Krew naszych ojców

Stwór sunął nad ziemią jak wielka jaszczurka, ciemny kształt wyginający się na boki wężowymi ruchami, niemal szorujący brzuchem po śniegu. Gdyby ktoś ujrzał go z góry, takie właśnie byłoby jego pierwsze skojarzenie: olbrzymi gad, mieszkaniec rozpalonego słońcem Południa, który przez kaprys losu lub żart jakiegoś bóstwa trafił w ośnieżone góry. Tylko ogona mu brakowało i szyję też miał za krótką. Szeroko rozłożone na boki łapy popychały go do przodu, nadając całkiem przyzwoitą prędkość, zważywszy, że poruszał się po terenie, gdzie nie dalej jak wczoraj spadł świeży śnieg.

Poza tym był ranny. Znaczył swój trop nie tylko dziwacznymi śladami, lecz przede wszystkim plamami szkarłatu, czarnymi niemal w świetle zachodzącego słońca, parującymi przez chwilę na nieskazitelnej bieli rozległej hali. Jeśliby ktoś przyglądał mu się przez chwilę, mógłby dostrzec, że jego ruchy wcale nie są takie płynne i precyzyjne, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Potykał się co chwilę, lewa strona wrzecionowatego ciała najwyraźniej nie chciała go słuchać, pracowała wolniej od prawej, co kilkanaście kroków musiał brać poprawkę na swój kurs, co kilkadziesiąt przewracał się, ryjąc łbem w miękkim puchu. Szlak jego wędrówki przypominał ślad pijanego, zygzakujący, naznaczony historią żałosnych upadków. Gdyby nie krew, można by się było uśmiechnąć.

Stworzenie dotarło wreszcie do celu swojej wędrówki. Pionowa ściana z lodu, wysoka na sto stóp, ciągnęła się ze wschodu na zachód. Zatrzymał się, na kilka chwil zwinął w kłębek, odpoczął. Potem bez najmniejszego ostrzeżenia wybił w górę, wczepił w niewidoczne szczeliny, przykleił do lodowca i ruszył powoli na jego grzbiet. W miejscu, gdzie nabierał sił, została czerwona, parująca kałuża.

Dotarcie na szczyt zajęło mu kilkadziesiąt uderzeń serca, prześlizgnął się przez krawędź i znieruchomiał. Panika, która gnała go naprzód przez pół dnia, powoli ustępowała, prześladowcy nie zdołają wspiąć się na lodowy mur tak szybko, zyskał teraz sporo czasu. Mógł zwolnić.

Lodowiec w tym miejscu marszczył się, burzył szałem skamieniałej rzeki. Garby, wzniesienia, na pół przejrzyste, prześwietlone szkarłatem, znieruchomiałe fale, zastygłe wiry i szczeliny. Niedawno przetoczyła się tu bitwa, wezwano potężne moce, orzące skałę na równi z lodem oraz rzeźbiące przestrzeń i czas. W trakcie starcia zamarznięta woda, ciało stałe, odzyskała na kilka chwil swoją plastyczność, zamieniając się w pędzącą rzekę i rozdzielając walczące armie, by później, w mgnieniu oka, ponownie znieruchomieć. Ci, którzy nie zdążyli uciec, zostali pochłonięci przez lodowiec. Na głębokości kilku, kilkunastu stóp nadal było widać zastygłe w najróżniejszych pozach ciała. Większość ofiar stanowili miejscowi, ale rozpoznawał także własnych wojowników. Śmierć zrównała wszystkich.

Wydawało się wtedy, że to desperacki krok miejscowego boga, ci z jego ludzi, którzy zostali po północnej stronie przeoranego czarami lodowca, nie mieli szans. Zginęli co do jednego. Wyglądało na to, że tubylcy nie zdołali powstrzymać gniewu Kaha’leeh, dziecka ich rozpaczy i bólu. Oddali lodowiec i wycofali się na południe. Odpowiedzialny za walkę ga’ruulee poszedł za nimi, ścigać i mścić, nieświadomy, że całe to zwycięstwo było pułapką. To było coś, czego jego panowie nadal nie mogli zrozumieć – jak można poświęcać istnienie Wiernych, jak można skazywać ich na śmierć, by osiągnąć własne cele? Z armii wysłanej za lodowiec ocalał tylko on – ga’naaeh, tylko tyle zostało z ga’ruulee, i tylko w jego powrocie do leeh była nadzieja, że zostanie zachowana jedność. Oni już wiedzieli, wiedzieli, kogo należy zabić, by rozbić wspólnotę. Bardzo się dziś starali, góry za nim wciąż dymiły i spływały potokami lawy, gdy trzy z siedmiu części tutejszego boga rzuciły się do walki. Gdyby było ich więcej, gdyby Setren przybył w pełni swych sił... A przecież szpiedzy mówili, że walczy na wschodzie... Tu powinien być tylko jeden z jego awenderi. Potężny mężczyzna z czarnymi włosami.

Stwór podniósł się na dwie nogi. Powoli zdejmował z siebie warstwy kalhh, instynkty cofały się, zastępowane przez intelekt. Teraz potrzebował ostrożności i rozwagi, a nie szybkości. Powierzchnia lodowca przypominała tor przeszkód dla samobójcy, a w jego wnętrzu wciąż szalała uwięziona rzeka. Jeden nieostrożny krok i czekała go śmierć.

Wyprostował się wreszcie, wyrównując oddech. Stwór znikł, zastąpiony przez Osobę. Właściwie przypominał człowieka, szczupłego, ciemnowłosego, z nieco zbyt długimi rękami i stawami umieszczonymi w niewłaściwych miejscach. Opuścił w dół rękawy i spód luźnej szaty, osłaniając kończyny. Grube, białe rękawice skutecznie kryły nietypowy kształt dłoni. Gdyby nie dziwna, zbyt płaska twarz, każdy mógłby teraz pomylić go z człowiekiem. Zresztą, nawet ta twarz mieściła się jakoś w normie rasy. Tylko oczy i usta były za duże, a nos zbyt mały. Drobiazg. Trudno uwierzyć, że ta istota jeszcze kilka minut temu sunęła przez halę jako przerośnięta jaszczurka.

Wyciągnął spod ubrania małe zawiniątko i szybko obwiązał sobie ranę na boku. I tak stracił już zbyt dużo krwi. Westchnął głęboko i ruszył naprzód, ostrożnie wybierając drogę. Przestrzeń wciąż trzeszczała od Mocy. Nie potrafił, nie ośmielił się sięgnąć teraz do własnych umiejętności, lód pod jego stopami wciąż dygotał od wewnętrznych naprężeń. Otwarcie się na guon byłoby szaleństwem. Ale to nic, nadzieja pojawiła się jak pierwszy kwiat, nieśmiało kiełkujący spod śniegu. Jak tylko zejdzie z lodowca, będzie bezpieczny. Ułoży nowe taktyki i strategie. Wygrają to starcie.

Stawiał kroki miękko, badając powierzchnię przed sobą. W większości zagłębień leżała już warstwa śniegu, nie wiedział, czy stoi na solidnym podłożu, czy na wypełnionym powietrzem bąblu, zamykanym od góry przez kilka cali zamarzniętej wody. Rozglądał się uważnie, lustrując teren, starając się po kształcie lodowych fal odgadnąć, co kryje się głębiej. Nie mógł teraz pozwolić sobie na błąd.

Niebo przeszło od różu, przez czerwień, do głębokiego karminu starego wina. Za kilka chwil miała zapaść noc.

Wtedy coś błysnęło w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i z głuchym brzękiem wbiło się w lód, ledwo stopę przed nim. Dziryt z żelaznym grotem, obwieszony piórami i kawałkami kości, do których przykuto duchy. Broń Ag’heeri.

Skoczył do przodu chwilę przed tym, zanim przez miejsce, w którym stał, przeleciały dwa następne. Zacisnął dłonie w rękawicach i rozprostował szeroko palce. Pierwsze kalhh, zewnętrzna warstwa, nałożyło się na niego jak druga skóra. Osoba ustąpiła nieco miejsca Stworowi.

Zmysły wyostrzyły się, kontury wszystkich rzeczy wokół zarysowały ostrymi krawędziami, nad szum wiatru wybił się odgłos kroków. Czterech. Zlokalizował ich bez problemu, już nie próbowali się kryć. Niewysocy, ciemnoskórzy, z długimi do ramion, czarnymi jak noc włosami. Wystające na górne wargi kły pomalowali na czerwono, znak wojny. Moc, której używali, spowijała ich bordowo-czerwonymi wstęgami, wśród których tańczyły duchy. Ich broń, dziryty, topory do rzucania o ostrzach z brązu i ciężkie noże wyglądały chwilami, jakby zrobiono je z rozpalonego do białości metalu. Czary aż z nich kapały. Szamani.

Runął przed siebie, na północ, jeszcze nie jako jaszczurka, lecz i tak sadząc olbrzymie susy. Teraz nie liczyła się ostrożność, tylko szybkość. Ciągle była szansa, oni nie potrafili poruszać się po lodzie tak dobrze jak ktoś, kogo ruchami kierował Stwór. Miał szansę, miał...

Wyhamował niemal w miejscu, widząc kilkunastu ludzi, którzy wyszli zza wielkiej jak dom, lodowej bryły pod przewodnictwem masywnie zbudowanego, czarnowłosego mężczyzny w średnim wieku. Nie miał szans, zrozumiała to ta część jego osoby, która potrafiła logicznie myśleć. Od samego początku, od chwili, gdy wszedł na lodowiec, nie miał szans. Nawet ten dziryt rzucono tylko po to, by zmusić go do biegu w odpowiednim kierunku. Czekali tu.

Stwór, ukryty w pojedynczej warstwie kalhh, zaczął miotać się jak szalony, żądając bezgłośnie przybrania kolejnych. Walczyć, walczyć, walczyć, wył bezgłośnie. Poskromił go z największym wysiłkiem, wyprostował się godnie, wyższy teraz nieco niż stojący pośrodku grupy mężczyzna. Założył ręce na piersi, dłonie chowając w rękawy.

Szmer z tyłu powiedział mu, że czterej szamani zamknęli pułapkę. Gdyby byli tu tylko oni, mógłby spróbować walki, lecz ten człowiek, bóg kryjący się w nim... Pokłonił się z szacunkiem.

– Chwała zwycięzcom.

Mówiąc to, nie odrywał wzroku od broni, trzymanej przez czarnowłosego. Potężny topór o dwóch ostrzach w oczach większości śmiertelników wyglądał zapewne jak zwykła broń. On widział go jako diament prześwietlony blaskiem wybuchającej gwiazdy. Trzymający broń człowiek wydawał się wypełniać sobą przestrzeń i mimo że w jego drużynie było kilku wyższych i potężniej zbudowanych wojowników, przyciągał wzrok, zasysał całą uwagę. Reszta była dla niego tłem. Włosy miał niemal tak czarne jak szamani Ag’heeri, lecz skórę białą niczym śnieg. Zupełnie, jakby płonęło w nim jakieś światło. Ozdobił ją tatuażami, które więziły moc boga w ciele śmiertelnika, lecz i to ledwo wystarczało, by pomóc ją okiełznać. Setren był potężny, a jego awenderi uchodzili za najgroźniejszych na świecie.

Słysząc pozdrowienie schwytanego w pułapkę intruza, mężczyzna jedynie się uśmiechnął.

Ga’naaeh – mruknął. – Tylko tyle zostało. Ga’ruulee się rozpadł. Choć walczył dobrze. A teraz zakończymy wojnę w tych górach. Mam rację?

Pod warstwą Stwora po raz pierwszy spojrzał mu w oczy. Człowiek, zwykły człowiek, bóg, jeśli tam był, nie raczył się pokazać. Stwór zawył o więcej warstw kalhh i walkę. Lecz topór awenderi wciąż płonął w rękach wojownika. Nakazywał ostrożność.

– Jeśli Kaha’leeh się rozpadnie, nie wiesz, co powstanie potem.

W chwili, gdy to powiedział, z trudem dobierając obce słowa, pojawił się wstyd. To brzmiało prawie jak targowanie się o życie. Mężczyzna musiał to tak odebrać, bo pokręcił głową.

– Nie daruję ci istnienia. Trzy tysiące moich ludzi zginęło za lodowcem, żeby wciągnąć ga’ruulee w pułapkę. Pięć tysięcy poległo w bitwie. I tyle samo Ag’heeri. Wy, aherowie, musicie odejść. Jeśli będzie do tego potrzebne zniszczenie waszego władcy...

Przerwał mu gniewnym parsknięciem, zły na tę chwilową słabość.

– Aherowie? Nawet nie wiesz, jak naprawdę się nazywamy, dzikusie. Kaha’leeh to nie władca i nie można go zniszczyć. Cokolwiek zrobisz ze mną, odrodzi się.

– Przekonamy się o tym później. Zanim się odrodzi, wyrzucimy was z tego zakątka Wszechrzeczy. A teraz... – Dał znak ręką.

Pozostałe warstwy kalhh owinęły się wokół niego, zanim awenderi skończył ruch. Osoba niemal natychmiast zniknęła, pojawił się Stwór. Skoczył do tyłu, w powietrzu odwracając się przodem do szamanów. Z tym mężczyzną nie miał szans, z nimi – niewielkie. Bez wahania sięgnął po guon, otworzył się na niego, przekuł w broń. Jeśli Moc uwięziona w lodowcu eksploduje, tym lepiej.

Z obu rąk, z obu łap, wysunęły się granatowe, niemal czarne na krawędziach ostrza. Zamachnął się poziomo, z siłą zdolną rozpłatać najbliższego Ag’heeri wpół. Czerń trafiła na rozpaloną do białości klingę noża, uwiązane do broni duchy zawyły, przekuwając rodzimą Moc na coś, czego guon nie mogło przeciąć. Pozostali szamani uwolnili swoje duchy i te runęły na niego niczym śnieżna burza. Czuł uderzenia, szarpanie i drapanie, coś podcięło mu nogi. Gdyby był osobą, przewróciłby się natychmiast. Stwór uskoczył tylko, unikając ataków, i sięgnął po więcej.

I w tym momencie spadła na niego Moc boga.

To było tak, jakby na świecę powiał wicher. Mrugnął i już nie było nic, stracił kontakt z guon, zabrakło mu tchu, ciało ogarnęło obezwładniające znużenie. Upadł na lód. Z najwyższym wysiłkiem obejrzał się na człowieka. Niby wyglądał tak samo, ale jednocześnie zupełnie inaczej. Teraz był prawdziwym awenderi – objętym przez Nieśmiertelnego. Jego towarzysze niemal znikli, wobec nagle objawionej Mocy. Ga’naaeh, nawet tak zdolny jak on, nie miał najmniejszych szans.

