Gdybym miała brata

Mężczyzna wyszedł z głębokiego cienia wprost na rozpalone słońcem pustkowie. Przed chwilą opuścił przedsionek afraagry, długi, wąski kanion, prowadzący do głębokiej kotliny pełnej okrągłych domostw, gdzie słońce zaglądało zaledwie na godzinę czy dwie dziennie. Tam było w miarę chłodno. Tu żar spadł na niego niczym słoneczny młot dzierżony przez jakiegoś mściwego boga. Nie było się gdzie ukryć. U podnóża tych gór zaczynała się pustynia Travahen, zwana też Issarskim Przekleństwem, miejsce gdzie – jak powiadano – nawet demony ognia szukają cienia. Parszywa okolica.

Przybysz kilka chwil stał nieruchomo, jakby nieznośny gorąc nie robił na nim żadnego wrażenia. Nie był Issarem, nie zasłaniał twarzy i nosił się jak mieszkaniec północnych równin, ciemna koszula i kubrak z zielonego lnu, spodnie koloru piasku, skórzane buty. Przy pasie miał prosty miecz. Zdecydowanie nie pasował do tego miejsca.

Powoli powiódł wokół wzrokiem. Było właśnie południe, najgorętsza pora dnia. Zaścielające okolicę kamienie i głazy praktycznie nie rzucały cienia. Żar lał się z nieba, odbijał od kamiennej równiny, wciskał z każdym oddechem do nosa i ust. Wysuszał śluzówkę, budził pragnienie, niósł zapowiedź powolnej i bolesnej śmierci. Rozgrzane powietrze ozdabiało horyzont mirażami.

Mężczyzna odwrócił się w stronę ciemnej szczeliny w zboczu góry. Pokrytą szpakowatym zarostem twarz wykrzywił mu trudny do zinterpretowania grymas. Na moment znikł w cieniu, by po chwili ukazać się z powrotem, ciągnąc za uzdę osiodłanego konia. Wierzchowiec szedł niechętnie, parskając i potrząsając grzywą. Najwyraźniej uważał, że jeden z nich musi zachować rozsądek. Jego właściciel nie zwracał uwagi na zachowanie zwierzęcia. Dopiął popręg, sprawdził ekwipunek, wsunął nogę w strzemię.

– Więc to prawda, co o was mówią – usłyszał zza pleców kobiecy głos. – Uważacie, że cały świat powinien się wam podporządkować, nagiąć do waszej woli, skamleć u stóp niczym kopnięty szczeniak.

Odwrócił się błyskawicznie, z mieczem na wpół wyciągniętym z pochwy.

– Wyruszenie teraz do oazy to śmierć – kontynuowała kobieta. – Nieładna, w gorączce, śmiertelnych potach i majakach. Nie wiem tylko, dlaczego chcesz skazać na nią także konia.

Mężczyzna nie miał pojęcia, jak udało się jej podejść do niego tak blisko. Gdyby chciała jego głowy... dwa talhery, krótkie szable o podwójnej krzywiźnie ostrza, wisiały niedbale przy jej pasie, niosąc zapowiedź paskudnej śmierci każdemu, kto naraziłby się czymś ich właścicielce. Wiedział, że w górach nie każda kobieta miała prawo nosić taką broń. Uzbrajały się tak tylko te, które na równi z mężczyznami stawały w bitwie. Pochwy obu szabel były białe.

Stała trzy kroki od niego. Jeśli chciałaby go zabić...

Jak na kobietę była wysoka, a choć sięgająca ziemi szata koloru otaczających ich skał okrywała ją od ramion po stopy, mógł stwierdzić, że jest szczupła i najpewniej śmiertelnie zwinna. Oczywiście twarz miała zakrytą. Głos zdradzał kobietę najwyżej dwudziestopięcioletnią. Bardzo młodą jak na talhery w białych pochwach.

Milczał.

– To mój koń i moja droga – wychrypiał wreszcie. – I jeśli taka będzie wola Matki, także moja śmierć.

Pokręciła łagodnie głową.

– Do twojej śmierci nic nie mam. Żal mi konia.

Puścił rękojeść miecza.

– Nic ci do tego, nieznajoma. Idź swoją drogą.

W tym miejscu, tuż przy siedzibie plemienia, to były najwłaściwsze słowa, jakie mógł skierować do issarskiej kobiety. Czuł, jak mu się przygląda. W takim słońcu gęsty zawój, za którym ukryła twarz, na pewno dawał jej przewagę. On musiał nieustannie mrużyć oczy.

– Czy tak samo traktujesz wszystkich w swoim rodzie? – zapytała wreszcie. – Naginasz do własnych zachcianek, ryzykujesz ich życiem, zmuszasz, aby szli za tobą wbrew woli?

– Gdybym tak robił, moja córka jeszcze by żyła. Wydałbym ją za mąż już dwa lata temu. Nie zostałaby zgwałcona i zamordowana przez twojego współplemieńca.

Nawet nie drgnęła.

– Te słowa są ciebie niegodne, kupcze. Hańbisz nimi imię swojej córki. I imię nieznajomego, który ją zabił.

– To nie był nieznajomy. – Zrobił krok w jej stronę. – To Yatech d’Kllean, przeklęły przez wszystkich bogów gwałciciel i morderca, członek twojego przeklętego plemienia.

Nie cofnęła się, przechyliła tylko nieznacznie głowę w bok, jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć.

– Ostatni mężczyzna o tym imieniu urodził się w mojej afraagrze ponad sto lat temu. Zginął młodo. Kimkolwiek był zabójca twojej córki, nie pochodził stąd – powiedziała cicho.

Doskoczył do niej, złapał za ramiona i potrząsnął.

– To samo mówili twoi starsi, kobieto – warknął. – Tę samą śpiewkę słyszałem dziś od samego rana, nie znamy go, nigdy o takim nie słyszeliśmy, nie wiemy, kim był! Jakbym niemal cztery lata temu sam nie zabrał go stąd do domu!

Oparła dłonie o rękojeści szabel.

– Jeśli się nie cofniesz, stracisz ręce, nieznajomy – jej głos był zimny i opanowany. – Dzięki temu nie umrzesz od upału, ale ja będę musiała tu posprzątać. Oszczędź mi tego, proszę.

Tylko issarska kobieta mogła się tak odezwać do obcego mężczyzny. Oszczędź mi trudu związanego ze sprzątaniem po twoim trupie.

Puścił ją, znów spokojny, zrobił krok w tył, musnął ręką pochwę miecza z taką miną, jakby coś rozważał. Pokręciła głową, nie puszczając broni.

– Śmierć to dobre rozwiązanie, zwłaszcza dla duszy zamkniętej w bólu. Walka to dobre rozwiązanie, dla serca wypełnionego nienawiścią. Jednak taka dusza i takie serce nigdy nie poznają nawet części prawdy. Zginą w niewiedzy.

– Mówisz jak poetka.

– Tym także jestem dla mojego rodu.

Odwrócił się i ruszył w stronę konia.

– Kimkolwiek jesteś, kłamiesz, kobieto. Pustynia jest uczciwsza niż całe twoje plemię. Zaryzykuję z nią.

Wskoczył na siodło z wprawą osoby spędzającej na koniu długie godziny. Pochylił się i pogłaskał wierzchowca po szyi.

– Moja matka urodziła tylko jednego syna – usłyszał zza pleców. – Gdyby miała kolejnego, na pewno nadałaby mu imię Yatech. Zawsze jej się podobało.

Nie zareagował, zajęty uspokajaniem konia, który znów zaczął nerwowo parskać.

– Gdybym miała jeszcze jednego brata – kontynuowała – byłby szczupły i silny, miałby ciemne włosy po swoim ojcu i piwne oczy po matce. Rósłby, wyróżniając się wśród innych niedorostków odwagą i brawurą, i płacąc za to czasami wielką cenę.

Nadal traktował ją jak powietrze.

– Gdybym miała brata – mówiła dalej – być może w wieku siedemnastu lat pojechałby jak wielu innych młodych Issaram za góry, na północne równiny, gdzie całkiem niedawno wyrosło kolejne imperium, roszczące sobie pretensje do dominacji nad całym kontynentem. Być może przyjąłby ofertę służby u jednego z tamtejszych kupców, być może zostałby tam całe trzy lata, o wiele za długo jak na tak młodego wojownika. Być może kupiec ten nie chciałby odprawić go, choć nie wiem z jakiego powodu, tylko regularnie przysyłałby do plemienia zapłatę za kolejne lata służby.

Wreszcie zrozumiał. Wyprostował się w siodle, jakby dźgnęła go nożem w krzyż. Zawrócił konia.

– Co powiedziałaś?

Najechał na nią, nie cofnęła się, choć pierś zwierzęcia omal jej nie przewróciła.

Uniosła głowę.

– Być może ten mój brat, który nigdy się nie narodził, zakochałby się w córce kupca, zakochał głupio i nierozważnie, bo Issaram nie powinien oddawać serca kobiecie z równin, i kiedy ujrzała jego twarz, zabiłby ją, kierowany strachem, poczuciem winy i miłością.

– Miłością? Miłością?! – Aerin pochylił się w siodle. – Wy nie wiecie, co to miłość, nie wiecie, co to przyjaźń i lojalność. Gdyby Yatech wiedział, co to miłość, wyprułby sobie flaki własnym mieczem.

– Nie wiem, o kim mówisz, Aerinie-ker-Noel. Nigdy o nikim takim nie słyszałam. Ale ty, który handlujesz z moim plemieniem od dziesięciu lat, powinieneś wiedzieć, że żaden Issaram nie może zginąć z własnej ręki. Takie jest prawo. Jedyny sposób, w jaki możemy oddać duszę plemieniu, to przestać przyjmować wodę i pokarm, ale wtedy odchodzi się przez kilka dni. Gdy ktoś zobaczy twoją twarz, masz czas tylko do świtu.

– Mógł przyjść do mnie. Z przyjemnością wyświadczyłbym mu tę przysługę.

Czuł, jak na niego patrzy, mimo ekchaaru zasłaniającego jej twarz czuł spojrzenie wwiercające mu się w źrenice.

– To dziwne – stwierdziła. – Gdybym miała brata, to po powrocie z równin mógłby powiedzieć to samo. Mógłby powtarzać: „Powinienem zejść na dół i dać się zabić”. A ja powtarzałabym mu, że gdyby wszyscy zawsze robili to, co należy, ten świat byłby najlepszym z miejsc w wielkiej przestrzeni Wszechrzeczy.

Odwróciła się i ruszyła w głąb cienistego kanionu.

– Jest za gorąco, aby stać na słońcu i opowiadać sobie o ludziach, którzy nigdy się nie urodzili. Jeśli chcesz, jedź po swoją śmierć. Nie obchodzi mnie to.

Niemal wbrew woli zawrócił konia i podążył za nią. Nawet się nie obejrzała.

—— • ——

U wejścia do wąwozu wykuto w skale kilka pomieszczeń wielkości chłopskiej chaty. Aerin wielokrotnie przybywał z północy handlować z plemieniem d’yahirrów, wiedział więc, że pomieszczenia służyły głównie przyjezdnym, płacącym złotem za znakomitą broń, na którą popyt był w całym Imperium i daleko poza nim. Proste i zakrzywione miecze, szable, sztylety, włócznie i oszczepy. Najlepsze issarskie miecze osiągały cenę równą swojej wagi w złocie. Ci, którzy potrafili zdobyć zaufanie pustynnych plemion, w szybkim tempie mogli zbić olbrzymi majątek.

Kobieta weszła do największego pomieszczenia. Nieraz siedział tam przed kilkoma zamaskowanymi starcami i zawzięcie targował się o każdą sztukę broni, popijając napar z gorzkich ziół, który tak cenili jego gospodarze.

Zawahał się, po czym wszedł za nią. W środku było ciemno i chłodno.

– Myślałam, że pojedziesz po swoją śmierć, nieznajomy. Stała pośrodku, niedbale oparta o drewnianą ławę. Światło małego kaganka rzucało na ścianę rozchybotane cienie.

– Nie igraj ze mną, kobieto. Gdzie on jest?

– Kto?

– Yatech, morderca mojej córki.

– Nie wiem, o kim mówisz, kupcze. Od stu lat nie było tu nikogo o tym imieniu.

Skoczył naprzód. Później gotów był przysiąc na życie całej swojej rodziny, że nie zauważył jej ruchu, po prostu syknęła wydobywana z pochwy szabla i nagle musiał zatrzymać się w pół kroku, czując ostrze łagodnie opierające się tuż powyżej jego mostka. Miała ugięte ramię. Gdyby je wyprostowała, mógłby oddychać bez pośrednictwa nosa i ust.

– Na zewnątrz byliśmy mniej więcej równi, Aerinie-ker-Noel – wyszeptała. – Tam mogłeś mnie dotknąć. Tu jest afraagra. Tu dotknąć mnie może tylko jeden z Issaram. Oczywiście jeżeli mu na to pozwolę. Jeśli ty to zrobisz, będę musiała spróbować cię zabić.

Słowo „spróbować” powiedziała w taki sposób, że wiedział, iż się uśmiecha.

– Nic o nas nie wiesz, prawda? Handlujesz z nami od wielu lat, tak jak handlował twój ojciec, poznałeś trochę język, trochę obyczaje. Myślisz, nie, ty wiesz, że masz przed sobą bandę dzikusów, żyjących na pustyni, hołdujących dziwacznym przesądom, mordujących każdego, kto ma nieszczęście ujrzeć twarz któregoś z nich. Jesteś przekonany, że nie umiemy czytać i pisać, że się nie myjemy, że jemy brudnymi rękami ze wspólnej miski i spędzamy czas na wymyślaniu coraz to nowych powodów do mordowania się nawzajem. – Nie opuściła broni, czuł kroplę krwi powoli spływającą mu po piersi. – Wasze meekhańskie miasta, mosty, akwedukty i tysiące mil kamiennych dróg są dla ciebie wyznacznikiem człowieczeństwa. Uczelnie i akademie, teatry, szkoły, manufaktury, młyny wodne, kurierzy pocztowi, magia w służbie Imperium, armia strzegąca granic. Oto czym dla ciebie jest prawdziwa cywilizacja. Nawet teraz, stojąc z szablą dzikuski przy gardle, nie potrafisz zdobyć się na nic więcej niż robienie zdziwionej miny, że ta dzikuska zna tyle trudnych słów i mówi twoim językiem prawie bez akcentu.

Jednym płynnym ruchem schowała broń do pochwy. Cofnął się powoli, trzymając ręce z dala od rękojeści miecza.

– Powiedz mi, kupcze z zielonych równin, dlaczego tak naprawdę pragnąłeś mieć za strażnika wojownika z ludu Issaram?

– C... co?

Zbiła go z tropu, odebrała inicjatywę i nie zamierzała jej oddać.

– Dlaczego właśnie Issaram? Na północy nienawidzą nas i boją się. Zwłaszcza we wschodnim Ayrepr, gdzie plemiona d’ryss i k’leark przelały tyle krwi.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiał. Kiedy starszy rodu zaproponował mu usługi Yatecha, nie wahał się długo. Issarscy strażnicy słynęli z waleczności, lojalności i umiejętności bitewnych. Podnosili też prestiż swoich pracodawców. Niejedne negocjacje poszły mu lepiej, bo za plecami miał zamaskowanego wojownika, który potrafił godzinami trwać w tej samej pozycji, jakby był kamienną figurą. Jego cicha, milcząca obecność oddziaływała na większość ludzi jak widok leżącej na skale ziemnej żmii, pozornie nieruchomej i ospałej, ale w każdej chwili gotowej do śmiercionośnego ataku. Denerwowała ich i wyprowadzała z równowagi. A dobrze się targuje, gdy przeciwnik nie może się skupić i co chwilę zerka za twoje plecy. Zazwyczaj po zakończeniu rozmów widział w ich oczach szacunek i poważanie. Ktoś, kto nie boi się trzymać w domu zamaskowanego demona, zabójcę, mordującego bez wahania i litości, musi być człowiekiem odważnym i zdecydowanym. To zaszczyt handlować z kimś takim, mówiły ich spojrzenia.

Nie wiedział tylko, jak ma to powiedzieć tej dziwnej kobiecie. Nie, nie chciał jej tego mówić. Już dawno wyrzucił z pamięci wszystkie dobre wspomnienia związane z tym przeklętym mordercą. Milczał.

– Lód w żyłach, serce z ognia.

– Co?

