, bo uznali, że świat wystarczająco długo kąpał się we krwi z powodu pragnienia Nieśmiertelnych, by zdobyć ten tytuł. I za to ich szanuję, wygrywają swoje wojny bez wsiadania na boski grzbiet. I potrafią wygrywać nawet wtedy, gdy wszyscy poszli już kopać dla nich grób.

Rozległo się brzęknięcie kilku pucharów i jakby na dany znak cisza podkuliła ogon pod siebie i wyniosła się z sali. Szum, gwar, jakiś śmiech wypełniły przestrzeń. Kenneth jednak nie dał się nabrać, uwaga wszystkich i tak skupiała się na głównym stole.

– I jeszcze raz usłyszę tę sztuczkę z głosem – Aeryss rozdarł na pół drugą kuropatwę – to zrobię sobie z twojej skóry pochwę na miecz.

Siwowłosy tahg uśmiechnął się przepraszająco do Isawy.

– Wybaczy pani, hrabino, prostacki język. Kapłani Setrena nazywają to Parsknięciem Byka, kapłani Reagwyra Bitewnym Szeptem, zapewne każda ze świątyń ma własne określenie na tę sztuczkę. Chodzi o to, by w czasie bitwy wszyscy żołnierze słyszeli głos dowódcy, mimo hałasu, ryku i szczęku broni. Niestety, ponieważ słyszą go również żołnierze przeciwnika, więc trzeba najpierw ustalić jakieś skomplikowane hasła i wyuczyć ich całą armię. Dlatego też umiejętność ta jest bardziej przydatna w czasie nabożeństw. I, żebyśmy mieli to już za sobą, oto nasz gość, Jawen Oderenn. Oficjalnie kapłan Setrena, powiernik duchowy mojej siostry, być może jej kochanek. Nieoficjalnie, sługa Setrena Wojownika, przypisujący sobie tytuł Czerwonego Rogu, czyli bitewnego kapłana kultu. Jednak przywoływanie mocy boga w czyimś domu, bez zgody gospodarza, to proszenie się o pocałunek ziemi.

Isawa uśmiechnęła się nieśmiało.

– Pocałunek ziemi?

– Taka nasza tradycyjna kara. Kładzie się skazańca twarzą do ziemi, przykrywa deską, a na niej układa kamienie. Dopóki się pod nimi nie udusi... och, pobladła pani. Może wina?

– Tak, proszę. – Hrabina podsunęła tahgowi swój puchar. – Jeszcze trochę, jeszcze... wystarczy.

Umoczyła wargi.

– Czy wspominałam już, że jest znakomite? – Posłała tahgowi słodki półuśmiech.

– Winnice południowego Lodentrey. Dobro, które możemy nabyć tylko drogą wymiany i handlu, podobnie jak jedwab, znakomitą stal, porcelanę, szkło i inne rzeczy, których sami nie posiadamy, a które Imperium chętnie przehandluje. Tylko niektórzy głupcy ciągle mają w głowie wojenną chwałę i moc Setrena Wojownika. Na północy mamy góry i plemiona Ag’heeri, których Meekhańczycy zwą aherami. Na południu Sawehde, a jego książę obiecał, że zamieni nasze domy w chlewy dla swoich świń. Na zachodzie, nad morzem, wyrastają mi pod bokiem osady nesbordzkie, bo jest tam za dużo fiordów i wysp, żebym mógł upilnować wybrzeża. Od dwudziestu pięciu lat jedyną spokojną granicę mam na wschodzie, a pewien młody głupiec postanowił właśnie rozpalić wzdłuż niej ogień.

– Ja...

– Milcz, chłopcze, gdy siedzisz przy moim stole. Czy wie pani, hrabino, co przestawiała ta ceremonia? Ta, którą uszczęśliwił nas Nawer?

– Nie – Isawa-kan-Lawerr spuściła skromnie wzrok. – Ja nie kłaniam się Setrenowi.

– Oczywiście, w Imperium Setrena wybierają na patrona raczej wojownicy, w końcu podobno rywalizował kiedyś z Reagwyrem o tytuł Pana Bitew. Więc może pan, hrabio, lub któryś z pana żołnierzy?

Kenneth spojrzał na posła, potem na kapitana i dwóch siedzących naprzeciw dziesiętników. Najwyraźniej żaden nie miał ochoty zabrać głosu. Poczuł ruch z prawej.

– Koniec trzeciego dnia trzeciej próby. Wyzwolenie i objęcie pierwszego awenderi.

Tahg uśmiechnął się szeroko.

– Wyzwolenie, uwolnienie, różnie to zwą. Wiedziałem, że ktoś z Bergen będzie znał tę historię. Opowiesz nam ją, dziesiętniku?

Velergorf spojrzał pytająco na porucznika. Kenneth skinął głową. Podoficer sięgnął po puchar, upił łyk wina i zapatrzył się w przestrzeń. Przy stole zapadła cisza.

– Legendy mówią, że było to w czasach sprzed nadejścia Niechcianych i sprzed mrocznych wieków. Bogowie nie chodzili wtedy po świecie pod postacią awenderi i powiadają, że to właśnie Setren, jako pierwszy, postanowił zejść między ludzi, aby lepiej się nimi opiekować, aby się do nich zbliżyć. Ukazał się kapłanom, choć wtedy nie było jeszcze kapłanów takich jak dziś, tylko szamani, stojący jedną nogą w królestwie duchów, a drugą w świecie ludzi, i nakazał, by przygotowali mu naczynie, w które będzie mógł wstąpić. Miało być odpowiednio mocne i potężne.

Przy fragmencie o szamanach kapłan zamruczał gniewnie, lecz przerwał mu trzask kolejnej rozdzieranej na kawałki kuropatwy. Tahg uśmiechał się szeroko, Velergorf kontynuował.

– Pierwszego dnia przyprowadzono wielkiego, szarego wilka, tak potężnego, że potrafił jednym kłapnięciem szczęk odgryźć człowiekowi nogę. Okaleczył lub zabił dziesięciu myśliwych, zanim go schwytano w lasach Hawennec. Bóg spojrzał na bestię i wstąpił w jej ciało. Powiadają, że oczy wilka zapłonęły jak pochodnie, futro zjeżyło się, a... – Dziesiętnik zająknął się i Kenneth omal nie spadł z krzesła – zaczerwienił. – A... no...

– Tak? – Hrabina od dłuższej chwili wpatrywała się w podoficera, a teraz wychyliła się jeszcze mocniej w jego stronę, ze szczerą ciekawością w oczach. – Co się stało?

Ona wie, porucznik uświadomił to sobie nagle, doskonale zna tę opowieść, bo jest żoną posła, co w korpusie dyplomatycznym Imperium oznacza, że sama jest posłem. Musi znać każdą z miejscowych legend, wszystkie zwyczaje, a barwy klanowe rozróżnia lepiej niż tahg. Ale jest kobietą i najwyraźniej świetnie się bawi.

– Ten... no, pewien organ mu nabrzmiał, krwią znaczy... tak, że przypominał jeszcze jedną nogę...

Niebieskie oczy hrabiny zrobiły się jeszcze większe.

– Jaki organ?

– Nieważne, moja droga. – Hrabia najwyraźniej poczuł się w obowiązku przyjść z pomocą żołnierzowi. – To tylko stara legenda.

– Legenda – westchnęła niskim głosem. – Trzecia noga? Ach! Dlaczego w ciebie nigdy nie wstąpił żaden bóg, co? – dodała cicho.

Tahg ryknął śmiechem na całe gardło, aż echo poszło po sali. Szum rozmów ucichł jak ucięty nożem, a wszystkie głowy obróciły się w ich stronę. Kenneth zagryzł wargi i przymknął oczy, żeby nie patrzeć na krztuszących się ze śmiechu dziesiętników, kapitan avd-Ponb oddychał ciężko, jakby się dusił, a Nawer wybałuszył oczy i dołączył do wuja. Po chwili śmiali się wszyscy, nawet kapłan Setrena pozwolił sobie na krótkie parsknięcie. Isawa siedziała ze wzrokiem wbitym w talerz, uroczo zarumieniona.

Aeryss, wciąż rechocząc, wytarł rękawem załzawione oczy.

– Pięknie, hrabino, przepięknie, ha, ha, ha, no, ale... he, he, he, pozwólmy dziesiętnikowi dokończyć.

Velergorf podziękował skinieniem głowy i kontynuował:

– Ciało wilka, nawet wilka z północnego Hawennec, nie mogło pomieścić mocy boga, po chwili zapłonęło jasnym światłem i zamieniło się w garść popiołu. Setren odszedł, nakazując, by przyprowadzono potężniejsze stworzenie. Po dziesięciu dniach w kręgu przywołania stanęła klatka z górskim niedźwiedziem. Bestia była tak wielka, że stojąc na tylnych łapach, wzrostem przenosiła dwóch dorosłych mężów, a zanim ją spętano, zabiła lub poraniła trzydziestu łowców. Gdy niedźwiedź się ocknął i zaczął łomotać o ściany klatki, grube na cal żelazne pręty wyginały się jak drewniane listwy. Setren obejrzał bestię, ocenił jej siłę, wielkość i objął ją swoim duchem. – Velergorf zakręcił trzymanym w ręku kielichem, zapatrzył się w jego wnętrze. – Niedźwiedź ryknął tak, że aż szczyty pękały, a w promieniu stu mil góry zrzuciły śnieżne okrycie, zasypując lawinami szlaki. Kapłani w kręgu przywołania padli na ziemię bez zmysłów, klatka rozpadła się na strzępy od jednego uderzenia łapy. I Setren, w postaci niedźwiedzia, stanął pośród nich. Lecz zanim zdołał zrobić trzy kroki, władca gór także poddał się, nie mogąc utrzymać mocy Nieśmiertelnego. Nagle zwierz zapadł się w sobie, zaczął kurczyć i maleć, jakby jego ciało wysychało w lodowej pieczarze. I zanim ktokolwiek się spostrzegł, w miejscu bestii została kupka gnatów i kilka strzępków futra. Potem powiał wiatr i wszystko rozpadło się w pył.

– Rozumiem, że trzecią próbą był byk.

– Tak, pani hrabino. Lecz zanim sprowadzono byka, kapłani długo wędrowali po ścieżkach snów i długo naradzali się z duchami przodków. – Podoficer zignorował poirytowane prychnięcie Jawena. – Niewielu wiedziało, jakie stworzenie może być potężniejsze od górskiego niedźwiedzia, lecz w końcu jednemu z nich przyśnił się potężny, rogaty stwór, jakiego nigdy nie widziano w tych stronach. Ciemnobrązowy, wyższy w kłębie niż rosły mąż, z rogami białymi jak polerowana kość. Tur z puszcz południa, orzekli mędrcy, gdy opisano im zwierzę. Trzy lata trwało, zanim sprowadzono króla lasów w góry. Tysiąc futer srebrnych lisów, tysiąc stalowych mieczy i tysiąc beczek pitnego miodu przekazano żyjącym na południu plemionom w zamian za prawo schwytania i zabrania jednego przewodnika stada. Stu łowców zapłaciło ranami lub życiem, zanim udało się okiełznać zwierzę. Lecz gdy stanęło wreszcie w kręgu przywołania, wszyscy stwierdzili, że z wyjątkiem mitycznych, wielkich jak szare skały bestii dalekiego Południa, nie ma na świecie bardziej majestatycznego stworzenia. Tur miał od pyska do zadu piętnaście stóp, siedem stóp w kłębie i dwa długie na cztery stopy rogi. Gdy Setren pojawił się wśród ludzi, nawet on oddał cześć pięknu i sile zwierzęcia. Nakazał zdjąć pęta bykowi, a gdy wykonano polecenie, stanął przed nim w chmurze rozświetlonych blaskiem płatków śniegu. Zwierz nie uciekał ani nie wpadł w szał, przez chwilę mierzyli się wzrokiem – byk i Nieśmiertelny, a potem... potem...

Dziesiętnik zawahał się, spojrzał wyzywająco na kapłana i dokończył:

– Potem Setren pokłonił się bykowi, nisko, przykładając dłoń do serca, i zamarł tak na chwilę. A gdy się wyprostował, byk pochylił łeb, aż rogi uderzyły o ziemię. Tak odkryto pierwsze z Praw Objęcia: obejmowana istota musi zgodzić się na to, by bóg w nią wstąpił. Inaczej ciało nie wytrzyma starcia dusz i zostanie zniszczone. I Setren wstąpił w ciało byka. Na najdłużej, bo aż na trzy dni. Jednak coś poszło nie tak, bo nagle, w chwili, gdy wszyscy zaczęli już wiwatować, byk poderwał się do biegu i pomknął przed siebie, tratując każdego, kto stanął mu na drodze. Zaczęły się trzy straszne dni, w czasie których byk szalał po górach, atakując wszystko i wszystkich. Niszczył chaty, obalał miejskie mury, rujnował rodowe zamki. Jego rogi zmieniły barwę na czerwoną, a nogi aż po sam brzuch umazane były krwią. Każdy, kto znalazł się w zasięgu jego wzroku, ginął i nikt nie był w stanie powstrzymać rzezi. Śmierć zawitała w góry i doliny. I żaden z kapłanów, szamanów i mędrców nie wiedział, dlaczego tak się stało, nie wiedział, dlaczego Setren, gdy wreszcie znalazł naczynie, które mogło pomieścić jego wielkiego ducha, zaczął niszczyć własny lud. Niektórzy byli gotowi porzucić rodzinne strony i uciekać, udać się w obce miejsce, pokłonić innym bogom. Rozpacz zagościła w umysłach, zwątpienie ogarnęło dusze. Czarne myśli i gorzkie słowa wypełniły jadem serca.