Mężczyzna ruszył ku niemu, unosząc topór. Bóg nie mógł sobie odmówić satysfakcji osobistego zakończenia tej walki.

I wtedy lodowiec, wciąż tętniący Mocą, wciąż syczący i bulgoczący w swych trzewiach, pokazał, że na świecie istnieją siły, które krzyżują plany nawet bogom. Rozległ się trzask i cały teren poruszył się lekko. Leżący na lodzie przybysz poczuł, jak podłoże pod nim pęka na drobne kawałki. Na mgnienie oka poczuł cudowną lekkość, po czym runął w dół.

Lodowata woda zamknęła go w wyciskającym powietrze z płuc uścisku. Stwór, ciągle sprawujący kontrolę nad ciałem, wpadł w szał. Ponownie sięgnął po guon, gotów roznieść wszystko na strzępy – i nagle zapadła ciemność.

Na górze zapanowało zamieszanie. Szamani Ag’heeri zorientowali się pierwsi, że lód zaczął pękać, w końcu żyli w górach dłużej niż ludzie. Ich duchy służebne rzuciły się z powrotem do swoich właścicieli, otoczyły ich, uniosły w górę. Towarzysze awenderi mieli mniej szczęścia, rozpadający się na kawałki lodowiec pochłonął kilku z nich, zanim interweniował Setren. Objął wszystkich własną mocą, tych ginących wyrwał z paszczy śmierci i przyciągnął ku sobie. Ustabilizował grunt, powstrzymał tańczące lodowe bryły. Zanim woda, wypełniająca wypłukaną w lodowcu pieczarę, zamknęła się nad obcym, stał już na krawędzi otworu i patrzył w dół. W chwili, gdy ga’naaeh sięgnął po guon, bóg wyciągnął rękę i wszystko zamarło. Całą przestrzeń pieczary wypełnił lód.

Na kilka chwil zapadła cisza.

– Czy to wystarczy?

Pytanie padło z ust najwyższego z szamanów, ubranego w skóry srebrnych lisów. Malunki na twarzy upodabniały jego oblicze do trupiej czaszki.

– A co mówią duchy? – odpowiedział pytaniem awenderi. Teraz znów był człowiekiem, choć nadal najbardziej ze wszystkich mężczyzn w grupie przyciągał uwagę. Sugestia, cień obecności boga wciąż tańczył w głębi jego oczu.

Ag’heeri uśmiechnął się ponuro.

– Ten lodowiec sam jest na wpół duchem. Obudziłeś go, rozpętując tu taką Moc, więc odpędza moje sługi, nie wpuszcza ich w głąb. Czy on umarł?

– A nie słyszysz? Skieruj uszy na północ, szamanie. Usłysz, co niesie wiatr.

Przez dłuższą chwilę wszyscy Ag’heeri zdawali się nasłuchiwać.

– Lament – stwierdził wreszcie wytatuowany.

– Lament – zgodził się awenderi. – Kaha’leeh się rozpada. Jedność ginie. Teraz nie zdołają się utrzymać się po tej stronie. Właśnie skończyliśmy wojnę na północy.

Czwórka szamanów uśmiechnęła się, błyskając czerwonymi kłami. Odziany w skóry lisów spoważniał pierwszy.

– A teraz co, Setrenie? Pójdziesz na południe? Chcesz wspomóc Szarowłosą?

– Laal sama była wśród tych, co rozpętali wojnę, więc niech sama ją kończy. Ja będę miał dość roboty tutaj. A wy?

– My? Jak powiedziałeś, jest dużo roboty. Osady czekają na odbudowanie, przeklęte miejsca na oczyszczenie, wiele lat upłynie, nim doprowadzimy góry do porządku.

Awenderi skinął poważnie głową, po czym skłonił się głęboko. Jego towarzysze również.

– Nie zapomnimy – zapewnił. – Nigdy nie zapomnimy wspólnej walki i razem przelanej krwi. Gdyby Lud Gór opowiedział się po innej stronie, nie pokonalibyśmy najeźdźców.

Najwyższy z szamanów uśmiechnął się kpiąco.

– Moja matka mawia, że jedyną rzeczą krótszą niż kuśka jej męża, jest ludzka pamięć. A on ma naprawdę małe przyrodzenie. Tak powiadają wszystkie moje ciotki ze strony matki, he, he. Więc niech po prostu będzie pokój między nami. I niech nasze duchy zawsze pamiętają, że jeden dzień pokoju jest wart stu lat wojny.

– Tak będzie, szamanie, póki wspólna pamięć będzie nas łączyć.

—— • ——

– Poruczniku lyw-Darawyt, może pan wejść.

Kenneth wstał, poprawił pas z mieczem, obciągnął pikowaną kurtkę i wszedł do środka.

– Witam, panie poruczniku – Pułkownik stał przy oknie i patrzył gdzieś w przestrzeń. – Może pan już przestać salutować.

Kenneth zrobił „Spocznij”.

Starszy oficer odwrócił się i ruszył do biurka. Niewysoki, szczupły i ciemnowłosy, nie wyglądał na wojskowego, dowódcę pułku Górskiej Straży. Wyglądał jak... porucznik za każdym razem szukał właściwego słowa. Drwal, rzemieślnik, dzierżawca, usiłujący utrzymać żonę i szóstkę dzieci z kawałka kamienistego gruntu. Trudno było określić, co właściwie narzuca takie skojarzenia, choć od pewnego czasu miał wrażenie, że już wie. Nawet nie chodziło o to, że pułkownik Gewanr nie poruszał się i nie zachowywał jak wojskowy. Bardziej rzucał się w oczy brak odpowiedniej, hm... aury. W każdym człowieku, przywykłym do przelewania cudzej lub własnej krwi, pojawia się po pewnym czasie jakaś twardość, wewnętrzny, stalowy rdzeń, ostrzegający innych, że z tym kimś nie warto zadzierać.

Pułkownik tego nie miał – albo chował go głęboko, jak najcenniejszy skarb.

– Szósta Kompania miała dobry rok, poruczniku.

– Jeśli dowództwo tak to ocenia...

– Ja to tak oceniam. Najpierw obława na Shadoree, przejście lodowca i zniszczenie tej bandy, potem schwytanie szpiega. Nie wspominając już o sprawie poselstwa do Wynde’kann i zniszczeniu bandy Nawera Ta’Klaw sprzed dwóch miesięcy. Ludzie mówią, że zostaliście pobłogosławieni przez Panią Losu. Potraficie znaleźć się we właściwym miejscu o właściwym czasie.

– Taka służba, panie pułkowniku.

Dowódca po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał mu w oczy. Nie uśmiechnął się.

– Służba, tak? Umiem odróżnić zdolnego oficera od zwykłego karierowicza, który szuka tylko ciepłej posadki i stałego żołdu.

– Nie sądziłem, że tacy trafiają do Straży, panie pułkowniku – wymknęło mu się, zanim zdołał się ugryźć w język. To był jeden z głównych problemów z dowódcą Szóstego. Jego niewojskowy sposób bycia i postawa sprawiały, że ludzie, zwłaszcza młodsi oficerowie, zapominali się i mówili coś, czego nigdy nie ośmieliliby się powiedzieć przy innym pułkowniku. A nawet przy kapitanie czy starszym poruczniku.

– Nie, nie trafiają – Akeres Gewanr nawet się nie skrzywił, choć powinien zrugać go za impertynencję. – A jeśli nawet, to bardzo szybko proszą o przeniesienie. Reszta pana kompanii miała dwa dni temu wyjść na patrol. Zatrzymałem ich. Z pewnością zastanawiał się pan dlaczego.

Owszem, zastanawiał się, podobnie jak inni. I martwił. Zmiana w codziennej rutynie zawsze zwiastowała kłopoty.

– Tak, panie pułkowniku.

– Słyszał pan o Byrt?

– Nie, panie pułkowniku. A powinienem?

Znów się zapomniał i padło o jedno pytanie za dużo. Nawet w Górskiej Straży porucznicy nie zadają pytań pułkownikom. Tym razem dowódca odczekał chwilę, patrząc Kennethowi w oczy. Nie musiał nic mówić.

– To wioska nad jeziorem Doranth. Tym samym, do którego wpada Stary Gwyhren. Tak z trzysta głów, sami rybacy. Niewiele się dzieje w Byrt, więc prawie nie zaglądamy w tamte strony. Jezioro jest zbyt duże i głębokie, żeby dało się przez nie przeprawić, stanowi naturalne przedłużenie lodowca.

– Ale łodzie po nim pływają?

– Tylko rybackie łódki. To spokojna okolica.

Dowódca zamilkł. Czekał.

– Więc... – Kenneth wreszcie wpadł na to, że teraz jest czas na zadanie pytania – dlaczego powinienem słyszeć o tej wiosce?

– Bo osiem dni temu zabito tam sześciu ludzi. Podobno rozerwano na strzępy. Wieści dotarły do nas przedwczoraj, zanim wrócił pan z ludźmi z patrolu. Wiemy tylko tyle, że najprawdopodobniej nie był to atak bandytów, sąsiedzkie porachunki czy wypadek. Osobą, która przyniosła wieść, był jeden z kupców, który akurat przebywał w wiosce, kupując suszone ryby czy coś takiego. Opowiedział o wszystkim po powrocie do Lencherr. Nie oglądał zajścia na własne oczy, lecz widział ciała. Zgodnie z jego opisem, zostały one rozszarpane na kawałki. Sześciu dorosłych mężczyzn.

Kenneth skinął głową.

– Rozumiem, panie pułkowniku.

– W pierwszej chwili miałem wysłać tam tylko te dwie dziesiątki z pana kompanii, które odpoczywały tu przez ostatnie dni. Ale potem stwierdziłem, że chcę mieć na miejscu oficera, a nie zwykłego dziesiętnika. Dowie się pan, co tam zaszło, znajdzie winnych i doprowadzi przed sąd. Wiem, że dopiero co wróciliście z patrolu i należy się wam odpoczynek, ale jak sam pan ujął, taka służba. Po powrocie z tego zadania cała kompania spędzi dziesięć dni w koszarach.

Porucznik zasalutował.

– Tak jest!

Zadanie jak zadanie, stwierdził Velergorf, gdy Kenneth przedstawił rozkazy dziesiętnikom. Ludzie Andana i Bergha i tak mieli ruszać w drogę, a że towarzyszyć im będą pozostałe dwie dziesiątki, tym lepiej.

Ledwo opuścili koszary, porucznik skinął na dziesiętników.

– Narada – rzucił krótko.

Bergh był pierwszy, Andan po nim, Velergorf na końcu. Kolejność była lepsza niż pół roku temu, gdy Andan podchodził zawsze ostatni, z demonstracyjną powolnością. Teraz jego ludzie nosili płaszcze z czerwonymi szóstkami z czymś w rodzaju dumy.

– Pierwsze pytanie. – Kenneth nie zamierzał tracić czasu. – Co słyszeliście o Byrt?

– Dziura, jakich mało, panie poruczniku – stwierdził Bergh. – Byłem tam ze dwa razy, gdy jeszcze służyłem w Dwunastym. Tak z pięć lat temu. To właściwie nie wioska, tylko jak powiadał kapitan Madderg, szlam wyrzucony na brzeg. Miejscowi są dziwni. Zawzięci, ponurzy, mściwi, małomówni i śmierdzący rybami...

– Coś jak mój wuj.

– Jeśli tak twierdzisz, Varhenn – Bergh się uśmiechnął. – Ich tak zwana wioska to właściwie rząd chałup przyklejonych do jeziora. Tak ją zbudowali. Każda rodzina okupuje kawałek brzegu o długości jakichś sześćdziesięciu stóp. A ponieważ żyje tam z pięćdziesiąt rodzin, więc całe Byrt ma jakieś pół mili długości. Wadzą się o każdy cal tego swojego gruntu i jeden drugiemu nic nie odpuści. Poza tym są bardzo samodzielni. Sami naprawiają swoje łodzie, sami robią sieci, sami wędzą i suszą ryby. Na obcych patrzą wilkiem, ale żeby mieli jakieś większe zatargi z prawem, to nie słyszałem. Ryby wymieniają na mąkę, sól, wełnę, mięso i tak dalej. Wioskę zbudowali niemal naprzeciw miejsca, gdzie Stary Gwyhren wpada do jeziora, więc wszystkie chałupy stoją na palach.

– Bo?

– Fale, panie poruczniku. Doranth ma w tym miejscu jakąś milę szerokości. Dopiero potem ucieka na zachód. Z Gwyhrena, zwłaszcza latem, lubią odrywać się lodowe bryły, niektóre większe niż kilkupiętrowa kamienica. Fala, gdy dociera do drugiego brzegu, potrafi mieć trzy stopy wysokości. Widziałem to na własne oczy. I to wszystko, co wiem.

– Jakieś bandy w okolicy?

– Nie było ich wtedy i nie sądzę, żeby pojawiły się teraz. Poza Byrt, w promieniu dziesięciu mil, nie ma tam żadnych ludzkich siedzib. Ani dróg, ani wiosek. To jałowa okolica, same skały i lód.

– A po drugiej stronie?

– Jeszcze gorzej, panie poruczniku. Cały północny brzeg to jedna wielka pionowa ściana, a zaraz za nią zaczyna się Wielki Grzbiet. Podobno żyje tam kilka plemion aherów, ale oni nie lubią tak dużej wody, więc unikają jeziora. Jeśli coś rzeczywiście rozerwało tych ludzi na strzępy, pochodziło z naszej strony.

– W takim razie – Velergorf wyszczerzył wytatuowane oblicze – znajdziemy to coś, damy po głowie i postawimy przed sądem.

Kenneth skinął głową.

– Niech ci będzie. Przynajmniej mam ochotnika, gdyby trzeba było wystawić kogoś na przynętę... – Klepnął najstarszego dziesiętnika w ramię.

Uśmiech tylko się poszerzył.

– Zawsze wierni Straży, panie poruczniku.