– Lód w żyłach, serce z ognia – powtórzyła. – Tak mówicie na ludzi, którzy nigdy nie tracą kontroli, są przy tym odważni, szczerzy i szlachetni. Takich ludzi otacza szacunek i poważanie. Inni bez zastanowienia idą za nimi, do pracy czy do bitwy. Taka opinia ułatwia życie. Taki człowiek mógłby zapewne trzymać w domu oswojonego wilka, lwa albo... wojownika Issaram.

Tu go miała. Odkąd zatrudnił młodego górala, jego pozycja wyraźnie wzrosła. Dla zubożałego szlachcica, którego rodzina musiała zająć się handlem, była to pokusa nie do odparcia. Jego dziad i ojciec zgromadzili spory majątek, on sam potroił go w ciągu dwudziestu lat ciężkiej pracy. Na pograniczu Imperium takie fortuny wyrastały błyskawicznie. Już dziesięć lat temu miał kilka posiadłości, rozległe pastwiska, własne warsztaty płatnerskie, młyny, wiatraki, przędzalnie i farbiarnie. Ożenił się z miłości, jednak pokrewieństwo Ellandy z księżną kaa-Rodrahe było jej dodatkowym atutem.

I mimo wszystko ciągle znajdował się na uboczu. Lokalna arystokracja co prawda zapraszała go na bale i przyjęcia, ale zawsze w charakterze towarzysza żony. Nawet zaproszenia formułowano w ten sposób: „Pani Ellanda-kaa-Rodrahe-ker-Noel z małżonkiem”. Umieszczenie jego nazwiska po nazwisku rodowym Ellandy było niezbyt subtelną obelgą, przypomnieniem, że w lepsze towarzystwo wszedł tylnymi drzwiami. Dopiero gdy na pewnym przyjęciu pojawił się w towarzystwie Issara, jako swojego osobistego strażnika, zaczęli go traktować inaczej. Z szacunkiem.

– Człowiek z twoją pozycją mógłby zatrudnić do ochrony wielu innych. Na północy macie mistrzów szermierki, którzy nauczają młodszych synów szlachty sztuki władania mieczem, pełniąc jednocześnie funkcję domowych strażników. Wielu żołnierzy i weteranów również się tym zajmuje. Ale nie, ty wybrałeś wojownika z gór. Dlaczego nie oswojonego lwa?

—— • ——

To nie były sprawiedliwe słowa, wiedziała o tym, ale chciała się przekonać, jak obcy zareaguje. Ten człowiek był częścią rodziny, która rozdarła serce jej brata na strzępy. Była ciekawa, co takiego ma w sobie ktoś, kogo Yatech pokochał jak ojca.

Stał przed nią, chwiejąc się na nogach, jakby przed chwilą otrzymał cios obuchem topora. Wyglądał staro, starzej, niż sobie wyobrażała. Brat opowiadał jej, że Aerin to energiczny i żywy mężczyzna, z oczami pełnymi śmiechu. Wspomnienia innych ludzi niemal zawsze kłamią. Ten Meekhańczyk miał włosy i brodę, w których siwizna dominowała już nad młodzieńczą czernią. Duże dłonie o długich palcach niemal nieustannie zaciskał w pięści lub chował za pas, aby ukryć drżenie. A jego oczy były oczami starego, zmęczonego życiem człowieka. Tylko gdy wymieniał imię jej brata, imię, którego ona nie mogła już wymówić, pojawiał się w nich błysk.

– To... nieprawda – wyszeptał.

– Co? To, że trzymałeś tego wojownika w domu, bo łechtało to twoją próżność? Był twoim psem do walki albo oswojonym lampartem. Dzikim zwierzęciem, które wzbudza podziw dla swojego właściciela. Niczym więcej. Co cię bardziej boli, śmierć córki czy to, że podarowała swoją miłość temu zwierzęciu? To było coś, czego nie mogłeś sobie wyobrazić, panna z dobrego domu, spokrewniona z najlepszymi rodami Południa, czystej krwi Meekhanka, idąca do łóżka z dzikusem, który służy jej ojcu do podnoszenia poczucia własnej wartości. Jak dobry koń wyścigowy albo świetnie ułożony sokół. To zupełnie tak, jakby oddała się takiemu koniowi. Obraza i hańba na całe życie.

Nie skoczył znów do przodu, nie wyciągnął miecza. Cofnął się tylko o krok i przyglądał jej ze skupieniem.

– Teraz już wiem, skąd znam twój akcent – powiedział. – Yatech miał taki sam, gdy przybył do mojego domu. Ty naprawdę jesteś jego siostrą?

– Nie – zaprzeczyła. – Mój jedyny brat zginął dwa lata temu, walcząc z koczownikami po północnej stronie gór. My żyjemy tutaj, tylko tu możemy zakładać osady, takie jest prawo i nasza pokuta. Ale stada wypasamy po drugiej stronie gór, tam, gdzie jest dość wody, aby kozy i owce znalazły pokarm. Czasami, gdy przychodzą gorętsze lata, nomadowie przełamują strach i próbują zająć te pastwiska. Młodzi wojownicy często mają wtedy okazję poćwiczyć swoją sprawność w walce. Niektórym się nie udaje – zakończyła sucho. Nie przestawał się jej przyglądać.

– To była dobra próba, nieznajoma. Chciałaś mnie sprowokować do wyciągnięcia broni? Liczysz na to, że jeśli będziemy walczyć i mnie zabijesz, to ocalisz życie swojego brata? Że morderca uniknie sprawiedliwości?

Tym razem poczuła gniew.

– Sprawiedliwości?! Morderca?! Gdybym chciała cię zabić, przybyszu, zrobiłabym to na zewnątrz, gdy dotknąłeś mnie bez pozwolenia. Mogłam to zrobić także tutaj, kiedy próbowałeś mnie dotknąć po raz drugi. Ale cię nie zabiłam. Bo jestem ciekawa, dlaczego człowiek, który trzymał pod jednym dachem niezamężną dziewczynę i młodego mężczyznę, jest zdziwiony, gdy w końcu ta para zaczyna ze sobą sypiać. Czyżbyś nie znał własnej córki? Nie wiedział, po kim odziedziczyła gorącą krew? Trzeba było coś z tym zrobić, Meekhańczyku.

– Próbowałem – warknął, pochylając głowę i spoglądając spod zmrużonych powiek.

– Co?

Niespodziewanie złagodniał i uśmiechnął się smutno.

– A wiesz, że próbowałem. Gdy Yatech towarzyszył mi w czasie balów, wiele kobiet chciało go uwieść. Nie broniłem mu tych romansów, chyba że zemsta obrażonego męża byłaby zbyt potężna. To było zdumiewające patrzeć, jak wokół niego krążą, jak go zagadują, flirtują i kokietują. On nie musiał nic robić, wystarczyło, że stał w miejscu, w tej swojej luźnej szacie, zasłonie na twarzy i z mieczami na plecach. Nigdy ich nie odkładał, nigdy, nawet na przyjęciu u gubernatora. Może właśnie przez to działał na kobiety jak magnes. Był inny, był...

– Był dla nich tym samym, czym dla ciebie, kupcze. Zabawką, kolejnym nabytkiem do kolekcji, egzotyczną przygodą. Na pewno nie młodym, spragnionym uczuć mężczyzną. I ten młody wojownik pewnie wiedział o tym, bardzo dobrze wiedział. Dlatego gdy twoja córka ofiarowała mu serce i ciało, z pewnością był zdumiony i nieufny, jak pies, którego zbyt wiele razy kopnięto. Z początku nie potrafił jej wyznać miłości, bał się, że zaśmieje mu się w twarz, powie, że był dla niej tylko rozrywką. Zapewne musiały minąć długie tygodnie, nim po raz pierwszy powiedział, że ją kocha. Zanim się na to odważył. Gdyby ten młody wojownik był moim bratem, znalazłby w twoim domu więcej, niż śmiał przypuszczać, kupcze.

Nabrała głęboko powietrza, żeby się uspokoić.

– Pewnie dlatego – dokończyła – sam nie chciał wracać, choć w końcu i tak by to zrobił, bo jak myślisz, ilu naszych młodzików, wynajmujących swe miecze w Imperium, wraca na pustynię? No? Ilu?

Nie odpowiedział.

– Wszyscy, Meekhańczyku. Wszyscy. Bo tam, poza górami, nie są ludźmi, nikt ich tak nie traktuje. Są tylko narzędziami, mieczami do wynajęcia, klejnocikami na łańcuszku cudzej próżności, zabawkami, rozrywką. Wracają, bo tylko tu mają własną rodzinę.

Pochylił głowę, oczy mu błysnęły.

– My też byliśmy jego rodziną! Był dla nas jak syn i brat!

– A dałbyś mu córkę za żonę? – wypaliła.

Milczał, przez jego oblicze przemknęła cała gama uczuć. Większości nie potrafiła odczytać, nie była przyzwyczajona do brodatych twarzy, wszyscy mężczyźni z ludu Issaram golili się gładko, usuwając najmniejszy nawet włosek.

– Gdzie twój brat? – wycharczał po chwili.

– Pochowałam Verneana w skalnej niszy obok naszej matki. Miał serce przebite włócznią i głowę rozrąbaną toporem. Ledwo mogłam go rozpoznać. Ale wszyscy mówili, że zabrał ze sobą trzech koczowników. To była dobra śmierć.

– Nie o nim mówię!

– Nie miałam innego brata. Choć gdyby ten nieznajomy, którego gościłeś w swym domu, był moim bratem, zapłakałabym, widząc smutek w jego oczach.

—— • ——

– Deana...

Odwróciła się gwałtownie, porzucając obserwację grupki bawiących się dzieci. Podszedł do niej bezszelestnie, ale to nie było niezwykłe w ich rodzinie. Wszyscy w afraagrze wiedzieli, że członkowie rodu d’Kllean potrafią poruszać się ciszej niż piaskowy pająk. Zaskoczył ją jego strój. Nosił zniszczoną chaffdę, chyba tę samą, w której trzy lata temu opuścił plemię, ciemny ekchaar miał założony na twarz.

– Yatech – ledwo powstrzymała się od rzucenia mu się na szyję. Trzy lata, długie trzy lata, w czasie których tylko od czasu do czasu przychodziły jakieś wieści. Jego pracodawca musiał być zadowolony, regularnie przysyłał zapłatę okraszoną pochwałami i wyrazami wdzięczności. Yatech dobrze służył plemieniu.

Cofnęła się i obrzuciła go spojrzeniem. Pamiętała szczupłego, młodego chłopca, który odjeżdżał na kupieckim wozie, przejęty tak, że brakowało mu słów przy pożegnaniu. Nadal był szczupły, przez lata życia na równinach nie obrósł tłuszczem, ale wyraźnie wydoroślał. Był wyższy o jakieś dwa cale, szerszy w ramionach, trzymał się pewniej. Zmężniał.

– Możesz to zdjąć. – Wyciągnęła dłoń w stronę jego oblicza. – Jesteś w domu.

Wiedziała, że nie tylko on po powrocie ze służby poza plemieniem ma kłopoty z odsłanianiem twarzy. Długie miesiące lub lata pilnowania się, by nikt obcy nie zobaczył ich bez ekchaaru, odciskały swoje piętno na większości młodych wojowników. Niektórzy nosili zawoje jeszcze wiele dni po powrocie. Nikogo to nie dziwiło. Ale ona koniecznie chciała znów go zobaczyć.

Delikatnie chwycił ją za nadgarstek.

– Nie teraz, siostro – szepnął. – Może później. Jeszcze za wcześnie.

Zamarła, przestraszona chłodem jego dotyku i chłodem w głosie. Coś się musiało stać.

– Czy... czy starsi wiedzą już o twoim powrocie?

– Tak, Deana, wiedzą.

To było głupie pytanie, nie wszedłby do osady, gdyby nie wiedzieli.

– Czy zaakceptowali go?

To pytanie było ważniejsze. Po powrocie każdy zdawał relację starszyźnie osady, której towarzyszył przynajmniej jeden Wiedzący. Nierozsądnie było wtedy kłamać. Starsi akceptowali powrót bezwarunkowo lub nakładali pokuty, w skład których wchodziły modlitwy, medytacje i posty, mające oczyścić wracającego z występków popełnionych na zewnątrz. Zdarzało się też, choć niezmiernie rzadko, że wykluczali taką osobę z plemienia. Zamarła, przerażona podobną możliwością. Czy Yatech przyszedł pożegnać się przed wygnaniem?

Zacisnął uchwyt na jej ręce aż do bólu. Wiedziała, że zostaną jej siniaki.

– Tak, siostro. Zaakceptowali mój powrót bezwarunkowo. Nie dopatrzyli się żadnych uchybień przeciw Prawu.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę ich domu.

– Żadnych uchybień, Deana! – warknął zduszonym głosem. – Najmniejszych!

—— • ——

– Ten nieznajomy, którego przyjąłeś pod dach, Aerinie-ker-Noel, najpewniej był jednym z synów naszych gór. Nosił zasłonę na twarzy i dwa miecze na plecach, tak opisałeś go starszyźnie. Jeśli zabił twoją córkę po tym, jak ujrzała jego twarz, zrobił tylko to, czego wymagał od niego zwyczaj. Pierwsze Prawo Harudiego zna tylko jeden wyjątek od tej reguły i wierz mi, on ofiarował twojej córce lepszy los.

Meekhańczyk milczał, patrzył tylko na nią zmrużonymi, złymi oczami.

– Nie obchodzą mnie wasze zwyczaje, kobieto – powiedział po chwili. – Wasze prawa i zabobony to dla mnie pył na wietrze. Yatech był gościem w moim domu i złamał najstarsze prawo, jakie zna świat.

– Jeśli przyjąłeś go na służbę, nie był już gościem. Ten nieznany Issaram był strażnikiem, mieczem wetkniętym między twój ród a młyny śmierci. Akceptowałeś to, że naraża swoje życie w twojej obronie, ale gdy przyszło ci zapłacić cenę za jego obecność, czujesz się pokrzywdzony i zraniony. Powiedz mi, czy naprawdę nigdy nie powiedział ci, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy go bez ekchaaru?

Wyczytała odpowiedź w jego oczach. Uśmiechnęła się gorzko, choć nie mógł tego zobaczyć. Postarała się jednak, żeby wyczuł ten uśmiech w jej głosie.

– Czego więc właściwie chcesz, Meekhańczyku? Oczywiście poza oszukaniem własnego poczucia winy?

Zgrzytnął zębami i postąpił krok w jej stronę. Pomyślała, że jednak będą walczyć. Tu i teraz.

– Nie ma mojej winy w tym, co się stało! Nie ma mojej winy – powtórzył z naciskiem.

– Ciekawe. – Rozluźniła się, wysunęła lekko prawą stopę do przodu, opuściła ramiona. – Czy to samo powtarzali mieszkańcy wschodniego Ayrepr, gdy kilkuset wojowników zeszło na równiny, by pomścić śmierć bliskich lub znaleźć własną? Nie ma w tym naszej winy. Jesteśmy tylko ofiarami, niewinnymi i szlachetnymi w swej dobroci. – Skrzyżowała ręce na brzuchu, ujmując rękojeści szabel. – Zawsze tak jest u twojego ludu? Zamieniacie winę na poczucie krzywdy? To musi być łatwe i proste, pozwala budzić się co rano z przekonaniem o własnej wyższości nad resztą świata i pewnością, że każdy występek da się usprawiedliwić.

– Nie zmieniaj tematu, kobieto!

Zdawał się ignorować jej postawę, lekko ugięte nogi i dłonie na rękojeściach szabel. Pomyślała z żalem, że chyba jednak będzie musiała go zabić. Oczywiście jeśli nie okaże się lepszym szermierzem, niż sądziła.

– Nie zmieniam – powiedziała spokojnie. – Ty, jako kupiec i szlachcic, powinieneś wiedzieć, dlaczego tak naprawdę wasze pułki uderzyły na plemiona d’ryss i k’leark. Co wtedy stało za decyzją wysłania prawie pięciu tysięcy żołnierzy w góry. Byłeś w tym czasie młody, zapewne nie przejąłeś jeszcze schedy po ojcu, ale nie byłeś głupi. Więc jak, Meekhańczyku? Powiesz mi prawdę? Tu i teraz, tylko ty, ja i kilka słów prawdy o chciwości, zdradzie i łamaniu obietnic?

Powoli, jakby zmuszała go do tego jakaś niewidzialna siła, opuścił wzrok.

– To był błąd, wtedy, ćwierć wieku temu. Nie powinni byli tego robić.