Dziesiętnik zamilkł, pociągnął z kielicha, znów zapatrzył się w jego wnętrze. Przy stole zapadła cisza.

– Trzeciego dnia pod wieczór, gdy padło już wiele gorzkich, pełnych rozpaczy słów, w krąg mędrców i starszyzny plemiennej wstąpił młody wojownik. Dziś wszystkie rody twierdzą, że pochodził właśnie z ich krwi, lecz tak naprawdę nie wiadomo, kto mu był krewnym. Powiedział, że to nie Setren niszczy i tratuje góry, lecz byk, który nie potrafi pojąć rozmiarów swojej nowej mocy. Duch zwierzęcia mógł się zgodzić na objęcie i ustąpić miejsca duszy boga, lecz jego umysł, umysł dzikiej bestii, umiejący tylko jeść, pić, walczyć z konkurentami o dostęp do samic, nie może pojąć, co się dzieje. Widzi teraz świat w inny sposób, zmysłami Nieśmiertelnego, i to doprowadza go do szału. A Setren z jakiegoś powodu nie może się uwolnić. Tak odkryto drugie z Praw Objęcia: bóg może wejść w czyjeś ciało, lecz nie zdoła opuścić go, jeśli umysł i dusza właściciela nie zgodzą się na to, a byk nie tylko nie potrafił wyrazić takiej zgody, lecz w ogóle nie mógł pojąć, co się wokół niego dzieje. Przyprowadziliśmy niewłaściwe naczynie, powiedział młody wojownik i wyszedł, zostawiając zdumioną starszyznę. Wziął płaszcz, nie wiemy, w jakim kolorze – żołnierz spojrzał na Nawera – topór i poszedł na spotkanie bestii. Nie musiał jej szukać, byk, jakby wiedziony głosem przeznaczenia, odnalazł go, ledwo młodzieniec opuścił spotkanie starszych. Stanęli naprzeciw, człowiek i bestia, pierwszy z bohaterów i na wpół oszalały bóg, pierwszy z awenderi i ten, który miał go objąć. Powiadają, że byk tak spuchł od przepełniającej go mocy, że urósł jeszcze o stopę, a jego rogi nabrały barwy głębokiej czerwieni i zrobiły się na wpół przezroczyste, jakby wytoczono je z kryształu. Oczy miał czarne, sierść także, nogi jak pnie drzew. Młodzieniec spojrzał na byka, pokłonił mu się i powiedział: „Panie, naczynie nie może być mniej warte od tego, co je wypełnia, a wielkość i siła nie ma znaczenia dla duszy. Ja będę twoim naczyniem”. Podobno w starym języku „być naczyniem” wymawiało się av’deery. Stąd właśnie po świecie rozniosła się taka nazwa na tych, którzy byli obejmowani przez bogów. Byk zaryczał tylko i ruszył do ataku, lecz wojownik uskoczył w bok i cisnął toporem w jego łeb. Nasi mędrcy powiadają, że Setren wycofał swoją moc z ciała zwierzęcia, odebrał mu atrybuty bożego naczynia i topór rozszczepił łeb bestii na dwoje. I w chwili, gdy serce byka przestało bić, duch Setrena opuścił ciało zwierzęcia i objął nowe. To było krótkie objęcie, trwało ledwie kilka godzin, bo ludzkie ciało, nawet jeśli wypełnia je potężny i dzielny duch, nie jest w stanie udźwignąć całej mocy boga. Wypala się od środka jak lniana szmatka, owinięta wokół rozżarzonego do białości kamienia. Tak poznano trzecie z Praw Objęcia: bóg nie może zstąpić w jednego człowieka na dłużej, bo jego duch jest zbyt potężny. Bóg, który chce chodzić między ludźmi, potrzebuje wielu naczyń. Im jest potężniejszy, tym więcej. Powiadają, że w czasach Wojen Bogów Setren chodził pomiędzy ludźmi pod postacią ośmiu, a czasami dziesięciu awenderi. Lecz wiązało się to z osłabieniem jego rozproszonej mocy, bo choć pojedynczy awenderi przenosił potęgą stu największych magów tamtych czasów, to jednak nie był całkowicie niezwyciężony. A jeśli ginął, gdy w pobliżu nie było nikogo gotowego na objęcie, to sam bóg doznawał ogromnego uszczerbku. Tak powiadają nasi mędrcy, w Bergen... – zakończył cicho dziesiętnik.

Opróżnił kielich jednym haustem i postawił go z brzękiem na stole. Przez chwilę wszyscy milczeli.

– Piękna historia – hrabina zaśmiała się perliście i zaklaskała. – Piękna, mądra i jaka prawdziwa. Rozumiem, że tutejsza wersja nieco się różni od tej z Bergen?

Zwróciła się wprost do kapłana. Jawen Oderenn chrząknął, poprawił się na krześle i przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar zignorować hrabinę. Tahg sięgnął do półmiska z ptactwem i nałożył sobie kolejną porcję.

– Też jestem ciekaw – mruknął. – Odkąd sięgam pamięcią, kapłani zawsze wadzili się o szczegóły, czy byk padł po jednym ciosie, czy po trzech, czy miał osiem stóp w kłębie, czy osiem i pół, czy rogi były czerwone jak świeża krew, czy też jak taka na wpół zaschnięta, i takie tam duperele. Jaka jest oficjalna wykładnia kultu?

– Jeden cios, lecz po nim ciało byka znikło, a na jego miejscu pojawił się piękny młodzieniec, Setren we własnej postaci. To był pierwszy i jedyny raz, gdy Nieśmiertelny zaszczycił ludzi swoją bezpośrednią obecnością. Nagroda za odwagę i wiarę wybranego, świętego wojownika. Wojownik ten został potem żywcem uniesiony do dziedziny Setrena, by na wieki zasiadać u jego boku.

Aeryss parsknął kpiąco.

– Hm, czyli mamicie tych młodych durniów, którzy tatuują sobie rogaty topór na ciele, tym co zwykle, życiem u boku boga. Nieśmiertelnością i wiecznym szczęściem. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego ci wszyscy święci mężowie, mącący gówniarzom w głowach, sami nie podążają ich śladem. A może raczej, czemu sami nie idą na czele, co?

Nawer poczerwieniał.

– Wuju!

– Siedź chłopcze spokojnie i nie podnoś na mnie głosu. – Kolejna kuropatwa została rozdarta na kawałki. – Odegrałeś swoją rolę, miałeś wielkie wejście i chwilę poklepywania po plecach, ale teraz rozmawiam z prawdziwym przywódcą waszej bandy. Co będzie następne, Oderenn? Podpalicie całą granicę? Zaczniecie łupieżcze rajdy w głąb Imperium? Ogłosicie świętą wojnę? Nawet jeśli Meekhan ściągnie wszystkie wojska na wschód, nadal będzie miał dość sił, żeby was zgnieść. Sama Górska Straż w przygranicznych prowincjach to prawie sześć tysięcy ludzi. Sądzicie, że pozwolą wam bezkarnie łupić i mordować?

– No nie wiem. – Kapłan uśmiechnął się chłodno, rozparł wygodnie na krześle. – Sam jestem ciekaw, jak sławne oddziały górskich wojowników postąpią w takiej sytuacji. Czy znów będą wykrwawiać się w interesie najeźdźców z południa? Co pan o tym sądzi, poruczniku? Jest pan co prawda ćwierćkrwi Meekhańczykiem, ale to nie powinno mieć znaczenia. Czy Wessyrczycy dochowają wierności Imperium? Czy znów będą przelewać krew za cudze interesy? A może pójdą po rozum do głowy i zobaczą swoją przyszłość w blasku chwały Setrena Wojownika? Przybysze z południa wystarczająco długo rządzili się w tych górach.

Kenneth nagle znalazł się w centrum uwagi, nawet poselska para wlepiła w niego wzrok. A kapłan uśmiechał się i patrzył. Porucznik nie lubił ani takich spojrzeń, ani takich uśmieszków.

– Może odpowiem pewną historią? – zapytał.

– Och, dzień na opowieści! – Isawa wydawała się absolutnie szczęśliwa. – Prosimy.

– Trzy lata temu zjechał do nas w góry baron Kenv-gez-Lawaar, daleki krewny księcia bes-Hana. Chciał położyć sobie przed kominkiem skórę górskiego niedźwiedzia, bo jak powiadają, nie ma potężniejszych bestii na świecie niż te, które żyją w naszych lasach. Wynajął trzech miejscowych przewodników, którzy mieli pomóc wytropić zwierzynę, i ruszył na polowanie. Miesiąc błąkali się po lasach. Daremnie. Rozwścieczony baron nie tylko po powrocie odmówił zapłaty przewodnikom, lecz na dodatek kazał ich oćwiczyć kijami, oskarżając o to, że umyślnie wodzili go na manowce. Nie opuścił gór. Na przełęczy jego orszak został otoczony przez żołnierzy Górskiej Straży, a on sam, po aresztowaniu, spędził trzy miesiące w jamie, zanim krewni nie wypłacili potężnej nawiązki poturbowanym tropicielom i nie wykupili go z lochu. Wyrok na barona wydał Derwel Mawonk, miejscowy sędzia praw, a potwierdził go Banel-lad-Weryt, cesarski zarządca prowincji.

– Pamiętam. – Hrabina posłała wokół stołu kolejny promienny uśmiech. – Reneyr-bes-Hana wściekał się przez cały następny rok, słał nawet listy do cesarza, ale nic nie wskórał.

– Właśnie. Więc ujmę to tak, kapłanie. Dopóki nasi sędziowie mogą posyłać meekhańskich arystokratów do lochu, dopóty Wessyrczycy będą uważali się za część Imperium. Ruszcie granicę, a przekonacie się o tym.

Nawer poderwał się na nogi.

– Róg ma wrócić do nas!

– Dolina Gewenah nie była spornym terenem, dopóki Wynde’kann nie zajęło ziem na południe od niej – wtrącił hrabia. – A zajęliście je, tępiąc bitewny kult Setrena, o ile mnie pamięć nie myli.

– Nie my, tylko ja – tahg skrzywił się gniewnie. – I nadal są tacy, którzy chętnie wykopaliby mi za to grób. Lecz wielu z tutejszych pamięta, jak odrodzony kult poczynał sobie wtedy w Lawerd i Konelaz, ile klanów wybito do nogi, bo nie chciały pokłonić się Rogatemu Toporowi. Poprowadziłem wojska na południe, by ukręcić łeb małemu potworowi, zanim podrośnie. Nie sądziłem, że odrodzi mi się cierniem w boku, i to takim z mojej własnej krwi.

– Więc ukręć mu łeb i teraz, tahgu... – Kapłan uniósł brwi, wykrzywił się ironicznie. – Wezwij przybocznych i każ wrzucić Nawera do lochu. Niech twoja straż uderzy na jego ludzi, ledwo trzystu, toż to żadna siła. Jeden rozkaz i sprawa załatwiona.

Aeryss podniósł się lekko, oparł pięści na stole, poczerwieniał.

– Nie drażnij mnie, kozi wypierdku. Schowaliście się za tym młodym durniem jak za tarczą, bo wiecie, że obiecałem jego matce, że będę o niego dbał jak o rodzonego. Ale nie sprawdzaj, czy ten łuk da się napiąć jeszcze mocniej, bo pęknie ci w rękach. Ja...

Hrabina wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła dłoni tahga.

– Myślę, panie, że ja z mężem nie powinniśmy być świadkami tej rozmowy. Pójdziemy zapoznać się z co znaczniejszymi przywódcami klanów, których twój siostrzeniec zaprosił tu specjalnie dla nas. Mam nadzieję, Nawerze Ta’Klaw, że dokonasz prezentacji?

Spojrzała tak, że kamień by nie odmówił.

Nawer zamarł i uśmiechnął się niepewnie, zerkając na kapłana. Isawa nie dała mu szans, szeleszcząc suknią, już była przy jego boku, poufale wzięła pod rękę i zaśmiawszy się perliście z czegoś, co sama powiedziała, pociągnęła w stronę sali. Hrabia poderwał się i podążył za nimi.

Przy stole zapanowała głęboka cisza.

– Powinno się codziennie prać go po tyłku, ledwo skończył trzy lata. Może nauczyłby się słuchać starszych. – Tahg usiadł, nalał sobie wina i wypił duszkiem. – Uuuch, tu na północy nie uświadczysz owoców, które dawałyby taki trunek. Powiedz mi, kapłanie, jak daleko kult zamierza się posunąć? I dlaczego?

– Setren domaga się należnego mu miejsca. Nie ustaniemy, dopóki go nie odzyska.

– Rozmawiałeś z nim? Stanąłeś między Zakrzywionymi Rogami i usłyszałeś głos Nieśmiertelnego? Mówią, że kapłan mojego ojca, stary Gares, gdy już osiągnął odpowiednią moc, potrafił wybrać się ścieżkami ducha na spotkanie ze swoim bogiem. Zamykał się wtedy w komnacie, a gdy z niej wychodził, służba znajdowała na posadzce kawałki mchu, błoto, liście z drzew, które nie rosną tak daleko na północy, wilgotną, pachnącą mrocznymi puszczami ziemię. Setren po raz pierwszy za zgodą związał się z ciałem rogatego tura i chyba polubił tę formę. Byłeś w jego królestwie, kapłanie? Chodziłeś w cieniach drzew wyższych niż góry? Deptałeś czarnoziem, którego nigdy nie dotknęła stopa człowieka? Spojrzałeś w oczy boga?

Jawen Oderenn milczał, popatrując spod zmrużonych powiek na władcę. Po chwili opuścił wzrok.

– Nie, nie byłem – powiedział wreszcie. – Ani ja, ani nikt z moich braci. Ścieżki ducha to droga dla tych, którzy są już jedną nogą na drodze do Domu Snu. Ja mam jeszcze zbyt dużo do zrobienia tutaj.