—— • ——

Woda była zimna jak lód. Czuł to mimo warstwy skór i futer. Wykonany z kości i kawałków drewna, obciągnięty skórą szkielet małej łódeczki wydawał się po stokroć bardziej kruchy tu, na środku jeziora, niż na lądzie. Coś musiało być w tym, że jego lud nie lubił otwartej wody, szerokie rzeki, wielkie jeziora, na wpół mityczne morze, to były rzeczy, które przerażały ich na wskroś. A przecież mimo wszystko nauczyli się budować lekkie łodzie, z tego, co mieli pod ręką. Nabyli tę wiedzę od swoich mieszkających za Wielkim Grzbietem kuzynów, którzy budowali schronienia ze śniegu i polowali na morskie stworzenia. Ta odnoga jego ludu oddzieliła się od głównego pnia Ag’heeri tak dawno, że niechęć do wody znikła u nich, wyparta śmiertelną koniecznością. W krainie lodowatych wysp i wiecznej kry miało się tylko dwa wyjścia: nauczyć się pływać lub umrzeć. A teraz on wykorzystywał wiedzę odległych krewnych, żeby dotrzymać złożonej przed niezliczonymi pokoleniami przysięgi.

Przez chwilę smakował tę myśl, obracał ją w głowie. Tak powiedział wodzom, gdy zapytali, po co chce przepłynąć jezioro. To potrafili zrozumieć, przysięga, złożona obietnica, takie rzeczy były oczywiste i proste. Zresztą powtarzał to sobie tak długo, że niemal sam w to uwierzył, jeśli nagła fala wywróci teraz jego łupinkę, idąc na dno, będzie mógł udawać, że zginął w słusznej sprawie.

Uśmiechnął się szeroko.

Od trzech dni żuł intensywnie mieszankę ziół i kilku sproszkowanych minerałów. Teraz nie tylko zęby, ale i język, a także dziąsła miał czerwone jak tętnicza krew. Pochylił się i przejrzał w wodzie. Twarz pokryta kolorowym tatuażem, dolne kły, wystające z ust jak dwie świeże rany, oczy skryte głęboko pod wałami czołowymi. Można się było przestraszyć. Wyszczerzył się jeszcze raz, kłapnął zębami. Wojna to wojna.

Pierwszy raz poczuł to dziesięć dni temu. Szarpnięcie ścieżek duchów. Nie wędrował nimi wtedy, polował, ale i tak odczuł to, jakby ktoś przywiązał mu kilka strun do kręgosłupa i zagrał. Moc wygięła się, Mrok... zabrzęczał, tak, właśnie zabrzęczał, do wtóru jej jęku. Duchy wędrujące pod nim i przez niego rozpierzchły się na wszystkie strony, uciekając z miejsca, gdzie pojawiło się to Coś. A potem... Wciąż pamiętał, co zobaczył, gdy w końcu wkroczył na ścieżki duchów. Ciemność, chaos i głód.

Pamiętał takie emocje. To nie były jego wspomnienia, lecz pamiętał je jak własne, jak wspomina się czasem różne rzeczy tuż po obudzeniu. To było wspomnienie wspomnień innych szamanów, czasem tylko bladych duchów, które spotykał niekiedy, wędrując ścieżkami tych, którzy nie wybrali Domu Snu. Wspomnienie cudzych wspomnień – a jednak tylko głupiec zlekceważyłby takie ostrzeżenie. Cokolwiek próbowało się przebudzić, musiało zostać powstrzymane, zanim narobi kłopotów.

Ale mimo wszystko, gdy budował łódkę, gdy prosił wodza szczepu mieszkającego najbliżej jeziora o pomoc w dostarczeniu jej nad wodę, i nawet teraz, gdy płynął powoli, wiosłując tak, by nie mącić gładkiej jak szkło tafli wody, gdy już nie mógł się wycofać, ciągle miał wątpliwości. To nie była jego przysięga ani jego wspomnienia. Ci szamani żyli i walczyli w czasach, nim ludzie postanowili wygubić Lud Gór. Zanim młode Imperium uplotło swoją historię z domysłów, mitów i bajek, w których Ag’heeri mogli odgrywać tylko rolę stworów chaosu i ciemności.

A jednak pewne sprawy należało dokończyć, zanim przyjdzie kolej na resztę.

—— • ——

Choć znał ją z opisu Bergha, to jednak Kenneth nie sądził, że okolica ta będzie aż tak jałowa. Przez ostatnie dwie godziny przy drodze nad jezioro nie napotkali nawet mizernego krzaczka, widzieli tylko skały i skryte w ich cieniu połacie śniegu z poprzedniej zimy. Zupełnie jakby lato postanowiło nie zawracać sobie głowy ożywianiem tej okolicy. Albo jakby najpotężniejszy z górskich lodowców naznaczył te strony swym władztwem na zawsze. Fakt, że wyrosła tu ludzka osada, zakrawał na cud.

Gdy dotarli wreszcie na brzeg, Kennetha uderzył majestat okolicy. Jezioro miało barwę głębokiego granatu, a w jego wodach odbijały się wyrastające na północy szczyty, przedmurze Wielkiego Grzbietu. Pokryte wiecznym śniegiem góry przeglądały się w głębinach od niezliczonych tysiącleci. Teraz nawet najmniejszy podmuch wiatru nie mącił tafli wody. Całość wyglądała tak, jak musiała objawić się oczom pierwszych ludzi, którzy tu przybyli. Można było ulec urokowi tego miejsca, surowej potędze, którą ludzka obecność obchodziła tak, jak schodzącą lawinę obchodzi los mrowiska leżącego na jej drodze. Jeśli ktokolwiek chciałby poczuć, czym właściwie są góry Ansar Kirreh, powinien koniecznie odwiedzić to miejsce, pomyślał porucznik, stojąc nad brzegiem jeziora.

Kenneth wiedział, że Doranth ciągnie się szesnaście mil na zachód, dając początek rzece Kewynell, rwącej, spienionej i dzikiej. Gwyhren wpadał do jeziora z północno-wschodniej strony i to on głównie zasilał je w wodę. Południowy brzeg stanowiła kamienista plaża, wypełniona niezliczoną ilością otoczaków. Szło się po niej łatwo, prawie jak po imperialnej drodze. Ruszyli szybkim marszem w kierunku wioski, żeby zdążyć przed zmrokiem.

Zanim ujrzeli ją z bliska, poczuli zapach. Woń ryb, wodorostów, gnijących resztek i odchodów wyparła całkowicie górskie powietrze. Nim zbliżyli się do pierwszej chaty, woda zaczęła pienić się nieczystościami, resztki rozkładających się ryb mieszały się z mnóstwem łusek, kawałkami starych sieci, czymś, co mogło być jakimiś szmatami i z brunatną mazią, o której pochodzenie lepiej było nie pytać. Kenneth zrozumiał, co Bergh miał na myśli, mówiąc, że Byrt przypomina szlam wyrzucony na brzeg jeziora.

Zatrzymał oddział uniesioną dłonią i przyjrzał się uważnie wiosce. Tak jak opowiadał dziesiętnik, Byrt stanowiło długi na pół mili pas zabudowań, dość podobnych do siebie. Na ogół były to długie i wąskie budynki, wzniesione na palach dobre pięć stóp nad gruntem, skierowane wąską ścianą do wody i oddzielone od sąsiednich domostw drewnianymi płotami, wyższymi niż rosły mężczyzna i sięgającymi kilka jardów w głąb jeziora. Brzeg wyginał się tu łagodnie w łuk, więc widać był wyraźnie, że cała wioska zbudowana jest podobnie. Płot, domostwo, płot, domostwo, płot... Raczej nie wyglądało, żeby miejscowi lubili wchodzić w komitywę z sąsiadami.

Niemal w każdej ze sztucznych zatoczek, utworzonych przez wchodzące w wodę płoty, kołysała się łódź, znak, że połowy tego dnia już się skończyły. Nad większością chałup wykwitały wstęgi dymu. Cisza i spokój.

– Raczej nie wygląda mi to na wioskę, w której parę dni temu coś rozszarpało sześciu mężczyzn. Bergh!

– Tak jest, panie poruczniku.

– Czy ostatnio też to tak wyglądało? Cisza i spokój? Łodzie trzymane tuż przy brzegu? Wspominałeś coś o falach.

– Cumują je na dość długich linach. Sam brzeg wyłożyli zatopionymi belami słomy, więc nawet jak fala rzuci na niego łódkę, to nie ma żadnej szkody. Przynajmniej tak to nam tłumaczyli. Tylko zimą zamykają łodzie w szopach.

– I zapewne powinni teraz gotować kolację, prawda?

– Tak sądzę, panie poruczniku.

– Dobrze, ustawić się dziesiątkami, płaszcze mają się ładnie prezentować, psy do nóg. Idziemy jako oddział imperialnej armii. – Kenneth poprawił płaszcz, eksponując mocniej odznakę. – I ci, co potrafią, mogą się uśmiechać. Ty nie, Varhenn. Naprzód.

—— • ——

Anderell-kle-Warreh zaklął pod nosem, widząc zbliżających się do wioski ludzi. W pierwszej chwili wziął ich za jakąś bandę, grupę banitów, szukających noclegu i być może, okazji do łatwego rabunku. Lecz widok białych płaszczy rozwiał jego nadzieję. I do tego psy. Tylko jeden oddział w tych przeklętych przez bogów górach używał zwierząt w taki sposób. Cholerna Górska Straż.

Wiedział, że go nie zobaczą, nie usłyszą, a zwierzęta nie wyczują żadnego zapachu. Pokrywka umiał splatać maskujące czary jak żaden inny znany mu czarodziej. Robił to tak dobrze, że miejscowi od trzech dni nie zorientowali się, że mają towarzystwo. Mimo wszystko poczuł niepokój. O Górskiej Straży mówiono różne rzeczy. Na przykład, że służący w niej żołnierze potrafią wytropić pstrąga w strumieniu i orła w powietrzu. Czy dobrze zatarli wszystkie ślady? Czy ich pobyt w pobliżu wioski ujdzie uwagi strażników? Czy ten oddział ma ze sobą wojskowego maga? A jeśli tak, to jak dobrego? Wszystko się nagle skomplikowało. A wioska miała być na odludziu.

Genderc zaczął się powoli do niego podczołgiwać. To było jedno z ograniczeń zaklęcia Pokrywki – jeśli miało działać skutecznie, człowiek musiał się poruszać, jakby pływał w gęstym syropie. W grę nie wchodziły też żadne głośniejsze dźwięki. Anderell wyczuł ruch po prawej, Uela też się niecierpliwiła. Miał tylko nadzieję, że drużyna Onerra, pilnująca wioski z drugiej strony, zachowa spokój.

Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. Gdyby nagle rozdarł się Mrok i wyszły z niego hordy demonów, Onerr dokończyłby spokojnie żucie paska suszonego mięsa, przełknął, wytarł usta i dopiero wtedy rzucił się do walki. Widok, tak na oko, połowy kompanii Straży nie powinien skłonić go do żadnych gwałtowniejszych reakcji.

Genderc dotarł do niego po trwającym trzy minuty czołganiu. W międzyczasie Bygron i Uela zmienili nieco pozycje, żeby mieć lepsze pole ostrzału. Oboje tulili się do swoich obwiązanych kawałkami szmat kusz, wodząc nimi za grupą żołnierzy. Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że zarówno skrytobójcy, jak i wojownik rywalizują między sobą w ilości trupów. Powinni raczej wynająć pokój w jakiejś karczmie i rozładować narastające między nimi napięcie w inny sposób.

– Spłoszą nam go – drugi mag w drużynie nieco przesadził z dramatycznym szeptem, przez co Anderell usłyszał coś jakby „oszą am o”.

– Spokojnie. Zaraz porozmawiają ze starszym wioski i wrócą do swoich koszar, żeby zameldować, że tu wszystko w porządku. To co najmniej trzy, może cztery dni drogi w jedną stronę.

– Skąd...

– Widzisz numer na płaszczach?

– Nie, trochę daleko.

– Ja też nie, ale widzę kolor. Czerwony. To Szósta Kompania z Szóstego Pułku. Słyszałem o nich. Mają koszary w Belenden. Nie wiem tylko, na jaja Byka, jak się dowiedzieli tak szybko.

Odwrócił się do pozostałej towarzyszącej im dwójki i powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów, wykonał kilka gestów Czekać. Odłożyć broń. Zachować czujność.

Bygron i Uela usłuchali z wyraźną niechęcią, zerkając na siebie złymi oczami. Powietrze między nimi aż iskrzyło. Anderell westchnął cicho. Jak tylko skończą tu robotę, będzie musiał sam opłacić im dzień w karczmie. Albo kilka dni.

—— • ——

Śladów było mnóstwo. Subtelnych i tych wyraźnych. Coś od wielu miesięcy, może nawet lat, dziurawiło przestrzeń wokół ludzkich domostw. Wypaczało Moc, gięło ją, szarpało, mieszało aspekty. Zmiany niby nie były wielkie, sam powodował nieraz większe, lecz w wiosce rybackiej, która nie miała własnego czarownika, były dziwne. Rzucały się w oczy. Jego duchy, przywiązane do ciała, poruszały się niespokojnie. Nie wypuścił wszystkich, nie musiał, lecz nawet te uśpione dawały znać, że im się tu nie podoba. Niektóre blizny zaczęły go swędzieć, jakby rany dopiero co się zagoiły.

Wyciągnął łódkę na brzeg i ukrył między skałami. Znalazł miejsce osłonięte od wiatru, usiadł, owinął się w futra. Położył przed sobą płaski kamień, pochylił się i objął go dłońmi. Po kilku uderzeniach serca wilgoć znikła z otoczaka, po kilku następnych rozległ się lekki stuk. Kamień pękł wpół, sycząc z gorąca. To był lepszy sposób niż rozpalanie ognia. Wyjął szczyptę ziół i posypał nią obie połówki. Znikły niemal w oczach, w górę wzbiła się smużka dymu. Wciągnął go w płuca, przytrzymał. Duchy zaczęły się wiercić i skarżyć, lecz zaraz umilkły. Otworzył szerzej zmysły, słyszał teraz pomruk lodowca, wciąż sunącego przed siebie, mroczne trzaski i stęknięcia w jego brzuchu zapowiadały, że wkrótce oderwie się kolejny fragment.