– Błąd? Błąd? Teraz nazywacie to błędem, bo pułki zostały zdziesiątkowane, a prowincja zapłaciła za tę wyprawę krwią. Lecz gdyby wam się udało, byłaby to ze wszech miar słuszna i usprawiedliwiona decyzja, nieprawdaż? Byłoby to kolejne zwycięstwo meekhańskiego oręża na drodze do powszechnego pokoju i dobrobytu. Nikt nawet nie wspomniałby o kontroli nad szlakami handlowymi między Meekhanem a królestwami Daeltr’ed. Gdy straciliście ujście Elharan i port w Ponkee-Laa, najkrótsza droga na południe wiodła przez nasze ziemie. A my nie chcieliśmy podpisać niekorzystnych traktatów handlowych. Więc jak zwykle miały przemówić miecze. Po wszystkim nikomu nie przyszłoby do głowy wspominać coś o jedwabiu, złocie, kości słoniowej, kamieniach szlachetnych i droższych od złota przyprawach. Gdyby udało się wam podbić te plemiona, tylko głupiec mógłby gadać o chciwych kupcach, którzy stwierdzili, że nie będą już płacić Issaram za prawo przejazdu przez ich ziemie, prawo korzystania z wody i eskortę. Także oficerowie nie byliby skorumpowanymi głupcami, łasymi na pieniądze, tylko bohaterami chodzącymi w chwale. Czy tak właśnie jest z wami, Meekhańczykami? Czy prawda służy wam jak zastraszony kundel, obszczekujący tego, kogo wskaże wasze poczucie winy?

Nie ruszał się, zastygł, jakby zamienił się w kamienną figurę. Tylko oczy mu błyszczały.

– Dlaczego próbujesz to zrobić? – zapytał cicho.

– Co próbuję zrobić, Meekhańczyku?

– Sprowokować mnie do walki. Już przynajmniej dwukrotnie to zrobiłaś, teraz stoisz przede mną w postawie bojowej, a sądząc po kolorze, jaki mają pochwy twoich szabel, nie ma znaczenia, czy już je wyciągnęłaś, czy zrobisz to za chwilę. Czyż nie mówicie, że kolor pochwy miecza Issara nigdy nie kłamie?

—— • ——

Zastała go w siedzibie rodu. Wzniesiony z kamienia okrągły budynek, o ścianach grubych na dwie stopy, podzielony był na kilkanaście jedno- i dwuosobowych izb oraz jedną wspólną jadalnię. Yatech siedział w pokoju, który przed wyjazdem zajmował z Verneanem, i wpatrywał się w miejsce, gdzie zazwyczaj wisiały miecze brata. Stalowy trzpień, tkwiący od niepamiętnych czasów w ścianie, był obwiązany czerwoną wstążką.

– Kiedy? – zapytał cicho.

– W zeszłym roku. Koczownicy na północnych pastwiskach.

– Nie wiedziałem. Nie pożegnałem go, jak należy.

– Ja go pożegnałam za nas oboje. I ciotka, i wuj, cały ród.

Wsparł głowę na obu rękach.

– Zostaliśmy tylko my, Deana. Z tej gałązki rodu tylko ty i ja – stwierdził dziwnym tonem.

Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Nie wiedziała, co właściwie miał na myśli, choć jego głos był tak przerażająco spokojny i... nijaki. Znów poczuła dreszcz niepokoju na plecach.

– Co się stało na równinach?

Podniósł głowę. Przez kilka uderzeń serca wpatrywał się w nią intensywnie.

– Spełniłem swój obowiązek wobec plemienia i rodu – powiedział martwo. – Dusza nie poniosła uszczerbku.

Wielka Matko!

– Zabiłeś kogoś, kto zobaczył twoją twarz. – To nie było pytanie. – Yatech? Zrobiłeś to, prawda? Kogo?

Powoli, jakby musiał pokonywać jakiś zewnętrzny opór, sięgnął do zawoju i ściągnął. Zamarła, widząc, co zagościło w jego oczach.

– Och, bracie...

Uśmiechnął się strasznym, pozbawionym cienia radości grymasem.

– Nic się nie stało, Deana. Jesteśmy tym, czym jesteśmy, i nic nie możemy na to poradzić. Jutro będzie lepiej.

Nie, bracie, pomyślała, jutro nie będzie lepiej. Patrzę w twoje oczy i wiem, że już nigdy nie będzie lepiej.

– Nie rozmawiajmy o tym – poprosił cicho. – Nic już nie da się zmienić.

Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół.

– Dlaczego nie nosisz ślubnego pasa?

Zaskoczył ją, nie była przygotowana na to, że zada to pytanie tak szybko. Nie zdążyła wymyślić żadnej przekonującej wymówki.

– Nikt nie położył ślubnego pasa przed moimi drzwiami. Nigdy – stwierdziła, ostrzej niż zamierzała. – Może gdybym przełknęła dumę, mogłabym dać rodowi kilkoro dzieci, ale nie chcę. Wybrałam inną drogę, by służyć plemieniu.

Wstał.

– Jaką drogę, Deana?

Zawsze uważała go za najinteligentniejszego ze wszystkich młodych mężczyzn, jakich znała. Nic dziwnego, że już się domyślił. Nie zrobił więc zdziwionej miny, nie wybuchnął gniewem, gdy zaprowadziła go do swojego pokoju i pokazała broń. Utwardzona skóra, z której wykonano pochwy jej szabel, była biała jak piasek w legendarnym Skorpionim Młynie.

– Od dawna?

– Od miesiąca.

– Zasługujesz na tyle ślubnych pasów, by zrobić z nich sznur, trzy razy opasujący rodową siedzibę. Zamiast tego ofiarowano ci to. – Wskazał białe pochwy.

– Nikt mi ich nie ofiarował, Yatech. Sama je zdobyłam.

– Nie słyszałem o kobiecie, która miałaby prawo nosić je tak młodo.

– Samotność daje dużo czasu na ćwiczenia, bracie. Ty też mógłbyś takie nosić, gdybyś został w afraagrze.

Popatrzył jej w oczy.

– Co tu się dzieje, Deana?

Prawo noszenia broni w białych pochwach przysługiwało każdemu, kto osiągnął odpowiedni poziom we władaniu orężem. Czy to był yphir, talher, dwuręczny hertess, zwany też „długim zębem”, krótka lub długa włócznia – mistrzostwo w każdym rodzaju broni uprawniało do noszenia białej pochwy lub białego pasa. Takich wojowników na ogół omijano na polu bitwy, chyba że ktoś szukał chwały lub, co bardziej prawdopodobne, szybkiej śmierci. Ta biel mówiła o perfekcji w sztuce zabijania. Nie mówiła jednak nic o godzinach morderczych ćwiczeń, o pocie i krwi wylewanych w pozorowanych, coraz trudniejszych potyczkach, o treningach z bronią i bez broni, medytacji, wyrabianiu odporności na ból i zmęczenie, zwiększaniu kontroli nad własnym ciałem. O szukaniu osobistej drogi do bitewnego transu, który zmieniał percepcję, wytrzymałość i odporność wojownika. Mądrzy starcy mówili, że ta biel była bardziej kolorem duszy, że świadczyła o niezłomnej woli, żelaznej determinacji i powolnym przekuwaniu ciała i umysłu w oręż.

Wiedziała, że on to wszystko pojmuje. Wiedziała, że rozumie.

Nie bardzo jednak wiedziała, jak mu opowiedzieć swoją historię.

—— • ——

Patrzył na tę kobietę spokojnie, bez emocji. Stała przed nim, nieznacznie przygarbiona, z dłońmi wspartymi na rękojeści broni. Czuł, że jeśli drgnie, jej szable ze świstem przetną powietrze i rozpocznie się walka. Przez chwilę bawił się tą myślą. Ale nie, na to było jeszcze za wcześnie.

– Gdy tak na ciebie patrzę, coraz wyraźniej widzę wasze pokrewieństwo, nieznajoma. Tak samo pochylacie głowę, tak samo wysuwacie w przód prawą stopę, przygotowując się do walki, nawet ramiona macie opuszczone w ten sam sposób. Widziałem to nieraz, przygody z kobietami, w które wdawał się twój brat, skutkowały niejednym pojedynkiem. – Usta wykrzywił mu mimowolny, gorzki uśmiech. – Zazwyczaj krótkim i dość upokarzającym dla wyzywających. Podziwiałem go za to, wiesz? Za żelazne opanowanie, które pozwalało mu znosić ze spokojem paskudne, haniebne obelgi i nie dać się sprowokować do czegoś więcej niż zranienie i rozbrojenie przeciwnika. Gdybym ja był na jego miejscu i miał takie umiejętności, zostawiłbym za sobą z tuzin trupów. Mówiłem ci już, że pierwszej nocy po przybyciu do mojego domu ocalił nam wszystkim życie? Nie musiał tego robić, właśnie zwolniłem go ze służby, a mimo to stanął naprzeciw kilkudziesięciu banitów i zatrzymał ich do czasu, aż otrząsnęliśmy się z zaskoczenia. Zabił też czarownika, który im towarzyszył, i ocalił mi syna. Tamtej nocy wkroczył w życie mojej rodziny, trzymając w rękach okrwawione żelazo, a ja, zamiast wziąć to za omen, dziękowałem Pani za łaskę, jaką nam wyświadczyła, pozwalając mi przyjąć go na służbę.

Nie przerywała mu i nie zmieniała pozycji. Za to chłonęła każde jego słowo. Gdy mówił o jej bracie, zaciskała dłonie na rękojeściach szabel, aż bielały jej kłykcie.

– Dlaczego chciałeś go odesłać? – zapytała cicho. – Zachował się niegodnie w czasie podróży?

– Czemu obchodzi cię los człowieka, którego nigdy nie znałaś? – skontrował.

Drgnęła i szable na cal wysunęły się z pochew.

– Chcę wiedzieć, zrozumieć, co się wtedy stało. Nawet jeśli nie należał do mojego rodu, był z ludu Issaram. Niedobrze jest, gdy dzieją się takie rzeczy.

– Jakie rzeczy, kobieto? – warknął. – Mordowanie bezbronnych? Myślałem, że jesteście z tego dumni. W czasie rzezi we wschodnim Ayrepr zginęło dziesięć tysięcy ludzi, w większości zbyt zaskoczonych, żeby się bronić. Zginęli też ojciec i brat mojej żony, zamordowani na jej oczach. Dowiedziałem się o tym za późno i dlatego chciałem, żeby opuścił mój dom. Masz rację, że wielu Meekhańczyków traktuje was jak zwierzęta. Ale trudno mieć za sąsiadów dzikie bestie.

Cofnęła się. Przez chwilę stała w bezruchu, po czym parsknęła krótkim, urywanym śmiechem. Zaskoczyła go gorycz tego śmiechu.

– Wybacz – powiedziała po chwili. – Gdybyś wiedział, jak bardzo przypomina to słowa wypowiadane pod waszym adresem przez wielu moich współplemieńców. Zwłaszcza tych, których rodziny wymordowano podczas ataku na afraagry plemion d’ryss i k’leark. Osiem osad padło ofiarą waszych żołnierzy, zanim zdołali zebrać dość wojowników, by stawić wam czoło w bitwie. Och, więzy pokrewieństwa popchnęły nawet naszych mężczyzn do szukania zemsty za górami. Macie szczęście, że rada plemion zabroniła udziału w tej wyprawie wszystkim chętnym. Gdyby tego nie zrobiła, krwią spłynęłaby każda prowincja stąd aż po Gryllanę – dodała twardo.

—— • ——

Dral’k – tak zakończyła się ich rozmowa. Dral’k.

Idąc obok brata, zastanawiała się, co właściwie próbują zrobić. Nikt z rodu ich nie poprze, a w walce na słowa nie mieli szans.

Była pewna, że nic nie wskórają. O tej porze w domostwie Lengany nie powinno być żadnych mężczyzn, tylko kilka kobiet i dzieci. A oni, jeśli chcieli coś osiągnąć, powinni porozmawiać ze starszym rodu. Na pewno nie z tą kobietą. Ale Yatech uparł się, w sposób dla niego niezwykły – najwyraźniej pobyt wśród Meekhańczyków zmienił go bardziej, niż przypuszczała. Mimo wszystko postanowiła mu towarzyszyć, przynajmniej powstrzyma go przed narobieniem sobie kłopotów.

Słowo dral’k było stare i obce, tak obce, że nie wsiąkło w język, nie stopiło się z nim. Podobno pochodziło z języka ludu, który został wybity niemal do nogi w czasie Wojen Bogów. Podobno ostatni przedstawiciele tego ludu, garstka kobiet i mężczyzn o złamanych, wypalonych na popiół duszach, mieszkała w tych górach, zanim osiedlili się tu Issarowie. Przyjęli ich gościnnie, ucząc, jak żyć na pustyni, zostawiając po sobie dziwne malunki na skałach i garść słów o nieznanym rodowodzie.

W tym i to: dral’k. Mieszaniec.

A teraz z powodu tego słowa szła razem z bratem do siedziby rodu h’Lenns, mieszczącej się na drugim krańcu osady.

Yatech nie dał się przekonać. Zgodził się jedynie, podobnie jak ona, nie zabierać broni. To dawało szanse, że nie dojdzie do rozlewu krwi.

Było wczesne popołudnie, słońce właśnie przestało oświetlać kotlinę, zostawiając nagrzaną każdą powierzchnię i obietnicę, że jutro znów tu zajrzy. Oparcie się gołym ciałem o cokolwiek groziło ciężkim poparzeniem. Większość domostw stanowiły niskie, parterowe budynki wybudowane na planie koła. Uliczka z kamiennych płyt wiła się łagodnymi zakolami pomiędzy ścianami z szarego, beżowego i jasnobrązowego piaskowca. Wąskie okna budowli wyglądały jak strzelnice. W kilku dostrzegła poruszenie. Afraagra wiedziała, że szykuje się konflikt między rodami, ale nikt nie miał zamiaru się wtrącać. Prawo i zwyczaj nakazywały rozwiązywać takie sprawy bez ingerencji z zewnątrz, chyba że groziło to wybuchem bratobójczych walk. Uśmiechnęła się cierpko. Tutaj na nic takiego się nie zanosiło. Z jednej strony była ona z bratem, z drugiej pierwsza matrona rodu. Mrówka będzie próbowała pokonać lwa.

Dotarli na miejsce w kilka minut. Yatech bez słowa wszedł do środka, zamykając jej drzwi przed nosem. Odczekała zwyczajowe dziesięć uderzeń serca, zanim podążyła jego śladem.

Rolę drzwi do rodowej siedziby pełniła rozpięta na drewnianym stelażu skórzana mata. Wszystkie budynki w afraagrze budowano według tego samego schematu. Za drzwiami był zdumiewająco znajomy korytarz, prowadzący dziesięć kroków w przód, po czym skręcający w prawo i obiegający ślimakiem centralną salę. W prawej ścianie korytarza wyrastał szereg ciemnych otworów, prowadzących do różnych pomieszczeń. Na jego końcu znajdowało się wejście do centralnej izby, stanowiącej serce domostwa i rodu. W jednym budynku mogło mieszkać i sto pięćdziesiąt osób.

W środku było chłodno, kamienne ściany potrafiły utrzymać chłód nocy przez najgorętsze godziny dnia. Zaraz przy wejściu stało kilka wielkich, kamionkowych dzbanów wypełnionych wodą, co miało świadczyć o potędze i bogactwie rodu. Wiedziała, że z podobnymi gestami można się zetknąć w każdym plemieniu, które chodzi po świecie. Jednak ród h’Lenns kultywował je w sposób, który nadawał specjalnego znaczenia słowu pycha.

Znalazła brata w największym pomieszczeniu domostwa. Przez otwór w centralnej części sklepienia wpadało tam dość światła, aby nie palić lamp. Wiszące na ścianach wielobarwne, ozdobione złotą nicią kobierce, srebrne lampy i kilka luster z polerowanej stali lub szkła pełniły tę samą funkcję, co dzbany z wodą przy wejściu. W milczący sposób przypominały, że ród zajmujący to domostwo należy do najzamożniejszych i najsilniejszych w plemieniu. Przez odległe pokrewieństwo wywodził swoje początki od pierwszych przodków, jeszcze sprzed czasów Harudiego. Deana powiodła dookoła obojętnym spojrzeniem. Prędzej w tych górach zacznie padać śnieg, niż obecne tu nadęte kwoki zobaczą, że to bogactwo robi na niej wrażenie.