– Na przykład zorganizowanie skrytobójstwa?

Aeryss przez kilka chwil wpatrywał się w skamieniałego kapłana.

– Nic nie powiesz? – parsknął pogardliwie. – Nie jesteś zbyt dobry w tę grę, prawda? Gdybyś chciał mi zamącić w głowie, powinieneś wybuchnąć oburzeniem albo udać zdziwienie i zapytać, o co mi chodzi. I zrobić to bezzwłocznie. Myślałeś, że twoje zbiry nie znaleźli poselstwa lub zrezygnowali z ataku. Nie sądziłeś, że spotkali na swej drodze Górską Straż. Na przyszłość, jeśli zamierzasz założyć wśród kultu jakiś zakon fanatycznych zabójców, nie pozwalaj im tatuować sobie toporów na ciele. To, w razie niepowodzenia, utrudnia wykręcenie się od odpowiedzialności.

Kapłan milczał i prawie dało się zobaczyć jego myśli. Kenneth wiedział, co powie, zanim otworzył usta.

– Nic o tym zamachu nie wiedziałem. Winni zostaną ukarani, masz moje słowo, tahgu.

– Doprawdy?

– Tak, z całą pewnością. Zamordowanie posłów, i to na terytorium Imperium, nic by mi nie dało. O wiele lepiej jest tak, jak jest, gdy przybyli tu i zostali publicznie upokorzeni.

– Nie powiedziałem, że to było na ziemiach Imperium.

Po ostatnich słowach tahga zapanowała lodowata cisza. Nieoczekiwanie przerwał ją wybuch śmiechu na sali. Kenneth obejrzał się, hrabina w towarzystwie męża i Nawera zatrzymała się przy jednym ze stołów i musiała powiedzieć coś, co rozbawiło do łez większość obecnych przy nim osób. Ona sama, wdzięcznie wspierająca się na ramieniu męża, uśmiechała się promiennie i szczerze. Po chwili pociągnęła swoich towarzyszy dalej.

Tahg nie spuszczał z niej oczu.

– Taka kobieta. Jakich mogłaby dać mi synów!

Wszyscy przy stole spojrzeli na niego równocześnie. Bennelt-avd-Ponb otworzył usta.

– Nie kapitanie, to nie to, co pan myśli. Ten obleśny, barbarzyński staruch nie zapłonął żądzą do przepięknego meekhańskiego kwiatu. – Tahg uśmiechnął się swobodnie, niemal rzewnie, i kontynuował, nie odrywając spojrzenia od przemieszczającej się po sali hrabiny. – Tępy osiłek, tak o mnie mówili w młodości. A przecież trzydzieści pięć lat siedzę na rzeźbionym tronie i trzymam w ryzach najbardziej zawziętą, mściwą i upartą bandę klanów, jaka kiedykolwiek mieszkała w tych górach. Zapobiegam rzeziom, łagodzę spory, prowadzę na wojny, a i tak jedyne, co o mnie mówią, to że potrafię zabić człowieka uderzeniem gołej pięści. I może właśnie dlatego, że uważają mnie za zwykłego prostaka, ciągle tu jestem. Bo wydaję się mniej groźny niż ktoś inteligentny i sprytny. Czasem najlepiej udawać głupszego i mniej niebezpiecznego, niż się jest w istocie, nieprawdaż?

Oderenn zdołał się już opanować i wpatrywał się teraz w tahga uważnie.

– Co to ma do naszej pięknej hrabiny? – zapytał.

– „Piękna hrabina” – władca Wynde’kann parsknął cicho. – Brzmi niemal dokładnie jak „tępy osiłek”. Niegroźnie, prawda? Wy też, i pan, kapitanie, i żołnierze walecznej Górskiej Straży, nie zorientowaliście się, kto tu jest właściwie głównym posłem. Mam rację? Wszystko przez to, że w meekhu nie istnieje słowo na określenie kobiety dyplomaty. Dlatego w pismach, które wymieniałem z Wielkim Gubernatorem, mówiło się tylko o parze poselskiej albo o dyplomacie pierwszego stopnia i towarzyszącym mu dyplomacie czwartego stopnia. I twoi szpiedzy, kapłanie, którzy czytali te listy, założyli, że to hrabia jest dyplomatą pierwszego stopnia, a jego żona tylko ozdóbką, taką broszą przy koszuli, z ceremonialnym tytułem dyplomaty czwartego stopnia.

Kapitan jazdy zabębnił palcami o stół.

– To niemożliwe. Dyplomata pierwszego stopnia jest Głosem Imperium.

– Właśnie. Ma prawo zawierać umowy, podpisywać traktaty, a nawet wypowiadać wojny, jakby sam był cesarzem. Jego słowo jest decydujące i nawet imperator nie może samowolnie zmienić decyzji dyplomaty pierwszego stopnia. Do tego potrzebna jest wola władcy i Rady Pierwszych. Podobno w całym Korpusie Dyplomatycznym Imperium jest tylko siedmiu ludzi z tym tytułem. I nie dostaje się go za pochodzenie czy majątek. Powiadają, że jeśli kogoś z tej siódemki związać i wrzucić do dołu z jadowitymi wężami, to po godzinie namówi je, żeby rozplątały mu więzy i utworzyły ze swoich ciał linę, po której wyjdzie na powierzchnię. A więc rozsiądź się wygodnie, kapłanie, i patrz, jak uspokaja się kłębowisko węży.

Kenneth oderwał wzrok od Aeryssa Klawyssa i przeniósł go na salę. Z pozoru niewiele się działo, poselska para wędrowała od stołu do stołu, od klanu do klanu, zatrzymywała się, wymieniała kilka zdań, głównie ze starszyzną, ktoś się zaśmiał, ktoś inny powiedział kilka słów głośniej, lecz utonęły one w ogólnym gwarze wielkiej sali. Nie działo się nic szczególnego.

Dopiero po chwili spostrzegł, jak działa czar hrabiny. Osoby, do których podchodziła, sztywne i wyniosłe, miękły jak wosk. Znikały groźne miny, zmarszczone czoła, atmosfera rozluźniała się na jego oczach. Mężczyźni byli oczarowani, ci, z którymi rozmawiała, wykręcali głowy, próbując nie stracić jej z oczu. A kobiety... Hrabina właśnie podeszła do najliczniejszego klanu, zajmującego miejsce przy stołach pod lewą ścianą, i po krótkiej prezentacji zaczęła rozmowę z siedzącą pośrodku matroną, niemal zupełnie ignorując towarzyszącego jej starego mężczyznę w błyszczącej brygantynie. Lekki uśmiech, wymiana kilku zdań, delikatne dotknięcie klanowej chusty. Nagle kobieta, do tej pory poważna i pochmurna, uśmiechnęła się szeroko i rzuciła coś do siedzącego obok starca. Cała grupa wybuchła gromkim śmiechem, w którym wyróżniał się przejrzysty, perlisty głos hrabiny. Sala ucichła, próbując dociec, co tak wszystkich rozbawiło. Po chwili Isawa nachyliła się do kobiety i przez kilka uderzeń serca szeptała jej coś do ucha.

– He, he, ona dobrze wie, kto rządzi u Heg’lannów – mruknął tahg. – Patrzcie teraz.

Hrabina, w towarzystwie męża i uśmiechającego się niepewnie Nawera, oderwała się od wciąż rozbawionego towarzystwa i ruszyła pod przeciwległą ścianę. Przy stołach zostały przynajmniej dwa klany, które pominęła.

– Widzicie? A’nelowie i ci złodzieje bydła starego Kannera zostali z niczym – Aeryss mówił cicho, nie spuszczając wzroku z wędrującej po sali kobiety. – Od dwóch lat zmawiali się z Heg’lannami i kilkoma innymi zachodnimi klanami, a teraz siedzą w kącie i zastanawiają się, czy to, że cesarski poseł ich zignorował, to zamierzona obelga, czy też tak mało liczą się w planach Imperium, że dyplomatka po prostu przypadkowo nie zwróciła na nich uwagi. I myślą, dlaczego Ceballa Heg’lann śmiała się z żartów hrabiny i co też ta obca kobieta tak długo szeptała jej do ucha. Cała pajęcza sieć intryg, którą utkali mi na zachodzie, właśnie została zerwana. Teraz przez następny rok będą sobie skakać do gardeł i oskarżać o zdradę, bo jeden ufa drugiemu tak samo jak ryba wydrze. Gdybym mógł, wynająłbym ją od cesarza na pół roku. Samymi uśmiechami doprowadziłaby do tego, że ludzie wybiliby do nogi ten twój durny kult, kapłanie.

Jawen Oderenn już się nie uśmiechał. Nie spuszczając wzroku z hrabiny, zmrużył oczy, zacisnął usta. Tahg obrócił ku niemu szeroką twarz.

– Trudno ci zrozumieć, jak to działa, co? Ty, który już uważasz się za Syna Topora, choć nie masz jeszcze dość odwagi, żeby oficjalnie przyjąć ten tytuł, ciągle nie potrafisz wniknąć w dusze tutejszych górali. Dla większości z nich istnieje tylko klan. Przez całe życie dziewięciu na dziesięciu ludzi, jakich spotykają, należy do niego, a ten dziesiąty to najczęściej przeciwnik na polu bitwy. Rodzą się, żenią, wychowują dzieci i umierają w promieniu jednego, góra dwóch dni drogi od głównej siedziby, i większość z nich nigdy nie zapuszcza się dalej. Tylko ród jest dla nich oparciem, tylko klanowi ufają. Czasem grupy mieszkające dwadzieścia lub trzydzieści mil od siebie mówią tak różną gwarą, że do handlowania potrzebują tłumaczy. Potrafią się zjednoczyć tylko wtedy, kiedy wskaże się im wspólnego wroga.

– Imperium to wróg.

– Nie. Nie dla nich. Większość z tu obecnych pierwszy raz widzi na oczy Meekhańczyka czystej krwi. Takiego z głębokiego południa, z serca Imperium. Bo dla nich sto mil stąd to kraniec świata. Za granicą mają przede wszystkim Wessyrczyków, czasem mocno już skoligaconych z meekhańskimi osadnikami, lecz w gruncie rzeczy to swoi obcy. Powiem ci, czego się spodziewali jeszcze pół godziny temu. Byli przekonani, że posłowie Imperium, po podobnym pokazie i po ujawnieniu tajemnic negocjacji, będą bladzi i roztrzęsieni, ze strachu nie będą mieli śmiałości spojrzeć im w oczy. Że spędzą całą ucztę, schodząc wszystkim z drogi i udając, że ich tu nie ma. A tymczasem widzą nas, jak rechoczemy na całe gardło, żartujemy i pijemy. Ten dowcip o trzeciej nodze, pamiętasz? Nawet mnie zaskoczyła. A potem poseł z żoną, w towarzystwie Nawera, schodzi do nich i zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Jakby ujawnione sekrety były jakąś błahostką. Hrabina uśmiecha się i promienieje, jej mąż jest spokojny i opanowany. W żaden sposób nie widać, by przejmowali się tym, co się stało. Może więc wieść o przeniesieniu wojsk na wschód to plotka? Może to nieprawda, że Meekhan spodziewa się kolejnej inwazji? Ten i ów odważy się zapytać, lecz cóż usłyszy? Że to zwykłe ruchy wojska, które nie powinno zbyt długo siedzieć w miejscu, bo się nudzi. Zresztą za dwa czy trzy miesiące ma być wielki przegląd przygranicznych regimentów, więc pewnie wszyscy wrócą. Hrabia zapyta kilku przywódców, czy nie byliby zainteresowani zakupem zboża, bo będzie później o tym ze mną rozmawiał. Poda przy tym tak niską cenę, że natychmiast się zgodzą. Oczywiście to nie musi być zboże, może chodzić o soloną wołowinę, fasolę czy groch, albo wino. Nieważne... Słuchasz, kapłanie? Tak prowadzi się politykę. Nie waląc młotem między oczy, lecz smarując ścieżkę miodem, żeby zwierz sam poszedł tam, gdzie chcemy. Teraz część klanów dojdzie do wniosku, że Imperium nie czuje się zagrożone, skoro zamiast gromadzić żywność w twierdzach i zamkach, robić zapasy w miastach, jest gotowe sprzedawać ją za bezcen. Ci, do których poselska para nie podeszła, poczują się oszukani i będą gotowi skoczyć do gardeł tym, którzy mogą zyskać coś na takim handlu. Komuś mimochodem zaproponuje się zakup świetnej broni po dobrej cenie, a jego sąsiedzi zaraz zaczną patrzeć na niego wilkiem. Nie będzie koalicji rodów gotowych do walki z wrogiem pod sztandarem Setrena. A gdy następnym razem mój siostrzeniec będzie chciał zwołać klany, odpowiedzą mu tylko najbardziej zawzięci. Zresztą, patrz teraz na salę, kapłanie.

Na początku uczty miejsca przy stołach znajdujących się przy podwyższeniu były puste. Przedstawienie Nawera wymiotło większość neutralnych klanów pod przeciwległą ścianę. Teraz Kenneth nawet nie zauważył, kiedy to się stało, ławy w pobliżu stołu z gośćmi z Imperium zaczęły się zapełniać. W większości zasiadali na nich mężczyźni w lepszych zbrojach i kobiety w sukniach z droższych materiałów. Czyli rodowa starszyzna. Niemal każdy klan, do którego podeszła poselska para, wysyłał kilku swoich przedstawicieli bliżej tahga. Wyglądało na to, że w Wynde’kann prądy polityczne zmieniają się błyskawicznie.

Klawyss znów śledził wzrokiem hrabinę.