Otaczające jezioro skaliste wzgórza nie były tak martwe, jak mogłoby się wydawać. Słyszał rodzinę jakichś gryzoni, powiększającą swoją norę, kilka kroków od nich przyczaił się niewielki drapieżca, bicie jego serca było wolne, spokojne. Nie spieszył się. Znajdował się pół mili od tych zwierząt, według ludzkich miar. Nasłuchiwał dalej. Wioska była o dwie mile, mimo to słyszał ludzi, cichy szmer rozmów, brzęk naczyń, trzask ognia, na którym gotowano obiad. Delikatnie oczyszczał umysł, koncentrował się tylko na wiosce. Co było nie tak? Ktoś krzyczał, nie, właściwie syczał, głosem przepełnionym wściekłością i strachem, wyrzucał z siebie krótkie zdania. Kobieta, uznał po chwili. Strach przebijał z jej głosu, rozciągał samogłoski, skracał oddech. Prawie mógł go posmakować. Najwyraźniej bała się tego, z kim rozmawiała. Wyłapywał pojedyncze słowa: odejdźmy... zabiją... głupiec... dzieci... głupiec.

Powoli wyrzucił te dźwięki poza percepcję, skupił się na innych. Ktoś cicho płakał, gdzie indziej, mimo pospiesznej krzątaniny, nie padało ani jedno słowo. Coś się działo, mieszkańcy, nawet jeśli nie chodzili ścieżkami duchów ani nie potrafili czerpać Mocy z aspektowanych źródeł, czuli zagrożenie. Potem dotknął jednej z chat i zasyczał. Śmierć, dużo gwałtownych śmierci, dusze wyrwane z ciał, przerażenie i szok. I zimny jak lód osad po zabójcy. Żadnych emocji, spokój i poczucie siły. Nic dziwnego, że miejscowi się bali, ten ktoś zabijał już w wiosce. Tylko dlaczego jeszcze jej nie opuścili?

—— • ——

Wioska, jak tłumaczył Bergh, nie miała niczego takiego jak karczma czy zajazd, nie leżała na żadnym szlaku handlowym, a kupcy, którzy tu zajeżdżali, zazwyczaj rozbijali obozowisko na uboczu. Miejscowi nie życzyli sobie obcych pod własnym dachem.

Jednak widok oddziału maszerującego wzdłuż płotów nie wywołał jakiegoś szczególnego poruszenia. Co prawda płoty były wyższe niż rosły mężczyzna, ale niemożliwością było, żeby nikt nie dostrzegł czterdziestu obwieszonych bronią żołnierzy. To była kolejna niespodzianka.

Każde gospodarstwo w wiosce nie tylko oddzielało się ścianą z desek od sąsiadów, lecz także zamykano w ten sam sposób całe podwórze. W rezultacie kompania szła wzdłuż długiego na pół mili płotu, znad którego wystawały tylko dachy chałup. Co kilkadziesiąt kroków w płocie trafiali na małą furtkę. Gdyby nie Bergh, który pamiętał, gdzie mieszka starszy wioski, musieliby pytać o drogę.

Starszy okazał się niskim, żylastym mężczyzną po pięćdziesiątce, obdarzonym imponującą, siwą czupryną. Zastali go w największej izbie chałupy, gdzie jadł kolację. Izba była typowa, bielone ściany, stół, stojące pod ścianami ławy, jakaś skrzynia. Małe okna nie wpuszczały już światła, więc na stole płonęły dwie lampki, rozsiewające intensywny zapach rybiego oleju. Pachniało nawet smakowicie. Na widok wchodzących do środka żołnierzy gospodarz nie zmieszał się, nie przestraszył, tylko zmierzył ich wzrokiem, wstał zza stołu i ruszył naprzód z ręką wyciągniętą do powitania. Kurze łapki w kącikach oczu pogłębiły się, gdy uśmiechnął się szeroko.

– Górska Straż zawitała w nasze skromne progi. I to sama – rzucił okiem na płaszcz – Szósta Kompania. Sławne Czerwone Szóstki. Witam, witam!

Nie czekając na odpowiedź, zaczął potrząsać ich wyciągniętymi dłońmi.

Kenneth chrząknął.

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, dziesiętnik Varhenn Velergorf, dziesiętnik Bergh Maws – przedstawił. – Mój ostatni podoficer pilnuje ludzi na zewnątrz.

– Rzecz jasna, rzecz jasna. – Siwy nie przestawał się uśmiechać. – Porządek musi być. Jestem Gawan Alewec, starszy wioski, ale to już pewnie, panowie oficerowie, wiecie. Kolację podano u mnie właśnie, a wy musicie być zdrożeni. Zjecie zupę rybną?

Wymienili spojrzenia. Kenneth westchnął w myślach, bo zupa pachniała przepysznie.

– Niestety, starszy, oficer Straży nie je, kiedy jego ludzie stoją głodni.

Mężczyzna zafrasował się.

– No tak, no tak... – Podrapał się za uchem i zaraz rozpromienił. – Wiem, jutro nagotujemy dla wszystkich. Bo dziś już wieczór, a wy zostaniecie do jutra, prawda?

– Tak. Śledztwo musimy zrobić.

Starszy zamrugał.

– Śledztwo?

– Ktoś tu zginął, słyszeliśmy.

Gospodarz wyglądał na zagubionego.

– Tak, ale to już wyjaśnione, panie oficerze – powiedział wreszcie powoli.

– Tak szybko?

– Pół roku minęło.

– Jak to pół roku?

– No stary Zyran, co to wiosną wyszedł na lód, choć wszyscy mówili, że już za cienki jest, żeby z niego łowić... Lód się załamał i chłop przepadł. Zyran mieszkał sam i jego synowie pokłócili się o spadek, więc musieliśmy wezwać sędziego, żeby podzielił majątek. He, też mi majątek, dziurawa łódź, stara chałupa, jeden garnek, jedna łyżka i trochę zmurszałych sieci. Ale jakoś się w końcu dogadali, choć sędzia, kutwa stary, kazał za poradę zapłacić sobie pięć orgów. Pięć, panie poruczniku, za to można pół krowy kupić, i...

Przez chwilę Kenneth miał uczucie, że rozmowa zdryfowała w dziwną stronę, przerwał gestem rozkręcającemu się starszemu.

– Otrzymaliśmy wieść, że w wiosce zabito sześciu mężczyzn. Jakieś dwanaście dni temu. Kupiec, który u was przebywał, doniósł o tym w Lencherr.

Przez kilka uderzeń serca twarz gospodarza wyrażała czyste zdumienie. Potem poczerwieniał aż po cebulki włosów, oczy mu rozbłysły i parsknął. Zatoczył się w tył, oparł o stół i przez chwilę się krztusił, najwyraźniej usiłując powstrzymać atak śmiechu. Wreszcie wybuchnął.

– Cha, cha, cha... uff, sze... sześciu ludzi... cha, cha, cha, ale... ale się Cywer zdziwi, uff, ale... cha, cha, cha, im się kpina udała, ale... cha, cha, cha, będzie, co... co opowiadać, a ten kutwa zer-Galencec zrobił z siebie durnia... Cha, cha, cha...

Trwało to dobrą chwilę, w czasie której Kenneth z dziesiętnikami wymieniali tylko zdziwione spojrzenia. Nie takiej reakcji się spodziewał. Zdarzało się, i to nieraz, że miejscowi górale wszelkie sprawy, łącznie z kradzieżami, gwałtami i mordami, woleli załatwiać w swoim gronie, uważając, że pojawienie się przedstawicieli prawa zburzy naturalny porządek rzeczy, więc zazwyczaj wszyscy, łącznie z rodzinami ofiar, gorąco zaprzeczali, że jakakolwiek zbrodnia miała miejsce. Tu jednak najwyraźniej starszy wioski uważał, że zdarzyło się coś niezmiernie zabawnego.

Stary przerwał wreszcie, z wyraźnym trudem opanowując wybuch wesołości. Wyprostował się, otarł załzawione oczy i uśmiechnął przepraszająco.

– Wybaczcie, panowie strażnicy, ale gdybym wiedział, porządnie natarłbym chłopakom uszu. Iwa! Iiwaa!

Z sąsiedniego pomieszczenia wyłoniła się kobieta, nieco młodsza od gospodarza, ubrana schludnie i przepasana czystym fartuchem.

– Moja żona, Iwa.

Skinęła żołnierzom głową i spojrzała na męża.

– Poślij kogoś po Lywensa, niech przyjdzie z synami. Tylko szybko. A wy – zwrócił się do strażników – usiądźcie proszę tam, na ławie, odpocznijcie. Opowiem, jak było, zanim Lywens przyjdzie.

Kenneth podszedł do stojącej pod ścianą ławy, czując, że to, co zaraz usłyszy, wcale a wcale mu się nie spodoba. Usiadł i zawiesił wzrok na twarzy starszego. Ten uspokoił się wreszcie, spoważniał.

– Wybaczcie jeszcze raz, ale tego się nie spodziewałem. Hm, od czego by tu zacząć? Wiem. Parę razy do roku odwiedza nas Klawen-zer-Galencec, kupiec. Handlujemy z nim głównie wędzonymi i suszonymi rybami, jak przychodzi sezon składania ikry przez łososie, które wracają do jeziora, to i ikrą, i klejem z rybiej skóry, co to go do robienia łuków potrzeba, i takimi rzeczami. Kutwa z niego, jakich mało, każdego orga liczy po sześć razy, a jakby mógł, to poobrzynałby wszystkie tak, że ledwo krążki na pół cala by zostały. Nieraz nas już okantował, bo tylko on i jeszcze jeden kupiec tu zaglądają, więc czasem trzeba im sprzedawać, jak leci. No to nie lubią go tu niektórzy, bo nad każdą rybą niemało wydziwia, każde ziarnko ikry liczy, i w ogóle, mruk z niego, co to ani się nie napije, ani nie zabawi. To i chłopaki, zwłaszcza młode i głupie jak ten narybek, robią mu często kawały. A to koniom ogony powiążą, a to rybim olejem kozioł na wozie posmarują, takie tam głupoty, mówię.

W sieni trzasnęły drzwi, zastukały podeszwy kilku butów.

– No, już są. – Gospodarz odwrócił się do Kennetha i mrugnął okiem. – Wejdźcie.

Do izby wsunął się najpierw starszy, czarnobrody mężczyzna o wyglądzie ponurego draba, a za nim dwóch chłopców, na oko dziesięcio- i trzynastoletni. Gdy tylko zobaczyli żołnierzy, pobledli i przysunęli się do ojca.

– Ci tu, panowie żołnierze, powiadają – zaczął starszy – że kupiec zer-Galencec zeznał pod przysięgą, żeście na jego oczach zamordowali jakichś ludzi. Przyszli więc z całym oddziałem, widzieliście przecież żołnierzy na podwórzu, prawda? No. Więc przyszli z całym oddziałem, by was teraz zaaresztować i postawić przed sądem w Belenden, jako wielkich zbrodniarzy. Zaraz wyruszacie.

Przez całą przemowę starszemu nie drgnęła nawet powieka. Za to chłopcy pobledli jeszcze bardziej i próbowali dać drapaka do sieni.

– Na zewnątrz czekają strażnicy. Nie pogarszajcie swojej sytuacji.

Na kilka chwil zapadła cisza, w której wreszcie rozległo się pociąganie nosem. Młodszy nie wytrzymał napięcia.

– No, już dobrze – Kenneth stwierdził, że nie będzie tego przedłużał. – Opowiedzcie, jak było naprawdę.

Chłopcy wskazali palcami na siebie.

– To był jego pomysł! – powiedzieli jednocześnie.

– Widać od razu, że to bracia... – Velergorf uśmiechnął się szeroko, wstał, przeciągnął, aż trzasnęły mu ramiona. – Mówcie, tylko szybko – huknął nagle, kładąc dłoń na rękojeści topora – jak było?

– No bo, no bo, jasny panie... – Starszy z chłopców zagapił się na budzącą grozę broń dziesiętnika i wyglądało na to, że się zaciął. – No bo, no bo, panie... No bo, no...

– Oj, przestań. – Podoficer machnął ręką. – Ty mów, młodszy.

Młodszy z chłopców zdołał już wziąć się w garść.

– Myśmy chcieli go tylko nastraszyć, panie, kupca, chcieliśmy nastraszyć, bo on nam obiecał, że przywiezie na sprzedaż noże, takie jakie mają w mieście, z pochwami i paskami, a potem powiedział, że zapomniał i kazał nam iść precz. Więc Cywer wymyślił, że jak będzie odjeżdżał, to napędzimy mu stracha...

– Nie ja! – Starszy dał mu kuksańca.

– Ty.

– Nie!

– A właśnie, że ty!

Velergorf uniósł rękę.

– Cisza! Teraz to już nieważne. Mów dalej.

– No więc... więc myśmy wzięli stare ubranie ojca, koszulę i spodnie, wypchaliśmy trawą i oblaliśmy je rybią krwią i flakami. Sami też się upaskudziliśmy, i gdy kupiec ruszył w drogę powrotną, i już był poza wioską, wyskoczyliśmy na niego, wołając pomocy, że jakiś potwór wyszedł z jeziora i tatkę zabił, i nas poszarpał, i żeby zabrał nas ze sobą, bo już tu idzie... – chłopak wyrzucił z siebie całą opowieść na jednym oddechu.

– A kupiec co?

– No on, no on – starszy wspomógł brata – no on konie batem popędził, wyrwał galopem i tyleśmy go widzieli.

Pociągnął nosem.

Kenneth zamknął oczy i wziął głęboki oddech.

– Jak rozumiem, ojciec i matka natarli wam uszu za zniszczone ubrania? – zapytał.

– Tak – odezwał się pierwszy raz ponury drab, głosem ciężkim jak tysiącfuntowy głaz. – Całą zimę będą wszystkie sieci reperować, i lepiej, żeby dobrze to robili, bo sprawdzę. A zasiądą do roboty, jak tylko tyłki im się wygoją. Wychodne ubrania rybimi flakami upaprać, ech...

Zamachnął się na chłopaków ręką wielką jak piekarska łopata, i zaraz zmitygował.

– Wybaczcie, jeszcze mi się krew burzy. Zabieracie ich od razu, czy mogą się z matką pożegnać?

Chłopcy skulili się jeszcze bardziej.

– Nie, myślę, że nie, naprawianie sieci będzie gorszą karą niż ciemnica, więc sądzę, że ich tu zostawimy – Kenneth uśmiechnął się szeroko. – Ale wrócimy w przyszłym roku, sprawdzić, czy dobrze się wywiązali z zadania. A teraz możecie iść.

Czarnobrody skinął głową i od niechcenia klepnął starszego syna w ramię, aż chłopak niemal przysiadł na ziemi.

– Pokłońcie się panu oficerowi, i podziękujcie. I do domu, już!

Wyszedł i wyciągając obu dowcipnisiów za sobą, skinął jeszcze głową wszystkim obecnym. Chłopcy wyglądali jak jedno wielkie nieszczęście.