Yatech stał przed niewielkim podwyższeniem, na którym siedziała Lengana h’Lenns. Wokół ścian, na wyłożonych ozdobnymi matami siedziskach, przycupnęło kilkanaście innych kobiet. Dwie czy trzy zamruczały na jej widok. Zignorowała je, lecz zaraz zacisnęła zęby. Matrona rodu miała założony na twarz ekchaar, jakby stał przed nią obcy, a nie mężczyzna pochodzący z gór. Obelga, jakby splunęła im w twarz.

– Zapytam jeszcze raz – głos Lengany syczał złością. – Po co tu przyszedłeś?

Yatech skłonił się lekko, na tyle, aby było jasne, kto tu zachowuje dobre obyczaje.

– Podobno po afraagrze rozchodzą się plotki podważające czystość naszej krwi.

– Słyszałam je i wcale nie uznaję tych wieści za plotki. Dobrze jest, kiedy skundlona gałąź usycha już w pierwszym pokoleniu.

Och, teraz zrozumiała, jak bardzo wydoroślał. Nie wybuchnął, nie wykonał żadnego obraźliwego gestu. Nawet nie zmienił wyrazu twarzy.

– Moja matka zapłaciła wysoką cenę za prawo nazywania się on’Issaram. Żyła tu wiele lat, dłużej niż ty, i umarła, służąc rodowi. Nie możesz jej tego odebrać.

– Nie mam zamiaru. Lecz to nie zmienia faktu, że wydała na świat potomstwo półkrwi. Nie przyniosła szczęścia rodowi d’Kllean, przez ostatnie dwadzieścia lat urodziło się tam mniej dzieci niż jego członków oddało duszę plemieniu. Po jej śmierci także nic się nie zmieniło. Na waszym rodzie ciąży przekleństwo, klątwa skażonej krwi. Lepiej będzie, jeśli nie przekażecie jej dalej. Dusza was odrzuca...

– To kłamstwo i ty dobrze o tym wiesz – przerwał jej tak bezceremonialnie, że tym razem już wszystkie kobiety zamruczały z dezaprobatą. – Podważasz Prawa Harudiego.

– Nie – syknęła. – Nie podważam praw, tylko ostrzegam. Rada powinna zapytać Wiedzących, czy nie mam racji.

– Twoje racje są skażone, czcigodna, skażone bólem po stracie bliskich. Ale zapłaciliśmy już za tamtą krew. Powinnaś o tym pamiętać.

Milczała. Gdy wreszcie się odezwała, brzmiało to tak, jakby w gardle utknęła jej kula lodu.

– Zapłaciliśmy? – wychrypiała. – Czym zapłaciliśmy? Śmiercią kilku tysięcy wieśniaków i drobnych kupców? Moje rodowe plemię straciło w tej rzezi czwartą część duszy. Gdybyśmy chcieli odpłacić waszym rodakom, musielibyśmy zabić co drugiego Meekhańczyka stąd aż po Góry Krzemienne. Nie... Nie było odpłaty, nie według praw...

– Była – przerwał łagodnie. – Dusza za duszę, serce za serce. Dziś handlujemy z nimi i przeprowadzamy karawany przez pustynię. Dość krwi się polało... Twój ból...

Wstała, mierząc ich wzrokiem z podwyższenia.

– Ja nie czuję bólu – powiedziała spokojnie. – Straciłam wtedy ojca i matkę, trzech braci i siostrę, ośmioro kuzynów i kuzynek. W naszej afraagrze było niewielu dorosłych mężczyzn, większość wyruszyła na pustynię, prowadzić karawany. Powinniśmy zacząć coś podejrzewać, gdy nagle zgłosiło się do nas dwa razy więcej kupców niż zwykle. Chcieli wyciągnąć wojowników z osady i udało im się to. Nie czułam gniewu, gdy sforsowali barykady w przedsionku i gdy zaczęli rzeź. Och, nie poszło im łatwo, nie, na jedną naszą duszę wysyłaliśmy w objęcia Matki dwie ich. To ich rozwścieczyło... Nie dlatego, że walczyły z nimi kobiety i dzieci... Ale to, że były tak skuteczne. Nie mogli tego zrozumieć. Obiecano im łatwe zwycięstwo... a tu musieli zdobywać dom po domu, wdzierać się w korytarze, rozbijać ściany. Walczyliśmy mieczami, szablami i włóczniami... a gdy ich zabrakło, nożami i zębami. Robiliśmy wszystko, żeby nie splugawić duszy, ale nie czułam gniewu ani nienawiści. Zbrojne napaści i walka są częścią naszego życia, tak samo jak wschody i zachody słońca. Czyż nie po to istniejemy? Aby trwać w gotowości na powrót?

Zrobiła krok w przód, zstępując z podwyższenia.

– Moja najstarsza kuzynka i ja trzymałyśmy straż w sercu domostwa, komnacie bardzo podobnej do tej. – Zatoczyła ręką wokół. – Razem z nami było ośmioro dzieci, moi pozostali kuzyni i dzieci dalszych krewnych. Zrobiłyśmy, co do nas należało i prawu stało się zadość. I wtedy... też nie czułam gniewu. To był mój obowiązek. Ale gdy żołnierze sforsowali wreszcie drzwi, gdy weszli do środka, przestępując ciało mojego ojca przeszyte kilkoma bełtami... Był tam taki młody oficer... mniej więcej w twoim wieku... popatrzył na nas, na zakrwawione szable w naszych dłoniach i na to, co zrobiłyśmy. Zobaczyłam w jego oczach najpierw przerażenie, a potem... litość. Uwłaczającą mi i mojej dumie litość! Wtedy gniew wybuchł we mnie jak wulkan. Ten żołnierz wtargnął zbrojnie do mojego domu i wymordował mój ród. A potem, choć nic o nas nie wiedział, miał czelność litować się nade mną. Miał czelność być przerażony tym, do czego zrobienia mnie zmusił. Powoli zdjęłam ekchaar i pokazałam mu swoją twarz, był zdziwiony, że jestem taka młoda... On i jego trzech ludzi. Był zdziwiony nawet wtedy, gdy przecinałam mu tchawicę. Jego ludzie walczyli dobrze, ale to nie wystarczyło, by oprzeć się mojemu gniewowi. A potem... usłyszałam, jak grają trąbki wzywające Meekhańczyków do odwrotu. Ich straże zauważyły przybywających nam z pomocą wojowników z sąsiedniego plemienia. Odetchnęła.

– Wtedy przestałam czuć gniew... Raz na zawsze. Nigdy już go nie poczułam, ale dziś wiem jedno: my i oni nigdy się nie zrozumiemy. I ich krew nie powinna mieszać się z naszą... – w jej głosie dało się wyczuć cierpką złośliwość. – Spójrz na siebie, chłopcze. Nachodzisz moją rodową siedzibę w chwili, gdy nie ma tu żadnych mężczyzn, którzy mogliby cię powstrzymać, przychodzisz tu, kipiąc gniewem, ale bez broni, aby chroniło cię prawo gościnności. Żaden prawdziwy Issaram by tak nie postąpił, zdumiewająco łatwo nasiąkłeś obcymi zwyczajami, twoje serce wypełniły inne prawa. Możesz nosić się jak jeden z nas, ale w głębi duszy nim nie jesteś. – Odwróciła się do nich plecami. – A teraz wyjdźcie z mego domu. I jeśli zamierzacie tu wrócić, nie zapomnijcie broni – dodała cicho.

Yatech stał bez ruchu, patrząc na matronę. Deana widziała teraz jego twarz z profilu, więc nie wszystko mogła z niej wyczytać. Ale zaskoczyło ją zrozumienie i ponura, mroczna akceptacja, które pojawiły się na obliczu brata. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, powiedział wcześniej. Teraz dopiero zaczęła rozumieć, co miał na myśli.

– Przyprowadziłaś do rodu trzech synów, czcigodna – powiedział spokojnie. – Wzmocniłaś plemię. To dobrze. Źle, że osłabiasz je plotkami i nienawiścią. Gdy następnym razem tu przyjdę, nie zapomnę broni.

Lengana h’Lenns uniosła hardo głowę.

– Będę czekać, Meekhańczyku.

—— • ——

– Nienawiść... – Nawet na chwilę nie zmieniła pozycji. – Sądzisz, że jej nie czujemy? Tak zaślepiło cię poczucie krzywdy, że odmawiasz nam do niej prawa? Tamta przelana krew wyryła między nami a Meekhańczykami głęboką i szeroką szczelinę. Przepaść nieomal. I od ćwierć wieku próbujemy ją zasypać. Nie zawsze się udaje.

– Moje plemię nie straciło nikogo w czasie waszego napadu – dodała po chwili. – Nikogo bezpośrednio. Jednak więzy krwi wciągnęły i nas w spiralę gniewu. Trzy lata temu pierwszy z rodu h’Lenns poślubił wdowę z plemienia d’ryss. Lengana h’Lenns straciła w tamtej wojnie niemal wszystkich krewnych. Przybyła do nas z trzema synami i gniewem, który wypełniał ją tak, że przestała go zauważać. Stał się krwią w jej żyłach i powietrzem w płucach. Gdybyś to ją spotkał na zewnątrz, zabiłaby cię bez chwili wahania.

Aerin patrzył na kobietę w milczeniu, ruszając tylko ustami, jakby przeżuwał jakieś słowa.

– Nic nie powiesz?

Pokręcił głową.

– Nie – szepnął. – Nic. Między tobą a mną nie powinno być zbyt wielu słów.

– Dlaczego? – Zaskoczyła ją miękkość w jego głosie.

– Bo twój brat także nie był zbyt gadatliwy. Potrafił milczeć całymi godzinami, czasem całymi dniami. Był wtedy jak chodzący posąg, stał bez ruchu wiele godzin, niekiedy w palącym słońcu, w deszczu albo w chłodzie piwnicy. Na polecenia reagował skinieniem głowy, ale się nie odzywał. Były dni, że pił tylko czystą wodę, były i takie, gdy nie pił i nie jadł w ogóle. – Przerwał na chwilę, a potem uderzył – czy wiesz, jak bardzo widać, że chłoniesz każde słowo o nim? Zaciskasz dłonie, przechylasz głowę, czekasz na więcej. Nie mówił zbyt wiele o swojej służbie w moim domu, prawda?

Prawie dała się złapać, prawie skinęła głową.

– Nie wiem, o kim mówisz, kupcze – wydusiła. – Mój brat nigdy nie służył w twoim domu. Ale teraz wiem na pewno, że ten obcy był z ludu Issaram. Czy pytałeś go, dlaczego pości, modli się i medytuje? Czy wiesz, co to znaczy urodzić się i wychować w tych górach?

– Nie wiem. Nie pytałem.

– Meekhańska tolerancja? Póki nie kłaniasz się Niechcianym i uznajesz zwierzchnictwo Wielkiej Matki nad panteonem, możesz czcić, kogo chcesz. Czyż nie tak?

– To dobra zasada.

– Owszem, zjednoczyliście sporą część rozdartego wojnami religijnymi kontynentu, zmusiliście wszystkie kulty do pokłonienia się Baelta’Mathran, a te, które nie chciały tego zrobić, wyeliminowaliście. Narzuciliście własną formę magii, Moc naznaczoną przez aspekty, bo to pozwoliło wam pogodzić gildie czarowników i różne świątynie. Tych, którzy nie chcieli lub nie potrafili posługiwać się taką Mocą, spaliliście na stosach lub wygnaliście. A potem rozsiedliście się na ławie wymoszczonej własnym samozadowoleniem i uważacie, że wszyscy powinni być szczęśliwi. Nie, nie patrz tak, doceniamy wasze osiągnięcia, nie kpię z ciebie. Przerwaliście trwający trzysta lat korowód wojen, krucjat, religijnych rzezi i pogromów. Gdy kapłani Laal Szarowłosej walczyli z akolitami Dress, Setren Byk szczuł swoich wyznawców przeciw Kan’nie, a świątynia Reagwyra próbowała stworzyć gigantyczną teokrację, wtedy całe miasta płonęły w ogniu religijnego fanatyzmu. Ofiary liczono w dziesiątkach tysięcy. Do tego doszły gildie magów, używające najróżniejszych odmian Mocy, dolewające oliwy do ognia i czerpiące niewyobrażalne zyski z toczących się wojen. Czyż sam Stary Meekhan nie był trzy razy zdobywany i plądrowany przez Siostry Wojny zaprzysiężone Venissie, córce Draal? Przez kilkaset lat wydawało się, że cały kontynent oszalał, zadawnione waśnie i urazy przelały się na zewnątrz i wypełniły świat krwawą pianą. Przywitaliśmy powstanie waszego Imperium niemal z zadowoleniem.

– Aroganckie słowa, nieznajoma.

Zdjęła dłonie z rękojeści szabel. Chyba jeszcze nie będą walczyć.

– Dlaczego? Bo nie wydaję się przytłoczona majestatem twojego Imperium? Żyjemy w tych górach trzy i pół tysiąca lat. Widzieliśmy, jak na północy wyrastają i upadają królestwa. Karahowie byli ciemnoskórzy i ciemnowłosi, budowali miasta otoczone ziemnymi wałami i transportowali towary po drogach z cedrowych pni. Często z nimi walczyliśmy, ale to było w czasie, zanim jeszcze zaczęliśmy zasłaniać twarze, gdy próbowaliśmy oszukać klątwę i zakładaliśmy własne miasta na równinach za górami. Nie patrz tak, kiedyś mieliśmy kamienne miasta i wioski stąd aż do Wyżyny Rennańskiej. Część naszych rodaków nie chciała przyjąć pokuty, próbowała oszukać los. Prostując ich błędy, prawie dorównaliśmy okrucieństwu mrocznych lat. To wtedy Harudi poprowadził wojowników z pustynnych plemion przeciw naszym zagubionym braciom i ocalił ich dusze.

– Wyrzynając wszystkich? Pustosząc ich miasta? Nieznajoma, z każdym słowem potwierdzasz moją opinię o twoim plemieniu.

Wzruszyła ramionami.

– Harudi dał nam prawa, w tym i to najważniejsze – dotknęła dłonią ekchaaru – które chroni nas przed rozpuszczeniem się w kolejnych falach migrujących ludów. Dzięki temu będziemy tu, gdy po waszym Imperium pozostanie tylko pył i garść legend.

– Według mnie...

– Nie interesuje mnie twoja opinia – syknęła gniewnie. – Słuchasz, a nie słyszysz, kiwasz głową, a nie rozumiesz. Próbuję ci opowiedzieć, jak to jest urodzić się i wychować wśród Issaram. Dorastać, słuchając opowieści o Wojnach Bogów nie jako bajek, uładzonych historyjek na dobranoc, ale jako prawdy przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez tych, którzy tam byli. Widzieli pierwsze przybycie, patrzyli, jak arogancja, pycha i brak zrozumienia doprowadzają do uraz, a urazy do wojny. Byli świadkami zdrady i wierności, upadków i wzlotów, gniewu i miłosierdzia. Jako dziecko zasypiasz, wysłuchawszy kilku takich opowieści, a budząc się, masz pewność, że wrosły w twoją duszę. Zanim skończysz sześć lat, odbywasz pokuty za Zdradę Wyrkonna, pościsz, żeby uczcić Śmierć Layny, medytujesz, chcąc zrozumieć, co skłoniło Frendala z Gann do przejścia na stronę wroga. Co pięć lat nasze kobiety wychodzą na pustynię, by posypawszy głowy piachem, powtarzać taniec Qwe’nnei, ten, którym obdarzyła świat po stracie swojego vaann. Nadal nie wiemy, kim lub czym był bądź było vaann, lecz widząc ten taniec, nasi przodkowie pojęli, że jakkolwiek byśmy się różnili, ból i cierpienie są takie same. Łączą nas. Pamiętamy też cierpienie Reagwyra, który dał się ponieść szałowi walki i nie poszedł na pomoc Kay’ll. Ból po jej stracie prawie odebrał mu zmysły. Musieliśmy stanąć przeciw niemu z bronią w ręku, by powstrzymać zniszczenie całego kontynentu.

Przerwała, patrząc z napięciem na mężczyznę. Nadal nic nie rozumiał.