– Ta kobieta potrafiłaby w trzy miesiące odebrać mi tron. Gdyby zechciała urodzić mi dziecko, zapłaciłbym za nie dziesięciokrotną wagę w złocie.

Kapitan sapnął, zgorszony.

– To nic zdrożnego, kapitanie. – Kenneth gestem powstrzymał oficera od zerwania się na nogi. – To uznany zwyczaj. Mężczyzna, który chce mieć legalne potomstwo, ale nie chce żony, może zawrzeć z kobietą odpowiedni kontrakt. Zgodnie z nim ona urodzi dziecko, po czym zniknie z jego życia. On ma obowiązek mieszkać z nią i łożyć na jej utrzymanie w czasie ciąży i przez rok po niej. Ona, oczywiście, ma być mu wierna. Niektóre młode kobiety zbierają tak na posag. Władcy, którzy chcieli przedłużyć ród, a z przyczyn politycznych woleli nie zawierać małżeństwa, korzystali z takich usług. Choć zwyczaj ten nie jest dziś już zbyt często stosowany.

– Dlaczego? – kawalerzysta opadł na krzesło.

– Bo kobiety niechętnie oddawały dzieci, a poza tym jak przez dwa lata mieszkasz z babą pod jednym dachem, to stwierdzasz, że lepszy demon znany niż obcy i najczęściej w końcu się żenisz – wyjaśnił Varhenn z krzywym uśmiechem. – Moja matka dorwała tak ojca... Nie ma pan, kapitanie, pojęcia, jak one potrafią być miłe, dopóki nie zacisną ci na szyi małżeńskiego sznura. Sam miód. A potem... eeech...

– Ma pan żonę, kapitanie? – Tahg postanowił zmienić temat rozmowy.

– Narzeczoną... To najwspanialsza dziewczyna, jaką spotkałem w życiu. – Kawalerzysta posłał wokół wyzywające spojrzenie.

– Oczywiście. – Klawyss mrugnął do nich porozumiewawczo.

Wszyscy uśmiechnęli się kwaśno.

– O czym mówicie? – Hrabina pojawiła się nagle przy głównym stole, cała w rumieńcach i uśmiechach. – O odciskach na stopach czy o kobietach?

Władca Wynde’kann wyciągnął rękę i pomógł jej usiąść.

– Skąd takie przypuszczenie, pani hrabino?

– Mężczyźni krzywią się, jakby bolały ich zęby, tylko gdy rozmawiają o chorobach lub o kobietach. Prawdziwych kobietach, oczywiście, nie zabaweczkach do łóżka. – Przyjrzała się każdemu z nich z osobna, wywołując falę zakłopotania. – I to się nigdy nie zmieni. Gdzie kapłan?

Kenneth wlepił wzrok w krzesło, na którym, głowę dałby sobie uciąć, jeszcze przed chwilą siedział Jawen Oderenn.

– A gdzie mój bratanek? – Tahg nie wyglądał na zaskoczonego.

– Zostawił nas przed chwilą i znikł. Miałam wrażenie, że czuje się skrępowany ciepłym przyjęciem, jakie zgotowali nam niektórzy z twoich poddanych, panie. Myślę, że jakąkolwiek umowę podpiszemy, oba nasze kraje na tym zyskają.

– Nie wątpię, moja droga. – Aeryss Klawyss nadal miał minę, jakby zastanawiał się nad zaproponowaniem hrabinie kontraktu na urodzenie dziecka. Oczywiście o ile Imperium zgodziłoby się na wypożyczenie mu swojego dyplomaty pierwszego stopnia do takich celów, i to na dwa lata. Porucznik zastanawiał się, czy ona sama w ogóle rozważyłaby taką propozycję. Nie dałby sobie głowy uciąć, że nie.

Uśmiechnął się pod nosem. Mimo wszystko wyglądało na to, że ta misja dyplomatyczna nie zakończy się fiaskiem. Mógł się odprężyć.

– Szpieg!!! – głos wypełnił salę z siłą grzmotu, wybuchającego pod czaszą dzwonu. – Szpieg w zamku! Zdrada!!!

Kenneth zamarł, Bergh niemal upuścił kielich z winem. Andan i Varhenn jednocześnie spojrzeli w stronę drzwi i zerwali się z miejsc, sięgając po broń.

– Siadać! – porucznik szczeknął rozkaz, zanim ich dłonie dotknęły rękojeści, dokładnie w tym samym momencie, w którym padł on także z ust hrabiny. Nawet intonację i akcent mieli identyczne. Dziesiętnicy zamarli, po czym powoli, jakby niewidzialna dłoń przyciskała ich do krzeseł, usiedli z powrotem.

– Rozkazy moim żołnierzom wydaję osobiście, hrabino – Kenneth nie odwrócił się w stronę drzwi, ignorując narastający na sali gwar. – Proszę mnie w tym nie wyręczać.

Spojrzał jej w oczy.

– Dobrze, panie poruczniku. – Hrabina nie uśmiechała się już, gdzieś znikła promieniejąca radością, rozszczebiotana piękność. Miał przed sobą zawodowego dyplomatę, dla którego życie i śmierć to dwie strony jednej monety. Momentalnie pozbył się wątpliwości. Gdyby interes Imperium tego wymagał, zostałaby kochanką Aeryssa i urodziła mu nawet tuzin dzieci. – Niech pan tylko ich pilnuje. Proszę.

Nie dał się nabrać, to „proszę” było formalnym rozkazem.

– Pani...

Ten szept padł z ust Velergorfa, dziesiętnik pobladł, ręce mu drżały. Kenneth powoli obrócił się przez ramię i spojrzał na środek sali, na postać wleczoną po posadzce przez dwóch przybocznych Nawera. W pierwszej chwili pomyślał, że to jeden z jego ludzi, brudnobiała płachta okrywała więźnia jak tren. Zamrugał, odganiając przywidzenie. Za żadnym z jego strażników okrycie nie wlokłoby się w taki sposób, ten ktoś musiał mieć nie więcej niż pięć stóp wzrostu. Spojrzał na jasną czuprynę i już wiedział, że gdy zobaczy zakrytą włosami twarz, będzie to płaskie oblicze dzieciaka, którego Varhenn uratował w śmierdzącym zaułku w Arberden.

Jeńca ciągnięto wolno, tak by wszyscy mogli się przyjrzeć tkaninie i wyszytym na niej znakom. Gwar wypełniał salę aż do chwili, gdy ludzki tłumok został rzucony na posadzkę przed stołem meekhańskich gości. Wtedy zapanowała cisza.

– Posłowie! – głos ponownie wypełnił salę. – Delegaci! Z misją pokoju i gotowymi traktatami! A gdy podejmujemy ich ucztą, szpiedzy Imperium węszą koło zamku, szukają słabych punktów w murach, przepatrują ścieżki przez góry! Zdradą podszyte są te rozmowy i zdradę przynieśli ci posłowie! Jadem zatrute są ich języki i pochlebstwa!

Jawen Oderenn wynurzył się zza drzwi, mając przy boku Nawera. Uśmiechał się paskudnie, nie przestając mówić.

– Gdzie się podziała mądrość naszego tahga?! Gdzie jego sławna przebiegłość?! Dlaczego karmi żmije własną krwią, gdy powinien im zdeptać łby, zanim wpełzły do jego domu?

Aeryss wstał i na widok jego miny uśmiech zniknął z ust kapłana. Gdyby byli w sali sami, Kenneth nie postawiłby na jego życie koziego bobka. Ale nie byli, więc po chwili Oderenn kontynuował. Już ciszej.

– Tego szpiega złapano, jak kręcił się wokół murów zamku, tahgu. Schwytano w chwili, gdy podkradał się pod bramę. Odpowiedz nam, po co Imperium wysyła posłów, jeśli za nimi idą szpiedzy? Zapytaj swoich gości, ilu takich jak ten kręci się jeszcze po okolicy i czy nie towarzyszy im armia, która jednym uderzeniem mogłaby zdjąć głowę z karku naszemu królestwu? Czy dla Imperium zabicie całej rodowej starszyzny nie byłoby świetnym wstępem do podboju?

Gwar wybuchł ponownie. Porucznik odniósł wrażenie, że każdy krzyczał na każdego, a wymachiwanie rękami i wygrażanie pięściami było tak samo ważne jak zwykłe słowa. Niektórzy już zrywali się z miejsc, skakali do gardeł sąsiadom. Gdyby nie zakaz posiadania broni, posadzka chyba już czerwieniłaby się krwią.

Aeryss nabrał powietrza w płuca i ryknął:

– Cisza!!!

Wszyscy zamarli, niektórzy w dość dziwacznych pozach, pochyleni w przód, z wzniesionymi rękami.

– Wszyscy na miejsca!!!

Ławy wypełniły się, lecz cisza, która zawisła nad salą, nie wróżyła nic dobrego. Tahg przeniósł ciężkie spojrzenie na kapłana.

– Skąd wziąłeś tego nieszczęśnika?

Zamiast Oderenna odpowiedział Nawer:

– Moi ludzie schwytali go, gdy kręcił się pod bramą... Nie wiem, czy są jeszcze inni – dodał po chwili.

– Skąd wiadomo, czy nie dałeś po głowie jednemu z poselskich strażników, co wyszedł za potrzebą? – padło gdzieś z sali. Kilka osób nawet zachichotało.

– Bo wszyscy z Górskiej Straży są tutaj – Nawer uniósł dłoń. – Chyba że ich dowódca o kimś zapomniał.

Kenneth mógł tylko patrzeć, jak na salę wchodzą jego żołnierze. „Są wprowadzani” byłoby lepszym określeniem. Po dwóch, po trzech, wpychano ich przez drzwi, większość bez pancerzy, lecz wszyscy z bronią i w płaszczach. Dwie szóstki wyszyte na przodzie tych płaszczy wyglądały jak nieme oskarżenie. Witały ich lodowate spojrzenia.

Porucznik wstał, przyciągając wzrok wszystkich obecnych, i zwrócił się do stojącego najbliżej strażnika.

– Cawe, jak was tu ściągnęli?

– Powiedzieli, że pan porucznik wydał taki rozkaz, założyć płaszcze, wziąć broń i stawić się w sali. Ten, co przyniósł polecenie, był ubrany jak jeden z ludzi tahga. – Wilk rozglądał się ponuro po sali, z dłonią na rękojeści miecza.

Oficer skinął głową. Nie było w tym ich winy, on sam nie przewidział takiej możliwości.

– Ustawić się dziesiątkami!

Oddział w kilka uderzeń serca stworzył cztery proste, idealnie równe linie. Mimo wszystko byli częścią armii Imperium.

– Czy to wszyscy twoi ludzie, poruczniku? – Kapłan uśmiechnął się jadowicie.

– Tak.

– A ten? – Palec wysunął się oskarżycielsko w stronę leżącego na ziemi ciała.

– Ten nie jest mój.

– Więc czyj? I dlaczego nosi znaki twojej kompanii? I dlaczego skrada się pod bramą, w nocy, tak by nikt go nie widział? I gdzie jest reszta tych „nie twoich” ludzi?

Każde zdanie ociekało ironią. Kenneth spojrzał w oczy Jawena i zobaczył w nich... oczekiwanie. Teraz twój ruch, zdawało się mówić to spojrzenie, przegrałem z hrabiną, lecz teraz ty jesteś moim przeciwnikiem. Spokojnie zszedł z podwyższenia, przykląkł przy leżącym, całkowicie ignorując narastający szum. Delikatnie obrócił go na wznak, sprawdził puls. Chłopak żył i wyglądało na to, że poza wielką śliwą na czole nie odniósł innych obrażeń. Kenneth wstał i zwrócił się do sali.

– Górska Straż oprócz numerów nosi na płaszczach własny symbol – powiedział, dotykając odznaki na piersi, na której widniał stylizowany psi łeb. – Wyszyć sobie dowolny numer może każdy, ale za sfałszowanie znaku Straży trafia się pod topór.

Nie musiał dodawać, że na płaszczu więźnia nie ma takiego znaku. Gwar ucichł i porucznik uświadomił sobie, że jest w centrum zainteresowania wszystkich na sali. Odchrząknął.

– Ten płaszcz należał do mojego dziesiętnika i w podarunku trafił do rąk pewnego dziecka, które bogowie dotknęli w specjalny sposób. – Pochylił się i wziął leżącego na ręce. – A Imperium nie przyjmuje do armii kogoś, kogo pocałowała Pani Losu.

Ruszył wzdłuż sali, od ławy do ławy. Chłopak był lekki, niemal za lekki na swój wiek, głowa zwisała mu bezwładnie. Płaska twarz, lekko skośne oczy, cofnięty podbródek były wyraźnie widoczne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł nadal sądzić, że to szpieg. Ludzie kiwali głowami, uspokajali się, większość przenosiła rozbawione spojrzenia na Jawena i Nawera. Stawało się jasne, że tych dwóch zrobiło z siebie głupców.

Kenneth obszedł salę dokoła i stanął przed kapłanem. Ten spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się szeroko. Uśmiechnął!

– Dobrze, poruczniku. To wyjaśnia nasze małe nieporozumienie. – Skinął ręką, a dwóch przybocznych Nawera podeszło i odebrało Kennethowi chłopca. – Nadal jednak nie wiemy, co z nim zrobić, w końcu przekradł się przez granicę i kręcił koło zamku. Taka rzecz nawet idiocie nie może ujść płazem.

– Poruczniku – hrabina zawołała go ze szczytu stołu. – Proszę do mnie podejść.