Velergorf szczerzył się od ucha do ucha.

– No, tośmy zrobili kawał drogi na próżno, panie poruczniku. Trzeba było w koszarach zostać, kolczugi z rdzy czyścić.

– Nie narzekaj na przyjemny spacer, Varhenn. Teraz pułkownik jest nam winien dziesięć dni odpoczynku. Przenocujemy i jutro wracamy.

Starszy wioski chrząknął przepraszająco.

– Przepraszam, panie poruczniku, ale ci chłopcy nie będą mieli więcej kłopotów, prawda? Bo ojciec, mimo że mruk, to jednak chyba trochę się martwi. W końcu przez ich wygłup cała kompania Straży maszerowała tu przez pół prowincji.

– Jeśli ktoś będzie miał kłopot, to tylko ten kupiec. Dureń. Ale to dopiero jak zahaczymy w drodze powrotnej o Lencherr. A teraz muszę przed zmrokiem znaleźć nocleg dla ludzi. Jest tu jakieś ustronne miejsce w okolicy?

Gospodarz zafrasował się wyraźnie.

– No, z tym będzie problem, panie oficerze. Nie ma u nas wystarczająco dużej szopy, żeby was pomieścić, a okolica zimna i wilgotna...

– Górska Straż jest przyzwyczajona do sypiania na dworze. To ludzi trzyma w dobrym zdrowiu. Odejdziemy kawałek od jeziora i rozbijemy obóz. Wskażecie dobre miejsce?

– Hm... No, tą drogą, którą żeście przyszli, jakieś pół mili stąd stoją trzy wielkie kamienie, a za nimi jest ścieżka, i tak z ćwierć mili od niej mała kotlinka, osłonięta skałami. Wiatr tam nie zawiewa i od wody nie ciągnie. Tylko w okolicy o drewno trudno, więc chociaż pozwólcie, że wam drew damy, żebyście nie musieli w chłodzie i mroku nocować.

– A, drewno przyjmiemy z wdzięcznością. I na tę zupę rybną jutro się wprosimy. – Kenneth uśmiechnął się szeroko. – A teraz pozwólcie, gospodarzu, że już pójdziemy, zanim noc nas całkiem ścignie.

Wyszli, żegnając się krótko, starszy wskazał im jeszcze miejsce, skąd mogli nabrać drewno i od razu ruszyli na nocleg. Gdy minęli ostatnie zabudowania, Velergorf wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Mogę się już przestać uśmiechać, panie poruczniku?

– Możesz.

Od lat odwiedzali takie wioski, położone na uboczu, w miejscach, gdzie kończyły się szlaki handlowe. Ludzie, którzy tam żyli, najczęściej uważali Imperium za na wpół przekleństwo, na wpół mit, jedyne kontakty ze światem utrzymując za pośrednictwem zajeżdżających tam sporadycznie kupców i poborców podatkowych, zjawiających się od czasu do czasu w towarzystwie zbrojnej eskorty. Zazwyczaj witali żołnierzy Górskiej Straży ponurymi minami i złowrogimi spojrzeniami, znacząco potrząsając widłami i siekierami, i najwyraźniej nie bardzo pojmując, czym Straż różni się od bandy zbójów. Ale takie zachowanie znaczyło, że wszystko w okolicy jest w porządku. Taki wizerunek wioski pasował do opowieści i wspomnień Bergha. Wioski zamieszkanej przez milczących, ponurych, wrogich i sobiepańskich górali.

Jeśli jednak miejscowi uśmiechali się serdecznie, zapraszając na poczęstunek i nocleg, zapewniając jednocześnie „pana ofiecera”, że „uni żadnych zbójów na uczy nie widzieli” i „szystko jes w porzundku”, Kenneth uśmiechał się równie szeroko, wymawiał obowiązkami i wycofywał, z dłonią na rękojeści miecza, czując nieprzyjemne swędzenie między łopatkami. Tak jak teraz. To przez wizyty w takich miejscach nabrał zwyczaju noszenia tarczy przewieszonej przez plecy.

Tu od początku było coś nie tak. Straszy wioski nie zdziwił się za bardzo na ich widok i zamiast przyjąć powarkiwaniem i ponurą miną, zachowywał, jakby właśnie odzyskał utraconych synów. Chłopcy zjawili się z ojcem, zaledwie po chwili, z opowieścią tak piękną i składną, że do niczego nie dało się przyczepić. No, może poza tym, że ciężki kupiecki wóz, wyładowany zapewne po brzegi beczkami suszonych i wędzonych ryb, w żaden sposób nie mógł „wyrwać galopem”. Zwłaszcza jeśli jechał po tym, co uchodziło w tej okolicy za drogę. Prędzej osie by połamał. I teraz na dodatek wskazano im na nocleg miejsce prawie o milę od wioski. Zapewne w jakimś skalnym kotle, w którym nie będzie nic widać i słychać.

– Andan!

Dziesiętnik przytruchtał, pobrzękując pancerzem.

– Przyjrzałeś się wiosce, jak kazałem?

– Oczywiście, panie poruczniku. W siedemnastu chałupach nie widać dymu nad kominami. W oknach ciemno, żadnego ruchu. Jeszcze nie ma nocy, ale dzieciaków nie uświadczysz na zewnątrz. Cisza i spokój. Zajrzeliśmy na kilka podwórek, niby szukając wody. Nie znaleźliśmy żadnego.

– Wszystkie gospodarstwa wyglądają tak jak u starszego?

– Tak. Pusty podwórzec, na środku chałupa na kilkunastu palach, najczęściej jakieś pięć stóp nad ziemią, całość wysypana otoczakami. Z trzech stron płot, otwierający się na jezioro, nic poza tym.

– Dobrze. Jak szybko ten czarny góral z synami powędrował do domu?

– Prawie biegiem, tylko głową skinął i już go nie było. Mieszka w chałupie zaraz obok.

Przez chwilę maszerowali w milczeniu. Kenneth rzucił okiem na dziesiętnika, dłonie podoficera spoczywały na rękojeściach broni.

– Boją się, prawda?

– Tak bym powiedział, panie poruczniku. Kupią się razem, dzieci nie wypuszczają z domów, niektóre okna mają już założone i zamknięte okiennice, jakby zima była. Boją się, i to bardzo. Co powiedział starszy?

Kenneth w kilku zdaniach streścił mu, co usłyszeli.

– Niby głupi żart? Powinni wymyślić coś lepszego. Zresztą, nawet jakby, to i tak psów się nie okłamie.

Porucznik sam zwrócił na to uwagę. Odkąd weszli do wioski, psy chodziły na sztywnych łapach, bez przerwy węszyły, sierść jeżyła im się na grzbiecie. Czuły krew i śmierć, i to bynajmniej nie rybią.

– Dojdziemy tam, gdzie nam wskazano, i rozejrzymy się. Dziś podwójne warty, Andan. Nie chcę, żeby nam ktoś nocą gardła popodrzynał.

– Tak jest, panie poruczniku.

—— • ——

Gdy oddział opuszczał wioskę, Anderell odetchnął z ulgą. Starszy był mądry, wysłał ich tam, gdzie nikomu nie będą przeszkadzać. Przez chwilę rozważał, gdzie wysłałby jego drużynę, gdyby wiedział o ich obecności. Pewnie na dno jeziora, z kamieniem uwiązanym do stóp w charakterze prezentu pożegnalnego.

Czekali już czwarty dzień, aż zabójca ujawni się ponownie. Od czasu morderstwa, którego świadkiem był kupiec, zginęło jeszcze dziesięciu mieszkańców. Tyle Genderc-aes-Furon zdołał wyczytać z powietrza, skał i wody. Szesnaście dusz zostało brutalnie wyrwanych z ciał i wyprawionych do Domu Snu. To, że kupiec do nich nie dołączył, zawdzięczał tylko chaosowi, jaki zapanował po pierwszych morderstwach, i tempie, w jakim opuścił wioskę.

Ten pierwszy mord był jak kamień wrzucony do spokojnego stawu. Poruszył aspektowane źródła, zmienił ich ton, wypaczył. Lecz tu, na Północy, w pobliżu ziem zamieszkanych przez aherów i ich szamanów, miały miejsce już nie takie rzeczy. Jednak tak się złożyło, że jego drużyna akurat była w pobliżu i obaj magowie od razu wyczuli, że pojawiło się coś bardzo dziwnego. Takich rzeczy nie zostawia się niewyjaśnionych, więc teraz czekali na zabójcę. Mieli go schwytać lub zabić, bo jego rosnąca Moc odbijała się coraz szerzej wśród aspektowanych źródeł. Pokrywka twierdził, że to jakby kątem oka widzieć cień w nocy albo chmurę sunącą po rozgwieżdżonym niebie. Da się coś wyczuć, bo nagle część otoczenia znika, rozmywa się, jakby usunięto z niego jakieś dźwięki, barwy czy zapachy. Typowy magiczny bełkot.

Nie zmieniało to jednak faktu, że czarownicy wydawali się coraz bardziej podekscytowani. Ten zabójca był niezwykły, obaj magowie stwierdzili, że posługuje się jakimś rodzajem Mocy, która z pewnością nie ma żadnego znanego aspektu. Nie były to też szamańskie czary aherów, nie wykryli żadnego śladu służebnych duchów. Ta Moc była całkiem obca i jednocześnie potężna. Anderell uważał, że mieli szczęście, że wioska leżała na uboczu, bo inaczej z pewnością ściągnęłaby już na siebie uwagę kilku gildii magicznych i większości świątyń. Zrobiłby się tłok, pomyślał kwaśno. Teraz musieli jeszcze poczekać, aż Górska Straż opuści okolicę, i liczyć na łut szczęścia.

—— • ——

Poruszanie się po tym terenie nie było żadnym problemem. Kamienie, skały, skupiska głazów naniesionych przez lodowiec, w czasach, gdy miewał jeszcze dość sił, by przesadzić jezioro. Lubił takie miejsca, przypominały mu rodzinne strony. W swoim szaroburym ubraniu, z kapturem narzuconym na głowę, mógł przykucnąć, znieruchomieć, a człowiek przeszedłby krok od niego, nieświadomy zagrożenia. Duchy cicho śpiewały o krwi i walce.

Zbliżał się do wioski od południa, gdy wyczuł czary. Ludzkie, śmierdzące aspektem Nocnego Cienia. Uśmiechnął się pod nosem, to było oczywiste, że nie tylko on wyczuł, że coś się pojawiło. Trzysta kroków przed nim, na skraju wioski, pomiędzy kilkoma wielkimi kamieniami powietrze lekko drżało, jak w czasie upału. Niezbyt dobrzy, skoro wyczuł ich z takiej odległości. Wewnątrz mogło ukrywać się najwyżej kilku ludzi. Odnalazł czarownika głównie dlatego, że prowadził do niego łańcuch utkany z cienia, na końcu którego wił się czarny stwór. To nie była aspektowana magia, ktoś się tu bawił w wywoływanie demonów. Moc zawsze kusi głupców, nawet jeśli może to naruszyć ludzkie kodeksy.

I wtedy go wyczuł. W krainę duchów, w świat nałożony na świat, w aspektowane źródła, nawet w sam Mrok, wbito lodową kolumnę. Natychmiast skupił się tylko na niej. Ten czarownik musiał być mierny, jeśli jej nie odkrył. Zlokalizował jej źródło milę od wioski.

—— • ——

Kotlina była dokładnie taka, jakiej Kenneth się spodziewał. Niemal okrągły płaski teren, otoczony ze wszystkich stron wysokimi skałami, jedno wąskie wejście.

– Dobre miejsce, prawda?

– Tak, panie poruczniku. – Andan wszedł do środka, rozejrzał się wokół, bez żenady splunął na ziemię. – Dwudziestu łuczników na tych skałkach powyżej i w pół minuty nie będzie po nas śladu.

Velergorf zajrzał do środka i wyszczerzył się szeroko.

– Tak. I nawet dali nam drewno, żebyśmy rozpalili sobie ogień. Łatwiej byłoby celować.

– Może... – Kenneth wzruszył ramionami. – Ale pamiętaj, że oni boją się nocy. Ktokolwiek by tu po nas przyszedł, nie sądzę, żeby to byli rybacy. Znajdźmy lepsze miejsce.

Skierował się w lewo, na łyse jak jajo wzgórze, gdzie wiatry szalały bez przeszkód, lecz skąd mieli widok na wszystkie strony.

Okolica była naprawdę paskudna, ani drzewa, krzaczka, mchu nawet. Jak okiem sięgnąć goła skała i kamienie. Zgromadzeni wokół dowódcy żołnierze owijali się w płaszcze i próbowali znaleźć jakieś wygodne miejsce. Nie wyglądało na to, by ci, którym przypadła pierwsza warta, im zazdrościli. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby rozpalić ogień.

Jak ktokolwiek mógł chcieć tu zamieszkać, pomyślał porucznik, sadowiąc się przy leżącym obok kamieniu. Choć, z drugiej strony, widywał wioski i osady położone w znacznie bardziej niegościnnych miejscach. Tak zazwyczaj bywało w górach, wielu zostawało tam, gdzie rzucił ich los, pech lub przypadek. Natura wessyrskich górali zabraniała im poddawać się, rezygnować, nakazywała wczepić pazurami w każdy kawałek ziemi i trwać. Ten upór, ta zajadłość przekazywana z pokolenia na pokolenie, wychowały twardy i zawzięty lud, który wżył się w te góry, wrósł w nie, nosił w kościach i sercach, jak powiadano. Więc najpewniej i to trzymało tutaj miejscowych rybaków. Upór.

I ten upór mógł być dla Straży największą przeszkodą. Jeśli starszy wioski nadal będzie twierdził, że to tylko głupi dowcip spowodował całe zamieszanie, a reszta mieszkańców go poprze, to Szósta Kompania wróci do Belenden z niczym. Minęło zbyt wiele czasu od mordu, a nadspodziewana gościnność, zachowanie mieszkańców i nerwowość psów to za mało, żeby przewrócić wioskę do góry nogami.

Niby mógł z czystym sumieniem, a przynajmniej z jego pozorami, wrócić do koszar, w końcu starszy wioski zaprzeczył wszystkiemu i przedstawił świadków, ale...