– Żyjąc tu, przyjmujesz na siebie grzechy przodków, bo chociaż w Wojnach Bogów śmiertelnicy nie znaczyli więcej niż pył, to jednak w ostatecznym rozrachunku to oni okazali się najważniejsi. To oni powiedzieli dość. Tak, wytrzeszczaj oczy, wykrzywiaj usta, człowieku z równin – mówiła coraz szybciej. – Bo to jest coś zupełnie innego niż opowiadają wam kapłani, prawda? Honor i niegodziwość znalazły sobie w tamtych wojnach dom po obu stronach. Więc jeśli rodzisz się jako Issaram, to żyjesz w tych górach i ćwiczysz ciało i ducha, aby osiągnąć biegłość w walce, dzięki której będziesz gotów na powrót. Modląc się i medytując, usiłujesz osiągnąć równowagę między tym, co chcesz osiągnąć, a tym, co osiągnąć możesz. Matka do snu śpiewa ci kołysanki-modlitwy, które wypalają swoje piętno w sercu, aż wreszcie stają się częścią ciebie. Uczysz się, że ścieżka wiodąca do odkupienia jest wąska i śliska, że tylko najlepsi mogą nią podążać. Więc się starasz, jak twoi przodkowie. Zanim skończysz dwanaście lat, znasz wszystkie sześćset dwadzieścia dwie modlitwy, tworzące kendet’h. Modlitwa za grzech pychy, złości, lenistwa, gniewu, modlitwa za pomyślność rodu, plemienia, ludu, modlitwa po śmierci przyjaciela lub wroga, o zdrowie, o dobre zbiory, o pomyślność w małżeństwie, o dobrą śmierć. Cały czas powtarzają ci, że każdy obcy to niebezpieczeństwo, nie wróg, wrogów należy zabijać, ale niebezpieczeństwo utraty duszy, zostania pustą skorupą, osłabienia plemienia. I obiecują, że po śmierci twój fragment duszy zostanie wchłonięty przez duszę plemienia i będzie bezpieczny aż do czasów odkupienia, gdy wszyscy odrodzą się jako wolni i szczęśliwi ludzie. Chyba że plemię zginie. Więc musisz się starać z całych sił, bo dbasz nie tylko o to, co jest, ale także o dusze wszystkich swoich przodków oraz wszystkich swoich potomków. Nie ma dla ciebie innej drogi.

Zamilkła, wyczerpana monologiem. Patrzył na nią zmrużonymi oczyma. Milczał.

– Nadal nie rozumiesz? Twoi przodkowie przybyli tu tysiąc czterysta lat temu. Fala ludów nazywających się Meekhanami. Nie wiemy, skąd wzięliście swój początek, czy wasze ludy istniały w czasie Wielkich Wojen, czy też powstały dopiero po nich. Podzieleni na plemiona, osiedliliście się wokół Gór Krzemiennych, asymilując resztki f’Eldyrów, którzy wyniszczeni wojnami z plemionami fennyjskimi byli zbyt słabi, aby się wam oprzeć. Mieliście własne konflikty, zwycięstwa i klęski. Religijne wojny, które pustoszyły kontynent, omijały was przez pierwsze dwieście lat, głównie dlatego, że macie, jak powiedział jeden z naszych Wiedzących, bardzo rozsądne podejście do religii. Czcicie bogów, ale nie pozwalacie, by wtrącali się w politykę. Wasze miasta-państwa omijała zawierucha. Potem jednak przyszła i na nie pora, plemiona na północ od gór zostały podbite przez zakonną armię Reagwyra, te z południa padły ofiarą Sióstr Wojny. Na koniec zostało tylko jedno, najbogatsze, Meekhan. Gdy wasza stara stolica została zdobyta po raz trzeci, jej młody władca uciekł na południe, szukając ratunku dla siebie i rodu...

Przerwał jej, unosząc rękę.

– Po co mi to opowiadasz? Znowu mnie mamisz? Zwodzisz? Opowiastkami dla dzieci chcesz odwieść od prawdy o twoim bracie-mordercy? Ja to wszystko wiem. Znam legendę o Freganie-ken-Leow, pierwszym cesarzu. Słyszałem setki razy, jak wygnany na pustynię medytował całymi dniami, aż przepełniona litością ukazała mu się Wielka Matka i wyjawiła, jak zjednoczyć podzielony kontynent, oraz wskazała miejsce ukrycia starożytnego skarbu, dzięki któremu mógł wyekwipować pierwszą armię.

– Tak. „Niech wszystkie moje dzieci pójdą w me objęcia”. Tak powiedziała. Podobno. W tamtych czasach kult Baelta’Mathran był już niemal zapomniany, czczono ją tylko w jednym miejscu kontynentu. Bogini nie wymagała ofiar, świątyń ani specjalnych ceremonii. Nie obchodziło jej to, jak zresztą większości panteonu. Bogów interesuje krew i poświęcenie, modlitwy i medytacja – w ten sposób, niejako przez pośredników, oswajają Moc, gromadzą ją i wykorzystują. To ludzie stworzyli religie, niemal wbrew bogom, całe te hierarchie, akolitów, kapłanów, arcykapłanów. To kapłani budują świątynie, w których złocone freski na ścianach nie pozwalają skupić się na modlitwie, za to szeroko otwierają kiesy wiernych. W czasach Wielkich Wojen tego nie było. Wielkiej Matki również nie interesowały świątynie i kapłani. Czyż nie powiedziała „Uczcijcie mnie modlitwą w sercu, w świątyni o ścianach z pni drzew i dachu z liści”? A dziś podobno macie w Meekhanie świątynię, w której kolumny podtrzymujące sklepienie są ozdobione złotymi i srebrnymi liśćmi i wyrzeźbiono je w kształt pni drzew. Nic dziwnego, że bogowie tak rzadko odzywają się do ludzi. Każde zdanie przerabiamy po swojemu, aby było nam łatwiej i wygodniej.

– Nie przyszedłem tu na religijne pogaduszki z jakąś przemądrzałą dzikuską – przerwał jej. Głos mężczyzny był zadziwiająco spokojny.

Jej stryj miał rację, mówiąc, że obelgi wypowiedziane takim tonem dotykają najbardziej. Uśmiechnęła się pod nosem. Obelga za obelgę, Meekhańczyku.

– Nie, przyszedłeś tu szukać usprawiedliwienia własnej winy i krótkowzroczności. Przyszedłeś przepełniony poczuciem krzywdy, gniewem i pragnieniem, żeby ukarać i upokorzyć bandę brudnych barbarzyńców. A ja próbuję ci wytłumaczyć, kim jesteśmy. – Założyła ramiona na piersi w odwiecznym dla swojego ludu obraźliwym geście. Oczywiście nie zrozumiał. – Mówisz: legenda o cesarzu... My znamy tę opowieść nie jako legendę, lecz historię. Prawdę. Prawdę o ludziach z północy, których spotkaliśmy, kiedy ginęli z pragnienia na pustyni. Zaprowadziliśmy ich do oazy, podzieliliśmy się wodą i żywnością. Ośmioro żebraków na skraju śmierci. Nikt by nie pomyślał, że z takiego ziarna wykiełkuje Imperium.

Już otwierał usta, ale nie pozwoliła mu przemówić.

– Przez rok gościliśmy ich u siebie. Tak, żyli w afraagrze, której mieszkańcy musieli przez ten czas nosić zasłonięte twarze. Ale jeśli ratujesz komuś życie, to trzeba to zrobić jak należy. To tu młody książę usłyszał po raz pierwszy o Baelta’Mathran, Pramatce Bogów. Bo właśnie u nas czci się ją bez przerwy od trzech i pół tysiąca lat. Znamy innych bogów, z niektórymi mamy jeszcze rachunki do wyrównania, ale kłaniamy się tylko Jej. To u nas młody Fregan uczył się, jak rządzić krajem, i myślał, jak ocalić swój lud. I w końcu wymyślił. Podporządkować wszystkie religie jednej Bogini, narzucić panteonowi zapomnianą hierarchię, złamać potęgę wojowniczych kultów i wchłonąć oraz podporządkować sobie większość gildii magicznych, aby Moc służyła sprawie kraju. Miał piękny plan.

– Kłamiesz, mamisz mnie bajkami... – Po raz pierwszy wydawał się zbity z tropu.

– Bajki? Kto wie? Gdy wasz młody książę stanął przed radą plemion i przedstawił swój plan, mędrcy zaśmiali się głośno. Jego miasto było zdobyte, kraj okupowany, akolitki Venissy miały twardą rękę i wyciskały z wszystkich podbitych prowincji ostatnie soki. Ale było w nim, w tym waszym przyszłym pierwszym cesarzu, było coś wielkiego, jakiś niezłomny hart ducha i żelazna wola. Dlatego plemiona wypełniły złotem dziesięć skrzyń. I postaraliśmy się, aby miał szansę spełnić swoją wizję. Nic mi nie powiesz?

Pokręcił głową.

– Pamiętam tę historię. Cesarz przybył do miasta tuż po tym, jak wybuchło powstanie, w ciągu roku wystawił armię i odbił kraj z rąk fanatyków. A później powędrował dalej na południe, wyzwalając kolejne ziemie. W trzech bitwach złamał potęgę Sióstr Wojny i zgniótł kult. Nie było was tam.

– W tej chwili się uśmiecham, kupcze. Szeroko i szczerze. Cóż za cudowny pokaz meekhańskiego myślenia, jaka klarowność przekazu i nieskażona niczym prawda. Jednak jądro, sama istota tej historii kryje się w tym, kto dał waszemu cesarzowi rok na stworzenie i wyekwipowanie armii. Za nasze złoto. Dlaczego powstanie w Starym Meekhanie nie zostało zdławione w ciągu kilku dni, jak większość wcześniejszych, w czasie których udekorowano mury buntujących się miast setkami podrygujących na palach skazańców? Przez ten rok, Meekhańczyku, armie zaprzysiężone córce Draal wykrwawiały się w bitwach i potyczkach wzdłuż całej południowej granicy. Postaraliśmy się o to. Przyznam, że nie chodziło tylko o sympatię do patykowatego rudzielca, który został później cesarzem. Mieliśmy z Venissą od Włóczni porachunki sięgające czasów Wojen Bogów. A pamiętliwość śmiertelników może być równie długa i bezwzględna jak Nieśmiertelnych. Przyczynienie się do upadku Sióstr Wojny było dla nas częściowym wyrównaniem starego długu. Tylko dlatego ten twój cesarz wygrał swoje trzy bitwy, zachowując jednocześnie dość sił, aby przenieść wojnę na północ od Gór Krzemiennych i rzucić wyzwanie świątyni Reagwyra.

Opuściła ręce i wyprostowała się.

– Dlatego nie traktuj mnie jak dzikuski, Meekhańczyku, bo to my stworzyliśmy wasze Imperium. Daliśmy mu religię, która pozwoliła zjednoczyć kontynent, wypełniliśmy skarbiec pierwszym złotem i podarowaliśmy dość czasu, by mogło okrzepnąć. Wiesz, na czym polegał twój problem z tym młodym wojownikiem? – Przeszła do sedna. – Ty patrzyłeś na niego z góry, a on patrzył z góry na ciebie i twój ród. Tak naprawdę, gdy twoja córka ofiarowała mu ciało, musiał się pewnie dobrze zastanowić, czy przypadkiem zbytnio się nie pospolituje.

—— • ——

W rodowym domostwie Yatech bez słowa zostawił ją przy drzwiach i ruszył w stronę swojego pokoju. Nie zatrzymywała go. Potrzebował czasu, ona zresztą też. To, co przed chwilą zrobili, było głupie, nierozważne i najlepiej potwierdzało słowa Lengany h’Lenns. Jej brat przestał myśleć i zachowywać się jak Issaram. A ona mu na to pozwoliła. Mogli wciągnąć ród w trwającą wiele lat waśń, która w rezultacie osłabi plemię. Szczerze żałowała, że opowiedziała mu historię przybycia tej kobiety do afraagry i jej kampanię plotek, pomówień i oszczerstw skierowaną przeciw rodowi d’Kllean. Nawet nie przeciw całemu rodowi, tylko wymierzoną dokładnie w nich, ją i jej braci.

Gdy tylko Lengana, która wprowadziła się do siedziby rodu h’Lenns, w dwa miesiące po wyjeździe Yatecha dowiedziała się, że ich matka była Meekhanką, zrobiła wszystko, żeby odsunąć ich od plemienia. Osoba taka jak ona, pierwsza z kobiet w najpotężniejszym rodzie, miała mnóstwo sposobów i możliwości, by tego dokonać. Gdy Yatech wyjeżdżał na służbę, Deana spodziewała się lada dzień zobaczyć jeden lub dwa pasy ślubne położone przed progiem. W dwa miesiące po jej przybyciu wiedziała już, że nic z tego nie będzie. Młodzi wojownicy, którzy wcześniej wodzili za nią wzrokiem, bo odziedziczona po matce uroda wyróżniała ją spośród innych dziewcząt, gdzieś zniknęli. Skończyły się żartobliwe docinki, przygadywania, wyzwania na ćwiczebne pojedynki, które często prowadziły do tych powodujących drżenie w podbrzuszu zapasów, na które starsi mistrzowie przyzwalali z lekko pobłażliwymi uśmiechami. Jeśli z tych zapasów, kontynuowanych już w bardziej zacisznym miejscu, wyszło coś więcej, dziewczyna zawsze miała wybór, mogła zdecydować, czy wychowa dziecko we własnym rodzie, gdzie dzieci były po prostu wspólne, czy też poślubi młodzieńca i wzmocni jego rodzinę. Wśród Issaram dzieci były traktowane jak błogosławieństwo, obietnica przetrwania plemienia. Dopiero więzy małżeńskie narzucały ograniczenia w doborze partnerów. Ściśle mówiąc, ograniczały go do jednej osoby, współmałżonka. Ale tu też, w przypadku rozwodu, kobieta miała prawo zadecydować, czy wróci do swojego rodu z potomstwem, czy zostanie w rodzie byłego męża. Gdy czci się Boginię Matkę, zdolność do rodzenia dzieci daje sporą przewagę. Zwłaszcza jeśli przy okazji nikt nie może zabronić doskonalenia umiejętności posługiwania się mieczem czy szablą. Szczerze mówiąc, wiedza o tym, jak traktuje się kobiety na północy, w Imperium lub innych krajach, zawsze budziła w niej współczucie dla tych biednych, ubezwłasnowolnionych istot.

Do czasu, gdy przekonała się, co może zdziałać dobrze wymierzona plotka. Rzucona mimochodem uwaga, jedno krótkie, lecz bardzo bolesne słowo – dral’k.

Mogła dać rodowi niejedno dziecko, to była prawda, równie pewna jak krwawienia, odmierzające każdy stracony miesiąc. Może nie w tej afraagrze, może w jednej z sąsiednich, gdzie siła plotek nie była tak wielka, znalazłoby się wielu wojowników, którzy mieliby ochotę na „zapasy” z dziewczyną o nietypowej urodzie. Być może nawet udałoby się jej zmusić któregoś do ślubu.

Tylko że to byłaby klęska, przyznanie przed wszystkimi, że nie jest prawdziwą og’Issaram: kobietą z gór. Potwierdziłaby tym samym, że nie zasługuje na prawdziwy ślubny pas, że jest kimś gorszym.

Ujście dla goryczy i gniewu znalazła w długich godzinach morderczych ćwiczeń. Talhery zawsze były jej ulubioną bronią, teraz jednak poświęcała im każdą wolną chwilę. Drean h’Keaz, jedyny wojownik w afraagrze mogący nosić te szable w białych pochwach, był zdumiony i lekko zaniepokojony determinacją, jaką przejawiała w czasie ćwiczeń. Ale on miał prawie sześćdziesiąt lat i nie rozumiał jej furii. Żył we własnym świecie, zamknięty w magicznym tańcu rozmigotanych ostrzy i śmiertelnych ciosów. Nie obchodziła go duma młodej kobiety. Nawet gdy pokonała go trzykrotnie z rzędu, nie widział w niej nic, poza nad wyraz utalentowaną uczennicą. Kiedy przed miesiącem otrzymała od niego wykonane z białej skóry pochwy szabel, wydawał się dziwnie wzruszony i zakłopotany. Na pewno nie zrozumiał jej szorstkiego podziękowania. Być może uznał je za arogancję młodej mistrzyni, nie mógł wiedzieć, że ta ozdoba była dla niej niemym przypomnieniem tego, kim się stała. Obcym dziwactwem we własnym rodzie.

Jakieś pół roku po wyjeździe Yatecha, gdy plotki zaczęły już zatruwać umysły, Vegrela poprosiła ją o rozmowę. Najważniejsza kobieta w rodzinie zaproponowała, że wyślą Deanę do sąsiedniej afraagry, do dalszych krewnych. Och, jakże się wtedy wściekła. Duma kipiała w niej wtedy jak wrzątek w garnku i to właśnie przez dumę odrzuciła tę płynącą ze szczerego serca propozycję. To był jej dom i nie wyrzuci jej stąd żadna przybłęda, która wkradła się w łaski pierwszego w rodzie h’Lenns. Nadal pamiętała smutny uśmiech ciotki. Starsza kobieta wiedziała, jak silnie jad plotek potrafi zatruwać serca i umysły.