Coś w jej głosie kazało mu powrócić na miejsce. Patrzyła na niego w napięciu, z twarzą nieruchomą jak maska. Zalotna, rozszczebiotana dziewczyna zniknęła całkowicie. Wyszeptała:

– Poruczniku, tutejsi ludzie nie uznają – zawahała się – osób takich jak ten chłopiec za dotkniętych przez Panią Losu. Nie wierzą, że przynoszą oni szczęście. W niektórych, co bardziej starożytnych odmianach kultu Setrena uważa się ich wręcz za naznaczonych przez ciemność. Są wioski, gdzie po urodzeniu się takiego dziecka i je, i matkę zakopuje się żywcem w ziemi. Rozumie pan?

Nie rozumiał. Pokręcił głową.

– Nikt i nic go tu nie chroni. Ale jeśli któryś z pańskich żołnierzy wyciągnie broń, nie wyjdziemy stąd żywi. Widziałam uzbrojonych ludzi w drzwiach i nie była to straż tahga.

Kenneth przeniósł wzrok na podoficerów i ledwo dostrzegalnie wskazał na wciąż stojących w idealnych liniach strażników. Zrozumieli. Poderwali się z krzeseł i podeszli do swoich dziesiątek. Zajęli miejsca w szeregu.

– Co teraz? – porucznik skierował to pytanie bezpośrednio do hrabiny.

– Teraz – opuściła wzrok i zaraz podniosła z powrotem. – Teraz go zabiją.

Zaskoczyła go, ale najwyraźniej mówiła serio.

– Nie... Tangu...

– Nie, strażniku, nie mogę. – Władca Wynde’kann nie spojrzał na niego, zacisnął tylko dłonie w pięści. – To jeniec Nawera, nawet ja nie mam takich praw, by mu go odebrać. To nie jest sprawa między mną a nim, lecz między nim a tobą.

– Przyjmie wyzwanie?

Słowa wyrwały mu się, jakby w ogóle ominęły część mózgu odpowiedzialną za myślenie.

– Zabraniam! – szept hrabiny zabrzmiał żelazem. – Oficer Imperium nie skrzyżuje miecza z bratankiem tahga! Jeśli przegrasz, on i tak go zabije. Jeśli wygrasz, jeśli przelejesz tu krew kogoś z rodu Syna Topora, będziemy mieli wojnę. Nie wolno wam nic zrobić. Nic!

Kenneth odwrócił się w stronę sali, gdzie trwały przygotowania do przedstawienia.

Chłopak stał, trzymany za ręce przez dwóch zbirów Nawera. Głowa nadal opadała mu na pierś, przybrudzony płaszcz sięgał ziemi, kryjąc stopy. Siostrzeniec tahga spojrzał na porucznika i uśmiechnął się. Skinął dłonią, ktoś chlusnął wodą w twarz jeńca. Szarpnięcie, zdławiony krzyk, opancerzone dłonie mocniej zaciskające się na ramionach. Kenneth nie widział twarzy dzieciaka, ale ruch barków, nagłe zesztywnienie całej postaci, paniczne kręcenie głową mówiły wszystko. Ból, szok, dezorientacja. Niezrozumienie.

– Wiesz, gdzie jesteś?

Głos Nawera był cichy i uprzejmy. Chłopak nie odpowiedział, jego głowa nadal poruszała się we wszystkie strony, jakby czegoś szukał. Od niechcenia, na odlew, bandyta uderzył go w twarz. Głowa więźnia odskoczyła w tył, wróciła na miejsce i znieruchomiała.

– Zadałem ci pytanie. Czy wiesz, gdzie jesteś?

Cisza. I po chwili:

– Nie, panie. Nie wiem.

– Dobrze, umiesz mówić. A słuchać?

– Nie... nie wiem, panie.

– Widzisz, ja powiem ci, gdzie jesteś, a ty powiesz mi, kim jesteś. – Nawer uśmiechnął się jeszcze szerzej i znów spojrzał na Kennetha. Porucznikowi pas z mieczem nagle zaciążył u boku, dłonie przeszło mrowienie.

– Jesteś w zamku Law-Deren, stolicy wolnego królestwa Wynde’kann. Zakradłeś się pod bramę i tam cię schwytaliśmy. Czy jesteś szpiegiem?

Znów cisza, jakby chłopak musiał przemyśleć sobie nawet tak proste pytanie.

– Nie wiem, panie.

– Nie wiesz? – Nawer złapał chłopaka za włosy. – Jak to, nie wiesz?

– Nie wiem... nie wiem, co to szpieg, panie.

Ktoś na sali parsknął śmiechem, krótkim, nerwowym, zduszonym zaraz.

– To ktoś bez honoru i godności. Czy wiesz, co to honor, chłopcze?

Nawer spokojnie czekał na odpowiedź.

– Nie kłamać, panie... I być dobrym dla innych...

– Dobrze. Nie kłamać. Powiesz mi więc, co tu robiłeś?

Sformułowanie odpowiedzi zajęło więźniowi kilka uderzeń serca. Przez chwilę wyglądało na to, że próbuje się wyszarpnąć z rąk przybocznych, wreszcie skinął tylko głową w stronę wyszytych na płaszczu dwóch szóstek.

– Ja teraz jestem żołnierzem, panie... Mój oddział szedł do was, to i ja szedłem.

Szum i zaraz cisza, kilku żołnierzy Górskiej Straży poruszyło się. Kenneth tylko spojrzał na dziesiętników i kompania znów stała jak na defiladzie.

– Żołnierzem? – Siostrzeniec tahga uśmiechnął się zachęcająco. – I kazali ci tu przyjść?

– Nie, panie. Sam przyszedłem.

– A czy wiesz, że za skradanie się pod zamkiem, za przepatrywanie murów, karą jest śmierć?

Chłopak szarpnął się, zesztywniał.

– Nie, panie... ja...

– Cicho! Jeśli nosisz płaszcz imperialnej armii i ukrywasz się nocą pod twierdzą w innym kraju, to nie pomogą ci wykręty. Karą za to jest zamurowanie żywcem w lochu i zostawienie cię tam, dopóki nie umrzesz z głodu. To surowa kara, lecz sprawiedliwa. Szpieg to najgorszy łotr. Ktoś, kto skrada się w nocy, żeby wbić ci nóż w plecy. Rozumiesz, chłopcze?

Chłopak z namysłem skinął głową.

– To tak jak bandyta, panie?

Tym razem śmiech rozległ się w kilku miejscach sali.

Kenneth patrzył i nie rozumiał. Chłopak, nawet jeśli nie był chroniony przez miejscowe zwyczaje, z każdym zdaniem zyskiwał sympatię zgromadzonych. Budził co najwyżej litość, nie gniew. Porucznik przeniósł wzrok na stojącego z boku kapłana, ten stał i kiwał głową zadowolony, jakby wszystko szło po jego myśli. O co w tym wszystkim chodziło?

Zrozumiał, gdy Nawer odezwał się po chwili.

– Wierzę ci. – Poklepał chłopaka po policzku, gestem, jakim klepie się po głowie zdolnego psa. – Wierzę i dlatego postaram się, żebyś nie został ukarany, a nawet każę odprowadzić do domu. Ale musisz udowodnić mi, że mówisz prawdę, że nikt nie kazał ci tu przyjść, a ten płaszcz to tylko przebranie. Zdejmij go, napluj i naszczaj na niego, żebym wiedział, że nie jesteś szpiegiem.

Stojący w szyku strażnicy szarpnęli się, złamali linię, kilku sięgnęło po broń.

– Kompania!!! Baczność!!! – Kenneth zdążył to ryknąć, zanim doszło do tragedii. – Równaj!

Posłuchali, choć kilku z wahaniem, wrócili na miejsca, wyprostowali się. Kenneth spojrzał najpierw na Nawera, potem na już szeroko uśmiechającego się kapłana i z najwyższym trudem spojrzał na hrabinę. Nie miał wątpliwości, kto tu teraz dowodzi. Przełknął ślinę, niemal proszącym gestem musnął rękojeść miecza. Przez chwilę miał wrażenie, że w jej oczach zagościło współczucie. Potem pokręciła głową. Nie.

Nie.

Odwrócił się do niej plecami.

Przed dwudziestu laty Ósma Kompania Czwartego Pułku Górskiej Straży straciła dwa swoje płaszcze w starciu z bandą weklawskich zbójców. Po prostu dwóch żołnierzy zgubiło plecaki. Ktoś z bandytów musiał je odnaleźć. Gdy wreszcie wytropiono bandę, okazało się, że zbóje wrzucili płaszcze do dołu, którego używali zamiast wychodka. Nie były im do niczego potrzebne. Kompanię najpierw oddano pod sąd, całą, potem ją rozwiązano, a żołnierzy przydzielono do innych oddziałów, gdzie przez długi czas traktowano ich jak wyrzutków. Od tej pory Czwarty Pułk nie miał kompanii o numerze osiem. Do pewnych rzeczy w Górskiej Straży podchodzono nad wyraz poważnie. Kenneth wiedział, że jeśli chłopak zrobi to, do czego namawia go Nawer, jego oddział również przestanie istnieć. W takich sprawach nie było okoliczności łagodzących.

Gdy wstępował do Straży, dowodzący kompanią oficer narzucił mu na ramiona białą wtedy jeszcze płachtę i powiedział: „Noś go z dumą, dbaj, ceruj i nigdy nie pozwól, by ktoś go pohańbił. On czyni cię strażnikiem”. Nadal pamiętał tę scenę. Żołnierze mogli nie zakładać płaszczy, czasem demonstracyjnie, czasem dla wygody, ale prawdą było, że dla Górskiej Straży ten kawałek grubo tkanej, białej materii był symbolem statusu, oznaką przynależności do bitnych, zawziętych oddziałów górskiej piechoty, o której powiadano, że w walce nie ustępuje samej cesarskiej gwardii. Była to ich jedyna regulaminowa część umundurowania, znak i symbol rozpoznawczy. Zamiast sztandarów i chorągwi, zamiast lardoss, drewnianego drzewca z symbolem pułku umocowanym na szczycie, Górska Straż nosiła swoje płaszcze. Kenneth nigdy nie słyszał o przypadku, żeby jakiś strażnik sprzedał swój płaszcz albo zostawił go na polu bitwy, na łup dla wroga. Prawo do jego posiadania przysługiwało im od chwili wstąpienia do Straży aż do śmierci, gdy chowano ich w nim w ziemi. I nie miało znaczenia, że to akurat okrycie zostało podarowane komuś spoza oddziału. Nadal był na nim numer kompanii, dwie wyszyte czarną nicią szóstki. Nie powinni pozwolić, aby ktoś go zhańbił. I jednocześnie nie mogli nic zrobić.

Kapłan patrzył mu w oczy i uśmiechał się. Nawer kontynuował:

– No, chłopcze. Jestem twoim przyjacielem i naprawdę chcę ci pomóc. Pokaż mi tylko, że to zwykła szmata, którą założyłeś dla ochrony przed chłodem. Nie martw się, dostaniesz nowy płaszcz, lepszy, cieplejszy. Tylko zdejmij ten, napluj i naszczaj na niego, żebym wiedział, że nie jesteś szpiegiem.

Więzień szarpnął się, skrzywił płaczliwie. Milczał. Wreszcie powoli pokręcił głową.

Uderzenie zabrzmiało, jakby ktoś rzucił płat mięsa na deskę. Bandyta tym razem zadał cios otwartą dłonią, bolesny i upokarzający.

– Nie będę czekał do rana! – Warknął. – Pokaż mi, że nie jesteś szpiegiem, albo umrzesz. Już! Puśćcie go.

Przyboczni odstąpili, chłopak zachwiał się, przez chwilę wyglądało na to, że się przewróci. Kenneth zrobił krok w jego stronę.

– Poruczniku... – szept, nie, syk hrabiny był jak ostrze wbijające się w podstawę czaszki.

Wiedział, o co chodzi, o płonącą granicę, zniszczone miasta, zrównane z ziemią wioski, o krew, trupy, łzy. O to chodziło. Jeśli dadzą się sprowokować, jeśli wyciągną broń, bandyci Nawera wpadną do sali i zacznie się rzeź. Rozmowy zostaną bezpowrotnie zerwane. Może sam tahg przypłaci to życiem, a jego siostrzeniec zasiądzie na tronie. A potem bitewny kult Setrena Byka przydusi wszystkich żelazną pięścią i poprowadzi ich na wschód. To dlatego kapłan nie spuszczał z niego wzroku. Tu chodziło o coś więcej niż los jednej kompanii. Jednak i tak nie było mu lżej.

Przeniósł wzrok na swoich żołnierzy. Stali nieco w głębi sali, dookoła nich było pusto. Niespełna czterdziestu strażników w niekompletnym uzbrojeniu, blade twarze, zaciśnięte pięści, dłonie ciążące do rękojeści mieczy, szabel i toporów. I spojrzenia, którymi go obrzucali, intensywne w gniewie, czekające na rozkaz. O krok od złamania posłuszeństwa.

Ruszył naprzód, w dół, po schodach, w ich stronę. Gdy zrobił pierwszy krok, twarz kapłana wybuchła radością, a usta otworzyły się do krzyku. Hrabina zerwała się na nogi, przewracając krzesło. Zignorował to. Minął zaskoczonego Nawera i nie oglądając się na chłopaka, podszedł do żołnierzy. Zajął miejsce na przodzie, w pierwszej dziesiątce.

– Panie poruczniku... – strażnik po jego prawej nawet nie drgnął, ale głos miał taki, jakby ktoś zaciskał mu ręce na gardle. – Co robimy?

– Stoimy, Warw. Rozkazy poselstwa.

– Ale...

– Stoimy – wycedził przez zęby. – Ani drgnij.

Kolejne uderzenie cisnęło więźniem w tył. Nawer podszedł i złapał go za włosy, nie pozwalając upaść, ściągnął jego głowę w dół i potężnym uderzeniem kolana w twarz posłał na posadzkę. Krew trysnęła z ust i nosa więźnia, plamiąc przyszarzałą biel płaszcza. Chłopak krzyknął, zadławił się szlochem. Kopniak w przeponę pozbawił go tchu.