No właśnie, ale puste chałupy, ryglowane drzwi i okna. Rybacy się bali, i to tak, że część zamieszkała u sąsiadów lub w ogóle opuściła wioskę. Nie wypuszczali dzieci z domów, o zmierzchu zamykali się na wszystkie spusty. A to znaczyło, że boją się nocy. Kenneth omiótł wzrokiem szybko ciemniejące niebo. Nie, zabójca lub zabójcy – jeśli w ogóle przebywali w okolicy – nie uderzyli na wioskę wprost. A to znaczyło, że nie porwą się na czterdziestu żołnierzy. Chyba, uśmiechnął się w myślach. Z drugiej strony teraz nie mogli zrobić nic więcej, jak tylko przeczekać tę noc i wrócić do wioski, aby porozmawiać jeszcze z kilkoma mieszkańcami. Inaczej miałby poczucie, że całą tę drogę przebyli na darmo.

—— • ——

To zdumiewające, jakie wrażenie może zrobić krzyk rozlegający się w nocy. Zwłaszcza taki, który wybucha w powietrzu za plecami, w miejscu, gdzie nikogo nie powinno być.

Słyszeli go już zeszłej nocy, i poprzedniej też, ale nigdy z tak bliska. Tylko wieloletnie szkolenie powstrzymało go od zerwania się na równe nogi i wycelowania broni za siebie. Maskujący czar przestałby działać. Genderc również nie zmienił pozycji, Uela ledwo drgnęła, a Bygron leżał jak głaz. Anderell uśmiechnął się w ciemności. To była dobra drużyna, najlepsza, z jaką służył.

Na migi, powolnymi ruchami, wskazał skrytobójcom i magowi, że mają nie spuszczać oka z wioski i unikając gwałtowniejszych ruchów, przetoczył się na plecy. Przeklęte zaklęcie, pomyślał i uśmiechnął się jeszcze szerzej z gry słów. Wrzask wypełnił przestrzeń ponownie. Wydawało się niemożliwe, żeby mogło wydobyć się z ludzkiego gardła. Lekko uniósł głowę, wpatrując się w ciemność. Był tam, niekształtna plama, ledwo kilkanaście kroków za nimi, sugestia cienia w ciemności. Teraz zrozumiał, co Pokrywka miał na myśli. Gdyby nie ten krzyk, nigdy nie domyśliłby się, że to coś to nie skała lub głaz. Wrzask był... tak pełen rozpaczy, że przeszły go dreszcze. Nie było w nim wyzwania, gniewu czy wściekłości, tylko ból i cierpienie.

Anderell powoli podniósł kuszę, mierząc w niewyraźny kształt. Bełt leżący w rowku miał drzewce pokryte znakami, które dla kogoś obdarzonego talentem musiały świecić w ciemności, a większość kapłanów na ich widok dostałaby szału. Wielki Kodeks Wielkim Kodeksem, ale pewnych rzeczy po prostu nie można nie wykorzystać. Grot pocisku umoczono w mieszaninie trzech najsilniejszych trucizn, o jakich słyszał – awedrze, czerwonym mii i wyciągu z gruczołów pewnego morskiego ślimaka, który nawet nie miał własnej nazwy. Gdyby przypadkiem dotknął go gołą ręką, zostałyby mu minuty życia.

Anderell uważał się za mądrego i rozważnego, zresztą dlatego jeszcze żył. Rozkazy mówiły – schwytać lub zabić, co w jego prywatnym języku znaczyło zastrzelić, otruć, rozrąbać i utopić, a resztki zapakować w worki i dostarczyć do zbadania. Nie miał zamiaru ryzykować starcia w nocy z czymś, co rozrywało dorosłych mężczyzn na strzępy. Przytulił policzek do łoża kuszy.

Stwór odbił się nagle i skoczył przed siebie. Ręka drgnęła mu na spuście i bełt pomknął w mrok, ale w tym samym czasie tajemniczy zabójca wykonał olbrzymi, nieprawdopodobny, przynajmniej trzydziestojardowy skok, który przeniósł go nad ich kryjówką. Ciemny kształt mignął na tle nieba, nic więcej niż smuga cienia przesłaniająca gwiazdy, i wylądował między łowcami a wioską. Dwie kusze szczęknęły jednocześnie, Anderell nie zdążył się jeszcze obrócić, nie widział, co się stało, lecz stłumione, pełne wściekłości warknięcie Ueli powiedziało mu wszystko. Spudłowali oboje, skrytobójca i najlepszy wojownik, jakiego znał, nie trafili w cel wielkości człowieka z odległości mniejszej niż kilkanaście kroków. Zanim przewrócił się na brzuch, intruza już nie było.

—— • ——

Ten wrzask dobiegł gdzieś od strony wioski. Odruchowo uwolnił kilka duchów, pojawiły się wokół, formując Moc w ochronne sznury. Wycofał je, zanim uplotły je w sieć. Obcy krzyczał dobre ćwierć mili od niego. Czuł go wyraźnie, jak czuje się drzazgę wbitą w ciało, dziura w świecie, mrok na ścieżkach duchów, poruszający się szybciej niż szarżujący niedźwiedź. Lecz w krzyku nie było wściekłości atakującej bestii. Smutek, żal, oczekiwanie. Nawet w tej plamie obcości emocje były wyraźne. Szukasz, prawda? Szukasz swoich, obcy w obcym miejscu, pozbawiony kontaktu z resztą, a rozum, który kiedyś był częścią ciebie, już nie istnieje. Co zrobisz, gdy nie nadejdzie odpowiedź?

Delikatne drgnięcie ziemi przyniosło wieść o kolejnej porcji lodu, która trafiła do jeziora. Po kilku uderzeniach serca usłyszał plusk, potem szum wędrującej fali. Zignorował to.

Jeden ze służebnych duchów wrócił z północnego wschodu. Wtopił się i przekazał obraz. Reszta odpowiedziała wzburzeniem i wściekłym mamrotaniem. Uspokoił je jedną myślą i ruszył przed siebie.

Miejsce, do którego zaprowadził go obraz, było niewielką szczeliną w skale. Właściwie można było dostać się do niej tylko z góry. Kilkanaście stóp długości, dwie szerokości. Trudno powiedzieć, jak była głęboka. Prowadziły do niej liczne tropy małych padlinożerców, przyciąganych zapachem. Widział je na nagiej skale, drobne zadrapania po pazurach, ślady krótkich starć, gdy niektórzy próbowali zagarnąć skarb tylko dla siebie. Usiadł na brzegu szczeliny i wypuścił duchy. Pęknięcie było niemal w całości wypełnione śniegiem, stanowiło naturalną lodownię, a w środku... Ciała. Dwanaście, trzynaście, czternaście. Te na samym dole miały wiele miesięcy, może lat. Głównie młodzi ludzie, dzieci. Połamane kości, zgruchotane czaszki, rany od noży, siekier, szpikulców, ślady po ogniu. Nie mieli łatwej śmierci. Otworzył szerzej umysł, wstąpił na ścieżkę duchów. Nie, wszyscy zdecydowali się odejść, żadna dusza nie uczepiła się ciała. Nic więcej się nie dowie.

Wiatr przyniósł następny wrzask. Drgnął. Ktoś właśnie umarł.

—— • ——

Usłyszeli krzyk, tak jak zapewne wszyscy w promieniu trzech mil. W okolicy nie było drzew ani wysokich skał, dźwięk niósł się daleko i mimo że stłumiony, wgryzał się w dusze. Smutek, samotność, opuszczenie. Kenneth przełknął ślinę i wsunął na wpół wyciągnięty miecz do pochwy. Dźwięk dochodził od strony wioski, z przeszło połowy mili, więc na razie nic im nie groziło. Ciekaw był, jak starszy będzie się tłumaczył rano.

Większość żołnierzy zerwała się już na nogi, lecz podobnie jak on, teraz chowali broń. Byli daleko, zbyt daleko, a ten krzyk nie niósł zapowiedzi niebezpieczeństwa. Porucznik przywołał Bergha.

– Zauważyliście ruch?

– Nie, panie poruczniku. Nawet myszy czy dżdżownic.

– A jak psy?

– Nie śpią. Są niespokojne i nerwowe. Jutro będzie z nimi kłopot.

– Trzymaj je krótko. Skoro świt ruszamy do wioski, starszy będzie musiał mi wytłumaczyć, dlaczego wskazał nam do noclegu miejsce, w którym mieliśmy nie słyszeć tego krzyku. I...

Stłumiony, podobny do grzmotu dźwięk wypełnił powietrze. Po nim rozległ się głośny plusk i szum, narastający coraz szybciej.

– Co to jest?

Kenneth nie dostrzegł, kto zapytał, ale Bergh znał odpowiedź.

– Lodowiec, właśnie odłamał się od niego wielki kawał. Widziałem to, jak byłem tu poprzednim razem. Prawie do połowy jeziora dno jest bardzo płytkie, więc jak idzie od lodowca fala, to rozpędza się na płyciźnie, nabierając wysokości. Przy brzegu bez problemu zwala człowieka z nóg. Czasem potrafi i na czterdzieści, pięćdziesiąt jardów wedrzeć się w głąb lądu. Niech pan słucha.

Jakby na potwierdzenie jego słów rozległ się odgłos fal uderzających o brzeg. Później na chwilę zaległa cisza, słychać było tylko wiatr.

Tym razem wrzask rozdzierający ciemność był inny. Wściekłość i gniew. Nienawiść. I przytłoczony nimi, jakby zdławiony nagle ludzki krzyk. Zanim przebrzmiał, wszyscy strażnicy już stali, trzymając szable, miecze i topory gotowe do odparcia zagrożenia. Psy zwróciły się w stronę wioski, powarkując, sierść miały zjeżoną, a ogony schowane pod siebie. Zastygły między przerażeniem a atakiem szału. Zły znak.

– Dziesiętnicy do mnie.

Nie musiał podnosić głosu, w ciszy, jaka zapadła po ostatnim okrzyku, nawet szept słychać było wyraźnie.

– Nie sądzę, żeby dziś ktokolwiek już zasnął, a do świtu mamy ze trzy godziny. – Zaczął wydawać rozkazy – Bergh, psy na smycze, nie chcę, żeby rzuciły się do walki same. Andan, ludzi w dziesiątki, w każdej przynajmniej dwa psy, zanim wstanie słońce będą naszymi oczami i uszami. Wszyscy mają nosić płaszcze. I niech nie napinają kusz, w tych ciemnościach i tak zobaczą cel dopiero kilka kroków przed sobą. Velergorf, weźmiesz Wilka i Gawera, dobierzcie sobie jeszcze trzech tropicieli. Swoją dziesiątkę przekaż zastępcy.

– Patykowi?

– Da sobie radę. Rano dokładnie zbadacie okolice wioski. Jak tylko sprawdzimy, co tak wrzeszczało i kto zginął. Wyruszymy, hm... za jakieś dwie godziny, chcę być na miejscu, zanim wzejdzie słońce i zanim miejscowi usuną wszystkie ślady.

Zgrzytnął zębami.

– Będę miał do pogadania z tym starszym i lepiej, żeby potrafił odpowiadać składnie na moje pytania.

—— • ——

Ciało znaleźli na podwórzu, przed chatą. Mężczyzna w nieokreślonym wieku, ubrany w płócienne portki i koszulę. Coś zmiażdżyło i rozerwało mu gardło. Leżał na plecach, w kałuży już czarnej krwi, z oczami szeroko otwartymi, odbijającymi jaśniejące niebo. Psy zatrzymały się kilka kroków przed nim, skomląc cicho i węsząc. Były dobrze ułożone, nie próbowały podbiegać do ciała, lizać zaschniętej krwi, nie zadeptywały śladów. Dla psów służących w Górskiej Straży widok trupa nie był niczym niezwykłym.

Mężczyznę znaleźli na podwórku pierwszej chaty w wiosce. Tak jak pozostałe, ogrodzona była płotem i tylko mała furtka pozwalała dostać się do środka. Wnętrze podwórza pokrywały otoczaki, takie same jak na całym brzegu, choć tu dodatkowo ktoś ułożył w poprzek cztery rzędy większych kamieni. Pewnie żeby woda nie wymywała gruntu.

Kenneth zatrzymał oddział.

– Druga na zewnątrz, trzecia tył, czwarta przód, okna i drzwi – rzucił. – Pierwsza, przeszukać chatę. Wilk!

– Tak jest.

– Obejrzyj go. – Kenneth wskazał trupa. – Może zostały jakieś ślady.

Szczupły góral przestał mierzyć w okno, rozbroił kuszę i podszedł do ciała. Podwórze pokrywały takie same otoczaki jak te na brzegu jeziora, więc przeciętny obserwator nie wyczytałby na nim nic. Cawe Kaln obszedł zwłoki powoli, w odległości kilku stóp, ostrożnie stawiając kroki. Pochylił się, przykucnął w jednym, później w drugim miejscu, odwrócił kilka kamieni, rozejrzał dookoła. Ocenił odległość do płotu i chałupy, spojrzał na kryty gontami dach budynku. Wreszcie podszedł do martwego mężczyzny, obejrzał uważnie jego buty, podniósł ramię, potem nogę, przyjrzał się ranie na szyi. Następnie dotknął lekko plamy zaschniętej krwi, wziął do ręki kawałek czarnej jak smoła skrzepliny i powąchał. Splunął na dłoń, roztarł na niej krew i powąchał jeszcze raz. Pokiwał głową.

Nagle wstał i kilkoma długimi krokami przemierzył odległość od trupa do schodów. Przykucnął i obejrzał dokładnie każdy stopień, cofnął się, przypatrując uważnie dachowi. Spojrzał na ciało i poszedł prosto w stronę płotu.

– Chałupa pusta, panie poruczniku – rozległo się z wnętrza domu.

– Dobra. – Kenneth nie odrywał wzroku od Wilka. – Poszukajcie jeszcze śladów walki czy czegoś w tym stylu. Cawe?

Strażnik sunął wzdłuż płotu, oddalając się od jeziora. Zatrzymał się w rogu dziedzińca i ponownie pokiwał głową.

– Cawe? – Porucznik ponaglił go łagodnie. – Zaraz pewnie będziemy mieli gości.

Tropiciel liczył coś na palcach. Wreszcie westchnął ciężko, pokręcił głową i jeszcze raz spojrzał na dach.

– To się kupy nie trzyma – mruknął pod nosem.

Przez furtkę zajrzał jeden ze strażników.

– Panie poruczniku, idą. Wpuścić?

– Ilu?

– Trzech.

Zastanowił się chwilę.

– Wilk, wiesz już wszystko?

– Chyba tak. Mówić?

– Poczekaj. Wpuście ich. Reszta broń na widoku, psy leżeć, uważajcie na dach sąsiedniej chałupy i jezioro.