Po kilku miesiącach poproszono ją, aby zechciała objąć obowiązki Pieśniarki Pamięci. W każdym rodzie było kilka takich osób, zajmujących się zapamiętywaniem, spisywaniem i przekazywaniem dalej historii rodziny i plemienia. Miała nauczać dzieci o przeszłości, tak by umiały wyciągnąć z niej naukę na przyszłość. W tym czasie wrzątek jej dumy już ostygł i bez szemrania przyjęła obowiązki, które przypadały zazwyczaj w udziale starym wdowom lub wojownikom okaleczonym w walce. Odtąd spędzała dni na doskonaleniu sztuki władania szablami i na zgłębianiu historii plemion Issaram.

I starała się nie rzucać w oczy.

Weszła do swojej sypialni i usiadła na łóżku. Przez ostatnie dwie godziny wydarzyło się w jej życiu więcej niż przez poprzednie dwa lata. Zastanawiała się przez chwilę, czy gdyby nie powrót brata, zdecydowałaby się kiedykolwiek stawić czoło tej kobiecie. Pewnie nie, jej duma i gniew osiągnęły już temperaturę pokojową. Spojrzała na wiszące na ścianie szable w białych pochwach. Z drugiej strony, być może w zimnej wściekłości, z jaką doskonaliła się w sztuce władania talherami, było coś więcej niż tylko rozpaczliwa potrzeba podniesienia własnej wartości. Zacisnęła usta w wąską kreskę. Na krew Neys! Jej matka poświęciła oczy, aby być u boku ukochanego mężczyzny. Córka Entoel-lea-Akos nie może spędzić reszty życia, chowając się pod najbliższy kamień na odgłos kroków Lengany h’Lenns.

Uśmiechnęła się do tej myśli. Cokolwiek się stało na północy, dobrze, że Yatech wrócił do domu.

—— • ——

Te słowa ubodły go bardziej, niż chciał przyznać. Sugestia, że Yatech mógł traktować romans z Isanell tak samo, jak wszystkie inne przygody, że dziewczyna wywodząca się z najlepszej krwi Południa była dla tego dzikusa zabawką, sposobem na rozładowanie napięcia w lędźwiach, że zajmował się nią tylko dlatego, bo była pod ręką, uderzyła w jego najczulszy punkt. Zacisnął dłonie, aż pobielały mu kłykcie, i obnażył zęby w niemym grymasie.

– Widzisz – szept kobiety mroził do szpiku kości, jak strumień lodowatej wody wpadającej za kołnierz – mamy jednak coś wspólnego. Duma z rodu i krwi jest tym, co nas łączy, mimo że wszystko inne dzieli. Nie rozumiesz Issaram, nie możesz pojąć, kim staliśmy się przez te wszystkie stulecia. My patrzymy na to, co nas otacza, jak na coś tymczasowego, jak na widok z okna powozu. To się nie liczy, powstające imperia i królestwa, dynastie, fortuny – to wszystko pył. W historii świata nie było jeszcze królestwa, które przetrwałoby niezmienione przez tysiąc lat, a swój szczyt przeżywałoby dłużej niż przez trzy, cztery pokolenia. Potem zawsze okazuje się, że giganci rodzą karłów, a kraj upada. My trwamy, bo musimy. Bo bramy Domu Snu są dla nas zamknięte. Gdy umrę, moja dusza nie trafi na ręce Matki, która oceni jej wagę i czystość. Wierzymy... nie, wiemy, że mamy tylko jedną duszę, jedną wspólną duszę dla całego plemienia. Taka jest nasza kara. Gdy bogowie, ci, którzy przeżyli starcie, zebrali się, aby osądzić nasz lud, wyznaczyli nam taką pokutę. Po śmierci nie odchodzimy do Domu Snu, nie zaznajemy spokoju, tylko wracamy do jednej wspólnej duszy plemienia. Każde dziecko w chwili nadania imienia otrzymuje kawałek tej duszy, i w nim zostanie zapisane całe jego życie. Po śmierci ten fragment wraca do wspólnoty, gdzie będzie oczekiwał na odkupienie. Jeśli go stracę, jeśli ktoś ujrzy moją twarz, osłabię plemię, osłabię duszę. Jeśli dusza zginie, znikniemy na zawsze. Więc nie ma dla nas innej drogi.

Milczał.

– Ten wojownik, kimkolwiek był, mógł zabrać twoją córkę w góry, do swojego rodu. Mógł ją poślubić. Jeśli kochała, pewnie przyjęłaby związane z tym warunki... tak jak moja matka. Te warunki... Nieważne, Meekhańczyku. Gdyby je przyjęła, przez pierwszy rok może miłość by wystarczyła. Potem już nie...

– Tego nie wiesz.

– Nie wiem – zgodziła się bez oporu. – Ale widziałam raz, jak moja matka przeklina imię ojca, płacząc przy tym z miłości i tęsknoty. Nigdy tego nie zapomnę.

Poczuł nagłe znużenie. Co właściwie próbował zrobić? Wymusić na tej kobiecie to, czego nie udało mu się uzyskać od starszyzny plemienia? Uzyskać przyznanie się do winy, błaganie o przebaczenie czy choćby zapewnienie, że Issarowie poczuwają się do odpowiedzialności za mord na Isanell? Tracił tylko czas.

– Ta rozmowa do niczego nie doprowadzi, nieznajoma.

– Jestem Deana d’Kllean – powiedziała po prostu. – Moją matką była Entoel-lea-Akos, meekhańska szlachcianka z Dolnego Rent. Któregoś dnia spotkała wojownika z gór, który przybył na równiny, aby odpłacić wam za przelaną krew. Mimo to pokochała go i poślubiła, poświęciła światło w swych źrenicach, by móc dzielić z nim los. Udało im się przez kilka lat. Potem on zginął. Zgodnie z wolą Harudiego jestem Issaram, urodziłam się w górach, wniosłam świeżą krew do plemienia. Ale są inne prawa, starsze, które czasami zaślepiają nawet nas. Gniew, nienawiść, obsesja na punkcie wielkości rodu i ważności jego przodków. Gdy dziewczyna z gór wychodzi za mąż, tradycja nakazuje jej stanąć przed zgromadzeniem matron i wyrecytować całą żeńską linię swojego rodu. W niektórych przypadkach jest to ponad trzysta pokoleń kobiet, od czasów, kiedy bogowie po raz pierwszy objawili się ludziom. Czasem trwa to pół dnia. Ja swoją linię mogę podać na jednym oddechu, bo moja matka nie potrafiła sięgnąć pamięcią dalej niż dziesięć pokoleń wstecz. To nie powinno mieć znaczenia, nie w świetle praw Harudiego, ale mimo wszystko ma. Rozumiesz?

Czy rozumiał? Być może aż za dobrze.

– Czy twój brat też był uważany za kogoś gorszego? Za kogoś półkrwi?

Pokręciła głową.

– Chłopcy... Mężczyźni recytują męską linię. Poza tym ciągle nie słuchasz i nie rozumiesz. Chodzi o to, że jeśli patrzeć na głupią dumę i arogancję, to tak bardzo się nie różnimy. Tylko że na tym nie można zbudować pomostu między naszymi ludami. Wy uważacie Issarów za bandę wojowniczych barbarzyńców, my was za kolejny lud, który zapomniał, co tak naprawdę jest ważne, ślepy na prawdę o świecie, dryfujący niczym łódka z kory na falach oceanu. Wojny Bogów, skłócony panteon, Niechciani, prawda o Mocy, aspektowanej i innej, to dla was tylko bajki i legendy dla dzieci. Budując swoje Imperium, przydepnęliście gardło wszystkim religiom na tyle skutecznie, że większość ludzi mieszkających w Meekhanie uważa bogów za byty odległe i obojętne, a co więcej, jest z tego zadowolona. Magia, Moc, aspektowana, dzika lub chaotyczna, jest dla waszych uczonych i magów bezrozumną siłą, obecną we wszechświecie na tej samej zasadzie, co przypływy oceanu i huragany, i burze. My... – Kobieta starała się znaleźć odpowiednie słowa. – My żyjemy na innej płaszczyźnie, inaczej patrzymy na świat, bogowie i demony są obecni w naszym życiu od narodzin do śmierci, czujemy ich obecność, ich oddech na karku. Wy postawiliście świątynie, w których zamknęliście panteon, i uważacie, że reszta świata należy do was. Dla mnie życie i śmierć to jedno, dla ciebie to dwie różne sprawy. Różnimy się tak jak ogień i woda. I dlatego nawet miłość nie może być dla nas łącznikiem. Miłość pozwala na chwilę zapomnieć, kim jesteśmy, ale to chciwe i egoistyczne uczucie. Zawsze zażąda od ciebie zapłaty, deklaracji, potwierdzenia...

Nie wytrzymał.

– Sztylet wbity w serce ma być takim potwierdzeniem? – Z każdym słowem jego gniew rósł, była najwyższa pora, aby zakończyć tę farsę. – Mord na śpiącej, bezbronnej dziewczynie? Zniszczenie cudzego życia?!

Kobieta pochyliła głowę i wyrzuciła z siebie szybko:

– Gdyby zabrał ją ze sobą w góry, odebrałby jej wzrok i szczęście. Gdyby po prostu uciekł, osłabiłby plemię. Mógł zejść i spotkać się z tobą twarzą w twarz... – Nie musiała kończyć tej myśli. – Jeśli sądzisz, że ten wojownik nie żałował, że tego nie zrobił, to znaczy, iż dzieli nas więcej, niż myślałam!

Po tym wybuchu znieruchomiała na kilka uderzeń serca, wreszcie powoli, jakby z wahaniem, skinęła głową.

– Nasza rozmowa do niczego nie doprowadzi, Aerinie-ker-Noel. Chcę... chciałabym ci coś pokazać. Może wtedy choć trochę zrozumiesz.

—— • ——

Gdy przyszła do jego sypialni, Yatech siedział na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Słysząc szelest odsuwanej maty, uniósł głowę i posłał jej słaby uśmiech.

– Nie tak wyobrażałem sobie powrót do swoich, Deana.

– Nie tak wyobrażałam sobie twoje powitanie – zgodziła się. – Mimo wszystko cieszę się, że jesteś. Cokolwiek stało się na północy, dobrze mieć cię znowu przy sobie.

Uśmiech zgasł, a ona poczuła chłód wypełniający żyły.

– Przepraszam... ja...

– Nie ma o czym mówić – stwierdził z takim spokojem, aż ścisnęło się jej serce. – Po co przyniosłaś talhery? Będziemy szturmować siedzibę tej kobiety?

Zdołała się uśmiechnąć.

– Muszę sprawdzić, ile mój mały braciszek zdążył zapomnieć wśród Meekhańczyków. Podobno ich tak zwani szermierze zapamiętali w końcu, że miecz trzyma się z tej strony, gdzie jest rękojeść.

– Nie wszyscy, ale większość. – Wstał płynnym ruchem i podszedł do swoich mieczy – Ostra broń? Głupie pytanie, w końcu jesteśmy już dorośli. Sprawdźmy siostrzyczko, komu ukradłaś te białe pochwy.

W kwadrans później stali na środku okrągłego placu do ćwiczeń. Miejsce to znajdowało się na uboczu, pod wyniosłą skalną ścianą, gdzie nawet w samo południe panował cień. Dzięki temu można było tam ćwiczyć od świtu do późnych godzin wieczornych. Deana znała tu każdy kawałek skały i każdy kamień. Mogłaby poruszać się po nim z zawiązanymi oczami.

Stanęli naprzeciw siebie, w odległości jakichś sześciu kroków. Zaczęli krążyć, nie wyciągając jeszcze broni. Po raz pierwszy od chwili spotkania pozwoliła sobie na szczery uśmiech. Jak jej tego brakowało!

Patrzyła na brata, jak się porusza, jak stawia stopy, jak jego wyciągnięte ku górze dłonie muskają rękojeści. Yphir był mieczem wywodzącym się w prostej linii od grestha, ciężkiej, dwuręcznej broni używanej najczęściej w walce z konnicą. Lekko zakrzywiona klinga i półtoraręczna rękojeść sprawiały, że był idealny dla szermierzy lubiących błyskawiczny, płynny i niestandardowy styl walki. Mógł z równym powodzeniem rozrąbywać stalowe hełmy, jak i zadawać delikatne, śmiertelnie precyzyjne uderzenia, otwierające tętnice i przecinające nerwy. Jej talhery były krótsze i lżejsze, a podwójna krzywizna ostrza czyniła z nich broń niezwykle trudną do opanowania. I jednocześnie zaskakującą i nieprzewidywalną dla przeciwnika. Zaraz zobaczymy, ile zdążyłeś zapomnieć, braciszku, pomyślała.

Skoczyła w jego stronę bez ostrzeżenia, wyciągając obie szable. Lewą zamarkowała cios w szyję, wyprowadzając jednocześnie prawą szybkie, podstępne pchnięcie w brzuch. Ostatni pojedynek ze swoim nauczycielem wygrała tą właśnie sztuczką.

Yatech miękko zszedł z linii ataku, zignorował fałszywy cios, prawdziwy sparował w krótkim półobrocie. Nie zauważyła, kiedy wyciągnął miecz. Tylko jeden, drugi ciągle tkwił w pochwie. Och, ci chłopcy i ich arogancja.

Mimo wszystko potrzebowała aż pięciu uderzeń serca, żeby zmusić go do wyciągnięcia drugiego miecza. Był świetny, miał ten instynktowny, na wpół natchniony styl, cechujący urodzonych szermierzy. Zanim wyjechał na północ, uchodził w plemieniu za jednego z najzdolniejszych młodych wojowników, a lata spędzone na służbie poświęcił najwyraźniej na mozolne ćwiczenia. Przez kilka następnych chwil parował jej ataki, jeden po drugim, jakby odpędzał się od natrętnego dziecka. Uśmiechnęła się szeroko, początek był tylko testem, zabawą, rozgrzewką. Zaraz mu pokaże...

Przeszedł do kontry tak szybko, że omal nie wytrącił jej broni z ręki. Uderzał na przemian, prawa ręka, lewa, by nagle złamać schemat i rytm ataku, prawa, prawa, lewa, prawa, lewa, lewa, lewa, prawa... Coraz szybciej, coraz dynamiczniej. Wydawało się, że zapomniał o sztychach, zadawał tylko cięcia, szerokie i płytkie, z przedramienia i nadgarstka, góra, dół, góra, góra, dół, góra, dół, dół... Jego broń była dłuższa i cięższa, mógł atakować, trzymając w miarę bezpieczny dystans. No cóż, zacisnęła zęby, tak mu się tylko wydawało.

Nagle przejęła inicjatywę, odskoczyła na mgnienie oka, żeby wybić go z rytmu, a gdy poszedł za ciosem, skróciła odległość i zarzuciła gradem uderzeń. Powinien się cofnąć, każdy na jego miejscu by tak uczynił, walka na tak krótki dystans dawała szermierzowi władającemu talherami zdecydowaną przewagę, rozsądek nakazywał cofnąć się i wykorzystać długość i ciężar yphirów.

Ale tego nie zrobił. Przyjął wymianę ciosów na jej warunkach, prawie twarzą w twarz. Na dziesięć, może dwanaście uderzeń serca otoczyła ich rozmigotana, rozświetlona błyskami ostrzy zasłona, wypełniająca całą przestrzeń kaskadą dźwięków. Och, przemknęła jej przez myśl, nawet tu, na placu ćwiczeń w issarskiej afraagrze, gdzie do walki szkolono już dzieci, które nie umiały jeszcze poprawnie wymówić własnego imienia, taki widok był czymś niezwykłym. Przez kilka boleśnie długich uderzeń serca oboje znaleźli się w transie khaan’s, na drodze, którą kroczą tylko najlepsi z najlepszych szermierzy wśród Issaram. Potrzeba było lat ćwiczeń szlifujących wrodzone zdolności i czegoś jeszcze, czegoś nieuchwytnego i trudnego do nazwania, by taki stan osiągnąć. Gdy się to udawało, broń przestawała być zwykłym przedłużeniem woli, w transie przestawało się czuć jej wagę, wewnętrzna przestrzeń, obejmująca ciało, rozszerzała się na sferę, której granicę wyznaczał zasięg klingi. Błysk, cień, dźwięk, zapach, smuga ciepłego powietrza, wszystko to dostarczało informacji o sile i kierunku nadchodzących uderzeń. Widywała wojowników walczących z pięcioma, sześcioma przeciwnikami jednocześnie i będących całkowicie poza zasięgiem ciosów czy pocisków.