– Nie mam całej nocy, śmierdzielu. Nie chce mi się stać tu i zmuszać cię do powiedzenia prawdy. Muszę mieć pewność. – Nawer nachylił się lekko, przydeptując nadgarstek leżącego. W ciszy, która panowała w sali, wyraźnie słychać było chrzęst kości. – A ty nie okazujesz mi szacunku. Niedobrze. Będę cię go musiał nauczyć.

Skinął głową do jednego z przybocznych, a ten natychmiast podał mu ciężkie, bojowe rękawice z kolczej siatki, wzmocnione na grzbietach dłoni i kłykciach stalowymi płytkami. Chłopak patrzył niczym zahipnotyzowany, jak Nawer zakłada je, dopina paski, porusza palcami. Więzień zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył, jego spojrzenie, po raz pierwszy, ogarnęło stojących w równych szeregach żołnierzy. Otworzył usta...

– Nie. – Młody bandyta złapał go za ubranie na piersi i jednym szarpnięciem postawił na nogi. – Oni ci nie pomogą. Nie są twoimi przyjaciółmi. Nie uważają cię za żołnierza, tylko za głupka, któremu z litości podarowali stary płaszcz. Patrz na mnie! Rozumiesz? Jesteś dla nich niczym! Zrzuć tę szmatę i pluń na nią, to uwierzę, że jesteś tylko głupkiem, który znalazł się w złym miejscu. Już!

Przysunął chłopcu zaciśniętą pięść pod nos. Kenneth widział już, co cios ręki w takiej rękawicy może zrobić z twarzy. Odwrócił wzrok.

Uderzenie zabrzmiało obrzydliwie, mięsiście i mokro. I zaraz po nim rozległ się odgłos padającego ciała i głuche, zwierzęce ni to łkanie, ni skomlenie. Odgłos kroków, kopniak, szarpnięcie, dźwięk rozdzieranego materiału i dwa, nie, trzy szybkie ciosy, puste i dudniące, takie, które towarzyszą łamaniu żeber. Szloch, zdławiony kolejnym uderzeniem, coś, co musiało być lekceważącym, niemal obelżywym policzkiem, ale policzkiem zadanym dłonią w kolczej rękawicy, takim, który zdziera skórę z twarzy, zamieniając ją w krwawy placek. Krzyk, krótki krzyk i straszny, bulgotliwy odgłos, jaki wydaje ktoś, komu gardło miażdży stalowy uścisk. Szarpniecie. Uderzenie. Upadek. Łkanie. Kopniak.

Kenneth zamknął oczy, jego świat skurczył się, zwinął do punktu, w którym słuch staje się najważniejszym ze zmysłów. Żałował, że nie może zamknąć również uszu, zatkać ich palcami, odciąć się od sali i tego, co się na niej działo.

Był żołnierzem. Walczył i zabijał. Widział też wykonywane w majestacie prawa egzekucje, więcej, sam nieraz chwytał i dostarczał przed sąd zbójców, których później ścinano, ćwiartowano lub wieszano na hakach. To tutaj było, przez chwilę szukał odpowiedniego słowa, zwykłym bestialstwem.

– No już... – Nawer odezwał się po dłuższej chwili, dysząc ciężko. – No już, chłopcze... zrób to... zdejmij go i napluj... to nic, że z krwią. Tylko napluj i pójdziesz do domu... No już...

Kenneth otworzył oczy. Powiódł spojrzeniem po sali, wszyscy siedzieli jak sparaliżowani, gapiąc się na krwawe przedstawienie. Jakaś kobieta tuliła się do ramienia męża, ktoś był tak blady, jakby miał zaraz zwymiotować. Na większości twarzy malował się niesmak i obrzydzenie. Nawet jeśli wszyscy wiedzieli, o co toczy się gra, a na dodatek nie lubili Meekhańczyków, bandyta w zbroi masakrujący bezbronnego dzieciaka nie wzbudzał ich sympatii. Rozległo się kolejne mięsiste uderzenie.

Poczuł ruch z boku i z tyłu. Jeszcze chwila, a jego ludzie rzucą się do przodu.

– Kompania! – ryknął tak, że wtulona w męża kobieta podskoczyła. – Baczność!!!

Nie patrzył na nich, ale wyczuł wahanie, niepewność, pierwszy krok do buntu.

– Kompania! Do oddania honoru! Gotuj!

Szereg wyrównał się, wyprężył.

– Kompania! Na lewo patrz! Salut!

Huknął prawą pięścią o pierś i odszukał wzrokiem chłopaka. Chciał mu spojrzeć w oczy, chciał... przeprosić, ale krwawa miazga, w którą zamieniło się oblicze więźnia, w ogóle nie przypominała już ludzkiej twarzy.

Mimo wszystko chłopak musiał go usłyszeć. Nagle dzikim szarpnięciem uwolnił się z uchwytu Nawera i stanął prawie prosto. Jego prawa dłoń, zaciśnięta w pięść, dotknęła zakrwawionego płaszcza.

Salutował. Są rzeczy, które łamią nawet najtwardszych żołnierzy.

W następnej chwili rozległ się zgrzyt wyciąganego ostrza i chłopak zgiął się wpół, ze sztyletem wbitym w brzuch. Krzyknął krótko, strasznie, i powoli osunął się na kolana, ześlizgując z klingi. Nawer Ta’Klaw wyzywająco powiódł wzrokiem po sali i niespiesznym, teatralnym ruchem wytarł broń o koszulę więźnia. Pochylił się jeszcze i splunął na wyhaftowane na przodzie dwie szóstki, a potem jednym ruchem zerwał z chłopaka płaszcz i lekceważąco zarzucił go sobie na ramię.

– Mój koń będzie miał dobry pled na zimne noce. – Wyprostował się ze sztucznym uśmiechem, patrząc na porucznika. – A on chyba jednak myślał, że jest żołnierzem. A przecież prosiłem...

Przerwał mu odgłos odsuwanego krzesła.

– Nawerze Ta’Klaw – głos tahga niósł się po sali, mimo że władca zdawał się szeptać. – Wyciągnąłeś broń w mojej obecności, bez żadnego powodu. Zabierzesz swoich ludzi i opuścicie zamek, zanim wstanie słońce. Nie weźmiecie nic ponad to, co przynieśliście, i nie wrócicie tu przez rok, bez względu na to, jaki los napotkacie na swej drodze. Pod karą śmierci. Natychmiast.

Młody bandyta wykonał drwiący ukłon w stronę tahga.

– Oczywiście, wuju. I tak miałem już wyjeżdżać. Za trzy dni w Gaven’le ma odbyć się doroczny targ, uczty, tańce, zabawa. Będzie weselej niż tu, gdzie trochę krwi na płaszczu powoduje u niektórych mdłości – wykrzywił się tym razem bez udawania, paskudnym, okrutnym uśmiechem. – Mam nadzieję, że niektórych z was spotkam jeszcze kiedyś... W górach.

Ruszył do wyjścia, ciągnąc płaszcz po ziemi i nie spuszczając wzroku z żołnierzy. Przyboczni ruszyli za nim. Wyszli w całkowitej ciszy. Kapłan swoim zwyczajem gdzieś znikł.

Kenneth podszedł do chłopaka pierwszy. Za nim reszta kompanii. Od razu widać było, że rana jest śmiertelna. Ostrze weszło poniżej pępka i rozpruło brzuch prawie do mostka. Mimo wszystko żył jeszcze, krótkimi, chrapliwymi haustami zasysając powietrze. Porucznik ukląkł obok, bogowie wybaczcie mi, pomyślał, nawet nie wiem, jak on ma na imię.

– Dzielnie się spisałeś – szepnął wreszcie.

Wokół zgromadzili się jego ludzie. Niemal ich nie dostrzegał. Delikatnie dotknął twarzy umierającego, ktoś ściągnął swój płaszcz i mu go podał. Kenneth wsunął zwinięty materiał chłopakowi pod głowę.

– Jesteś prawdziwym żołnierzem, mały. Najprawdziwszym strażnikiem.

Wstał, przepchnął się przez żołnierzy i wszedł na podwyższenie. Stanął przy stole tahga.

– Proszę mi powiedzieć, hrabino, czy będziemy mieli pokój?

– Tak, poruczniku. Podpiszemy stosowne umowy – zdołała mu spojrzeć w twarz i zaskoczyć. Nie spodziewał się łez.

– To dobrze. Tangu, czy poselstwo dostanie odpowiednią eskortę na drogę powrotną?

– Oczywiście. Chcecie już wracać?

– Miałem rozkaz, żeby doprowadzić delegację tutaj. Wykonałem go. Jeden z moich ludzi... z moich żołnierzy powinien zostać jak najszybciej pochowany w domu. Przynajmniej tyle mu jestem winien. Przynajmniej tyle jest mu winne Imperium.

Odwracał się, gdy hrabina poruszyła się gwałtownie.

– Poruczniku, ja... Napiszę raport, w którym przedstawię dokładnie całą sprawę – wyszeptała, przełknęła ślinę i dodała głośniej – wszystkie... okoliczności. To nie musi się źle skończyć. Pańska kompania...

– Moja kompania to moja sprawa, hrabino. On skatował tego dzieciaka, a potem napluł na nasz płaszcz i wyszedł stąd żywy, zabierając go ze sobą. Co byś zrobił tahgu, gdyby nie był twoim siostrzeńcem?

– Urwałbym mu łeb, strażniku. Za hańbę, jaką ściągnął na mój dom – zderzyli się wzrokiem. Kenneth nie spodziewał się znaleźć w twarzy władcy Wynde’kann ponurego, pierwotnego w swojej głębi poczucia sprawiedliwości. – Obiecałem jego matce... – wyszeptał.

– Czy jego krew zostanie między nami?

Zaskoczenie. Oczy Aeryssa zrobiły się bardzo zimne.

– Obiecałem, że nie wystąpię przeciw niemu, nie, że będę go chronił na każdym kroku. Zwłaszcza gdy próbuje mi wydrzeć tron spod tyłka... On ma trzystu ludzi – dodał po chwili.

– Wiem. – Porucznik skinął głową i zszedł do swoich żołnierzy. Musieli się spieszyć.

—— • ——

Zebrali się w kwaterze. Ciało chłopaka zabrali ze sobą i nikt nie próbował ich powstrzymać. Gdy wychodzili z sali głównej, towarzyszyła im cisza. I wstyd. Znak kompanii został zhańbiony, a człowiek, który to zrobił, żył i miał się dobrze. Po powrocie do koszar zostaną osądzeni i najpewniej rozwiązani. Szósta Kompania przestanie istnieć.

Kenneth stanął pośrodku największego pomieszczenia i obserwował, jak jego ludzie się krzątają. Podnosili broń, zakładali zbroje, pakowali zapasy na drogę. Nikt nie patrzył mu w oczy. Nikt w ogóle na niego nie patrzył. Tchórz. To słowo wisiało w powietrzu, lepiło się do ścian, wypełniało przestrzeń. Nikt go głośno nie powiedział, ale... Zacisnął pięści i wtedy wyczuł ruch. Andan. Krępy dziesiętnik szedł ku niemu powoli, nie sięgał po broń, lecz nie musiał. Wystarczyło, że powie to, co większość myślała.

– Panie poruczniku... – Varhenn podszedł do niego pierwszy. – My wiemy.

– Co wiecie, dziesiętniku? – wychrypiał.

– Że nie dało się inaczej. Że ten bandyta chciał nas... pana sprowokować, a gdybyśmy wyciągnęli broń, polałaby się krew. Oni na to czekali, ci za drzwiami. Że byłaby z tego wojna, a nikt nie chce wojny na zachodniej granicy. Nie teraz. I wiemy, że to pan zapłaci najwięcej za to, co się stało. Pan nas nie docenia, niech pan tego nie robi. Ale nie jest nam przez to lżej – dokończył cicho.

Gdy podoficer zaczynał mówić, większość żołnierzy znieruchomiała. Po chwili zaczęli się ruszać jakby szybciej i Kenneth wyłowił kilka przypadkowych spojrzeń. Cholerny Velergorf, wszyscy wiedzieli, co? Dziesiętnik był wart swojej wagi w złocie.

– Dobra! – warknął. – A teraz stać i słuchać, co wasz porucznik ma do powiedzenia!

Gdy skończył i zadał pytanie, trzydziestu dziewięciu mężczyzn wyprostowało się i zasalutowało jak jeden mąż.

—— • ——

Biegli szybkim truchtem, gęsiego, ścieżką tak wąską, że dwóch ludzi nie zdołałoby się na niej wyminąć. Stary szlak przemytników i bandytów skracał im drogę o cały dzień. Zeszłoroczny śnieg skrzypiał pod nogami, wczepione w skały drzewa pochylały się nad przemykającą jak gromada duchów kompanią. Nie było słychać żadnych dźwięków poza rytmicznymi oddechami i cichym pobrzękiwaniem ekwipunku. Gdyby ktoś ich z daleka zobaczył, nie wiedziałby, czy spotkał na drodze ludzi, czy zjawy.

Górska Straż starała się poznać wszystkie drogi w górach, nie tylko te na terytorium Imperium, lecz także leżące po drugiej stronie granicy. To się zawsze opłacało. Musieli dotrzeć do Gewenah przed bandą Nawera, a on właśnie tam zmierzał. Sam zapowiedział, że za trzy dni będzie na targu w Gaven’le, mieście leżącym na południe od Rogu. W linii prostej zamek i Gaven’le dzielił dystans około czterdziestu mil, w górach, nawet dla wyszkolonego, wypoczętego oddziału, to dwa dni intensywnego marszu.