W furtce właśnie pojawiło się trzech mężczyzn. Kenneth odwrócił się ku nim, wymownym gestem poprawił płaszcz, aż odznaka Górskiej Straży błysnęła w promieniach wschodzącego słońca. Żeby nie było wątpliwości. Występował jako cesarski oficer.

– Witam, starszy Gospodarzu – skinął głową czarnobrodemu – sądzę, że synowie reperują już sieci. A ten trzeci to kto?

Trzeci z przybyłych na widok kilkudziesięciu żołnierzy usiłował schować się za plecy siwego.

– Nieważne. – Kenneth uśmiechnął się szeroko. – Rozumiem, że skoro świt pędzicie na jezioro, żeby nałowić ryb na zupę, którą nam wczoraj obiecaliście. Przy okazji pewnie sprzątnęlibyście ten nieporządek tutaj, żeby gościom apetytu nie psuć. Nie widzę, żebyś potakiwał, starszy, czyli się mylę, choć nie wiem, czy w sprawie ryb, czy sprzątania.

Odpowiedziało mu ponure spojrzenie. Dobrotliwy, jowialny gospodarz z wczorajszego wieczora gdzieś znikł.

– Mam jednak kilka pytań. Ten tu, leżący sobie na plecach, zginął jakieś trzy godziny temu. A umierał głośno, z wrzaskiem, który nawet my słyszeliśmy. Dlaczego więc cała wieś nie przybiegła tu z pochodniami, żeby go ratować? Albo chociaż mścić. I gdzie jest jego rodzina? Bo sam nie mieszkał w tak dużej chałupie. I co tak wrzeszczało nocą, że moje psy na zmianę rwały się do walki i szczały pod siebie ze strachu? Odpowiesz?

Wraz ze słowami porucznika wyraz twarzy starszego zmieniał się. Zmieszanie, niepokój, strach. Na końcu pozostał upór.

– Nie wasza sprawa, panowie żołnierze – wycedził. – Sami sobie poradzimy, a wy najlepiej idźcie sobie i powiedzcie dowódcy, że mieszkańcy Byrt nie potrzebują pomocy.

– Prawdę mówiąc, myślałem o tym, ale widzisz, starszy, może się zdarzyć i tak, że przyjdę tu ze swoją kompanią za rok czy dwa i zastanę tylko puste chałupy, zatopione łodzie i sterty kości. I do końca życia będę się zastanawiał, czy to moja wina, czy nie. – Kennethowi wydało się, że na te słowa czarnobrody drgnął i lekko otworzył usta. – Więc może zrobimy inaczej. Najpierw posłuchamy jednego z moich tropicieli, a potem się zastanowię. Nie! Nie odzywaj się, starszy, na widok trupa mnie i moich ludzi ręce swędzą do miecza, więc lepiej, żeby nic nas nie rozpraszało, jak będziemy słuchać. Mów, Wilk.

Żołnierz ruszył powoli przed siebie.

– No więc tak, panie poruczniku – zaczął. – Ten tam, nasz trup, wybiegł z chaty dzisiaj w nocy, jakieś trzy godziny temu, pędząc po dwa stopnie w dół. Po czym stanął i obrócił się w stronę domu. – Wilk szybkim krokiem podszedł do ciała i stanął obok. – Spojrzał w górę i wtedy coś skoczyło na niego z dachu. Wiem, jest prawie dwadzieścia stóp, ale to nie jest niemożliwe, bo to coś skakało z wysokości trzech chłopa i być może mogło wziąć rozbieg.

Kenneth skinął głową.

– Powiedziałem, żebyś się nie odzywał, straszy! – warknął, widząc, że siwowłosy znów otwiera usta. – Mówisz, Wilk, że to nie jest niemożliwe dla człowieka, ale...

Tropiciel skinął głową.

– Bo i nie. Znam kilku takich, którzy mogliby tę sztuczkę zrobić. Ale potem – ukląkł przy ciele – to coś zabiło go jednym uderzeniem i nie chodzi o rozharatane gardło, bo on umarł, zanim jeszcze upadł. Zabójca uderzył go w szyję z taką siłą, że zmiażdżył krtań i przerwał kręgi, a później, ech... No, tu mam mały problem, bo najpewniej odbił się od stojącego jeszcze trupa i skoczył w kierunku płotu, a to już prawie trzydzieści stóp. W każdym razie nie widzę, żeby gdziekolwiek dotknął ziemi, więc jeśli nie latał, to musiał tak właśnie zrobić.

Wilk ruszył do ściany z desek i po chwili dotknął jej szczytu.

– Tu wylądował. Wczepił się w płot rękami i podciągnął w górę. Niech pan patrzy.

Kenneth podszedł do płotu. Na jego szczycie, niemal niewidoczne na tle pociemniałego drewna, widniało kilka czarnych plam.

– Cztery palce u góry, kciuk tutaj. – Cawe wskazywał po kolei. – Prawa ręka. Sądząc po wielkości, dorosły mężczyzna. Lewa dłoń nie była ubrudzona krwią. Lądując, stopami uderzył niżej. Stąd to wgniecenie w drewnie.

Ślady na deskach były niemal niewidoczne.

– Mówisz, prawa ręka ubrudzona krwią. To znaczy, że co? Zabił go uderzeniem gołej dłoni?

– Gołej albo w jakiejś rękawicy, gardło jest rozerwane, nie przecięte.

– A co potem?

– Nie widać, żeby w tym miejscu zszedł na ziemię. Moim zdaniem wspiął się na płot i górą poszedł w stronę lądu. Tam na końcu jest ślad, jakby coś ciężkiego odbiło się z ostatnich desek i skoczyło daleko w przód. Ale w tym świetle nie mogę odszukać reszty tropów. Musimy poczekać, aż słońce wzejdzie wyżej.

Kenneth przez chwilę trawił te informacje.

– Ale dlaczego skakał, Cawe, co? Jak sądzisz, dlaczego, gdy go zabił, bawił się w akrobatę?

Wilk uśmiechnął się półgębkiem.

– Może wyjdę na głupka, panie poruczniku, ale on – wskazał na trupa – ma wilgotne całe buty, łącznie z czubkami, lecz resztę ciała zamoczył tylko na plecach, tak jak upadł. Sądzę, że na podwórzu było wtedy ze trzy cale wody, pewnie zalała je fala, którą słyszeliśmy, i on zaraz potem wyszedł na zewnątrz. Myślę, że zabójca, kimkolwiek był, bardzo nie chciał się zamoczyć. Nie wiem tylko, jaki demon zabija gołymi rękami, skacząc po kilkadziesiąt stóp i unikając wody. Lepiej się stąd zbierajmy i wróćmy w towarzystwie jakiegoś maga.

– Magowie. Ech, Cawe, dlaczego mam wrażenie, że to oni są przyczyną większości naszych problemów? Wzywanie ich to trochę tak, jakby sikać do rzeki, żeby zatrzymać powódź. – Kenneth uśmiechnął się kwaśno i spojrzał na rybaków. – No, ale nie jest to taki zły pomysł, jeśli dobrze się zastanowić. Szósty Pułk ma co prawda tylko dwóch czarowników, ale myślę, że jak sobie nie poradzą, to ta czy inna gildia zainteresuje się tym stworem. Bo jego skoki śmierdzą magią na milę. Ilu ludzi już zabił? Co, starszy? Ilu już wrzuciliście do jeziora z kamieniami u nóg? I dlaczego go chronicie?

Starszy pochylił tylko głowę, zacisnął pięści. Dyszał wściekle, ale było jasne, że nic nie powie, przynajmniej dopóki nie poczuje smrodu przypalanych własnych pięt.

– Dobrze. Wy – oficer wskazał na rybaków – wracacie do siebie i nikt, powtarzam, nikt nie ma prawa wyjść z chałup. Spuścimy psy i nie odpowiadam za to, jeżeli kogoś pogryzą. Rozejrzymy się po okolicy, a potem zadam ci, starszy, jako najważniejszej osobie w wiosce, kilka pytań. Rozumiesz?

Odpowiedzią było ponure skinienie głową i coś, co mogło być ledwo skrywanym uśmiechem. Kenneth dostrzegł to i powiedział:

– A żeby nikomu nie przyszło do głowy uciec jeziorem, kilku moich ludzi weźmie łodzie i będzie sobie pływać wzdłuż wsi. – Wskazał na pierwszą z brzegu broń. – Taka kusza niesie na trzysta jardów, więc nie radzę próbować. Zresztą, jak zobaczymy jedną łódkę, to każę przedziurawić dna wszystkich pozostałych. Bez wyjątku. Rozumiesz?

Uśmiech zgasł.

– A teraz zabieraj się stąd i lepiej, żeby następna bajeczka, którą mi opowiesz, była naprawdę dobra.

—— • ——

Już widząc zbliżający się do wioski oddział, Anderell wiedział, że sprawy się skomplikowały. Gdyby jeszcze nie te psy, które bezbłędnie, jak po sznurku, zaprowadziły żołnierzy do chaty, w której zginął rybak. Ale nie, jak już nadchodzą problemy, to na całego.

Obserwowali strażników, którzy po odesłaniu starszego do domostwa rozpoczęli dokładne, szczegółowe sprawdzanie okolicy. Kilku z nich przechadzało się wzdłuż długiego zewnętrznego płotu, kilku następnych wsiadło do łodzi i wypłynęło na jezioro, lecz większość oddziału zaczęła węszyć. Niemal dosłownie, zważywszy na psy, które pod okiem przewodników szukały w okolicy jakichś tropów. Zgrzytał zębami, gdy kilka razy taka grupka zbliżyła się do ich kryjówki. Żałował teraz, że podzielił drużynę, w razie wykrycia i starcia w ośmioro mieliby większe szanse. Na szczęście za każdym razem psy obchodziły kryjówkę niewielkim łukiem. Czar działał bez zarzutu.

W niecałe dwie godziny oddział przeszukał teren wokół wioski. Anderell musiał przyznać, że oficer dowodzący Szóstą Kompanią znał się na robocie. Wszyscy jego ludzie mieli zajęcie, nikt nie tracił czasu, jedni pilnowali wioski, inni przeczesywali okolicę, a jednocześnie zawsze co najmniej dziesięciu żołnierzy z bronią w ręku stało w pobliżu dowódcy, gotowych do walki. Każda z mniejszych grup, składających się najczęściej z psa i dwóch, trzech żołnierzy, była nieustannie w zasięgu wzroku przynajmniej dwóch innych. Nawet on ze swoimi ludźmi nie zaryzykowałby próby skrytego ataku na tę kompanię. Górska Straż nie zdobyła swojej sławy dzięki opłacaniu lokalnych muzyków w karczmach.

Po dwóch godzinach żołnierze wracali, składali krótkie meldunki i zajmowali pozycje wokół dowódcy. Znów, bez żadnych zbędnych ruchów. Byli dobrzy, naprawdę dobrzy.

—— • ——

Znalazł. Dziura w ziemi, ukryta między dwoma głazami, w sam raz żeby wcisnąć się, skulić i przespać. Można było przejść tuż obok i nie zauważyć. Obserwował obcego od momentu, kiedy ten opuścił wioskę. Gdy zabijał, skakał, walczył, był jak poruszający się po świecie kłąb Mroku. Przestrzeń wyginała się wokół niego, miejscowe duchy pryskały na boki. Ci ukrywający się czarownicy, wyszczerzył czerwone kły, nie znaleźliby go, dopóki nie stanąłby im za plecami i nie huknął. Kim byli? Z jakiejś gildii? Lecz gildia wysłałaby mistrza, nie podrzędnego adepta. Miał podejrzenie, które powoli przeradzało się w pewność. Później się nimi zajmie.

Zbliżając się do nory, w której skulił się obcy, uwolnił większość duchów. Zaplotły wokół niego Moc, bicze gotowe chłostać lodem lub ogniem i kruszyć skały. Kilka najsilniejszych szczerzyło widmowe zęby, rwąc się do walki. Pora to skończyć.

Gdy stanął nad szczeliną, zabójca uniósł głowę. Jego olbrzymie łapy otwarły się i zacisnęły w pięści.

Potem uniósł drugą głowę i uśmiechnął się.

—— • ——

Działali szybko i sprawnie. Meldunki były niemal identyczne – żadnych śladów. Ale psy zachowywały się dziwnie, czasem łapały trop, by po chwili go stracić, gdzie indziej stawały w miejscu jak wryte i nie chciały ruszyć naprzód lub warczały, najwyraźniej szykując się do walki, choć na sto kroków wokół nie było żywego ducha. Już to wystarczyło, żeby ludziom udzieliła się ich nerwowość.

Najwięcej dowiedzieli się od Wilka.

– Znalazłem miejsce, gdzie zeskoczył z płotu, panie poruczniku – zameldował krótko.

– No i?

– Zrobił kilka kroków. Powiedziałbym, że ma mniej niż pięć stóp wzrostu i waży nie więcej niż sto, sto dziesięć funtów. Chuchro jakieś. Robi krótkie kroki i utyka na lewą nogę.

– Człowiek? Aher? Ktoś opętany? Czy coś, co przylazło tu zza Mroku?

Cawe pokręcił głową.

– Nie wiem, panie poruczniku. Na początku ruszał się jak człowiek, potem skoczył i wylądował na czworakach. I zaczął tak wędrować. Na dłoniach i stopach, ale nie jak człowiek udający zwierzę. Człowiek idący na czworakach inaczej rozkłada ciężar ciała. Męczy się. A tu... Powiedziałbym, że dla niego ten sposób poruszania się jest naturalny. Sadził susami i myślę, że pędząc tak, mógłby bez problemu dogonić biegnącego mężczyznę. A potem skoczył jeszcze raz i wylądował na tej szerokiej, płaskiej skale za wioską. Tam to nawet ja tropów nie znajdę.

– A psy?

– Sikają pod siebie, jak tylko wskaże się im ślad. Nie chcą iść.

– Dobrze. A teraz chodź, coś ci pokażę.

Kenneth zaprowadził go do chaty, przed którą wciąż leżało ciało, i wskazał stosik rzeczy, które znaleźli w jednej skrzyni. Skrzyni z podwójnym dnem. Szklane wisiorki o dziwnych kształtach, kawałki górskiego kryształu oprawione w złoto, groty strzał i włóczni, inkrustowane w dziwaczny sposób ostrza toporków, krzemienne noże o rękojeściach owiniętych złotym lub srebrnym drutem. Aż dziw, że miejscowi nie zdjęli złota, wyrzucając ostrza. Bransolety i naszyjniki z kutych na zimno samorodków mieszały się z nakładkami zębowymi, używanymi przez co znaczniejszych wojowników Ag’heeri. Znaleźli także sporo ludzkiej biżuterii i broni. Na wpół zmurszała pochwa miecza, wysadzana opalami, i pozłacane umbo z jakiejś tarczy były w najlepszym stanie. Resztę stanowiła kupa odpadków, co do których znalazca najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy są bezużyteczne, czy też mają jednak jakąś wartość. Na pierwszy rzut oka samo zgromadzone tu złoto wystarczyłoby na miesięczny żołd dla ich kompanii.