Nigdy, w całym swoim życiu, nie byli sobie bliżsi i dalsi jednocześnie.

Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia pojedynku spojrzała mu w oczy i omal nie krzyknęła. Wypełniała je tak bezbrzeżna pustka, jakby stał już po drugiej stronie Mroku. Z przerażającą jasnością dotarło do niej, dlaczego on tak dobrze walczy.

Bo nie zależy mu na własnym życiu.

Przerwała pojedynek, cofając się błyskawicznie o kilka kroków. Wsunęła szable do pochew, ale nie wypuściła ich rękojeści z dłoni. Gdyby to zrobiła, mógłby zobaczyć jak się trzęsie. Jej brat próbował oddać duszę plemieniu. Rękoma rodzonej siostry. Tego, co poczuła, nie można było nazwać gniewem. Gdyby nie pozostałości transu khaan’s, rozerwałaby go na strzępy gołymi rękami. Tu i teraz, bez względu na prawa krwi.

– Tyyy... – tylko tyle udało jej się wydyszeć. – Dlaczego?

– Pewnej nocy powinienem był zejść z odsłoniętą twarzą do sypialni mojego gospodarza – powiedział po prostu, z ciemnością wciąż obecną w źrenicach. – Mogłem pozwolić mu wysłać moją duszę do domu. Ale wtedy wszystko było takie... takie poplątane. Ona chciała, żebym ją zabrał w góry, do rodu. Miałem jej odebrać światło i uśmiech, i nadzieję, bo... bo jestem Issaram. Wojownikiem przeklętego, pozbawionego nadziei plemienia, oczekującego na kolejny koniec świata, żeby wykuć sobie przyszłość w ogniu wielkiej wojny i zahartować ją w oceanie krwi.

Powoli, jakby broń ważyła po kilkadziesiąt funtów, wsunął miecze na swoje miejsce.

– Nie przyszło mi wtedy do głowy, że może być inna droga. Całe życie słyszysz o obowiązku, konieczności i honorze rodu. Uczą cię, że każdy, kto nie zachce się pokłonić naszym obyczajom, jest sam sobie winien. Bo my nie mamy własnej woli, wolnego wyboru. Jesteśmy... nosicielami fragmentów wspólnej duszy, żyjemy pożyczonym życiem i nie wolno nam... nie wolno...

Kochać?

Nie zdołała tego powiedzieć. Głupie, beznadziejne, patetyczne słowa. Czego właściwie można się spodziewać po młodszym bracie? Jej gniew nadal nie opadł.

Zanim zdołała mu odpowiedzieć, rozległ się szyderczy śmiech. Odwróciła się w prawo.

Było ich pięciu. Chociaż już widziała, jak zbliża się kolejna grupka. Ale ci nowi się nie liczyli, byli z innych rodów. Groźna była, co wiedział od razu, ta piątka, która podeszła do nich w czasie ćwiczeń i najpewniej słyszała każde słowo. Niedobrze się stało.

Yatech odwrócił się powoli, stając przodem do śmiejącego się mężczyzny. Znała go, nazywał się Venyes i był najstarszym synem Lengany h’Lenns. Po bokach miał braci, średniego Kensa i najmłodszego Abwena. Za nimi, nieco z tyłu, stało dwóch dalszych kuzynów, bliźniacy Saweq i Mess. Wszyscy byli uzbrojeni jak do walki. Dwóch z synów matrony w yphiry, Abwen w krótką włócznię zwaną teg, bliźniacy w długie, dwuręczne gresthy uzupełnione parą ciężkich sztyletów do walki w zwarciu.

Deana mocniej ścisnęła rękojeści szabel. Ich wizyta w domostwie Lengany przyniosła owoce o wiele szybciej, niż się spodziewała.

—— • ——

Poprowadziła go przez rozpalone słońcem pustkowie. Afraagra plemienia znajdowała się na samej granicy gór i pustyni. Płaska skalna równina, którą powoli pożerały łachy wędrującego z południa piasku, kończyła się nagle łańcuchem górskim, odgradzającym zielone północne równiny od wyżarzonego niemal do białości piekła. To była pokuta jej ludu, zamknięcie na granicy między obietnicą raju, widocznego na północnym horyzoncie, a morzem piasku. Miejsce oczekiwania.

Szli wzdłuż skalnej ściany na wschód. Meekhańczyk był zadziwiająco spokojny i opanowany. Nie podobało jej się to, takie opanowanie cechuje ludzi, którzy już podjęli ważną decyzję i czekają tylko na odpowiedni moment, aby ją zrealizować. Albo wojowników, idących do bitwy i akceptujących własną śmierć.

Przeszli pół mili, nim dotarli do miejsca, gdzie u podnóża gór znajdowało się skalne osypisko. Setki mniejszych i większych głazów spiętrzono ze sobą tak przemyślnie, że nie sposób było dostrzec, iż to nie dzieło natury. Bez wahania weszła w szczelinę między największymi skalnymi odłamkami. Słyszała, jak Meekhańczyk przeciska się za nią.

Przebycie labiryntu nie było proste nawet dla niej, dwa razy trzeba było pełznąć niemal na brzuchu, raz przejście znajdowało się na wysokości rosłego mężczyzny i tylko kilka przypadkowo rozmieszczonych stopni umożliwiało dotarcie do niego. Plemię dobrze strzegło swojego sekretu.

Po przeciśnięciu się przez ostatnią szczelinę znaleźli się w przedsionku wąskiego korytarza.

– Jesteśmy tu o właściwej porze dnia – powiedziała, odwracając się w jego stronę. – W skalnej ścianie wykuto niegdyś kilka otworów, przez które wpadają promienie słońca. Co godzinę przez inny, ale jest dość światła, żeby zobaczyć.

Nie zapytał, co zobaczyć, i ta arogancka obojętność zaczynała ją denerwować.

– Prowadź – powiedział po prostu.

Wzruszyła ramionami. Jeśli teraz nie zrozumie, będą walczyć, być może już za chwilę. W końcu w życiu Issaram wszystko sprowadza się do walki lub oczekiwania na nią.

Poprowadziła go krętym korytarzem, zostawiając za sobą blade światło przedsionka. Nie spieszyła się, dobrze, jeśli oczy przywykną do półmroku. Mimo otworów wpuszczających światło, tam, gdzie szli, było dość ciemno.

Znaleźli się w jaskini w chwili, gdy usłyszała za plecami zniecierpliwione warknięcie. Zapewne chciał ją ponaglić albo dać wyraz irytacji. Widok, który się przed nimi rozpostarł, zamknął mu usta.

Jaskinia miała prawie trzysta jardów średnicy i trzydzieści wysokości, a jej sklepienie podtrzymywał gigantyczny słup, przypominający kształtem skamieniały pień wielkiego drzewa. Kamień wypolerowano na błysk. Promień światła, wpadający przez dziurę w suficie, uderzał świetlistą lancą wprost w ten filar, odbijał się od niego i rozświetlał całą przestrzeń.

– Raz do roku, o właściwej porze dnia, przez sufit wpadają trzy promienie światła i wszystkie uderzają w kolumnę. Wygląda wtedy tak, jakby była płonącym słupem ognia – powiedziała, żeby przerwać ciszę. – Chodź, z tego miejsca więcej nie zobaczymy.

Ruszyła po stopniach prowadzących na płaskie jak stół dno jaskini. Zapewne nadal nie widział szczegółów, tego, co pokrywało ściany, czasami nawet na wysokość wzrostu kilku dorosłych mężczyzn. Obojętnie minęła początek pierwszej księgi, zaczynającej się zaraz przy wejściu na schody. Usłyszała, jak jego kroki zgubiły rytm, potem znów zwolnił i wreszcie zatrzymał się. Uśmiechnęła się gorzko. Jeśli to nie powie mu, kim tak naprawdę są Issaram, będą tu walczyć i jedno z nich zginie. Ona też miała obowiązki wobec plemienia.

Imiona, rzędy imion wykute w skale na głębokość pół cala, przy niektórych dodano jeszcze kilka zdań. Każdy napis mogłaby przykryć dwoma złączonymi dłońmi. Pierwsze zapisano pismem blisko spokrewnionym z runicznymi znakami Mocy. Przez ostatnie lata szlifowała umiejętność ich czytania.

Podeszła do ściany, przed którą stał Aerin.

– Grenthel, syn Wentann i Frez’nn – przeczytała, wodząc palcem po na wpół zatartych znakach. – Pierwszy i ostatni unurzał miecz w krwi braci, walczył u boku Hess, i Kan’ny, poślubił Ve’kadę z rodu Błotnego Żółwia.

Dotknęła napisu powyżej.

– Ve’kada, córka Gre’muz i Lao’n, czwarta i ostatnia, stała przy Bregon’th z Lews, gdy ta walczyła z Reg’wa’rym, pokonała sześciu świętych wojowników w pojedynku u stóp wzgórza Gan. Poślubiła Grenthela z rodu Czarnej Wydry.

To były dwa pierwsze imiona z tej księgi. Na prawo od nich wyrastały kolejne ciągi napisów, coraz więcej i więcej, czasem rozgałęziające się na własne poddrzewa, kiedy indziej kończące gwałtownie. Przeszła kawałek dalej.

– Len’h, syn Vaely i Mosst, trzeci, stał na przełęczy Dryn w wojnie o drugi zwój. Ten znak – wskazała coś, co wyglądało jak złamany miecz – oznacza, że oddał duszę plemieniu bezdzietnie. Gdyby był kobietą, byłby tu wyryty rozbiły dzban.

Kilka kroków dalej wykute w skale drzewo rodowe wznosiło się już na dobre sześć stóp. Porównała opisywane wydarzenia z własną wiedzą. Mniej więcej co dwa kroki przesuwali się o pięć, sześć pokoleń.

– Cennica, córka Synne i Yawe, pierwsza, pokłoniła się Prawom Harudiego jako pierwsza i ostatnia z potomstwa swoich rodziców, założyła ekchaar i nigdy już nie ujrzeli jej oblicza.

Spokojnie ruszyła dalej, wykuta w skale rodowa księga sięgała tu na wysokość kilkunastu stóp. Nie oglądała się, mimo to czuła, że on podąża za nią krok w krok.

– Heande’l, syn Ferty i Odes’gea, drugi, pokonał dzierżącą świętą włócznię Wielką Kagre, dowodzącą trzecim legionem Sióstr Wojny, zabił cztery towarzyszące jej służebnice Cee. – Dotknęła wizerunku złamanego miecza. – W tym rzędzie jest takich więcej. Ten ród zapłacił wielką cenę, aby pewien młody książę mógł założyć swoje cesarstwo.

Wskazała przed siebie.

– Księga kończy się dziesięć kroków od tego miejsca. Tyle dla nas trwa twoje Imperium. Dziesięć kroków.

Najwyraźniej nie zamierzał dać się wyprowadzić z równowagi.

– Co to za ród?

Czuła napięcie w jego głosie.

– g’Arennewd. W starym języku czarna wydra to cennfa, żółw błotny to g’aronewd. Po Przekleństwie tak właśnie tworzono nazwy nowych rodów, początek i koniec pochodzi z nazwy rodu pierwszej matrony, rdzeń od rodu pierwszego mężczyzny. Czy to nie ciekawe, kupcze? Pierwotne nazwy rodów wywodzą się od zwierząt mieszkających w pobliżu rzeki lub na moczarach. To by się zgadzało z wiedzą, jaką mamy na temat pochodzenia naszych przodków. Ponoć zanim nastąpiło przejście, mieszkali w żyznej i zielonej krainie. Takiej, jak wy teraz.

– A twój ród? Gdzie jest opisany?

Wiedziała, że o to spyta, prawdę mówiąc, liczyła na to.

– Chodź.

Przecięli jaskinię, kierując się pod przeciwległą ścianę. Jej ród nie był tak starożytny, powstał dopiero po tym, jak Harudi obdarował wszystkich prawami. Mimo to jego drzewo genealogiczne zajmowało imponujący kawał skalnej ściany. Aerin bez słowa ruszył ku końcowi wykutych w skale napisów. Powoli podążyła za nim.

Prawie się o nie potknął. Zatrzymał się przy końcowym fragmencie, ale nie patrzył na ścianę, tylko pod nogi.

– Gdy dziecko przychodzi na świat, jego rodzice najpierw wybierają mu imię, a później przychodzą tu, by dopisać je do rodowej księgi. Wtedy maluch dostaje kawałek duszy plemienia. Nie dotykaj! – Pozwoliła, by w jej głosie zadźwięczała stal. – Będą tam leżeć, dopóki nie obrócą się w pył.

Zamarł na wpół pochylony, wreszcie z wyraźnym trudem wyprostował się i odwrócił. Ich spojrzenia spotkały się i zadrżała. Po raz pierwszy zobaczyła w nim ból, zwykły, przeraźliwie odsłonięty ból i mękę.

– Znam te miecze – szepnął. – Twój brat je nosił.

Nie miała siły znów zaprzeczać, przynajmniej nie słowami, jedyne, na co się zdobyła, to przeczące pokręcenie głową.

– Nie zostaną ponownie przekute, a gdy czas zamieni je w rdzawą plamę, zbierzemy pył i rzucimy na wiatr. Tak skończy się ta historia.

Przełknął ślinę.

– A twoje imię?

Był mądry, nie pytał już o Yatecha.

– Masz szczęście, kupcze, że moja gałąź rodu jest dość nisko. – Podeszła do ściany i wskazała jeden z końcowych napisów – Tu: Deana, córka Entoel i Dareh’a, pierwsza. Reszta pojawi się po mojej śmierci, chyba że nikomu nie będzie się chciało o mnie pisać.

Nie patrzył na miejsce, gdzie wskazywała, tylko na dwa napisy niżej, zryte śladami po wściekłych ciosach, zadanych z furią, która wygryzła wielką dziurę w skalnej ścianie. Znaki były całkiem nieczytelne.

– A jeśli... – Kupiec zawahał się wyraźnie. – Jeśli ktoś wymaże twoje imię?

– Nic się nie stanie, to tylko historia. – Wskazała na jaskinię. – Rodzaj dodatkowej pamięci plemienia. Gdybym jednak zrobiła to sama... Gdybym chciała zerwać z przeszłością, wyrzec się bycia Issaram... Wtedy własnoręcznie niszcząc zapisane przez rodziców lub krewnych imię, odrzuciłabym duszę, ofiarowaną przez plemię. Stałabym się gaaneh, pustą skorupą, niczym więcej niż chodzącym trupem. Rodzona matka poderżnęłaby mi gardło, bo niedobrze jest, gdy nienarodzeni chodzą po świecie. Dla plemienia i rodu przestałabym istnieć, jakbym się nigdy nie urodziła, nikt nie wymieniałby mojego imienia, nikt nie przyznałby, że mnie znał.

Przez chwilę uśmiechała się strasznie, ale nie mógł tego widzieć.

– Tylko że ja tego nigdy nie zrobię. Jestem kobietą, a my umiemy znosić ból, który wam, mężczyznom, odbiera zmysły. Nie wyobrażam sobie, co mogłoby mnie skłonić do wymazania imienia z księgi rodu i połamania własnych mieczy.

—— • ——

– Widzę, że spotkanie rodzeństwa może być bardzo ciekawe... – Venyes stał z rękami założonymi na piersi, na twarzy błąkał mu się ironiczny grymas. – Rozumiem, że siostra chciała ci dać nauczkę za wdarcie się do naszego domostwa. Szkoda tylko, że sama brała w nim udział.

Najstarszy z synów matrony przeniósł na nią złośliwe spojrzenie. Był wysoki i rosły, niemal o pół głowy wyższy od Yatecha, i uchodził za pierwszorzędnego wojownika. Zwłaszcza gdy miał za plecami braci.

Jego postawa, ręce skrzyżowane na piersi, lewa noga wysunięta lekceważąco w przód, była umyślnie prowokująca. Jesteś niczym, mówiła, nie muszę się z tobą liczyć, nie obawiam się twoich umiejętności, stoję tak, że trudno mi będzie sięgnąć po broń, ale ty i tak nie ośmielisz się mnie zaatakować. Za taką postawą najczęściej kryło się bezczelne, prostackie wyzwanie. Deana spojrzała na jego braci. Kens muskał dłońmi rękojeści yphirów, Abwen trzymał włócznię w pozycji zwanej żurawiem, pozwalającej przejść do błyskawicznego kontrataku. Bliźniacy stanęli nieco z boku i wyciągnęli miecze. Mając takie zabezpieczenie, najstarszy syn Lengany mógł sobie pozwolić na arogancję.