Banda musiała przeciąć dolinę Gewenah, najpewniej kierując się wprost do prowadzącego na południe Żałobnego Przejścia. Zresztą Żałobne Przejście było jedyną drogą, którą tak liczna grupa mogła przebyć. Pozostałe szlaki przypominały ten, którym właśnie biegli – były to wąskie, wyryte w skale ścieżki, którymi bandyci wędrowaliby kilka dni. Zwłaszcza ciągnąc ze sobą konie i dziesięć wozów, o czym Kenneth dowiedział się, rzucając kilka monet stajennemu. Mając trzystu ludzi i wiedząc, że w dolinie nie ma zbyt wiele wojska, Nawer Ta’Klaw mógł nie obawiać się zbrojnego oporu. Przecięcie samego Rogu zajęłoby mu zapewne mniej niż dwie godziny, być może zdążyłby jeszcze po drodze podpalić kilka chałup albo, jeśli szczęście by mu sprzyjało, złupić jakichś pechowych kupców. Tak budował swoją legendę, która przysparzała mu sympatyków i ściągała ochotników do bandy. Oto młody, wygnany arystokrata rzuca w zamku tahga wyzwanie Górskiej Straży, a gdy tchórzliwe pachołki Imperium nie odpowiadają, wpada zbrojnie w jego granice, łupi, pali i zaraz świętuje na wielkim festynie. Taką opowieść ludzie Nawera przyniosą do Gaven’le, i taka pójdzie w świat. Nie będzie tam słowa o biednym dzieciaku zakatowanym na śmierć i obietnicy wuja, chroniącej głowę bandyty.

Kenneth obejrzał się przez ramię, na nosze, na których leżało ciało owinięte w wojskowy płaszcz. Zabrali je ze sobą. Pewne sprawy są ważne.

—— • ——

Burmistrza Arberden obudziło stukanie do drzwi. Zerwał się natychmiast z łoża. W tych czasach to nie był dobry znak. Jeśli służący budził go na dwie godziny przed świtem, coś musiało się stać.

– Wejść.

Sługa wsunął się do sypialni na palcach.

– Panie, przybył oficer.

– Jaki oficer?

– Strażnik. Z tej kompanii, która poszła do Wynde’kann...

Aż ugięły się pod nim nogi. Poselstwo. Nieudane rozmowy. Wojna.

– Wprowadź go, natychmiast! I poślij kogoś do rajców. Budzić ich i przysłać do mnie.

Sługa znikł za drzwiami, niemal zderzając się z wchodzącym żołnierzem. Pamiętał go, rudy, z krótką brodą. Małomówny.

– Co z posłami? – zapytał burmistrz, zanim strażnik przekroczył próg.

– Zdrowi i cali – w głosie przybysza dało się słyszeć bezbrzeżne zmęczenie. – Będzie pokój i handel. Nie wojna. Przynajmniej na to się zanosiło, gdy po północy opuszczaliśmy zamek.

Chwilę zajęło mu zrozumienie ostatniego zdania. Po północy? Cztery godziny temu? Przebyli dwadzieścia mil nocą, w górach, w cztery godziny? Kim są ci żołnierze? I co ich tak gnało?

Otworzył usta, żeby zapytać.

– Nawer Ta’Klaw tu idzie. Z całą swoją bandą – uprzedził go oficer.

Gdy to mówił, w głosie pojawił mu się jakiś dziwny ton. Rodzaj mrocznej beznamiętności. Urzędnik spojrzał mu w oczy. Pani Łaskawa! Ktoś jeszcze dzisiaj umrze.

– Powiedz mi – porucznik całkowicie pominął zwrot grzecznościowy, ale burmistrz za nic w świecie nie zwróciłby mu na to uwagi. – Czy Stary Wół już ryknął?

– Na Żałobnym Przejściu? Gdzie tam. Szlak ciągle zbyt niebezpieczny, więc posłałem już po czarownika, żeby go otrzepał, choćby i przyszło złotem zapłacić. Bez kupców z południa tylko tracimy...

– Gdzie wasze trąbity?

– W piwnicy. Myśli pan, poruczniku, że nie próbowaliśmy sami? Przykrył się tak, że ani drgnie.

– A próbowaliście to zrobić o świcie? – Oficer wykrzywił usta w dziwnym grymasie. – I jeszcze jedno, gdzie mieszka dzieciak, dotknięty przez Panią Losu? Jasne włosy, na oko trzynaście lat.

– Głupi Nosah? Same z nim kłopoty, zniknął wczoraj i...

Zgrzyt ostrza i nagły ucisk pod szyją. Głownia miecza widziana z tej perspektywy wydawała się nieskończenie długa. Wzrok burmistrza, wędrujący wzdłuż ostrza, musiał w końcu napotkać oczy żołnierza. Na gardle zacisnęła mu się lodowata obroża.

– Nie pytałem o twoją opinię, burmistrzu, tylko gdzie mieszka jego matka. A gdy mi już to powiesz, ogłosisz alarm i podwoisz straże na murach. I wydasz mi wszystkie trąbity, z wyjątkiem jednej. A potem zrobisz, co ci każę. Pospiesz się.

Urzędnik przełknął ślinę i skinął głową.

—— • ——

Zobaczyli ich tuż przed świtem. Słońce różowiło już widnokrąg, na wschodzie szczyty gór wgryzały się czarnymi zębami w jaśniejące niebo. Było zimno, z ust ludzi i zwierząt unosiła się para. Czekali ukryci na zachodnim krańcu przełęczy, przed sobą mieli piękny widok na Żałobne Przejście.

Kenneth wiedział, skąd wzięła się ta nazwa. Żadna inna przełęcz w górach nie pochłonęła tylu ofiar. Biegła nią odległa teraz o trzysta jardów imperialna droga, szeroki na dwadzieścia stóp trakt z gładkich, równo osadzonych kamieni. Drogę już oczyszczono ze śniegu, co było znakiem, że kupcy od jakiegoś czasu podejmowali ryzyko podróży pod przyczajonym na Starym Wole niebezpieczeństwem. Cóż, ten, kto miał odwagę wędrować w takich warunkach, mógł narzucić swoją cenę na każdy towar. Choć trzeba desperata lub szaleńca, żeby teraz wjeżdżać na szlak.

Jego wschodnia strona, szerokie i wysokie zbocze, było wprost stworzone dla lawin. Wznosiło się z początku łagodnie, by nagle ostro ruszyć w górę i skończyć wysoką ścianą, przypominającą kształtem byczy kłąb. Dlatego miejsce to nazywano Starym Wołem. Tutejsi mówili, że gdy Stary Wół zaryczy, czyli potężną lawiną zrzuci zimową okrywę, droga na południe staje otworem. Często jednak Wół spóźniał się z rykiem, a wtedy kupcy, zwłaszcza przewożący łatwo psujące się towary, takie jak masło czy ryby, zaczynali ryzykować. Wielu z nich odnajdywano, dopiero gdy stopniał śnieg.

Czasem próbowano zrzucić lawinę, dmąc w trąbity, długie na piętnaście, dwadzieścia stóp drewniane tuby, których używano w górach do przekazywania prostych informacji na duże odległości. Gdy to nie pomagało, zainteresowanym kupcom pozostawało tylko wynająć czarodzieja, kogoś władającego Ścieżką Ziemi, Wody lub Lodu, żeby zmusił Wołu do ryknięcia. Otwarcie szlaków handlowych było warte każdych pieniędzy. Choć czasami wydawało się, że natura umyślnie kpi sobie z ludzi, dokonując niemożliwych sztuczek. Teraz też nie wiadomo było, jakim cudem wielołokciowa warstwa śniegu, gromadząca się przez całą zimę, trzymała się jeszcze na skale.

Porucznik patrzył na zbliżającą się kolumnę. Trzystu ludzi, może nawet więcej, co najmniej trzydziestu konnych, dosiadających silnych, wytrzymałych górskich kuców, do tego dziesięć lekkich wozów. Wiedział, że go nie widzą, owinięty w szary płaszcz, ukryty w cieniu, nie wyróżniał się z tła, podobnie jak reszta Szóstej Kompanii. Spojrzał na północ, w miejsce, skąd nadchodziła banda, ciemność świtu rozpraszała tam łuna dwóch pożarów. Niezbyt dużych. Być może dopalał się jakiś pasterski szałas albo stojąca samotnie zagroda. Najwyraźniej Nawer nie mógł się powstrzymać od zaznaczenia swojej obecności.

Kenneth przeniósł wzrok na prawo, gdzie ukryte w zagłębieniach terenu, zamaskowane gałęziami, leżały trąbity. Długo naradzał się z dziesiętnikami, gdzie którą skierować i kiedy zacząć grać. Od tego zależało ich życie. I oczywiście od tego, czy lawina zejdzie tak, jak przewidywali, lekko po skosie, wpadając w rynnę, środkiem której biegła droga, a nie skieruje całego swojego impetu na wprost. Nie było jednak innego miejsca, skąd dałoby się skutecznie zadąć w trąbity, więc musieli liczyć na szczęście.

Spojrzał na wschód, gdzie lada chwila słońce miało wyjrzeć zza gór. To był odpowiedni moment, pora dnia, gdy szczyty najczęściej zrzucały zalegający na zboczach śnieg. Godzina grzmotów, tak niekiedy mówiono na pierwszą godzinę po świcie, choć mało kto kojarzył jeszcze tę nazwę z lawinami. To był czas, gdy temperatura powietrza rosła z minuty na minutę, gdy mróz, często towarzyszący wiosennym nocom, niemal w kilka chwil ustępował ciepłym promieniom słońca. Tafle lodu skuwające kałuże topniały w oczach, zmarznięta ziemia zamieniała się w błoto. Rozmarzał również gruby na wiele stóp płaszcz sprasowanego śniegu, zalegający górskie szczyty. Kennethowi pokazał to kiedyś jeden z kapitanów, z którym służył. Zaprowadził go na strome zbocze i kazał patrzeć. Warstwa śniegu urywała się tam jak nożem uciął, a w miejscu, gdzie niedawno część pokrywy odpadła i runęła, widział wyraźnie nagą ziemię, zamarzniętą i pokrytą zżółkłą trawą oraz szronem. I nagle, w kwadrans po wzejściu słońca, ziemia zaczęła tajać, szron znikł, a spod sprasowanego śniegu zaczęły wypływać strumyki wody.

– To ciężar śniegu powoduje, że spód się topi – wyjaśnił szeptem kapitan. – Lecz przez całą noc woda nie mogła się wydostać, bo blokował ją mróz. Teraz płynie, a całe zbocze jest w tej chwili śliskie, jakby ktoś posmarował je masłem. Wystarczy pierdnąć, a wszystko runie. Za godzinę słońce wysuszy ziemię, a większość uwięzionej pod śniegiem wody wydostanie się, i wtedy będzie bezpieczniej. Przynajmniej do następnego świtu. Pamiętaj, nigdy nie wprowadzaj swoich ludzi w takie miejsca, gdy słońce wstaje po mroźnej nocy. A jak nie będziesz miał pewności, to patrz na psy. One zawsze wiedzą.

Porucznik uśmiechnął się, słysząc ciche skomlenie. Psy wiedziały. Czuły, że to miejsce jest niebezpieczne. To był dobry czas na zasadzkę.

Konie bandytów także coś czuły. Gdy oddział zbliżył się do przełęczy, te na czele zastrzygły uszami, zaczęły parskać i boczyć się. Grupa stanęła. Kenneth czekał, nagle nad doliną rozległ się głęboki, dudniący dźwięk. Sygnał trąbity grającej na alarm. Burmistrz zrobił, co do niego należało. Porucznik spojrzał w stronę miasta, tak jak większość ludzi Nawera. Słońce właśnie wzeszło i Arberden, mimo że odległe o cztery mile, było widoczne jak na dłoni. Kenneth dostrzegł ruch na murach, otwierającą się bramę i wychodzących z niej ludzi. Burmistrz musiał postawić na nogi wszystkich pachołków miejskich i połowę mieszkańców, ale wyłaniająca się z bramy kolumna wyglądała imponująco. Oficer patrzył, czekając na ostatni element przedstawienia. Tak jak nakazał, nagle na czele wychodzącego z miasta fałszywego oddziału pojawił się drąg z czerwonym punktem. Uśmiechnął się bez wesołości. Wszystko sprowadzało się do odległości i sztuczek oraz do przekonania Nawera o własnej ważności.

Lardoss z czerwonym niedźwiedziem stojącym na tylnych łapach był symbolem Piątego Pułku Piechoty, dla młodego bandyty powinno więc być jasne, że Imperium zastawiło na niego pułapkę, której uniknął, omijając miasto, lecz teraz maszerująca szybkim tempem ciężka piechota w ciągu godziny dopadnie go na przełęczy. Z tej odległości nie mógł dostrzec, że to wojsko to gromada przerażonych kupców i rzemieślników, a lardoss to kawałek pomalowanego na czerwono drewna.

Na dole powstało zamieszanie, stojąca w luźnym szyku kolumna zafalowała, kilku ludzi próbowało wyrwać się do przodu. Porządek narzucono szybko i brutalnie, płazując panikarzy i spędzając ich na miejsce. Porucznik przez chwilę podziwiał sprawność przywódcy bandytów. Ludzi uspokojono, koniom zawiązano oczy, z wozów zaczęto wyrzucać ładunek, najpewniej, żeby mogły jechać szybciej. W parę minut cała grupa była gotowa do wejścia na przełęcz. To był przykład dobrej roboty, której nie powstydziłaby się żadna kompania Górskiej Straży. Nic dziwnego, że Nawer Ta’Klaw tak długo wodził wszystkich za nos. Ze zwykłej bandy uczynił zdyscyplinowany i sprawny oddział.

I ten oddział właśnie wyruszył po śmierć.

Bandyci wjechali na przełęcz w całkowitej ciszy. Nienaturalnej ciszy, stwierdził po chwili Kenneth. Z tej odległości strażnicy powinni przynajmniej słyszeć odgłos końskich kopyt na kamieniach, jakiś szczęk żelaza, skrzypienie osi wozów. Odszukał wzrokiem dziesiętników, Bergh pierwszy podniósł prawą dłoń do góry i wymownie poruszył palcami. Magia. Najpewniej z bandą był kapłan, w zamku pokazał już, że lubi sztuczki z dźwiękiem. Teraz jednak nie na wiele miało mu się to przydać.

Zamierzali czekać do chwili, gdy kolumna znajdzie się w połowie przełęczy, lecz zanim przebyła trzecią część drogi, psy strażników zaczęły szaleć. Skomlały, popiskiwały i z podkulonymi ogonami próbowały wyrwać się swoim przewodnikom i uciec. Jeszcze chwila, a zamieszanie na zachodnim zboczu zwróci uwagę tych na drodze. Kenneth wstał i uniósł dłoń, momentalnie szesnastu ludzi poderwało się z ziemi i dopadło instrumentów. Po dwóch na każdą trąbitę, jeden z przodu, drugi z tyłu. Ci ostatni nabrali powietrza i nagle nad przełęczą poniósł się potężny, głęboki, przypominający zawodzenie byka w rui ryk. I o to chodziło, to miał być dźwięk o sile gromu, zdolny ruszyć z posad całe górskie zbocze. Psy przerwały skomlenie i najpierw rozszczekały się na całe gardło, a potem, jeden za drugim, zaczęły wyć. Mały podarunek od losu.

Kolumna na drodze zatrzymała się natychmiast. Przez kilka uderzeń serca wszystko zastygło w bezruchu, jakby bandyci nie dowierzali własnym oczom i uszom. Potem do wszystkich dotarło, co się dzieje, bo nagle konni spięli wierzchowce i pogalopowali na spotkanie strażników. Kenneth spokojnie uniósł do oka kuszę, wycelował. Jeźdźcy mieli do przebycia trzysta jardów po nierównym, kamienistym i wznoszącym się terenie. Nie wiadomo było, czy bardziej szarżują na wroga, czy starają się uciec z zagrożonego miejsca. Zresztą ci na drodze też nie czekali na wynik starcia. Piesi rzucili się w stronę doliny, woźnice po kilku nieudanych próbach zawrócenia pojazdów zeskakiwali z kozłów i ruszali za nimi.

Dmący w trąbity wzięli drugi oddech i w grzbiet Starego Wołu uderzyła kolejna fala dźwięku. Porucznik przycisnął mocniej łoże do policzka. No dalej, prosił w myślach. Rusz się sukinsynu. Nacisnął spust. Bełt trafił najbliższego kuca w pierś, zwierzę kwiknęło, potknęło się i upadło, jakby ktoś podciął mu przednie nogi. Przetoczyło się przez grzbiet, przygniatając jeźdźca i, co było niemal niemożliwe, zaraz wstało. Bandyta wysadzony z siodła leżał nieruchomo, a kuc uniósł łeb w górę i wydał z siebie najbardziej przejmujące, pełne bólu i skargi rżenie, jakie Kenneth w życiu słyszał. I być może to ten dźwięk wreszcie poruszył Starego Wołu.

Nagle w ziemię uderzyła stopa olbrzyma. Tak to wszyscy odczuli, potężny wstrząs, a po nim zapadła chwila ciszy, aż świdrowało w uszach. Cwałujące kuce zatrzymały się niemal w miejscu, po czym zaczęły szaleć, wierzgając i próbując gryźć własnych jeźdźców. Psy przypadły do ziemi, chowając pod siebie ogony. Dźwięk trąbit urwał się w połowie. Był już niepotrzebny.

Wół się zatrząsł.

Wysoko, niemal pod samym szczytem, po białej pokrywie przebiegła ciemna linia, szczelina, poszerzająca się z każdym uderzeniem serca. Towarzyszył temu dźwięk, jakby darto olbrzymią płachtę płótna. I nagle, pomiędzy jednym a drugim mgnieniem oka, cała wielka, gładka do tej pory połać śniegu zmarszczyła się, zafalowała i runęła. Nie pędziła równo, pojawiały się na niej fale, guzy, wybrzuszenia, w górę i na boki tryskały fontanny śniegu i lodu, gdzieś zaczerniał jakiś porwany przez niepowstrzymaną moc głaz. Śnieżny potwór parł w dół, złakniony ofiar.

Ci na drodze nie mieli najmniejszych szans, nawet gdyby byli konno, nawet gdyby w chwili runięcia lawiny już cwałowali w stronę zbawczego wyjścia, dosiadając najszybszych koni ze stajni samego cesarza. W chwili gdy osiągnęło poziom traktu, czoło lawiny miało około piętnastu stóp wysokości i pędziło z prędkością wystrzelonej strzały. Droga biegła wąską rynną pomiędzy dwoma wznoszącymi się w górę zboczami i rynna ta podziałała jak zwężenie na rzece, nadając pędzącej masie śniegu kierunek i zwiększając prędkość. Porzucone wozy zostały porwane, jakby były dziecięcymi zabawkami i wciąż nabierająca pędu bestia runęła na uciekających. Wszystko przy wtórze ryku rozgniewanego bóstwa. Maleńkie figurki, rozpaczliwie biegnące przed siebie lub próbujące w ostatniej chwili uciec w bok, były po prostu pochłaniane, by na mgnienie oka pojawić się wśród śnieżnej kipieli, a potem zniknąć już na zawsze. To było tak, jakby któryś z Nieśmiertelnych, sama Anday’ya, Pani Lodu, wyciągnęła rękę i starła w pył wszystko, co znalazło się na jej drodze. Trzystu ludzi w mniej niż trzydzieści uderzeń serca. Gdy lawina wyrwała się z przełęczy, rzygnęła śnieżnym tumanem przed siebie i było po wszystkim. Nikt nie przeżył.

Cisza zapadła tak nagle, że Kenneth miał wrażenie, iż stracił słuch. Zadziałał kierowany odruchami, wieloletnim szkoleniem. Oparł kuszę o ziemię, pochylił, napiął, założył bełt. Jego ludzie robili to samo. Nikt nie zapomniał o konnych, którym udało się uciec z drogi białej śmierci. Pierwsza salwa położyła dziesięciu, spanikowane kuce i trudny teren wyeliminowały jeszcze kilku. Ostatni tuzin właśnie dochodził do siebie, przełamywał grozę, paraliżującą członki i odbierającą zdolność myślenia. Porucznik spojrzał na najbliższego z nich i wiedział, że nie będzie mowy o braniu jeńców. To dobrze. Odszukał wzrokiem tego w zielonym płaszczu. Nawer wciąż miał coś, co nie należało do niego.

—— • ——

Pułkownik Akeres Gewanr rozparł się na krześle i zabębnił palcami o blat biurka. Przed sobą miał dwa dokumenty, raport, złożony na piśmie przez dowódcę Szóstej Kompanii, i prośbę tego samego oficera skierowaną do niego, jako bezpośredniego przełożonego. Raport... Cholera. „Usiłowano nas sprowokować...” „rozkaz wydany przez dyplomatę pierwszego stopnia...”, „płaszcz z numerem kompanii...”. To było nic, bo potem stało jak byk „... Szybkim, nocnym marszem udaliśmy się na przełęcz, zwaną Żałobnym Przejściem...”, w kwadrans po wschodzie słońca, graniem na trąbitach...”, „... resztki bandy próbowały uciec...”, wszyscy zginęli...”, „... bez strat własnych”. I podpis. Wszystko na jednej karcie, zapełnionej równym, schludnym pismem. Gewanr podniósł wzrok na wyprężonego jak struna porucznika, regulaminowo usiłującego wywiercić wzrokiem dziurę w ścianie, gdzieś na lewo od jego głowy.

– Nawer Ta’Klaw? – rzucił cicho.

– Trafiony z kuszy i dobity mieczem.

– Siostrzeniec Syna Topora? Władcy Wynde’kann?

– Ten sam.

Pułkownik wziął głęboki oddech, wstrzymał powietrze i powoli je wypuścił.

– Poruczniku lyw-Darawyt, wieści o tym dotarły tutaj już wczoraj wieczorem, przywiezione przez kupców wracających z Rogu. Banda Nawera zniszczona. Nie rozbita i nie zdziesiątkowana, tylko zniszczona, starta z powierzchni ziemi, wybita do nogi przez jedną kompanię Górskiej Straży. A raczej przez jej cztery dziesiątki. A podobno bandytów było pięć setek?

– Nie więcej niż trzy i pół, panie pułkowniku.

– Nieważne. Wieść już poszła dalej. Zanim kupcy zaniosą ją do sąsiednich prowincji, bandytów będzie tysiąc, a was tuzin. I podobno osobiście obciąłeś głowę Nawerowi Ta’Klaw, bo napluł na płaszcz Straży. Wiesz, co powinienem teraz zrobić? – Pułkownik Akeres Gewanr był naprawdę zdenerwowany i nie dbał o formy grzecznościowe.

– Nie wiem, panie pułkowniku – wzrok oficera nie przesunął się nawet o cal.

– Za wybicie bandy, która od dwóch lat rosła nam coraz większym cierniem w boku, powinieneś dostać awans i odznaczenie. Ale za zabicie członka rodu panującego, nawet z niezbyt przyjaznego królestwa... Nasi dyplomaci i większość wyższych oficerów to arystokracja. Istnieje coś takiego jak – pułkownik zawahał się – świadomość przynależności do wspólnej kasty. Oni nie patrzą z wdzięcznością na zwykłych żołnierzy zabijających kogoś książęcej krwi. Najchętniej widzieliby cię zdegradowanego do zwykłego strażnika i wysłanego do najzimniejszej dziury. Rozumiesz?

– Tak, panie pułkowniku.

– Z drugiej strony, za miesiąc cała Północ będzie opowiadała sobie legendy o tej potyczce... – Pułkownik z wysiłkiem uspokoił się. Żeby ten skurczybyk okazał choć cień emocji, skrzywił się lub przełknął ślinę. – Więc nie mogę pana zdegradować, nawet o pół stopnia, bo to złamie morale całej Górskiej Straży. Na dodatek wraz z kupcami przyszło pismo skierowane osobiście do mnie. Jego autorką jest hrabina Isawa-kan-Lawerr, a pieczęć na liście jest pieczęcią, której nawet cesarz nie mógłby zignorować. Zyskał pan potężną przyjaciółkę, poruczniku, lub też uważa ona, że ma jakiś dług do spłacenia, bo prosi, by awansować pana na pełnego kapitana. Co oczywiście nie wchodzi w grę, lecz może narazić mnie na gniew Imperialnego Korpusu Dyplomatycznego. Co więc mam zrobić?

Porucznik wreszcie się ruszył, opuścił wzrok i spojrzał mu prosto w oczy. Dowódca Szóstego Pułku Górskiej Straży zamrugał ze zdziwienia. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie spokoju i całkowitego opanowania.

– Sugeruję, żeby przychylił się pan do prośby Szóstej Kompanii. Moi żołnierze chcą w ten sposób kogoś uhonorować.

– To byłby pierwszy przypadek w historii, żeby tak krótko istniejąca kompania otrzymała prawo do tego rodzaju wyróżnienia. Własny symbol...

– Zamiast awansu – porucznik przerwał mu, uśmiechając się przepraszająco – lub degradacji, tylko ten drobiazg. To będzie nagroda dla kompanii, nie dla mnie, więc nie narazi pana na zatarg z tymi arystokratami – wymówił to słowo powoli, jakby coś przeżuwał. – I nikt nie powie, że kompania nie została doceniona. Wszyscy będą zadowoleni, panie pułkowniku...

Wszyscy? I ty również?, pomyślał Akeres Gewanr. Nie powiedział tego jednak głośno. Skinął głową, przyłożył pieczęć i podpisał dokument.

Gdy tylko młody oficer wyszedł, jego dowódca stanął przy oknie i zapatrzył się na zgromadzonych na dziedzińcu żołnierzy. Szósta Kompania, cztery dziesiątki strażników, tuzin psów. Jego ludzie... Rozmyślania przerwało mu skrzypienie drzwi do sypialni.

– Więc naprawdę zrzucił na nich lawinę?

– Myślałem, że Szczury wszystko wiedzą pierwsze. – Pułkownik nie odwrócił się, zbyt dobrze znał tego wysokiego, szczupłego mężczyznę, który od wielu dni zatruwał mu życie.

– Wiemy, lecz zawsze staramy się potwierdzać informacje z różnych źródeł. Ech, ten porucznik to niezwykły młody człowiek. Gdyby zażądał, mógłby być w tej chwili kapitanem.

– Wybrał najlepsze wyjście dla wszystkich. I nie wygląda na to, żeby żałował.

Ciche parsknięcie zza pleców było jedyną odpowiedzią.

– Pomyśleć, że mieli tylko zabrać się z prowincji.

– Znaleźliście, czego szukacie?

– Nie. Ale jeśli gdzieś tu jest, znajdziemy.

Pułkownik Akeres Gewanr wzruszył ramionami. To nie była jego sprawa. Patrzył, jak Kenneth-lyw-Darawyt wychodzi z budynku i idzie w stronę swoich ludzi. Cholera, widząc, jak wstają na widok Kennetha wiedział, że teraz to naprawdę byli „jego ludzie”. Porucznik skinął głową i żołnierze jak jeden mąż założyli płaszcze. Na każdym numer kompanii, dwie szóstki, jedna nieco powyżej drugiej, wyszyto krwistoczerwoną nicią.

Górska Straż nie zapomina o swoich.

Загрузка...