Nie odpowiedziała kpiącym uśmieszkiem. Rozsądek nakazywał unikać konfrontacji.

– Jeśli chcecie poćwiczyć, jest dość miejsca – powiedziała spokojnie.

– Poćwiczymy później – mruknął Venyes. – Teraz jednak chcę się dowiedzieć, czy starsi twojego rodu zostali już poinformowani o napaści na moją matkę.

Yatech ubiegł ją z odpowiedzią.

– Nie było napaści, tylko zwykła wizyta. Poszedłem złożyć uszanowanie matronie rodu, a i z wami chętnie bym się wtedy przywitał, zawsze to dobrze, gdy nowa krew wzmacnia plemię.

– Nie zawsze – odezwał się Kens. – Wiesz, jak to mówią, nie każdy kundel wzmacnia sforę.

– Słyszałem to powiedzenie, dotyczy zwłaszcza takich psów, które dużo szczekają, a nie mają odwagi, żeby ugryźć.

Z grupy gromadzącej się wokół placu ćwiczeń dobiegły stłumione parsknięcia. Ona też się uśmiechnęła. Najwidoczniej przez te trzy lata Yatech ćwiczył nie tylko walkę mieczami.

Kens ruszył naprzód.

– Sprawdźmy to – warknął.

Deana zobaczyła na twarzy Venyesa złość, rozczarowanie i tłumioną wściekłość. Było jasne, że nie tak to zaplanował, najpewniej zamierzał sprowokować ich do walki, ale w taki sposób, aby to ona lub Yatech rzucili wyzwanie. Wtedy nie obowiązywałyby reguły ćwiczebnych pojedynków i mogłoby stać się wszystko.

Kiedy najstarszy syn Lengany spojrzał z jawną pogardą, pojęła nagle, że dla nich ona od dawna już się nie liczy, została skutecznie odsunięta od plemienia. Teraz jej rola sprowadzała się do nauki na pamięć historii rodów. Oni przyszli tu po Yatecha, bo był nowym zagrożeniem, nowym celem dla obsesji ich matki, a najście na ich domostwo stanowiło tylko pretekst. Jej brat był niewiadomą, nieznanym zagrożeniem i od razu udowodnił, że nie pozwoli usunąć się w cień. Wyzwanie na śmiertelny pojedynek lub wypadek w czasie ćwiczeń byłyby najlepszym rozwiązaniem.

Wysunęła lekko szable, Prawo Harudiego nie pozwalało im skrzyżować mieczy z kobietą w prawdziwej walce, chyba że zostaliby zaatakowani. Niech nie liczą na to, że zostawi brata samego.

Nie patrzyła na Kensa. Usłyszała tylko świst ostrza, głuche stęknięcie, brzęk i nagle średni z braci wleciał w jej pole widzenia efektownym łukiem i grzmotnął o ziemię. Zdążył wyciągnąć tylko jeden miecz, z nosa i ust płynęła mu krew, próbował unieść głowę, ale oczy zaszkliły mu się nagle i zwiotczał jak szmaciany manekin.

Yatech pochylił się i podniósł upuszczoną przez niego broń.

– Powinien spróbować wyciągnąć miecze nieco wcześniej, najwyraźniej w waszym plemieniu uczą dziwnych, nowych sposobów walki yphirami. Hm, chyba że chciał mi po prostu dać szansę, prawda?

Odrzucił yphir na bok i demonstracyjnie założył ręce na piersi. Och, teraz ten gest miał dopiero wagę. Yatech nie musiał się nawet ironicznie uśmiechać, żeby upokorzyć przeciwnika. W gromadzącym się, coraz gęstszym tłumie rozległy się kpiące posykiwania.

Pierwszy nie wytrzymał Abwen. Rzucił się naprzód z bojowym okrzykiem, z włócznią uniesioną do ataku, zwanego żmiją. Teg była bronią, którą walczyło się jak bojowym kijem, można było zasypać przeciwnika serią świszczących, wirujących, łamiących kości ciosów i zakończyć szybkim pchnięciem. W rękach mistrza ta włócznia uchodziła za broń groźniejszą nawet niż yphir.

Najmłodszy z braci nie był mistrzem. Spróbował prostej zmyłki, wyprowadzając ze żmii głębokie pchnięcie zamiast zwykłego uderzenia odwrotnego. Sztuczka dla nowicjusza. Yatech nawet nie sięgnął po miecze. Zrobił krok w przód, odsuwając się nieco w prawo, skrócił odległość, dopadł przeciwnika i lekko uderzył go nasadą prawej dłoni w czoło. Głowa Abwena odskoczyła w tył, kolejny cios usztywnioną dłonią w gardło zamienił okrzyk bojowy w świszczący charkot. Reszty nie zauważyła, po prostu nagle jej brat stał w miejscu, trzymając niedbale włócznię, a Abwen skulony w pozycji embrionalnej, dławił się, charczał i świszczał, usiłując złapać oddech.

Yatech wyglądał na zamyślonego.

– Przeżyje – powiedział spokojnie. – Chyba że zaatakuje mnie jeszcze raz.

Pomruk w tłumie nasilił się i zgasł. Takie słowa w tej sytuacji nie były zwykłą przechwałką. Były wyzwaniem do walki na śmierć i życie. Deana spojrzała bratu w oczy i znów ujrzała w nich tę samą pustkę co poprzednio. Nie, nie teraz, nie mogła go stracić zaraz po powrocie. Ruszyła naprzód, wyciągając szable.

Bliźniacy uprzedzili ją, atakując Yatecha z obu stron jednocześnie. Ich ciężkie, dwuręczne miecze służyły głównie do walki z konnicą, świetnie spisując się w czasie licznych starć z napierającymi na tereny Issaram koczownikami. Teraz uderzyli, jakby kierował nimi jeden umysł, z prawej i lewej, górą i dołem. Mess zasłonił jej na mgnienie oka widok, więc nie zauważyła, co się stało. Górny cios w ogóle nie trafił, Saweq zrobił krok w przód, pociągnięty ciężarem klingi, jego brat zachwiał się nagle, upuścił miecz, złapał za twarz i usunął na kolana. Spomiędzy palców popłynęła mu krew.

– Oczyyy! – rozdarł się panicznie. – Moje oczyyyy!

Yatech był już przy drugim bliźniaku. Wpadł na niego, nie próbując zatrzymać impetu, wybił z rytmu, złapał za ramię, podciął, rzucił na ziemię. W ręku błysnął mu sztylet.

Widziała przerażenie w spojrzeniu leżącego, ale ostrze tylko lekko oparło się o jego policzek, zostawiając maleńką, czerwoną rysę. Po chwili Saweq puścił rękojeść miecza i uniósł otwarte dłonie w górę, na znak poddania.

To wszystko wydarzyło się, zanim zdążyła przebiec kilka kroków i wyciągnąć broń. Yatech nadal nie wydobył mieczy, ale walczył, jakby ciągle był w transie khaan’s. To budziło na równi dumę i przerażenie.

Podeszła do skomlącego coś cicho Messa i siłą oderwała mu dłonie od twarzy. Odetchnęła z ulgą, cięcie było równe, czyste i ciągnęło się tuż powyżej linii brwi. Puściła go.

– Powinieneś się umyć – powiedziała głośno, by wszyscy usłyszeli. – Brzydszy już i tak nie będziesz, a to głupio płakać je małe dziecko z powodu lekkiego skaleczenia. Jak poprosisz matkę, to może nawet da ci ciastko na pociechę.

Tłum gapiów zaśmiał się przeciągle. Ona też uśmiechała się już otwarcie, przepełniona dumą i radością. Czterech. Pokonał czterech napastników niemal gołymi rękami i stał tam, obok, nawet nie draśnięty. Jej mały braciszek. W plemieniu długo będą opowiadać o tej walce, Yatechowi udało się w kilka chwil zniszczyć to, nad czym Lengana pracowała przez ostatnie lata. Udowodnił, że jest synem gór i że w walce niewielu może mu dorównać. Ten dzień nie mógł skończyć się lepiej.

Venyes nie stał już w lekceważącej pozie. Ręce miał luźno opuszczone, nogi lekko ugięte.

– Podobno miała jasne włosy i niebieskie oczy – wycedził z zimnym wyrachowaniem. – Wśród naszych dziewcząt to rzadkość.

Na te słowa Yatech odwrócił się powoli, jakby coś siłą zmuszało go do ruchu. Nie patrzył na Venyesa, tylko na nią, prosto w oczy.

– Musiała być niezła, ruchliwa jak małe zwierzątko, w odpowiednich miejscach ciepła i wilgotna. Dobra zabawka na zimne noce. Isanell, nawet ładne imię.

Nie przestając mówić, najstarszy syn Lengany powoli unosił dłonie ku rękojeściom mieczy. Nie powinien znać takich szczegółów. Ale jego przybrany ojciec zasiadał w radzie plemienia. Najpewniej był przy tym, gdy Yatech zdawał relację ze swojego pobytu w domu kupca. Dobra i mądra żona mogła wyciągnąć z niego informacje, których nie powinien nikomu zdradzić. I przez to właśnie – Deana zrozumiała to, widząc, co pojawiło się w oczach brata – ktoś na tym placu umrze.

– Może to i dobrze, że ją zabiłeś – najstarszy syn Leengany nie przestawał mówić. Wyciągnął yphiry i zastygł w pozycji bojowej. – Gdyby została twoją żoną, wasze bachory byłyby tylko w ćwierci Issaram. To mądra decyzja, uchroniłeś ród przed dalszym rozcieńczaniem krwi.

Zapadła całkowita cisza, nawet najgłupsi zrozumieli, że powiedziano coś, czego nie da się zbyć wzruszeniem ramion. Ale Yatech wciąż patrzył na nią. Tylko na nią.

Żegnaj Deana, mówiły jego oczy, żegnaj siostro.

Odwrócił się i ruszył w stronę Venyesa. Powoli, jakby czas nie miał najmniejszego znaczenia, sięgnął po miecze i nagle jego ramiona zamieniły się w rozmazaną, trudną do ogarnięcia wzrokiem plamę. Tak wyglądał bitewny trans z zewnątrz. Jego przeciwnik zdołał odbić nie więcej niż dwa ciosy, zatoczył się nagle w tył, wydał z siebie dziwny, charkoczący świst, jeden z jego mieczy poszybował wysoko w górę, znacząc tor lotu karmazynowymi kroplami sączącymi się z uciętej w nadgarstku ręki, a on sam obrócił się, z twarzą rozrąbaną na pół. Na ustach nie miał już ironicznego grymasu, tylko w oczach powoli dogasało zaskoczenie, że to już, tylko tyle i koniec, dusza odchodzi do plemienia i nie będzie nic więcej. Opadł na kolana, po chwili na twarz, zadrżał, znieruchomiał.

Cisza. Na placu ćwiczeń zapanowała taka cisza, jaka musiała unosić się nad światem w pierwszym dniu po stworzeniu, gdy jeszcze żadne ze stworzeń nie otrzymało własnego głosu.

– Nieeeee! – zawył Abwen.

Nie zdążyła go powstrzymać, pędził już w kierunku Yatecha, z włócznią nie wiadomo kiedy podniesioną z ziemi. Przebył dzielącą ich odległość w kilku długich krokach i niemal na oślep dźgnął. Yatech okręcił się w miejscu, bez najmniejszego problemu uniknął pchnięcia i ciął atakującego przez środek pleców. Chłopak zwalił się na ziemię jakby był drewnianą kukiełką, której ktoś przeciął sznurki. Przez chwilę ręce i nogi drżały mu spazmatycznie. Kręgosłup, pomyślała, musiał dostać w kręgosłup.

Yatech nie zwrócił na leżącego uwagi. Rozejrzał się, jakby czegoś szukał, wreszcie zatrzymał wzrok na ostatnim z braci. Niedbałym ruchem strzepnął krew z klingi i ruszył do Kensa. Ten ciągle leżał nieprzytomny. Zgromadzony tłumek zaszemrał groźnie.

Stanęła między synem Lengany a własnym bratem. Nie wiedziała, jakim cudem szable znalazły się w jej dłoniach.

– Nie – szepnęła. – Schowaj broń.

– Skończmy to, Deana. Tu i teraz. Jeśli zabierzesz tej kobiecie synów, straci oparcie i pozycję w rodzie.

– Nie, nie w ten sposób. On jest nieprzytomny, nie może się bronić. To niezgodne z prawem...

– Czyim prawem? Naszym? Harudiego? – Zadrżał, w oczach pojawił mu się błysk. – By dochować wierności prawu, na północy zabiłem kobietę, która ofiarowała mi serce i ciało. Bo wierzyłem... nie wiem... Tam nie byłem Meekhańczykiem, mimo krwi matki. Tu mówią, że nie jestem Issaram, mimo krwi ojca. Kim więc jestem, siostro? Powiesz mi?

Wyciągnęła przed siebie skrzyżowane szable.

– Wiem, kim nie jesteś, Yatech. Nie jesteś mordercą i nie zostaniesz nim.

Pochylił głowę i uśmiechnął się. Dziwnie i strasznie.

– Już za późno.

—— • ——

Stał pod skalną ścianą, na której zapisano ostatnie trzy i pół tysiąca lat historii kontynentu. Każde z tych imion, czasem opatrzone kilkoma zdaniami, mówiło o żywych ludziach, ale tak, jakby byli niczym więcej niż maleńkim kamieniem brukowym na drodze, którą podążał ich naród. Mimo wszystko... były tu zapisane dzieje miłości i nienawiści, zdrady i wierności, przyjaźni i fałszu. Za tysiąc czy dwa tysiące lat być może po Meekhańczykach zostaną tylko puste ruiny, wśród których będzie hulał wiatr, a te napisy pozostaną, wciąż opowiadając swoje historie.

Delikatnie dotknął miejsca, w którym kiedyś znajdowało się imię Yatecha.

– Gdybyś miała brata, dokąd odszedłby po złamaniu własnych mieczy?

Kobieta pochyliła głowę.

– Na południe, na daleką pustynię, gdzie piasek ma biel kości i gdzie nie ma nic, poza wydmami wielkimi jak góry. Wziąłby jeden bukłak wody i szedłby przed siebie, póki miałby siły. Potem upadłby, jaszczurki, węże i skorpiony pożywiłyby się jego ciałem, a kości wiatr zmieliłby na proch. Tak stałoby się, gdybym miała brata.

Milczał, usiłując znaleźć właściwe słowa.

– Uważałem go za syna. Kochałem... Gdyby poprosił, dałbym mu Isanell za żonę. Ale nigdy mu nie wybaczę.

Skinęła głową.

– Nie prosiłby o wybaczenie.

– Muszę już iść.

Wyraźnie się wahała.

– Wiem. Mamy przyjaciół na północy, wśród kupców i rzemieślników. Opowiedzieli nam o ojcu, który postanowił pomścić śmierć dziecka. Sprzedał większość majątku... Zaciągnął długi... Zebrał najemną bandę, kilkuset zbirów, koczowników, desperatów. Obozują w oazie, do której zmierzałeś. Powinieneś... na nich uważać. I nie przyłączać się do ataku na afraagrę. Będziemy czekać i zabijemy napastników.

Poczuł ulgę. Wiedzieli.

– Moja żona... odeszła... Syn zaciągnął się do akademii wojskowej i chce uczyć się na żołnierza, żeby zabijać Issaram. Ten młody wojownik był jego idolem, a teraz... Nieważne. Czy jeśli pojadę na czele tego oddziału, będziesz na mnie czekać w przedsionku afraagry? Z bronią w ręku. To byłoby dobre zakończenie tej historii, ostatni członkowie dwu rodów twarzą w twarz...

Wykonała skomplikowany ukłon. Nie miał pojęcia, co on ma znaczyć.

– Będę czekać. Szukaj kobiety z odsłoniętą twarzą.

– Jeszcze nie podjąłem decyzji...

– Wiem.

– Są rzeczy...

– Nie gadaj tyle, Meekhańczyku.

Uśmiechnął się i ruszył w stronę wyjścia.

—— • ——

Czekała na niego w przedsionku afraagry do wieczora, całą noc i cały następny dzień. Na próżno.

Загрузка...