Wilk wziął do ręki kilka przedmiotów, jeden – mały wisiorek z prymitywnie wykonaną figurką niedźwiedzia – odłożył zaraz na bok, odruchowo wycierając rękę o spodnie.

– Czary – skrzywił się. – Skąd to tutaj?

– Ty mi powiedz.

Tropiciel podniósł resztki skórzanego paska. Powąchał, zacisnął w dłoni.

– Woda wyrzuciła – stwierdził wreszcie.

– Zgadza się. Velergorf!

Siwy dziesiętnik wyłonił się zza drzwi.

– Jestem, panie poruczniku.

– Rozejrzałeś się wokół wioski?

– Tak, panie poruczniku. I jest coś...

– Wiem już. A teraz krótko, widziałeś jakieś wędzarnie? Stojaki do suszenia ryb lub sieci? Zagrody ze zwierzętami?

– Kilka szop z kozami i owcami, wszystkie dokładnie zamknięte. Tutejsza wędzarnia wygląda, jakby miała się zawalić, żadnych stojaków. Tyle, panie poruczniku.

Kenneth pokiwał głową.

– Zabierz swoją dziesiątkę i idźcie do chałupy starszego. Pilnuj go, zanim nie przyjdę.

– Tak jest.

Przyjrzał się jeszcze raz zgromadzonym skarbom. Jeśli Wilk miał rację, jezioro wyrzucało na brzeg pozostałości po jakiejś starożytnej tragedii. Dar od losu – lub przekleństwo. Nic dziwnego, że miejscowi woleli ukrywać to przed światem. Ruszył do chaty starszego.

W drzwiach niemal zderzył się z jednym z żołnierzy Velergorfa.

– Panie porucz... – zaczął strażnik, ale Kenneth przerwał mu w pół słowa. Wiedział już, że nie przesłucha starszego, bo wnętrze całej chałupy śmierdziało krwią. Wszedł do środka.

Naczelnika wioski zastał w tej samej izbie, w której spotkali się po raz pierwszy. Jego żonę też. Leżała pod ścianą, w kałuży krwi. Kilkadziesiąt ciosów nożem, które zadał jej mąż, wystarczyłoby do uśmiercenia dziesięciu ludzi. Nie wyglądało to na zwykłe zabójstwo, raczej na mord w akcie rozpaczy, ale starszy wioski z pewnością nie mógł odpowiedzieć, co nim kierowało. Kołysał się na krótkiej pętli zawieszonej pod powałą, do podłogi brakowało mu ledwo cala. W martwych źrenicach odbijało się, jakby w przedśmiertnym oskarżeniu, ciało żony.

Velergorf stał pod ścianą z rękoma założonymi na piersi.

– Nie lubię samobójców – rzucił krótko.

– A ja morderców. Sprawdzacie resztę domu?

– Tak. Jeśli jednak był mądry, a na takiego wyglądał, dobrze ukrył swoją część znalezionych rzeczy. Może nawet poza chałupą.

– Nie sądzę, Varhenn. W jednym Bergh miał rację, oni tu patrzyli na sąsiadów wilkiem. Każdy strzegł tego, co znalazł, jak oka w głowie, a najbardziej przed tymi zza płotu. Był najważniejszy w wiosce, załóż się, o co chcesz, że znajdziemy tu dwa razy tyle, co w poprzedniej.

– Nie zakładam się z oficerami, panie poruczniku. Przegram, stracę pieniądze, wygram, będę do końca życia na szpicy chodził. Co teraz robimy?

– Idziemy do tego czarnobrodego. Starszy musiał mu ufać, skoro zawsze brał go ze sobą. I wyjmij topór zza pasa.

—— • ——

Czarnobrodego zastali na zewnątrz. Stał przy brzegu i patrzył przed siebie. Wydawało się, że zupełnie mu nie przeszkadza, iż kilkadziesiąt kroków od niego na wodzie kołysze się łódka z dwoma żołnierzami. Gdy wchodzili na podwórze, brał właśnie szeroki zamach. Płasko rzucony kamień pomknął po tafli, zostawiając za sobą rząd rozszerzających się kręgów. Kenneth zatrzymał dziesiętnika w miejscu i sam ruszył do rybaka. Ten obejrzał się przez ramię, uśmiechnął dziwnie.

– Napije się pan, panie poruczniku? – Potrząsnął trzymaną w ręku glinianą flaszką, w której coś zabulgotało. Musiał się spodziewać gości, bo przy pasie miał kilka cynowych kubków.

– Co to?

– Magcheńska pieprzówka, najlepsza na Północy. Org za butelkę.

– Może później, gospodarzu. Jak was zwą, bo zapomniałem?

– Lywens Awecs. Starszy nie mówił?

– Nie zdążyłem zapytać. Nie żyje.

Rybak zmarszczył brwi, jakby próbował przyswoić sobie obce pojęcie.

– Nie żyje... Zabiliście go?

– Nie my, sam się powiesił. Ale najpierw zadźgał nożem żonę.

– He, he, tak jak mówił, każdy płaci za swoje grzechy. No to mu się udało. – Płyn w butelce zachlupotał, czarnobrodemu wyraźnie trzęsły się ręce. – Ale to nic, panie oficerze, to nic, wypijmy za tych, których jezioro zabrało ze sobą.

Przechylił naczynie, pociągnął głęboki łyk, odkaszlnął, wytarł rękawem łzy.

– Mooocne. Uuuuch... Ale skoro pan nie pije i nie przyszedł w gości, to pewnie ma pan jakieś pytania. Słucham.

Kenneth założył ręce na piersi, patrząc, jak Lywens schyla się po kolejny kamień.

– Synowie, jak rozumiem, nie naprawiają sieci – zagaił.

– Nie. He, he, nie ma czego naprawiać, od lat nie wypłynąłem łowić, ojciec i dziad skórę mi złoją, jak ich spotkam w Domu Snu. – Płaski otoczak odbił się kilka razy i z głośnym pluskiem zatonął.

Porucznik kiwnął głową.

– Kiedy się to zaczęło? Kiedy zaczęliście znajdować na brzegu różne rzeczy?

– Od zawsze, odkąd sięgam pamięcią, fale wyrzucały w tym miejscu różne rzeczy. Takie jest tu dno. – Rybak zakreślił ręką łagodny łuk. – Przy lodowcu głębia, a potem coraz płycej i płycej. Gdy do jeziora wpada bryła lodu, a potrafią odrywać się takie jak dziesięć chałup naraz, to fala najpierw wygarnia to, co na dole, a potem idzie coraz szybciej w stronę brzegu, wznosi się i prawie zawsze w tym miejscu wyrzuca, co nazbierała. Jak dwadzieścia lat temu przyszła jakaś zaraza, to brzeg na pięćdziesiąt jardów usłany był tu gnijącymi rybami. Brodziliśmy w nich po kolana. Ale wtedy chałupy stały dobre trzy mile stąd, w miejscu, gdzie woda ledwo pluskała o kamienie, kiedy stary Gwyhren dawał nurka w jezioro.

Lywens pociągnął jeszcze raz z flaszki, tym razem ostrożniej.

– Byłem młody, jak znaleźliśmy tu pierwszego trupa. Jakiś aher w skórzanej zbroi, na wpół objedzony przez ryby. W ręku wciąż ściskał tarczę. Pamiętam dokładnie, bo cała wieś zebrała się wtedy radzić, co to znaczy i czy nie niesie kłopotów. Wreszcie załadowali trupa do łodzi, wypłynęli na jezioro i wrzucili do wody. Ech, gdyby to był tylko ten jeden.

– Było ich więcej, prawda? – Kenneth spojrzał w oczy rozmówcy, szukając potwierdzenia. – Założę się, że lodowiec ich tu przynosił i wrzucał do jeziora, więc mogą mieć pewnie z kilkaset lat. Z roku na rok trafiało tu więcej ciał, ludzi i aherów. A z trupami przybywało bogactwo, złoto, srebro, kamienie szlachetne, ozdoby. Więc ograbialiście je i co? Do jeziora?

– A tak – czarnobrody zamaszyście kiwnął głową – do jeziora. Jezioro dało, jezioru zwróciliśmy.

– Nie wszystko.

– Nie, nie wszystko. Po co rybom złoto? Tak zawsze mówił Gawan, po co rybom srebro i klejnoty. Żywym się przydadzą. On pierwszy przeniósł chałupę nad wodę, tu właśnie. Przez cały rok patrzył, jak układają się fale i gdzie wyrzucają najwięcej rzeczy, a potem w miesiąc rozebrał domostwo i odbudował je na samym brzegu, na palach. Starzy śmiali się z niego, zapowiadali, że nie minie jedna zima, a wróci na stare miejsce, ale on w pół roku chałupę nowymi gontami pokrył, łódź kupił, piec ze specjalnie wypalanej cegły postawił, a jego baba i dzieciak w coraz to nowych strojach chodzili. Kupcy rychło się zwiedzieli, że lepiej do niego zajechać niż do nas, lepiej towar na złoto i srebro niż ryby i ikrę wymienić. I w następnym roku kolejnych czterech gospodarzy przeniosło się i pobudowało chałupy obok. Nie był rad, ale nie mógł zabronić, bo by go chyba spalili.

– Twoja chałupa jest obok jego.

– Bo mój ojciec jako jeden z pierwszych postanowił coś zmienić. Rybaczenie to ciężki kawał chleba, zwłaszcza tu. Pamiętam, że bywały takie dni, żeśmy rano i wieczorem tylko zupę z wodorostów i rybich ości jedli. Nic tu nie rośnie, te parę owiec i kóz chowa się tylko dzięki sianu, które przywożą kupcy. Człowiek głupi by był, gdyby dobra, co samo do rąk się pcha, nie potrafił podnieść i dla siebie spożytkować.

– Ile trwało, zanim wszyscy się tu przenieśli?

– Trzy lata. Może cztery, nie pamiętam.

Kenneth rozejrzał się.

– Więc te płoty działają jak sak? Mam rację? Fala wrzuca wam szczątki, trupy i resztki z dna, te poprzecznie ułożone rzędy kamieni zatrzymują je, żeby nie cofnęły się do jeziora, a gdy woda opadnie, wychodzicie i zbieracie, tak?

Na twarzy rybaka wykwitł gorzki uśmiech.

– Sak? A tak, sak. Ale płoty służą przede wszystkim temu, żeby sąsiedzi nie wiedzieli, co komu los przyniósł. Na początku, gdy było tylko kilka chałup, dzielono się sprawiedliwie wszystkim, co znaleziono, ale potem, gdy cała wieś się tu przeniosła, zrobiło się gorzej. Bywały dni, że tylko jedna brosza czy jakiś samorodek się trafił, i wtedy co? Dzielić na dwieście pięćdziesiąt głów? Ludzie nie spali całymi nocami, chodzili wzdłuż brzegu z pochodniami, czekając na falę, jeden drugiemu do oczu skakał, że to czy tamto bliżej jego chałupy było, więc wara. – Rybak splunął na ziemię, podniósł kamień i cisnął z taką siłą, że prawie znikł im z oczu, zanim połknęła go woda. – Te same rodziny, które kiedyś w potrzebie dzieliły się ostatnią suszoną rybą, teraz patrzyły sobie na ręce, śledziły, podkradały znaleziska. Już niektórzy do toporów się brali.

Pociągnął ponownie z flaszki, wzdrygnął się, otarł usta rękawem.

– Jeśli to sak, to na naszą chciwość. Trzeba było widzieć, jak dzielili brzeg, co do ćwierci cala się wykłócali, a jak sąsiad o palec płot przesunął, to w ruch szły noże. A potem... Jak już płoty postawili i każdy zamknął się na swoim podwórcu, to i tak nie było spokoju.

Kenneth parsknął.

– No tak, to straszne, że wam kazali się tu osiedlić i zmusili do ograbiania trupów. Gdybyście tylko mogli odejść...

Czarnobrody spojrzał na niego bez gniewu, za to z jakimś smutkiem w oczach.

– Niektórzy odeszli, dali radę. Ale nie wszyscy są tacy mocni. A pan zabrałby się stąd? Gdyby po każdej fali mógł na progu własnego domu znaleźć coś takiego? – Sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą szmatkę. Rozwinął ostrożnie. Pierścień był bez wątpienia złoty, dwa małe węże oplatały się ogonami i zaciskały paszcze na przejrzystym jak woda kamieniu wielkości gołębiego jajka. Porucznik wziął klejnot i zbliżył do oczu. Każda, najmniejsza nawet łuska na ciele węży była starannie wygrawerowana, oczy błyszczały błękitnymi kamykami, małe rozdwojone języki z cieńszego niż włos drutu lizały diament. Bo nie było wątpliwości, że to diament.

– Jest za duży na moje palce i jak pan widzi, na pańskie też. Ale to nic. Nie ośmieliłbym się go założyć, choć jest najpiękniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem.

– Kto go nosił?

– Jakiś aher miał go na szyi, przewleczony przez kawałek rzemienia. – Rybak delikatnie odebrał mu pierścień. – Odszedłby pan? Co, panie poruczniku, odszedłby stąd, wiedząc, że inni zostali i znajdują na brzegu takie cuda? Gdy się jadło za dzieciaka zupę z wodorostów, to nie starcza sił, żeby zabrać stąd rodzinę i spróbować gdzie indziej.

– Za to, co już nazbierałeś, na pewno mógłbyś kupić dobrą gospodarkę z ładnym kawałkiem żyznej ziemi. Gdziekolwiek w tych górach albo poza nimi. Posłać synów do szkół... Albo im też ziemię kupić, znaleźć dla nich dobre żony, doczekać się wnuków.

– Tak, i co noc budzić się dziesięć razy, nasłuchując fali, która nie przyjdzie, i rozmyślając, jakie cuda wyrzuci na brzeg, a mnie nie będzie na miejscu, żeby je podnieść. Próbowałem, odszedłem na pół roku, chciałem nawet do was, do Straży się zaciągnąć, ale w końcu przyciągnęło mnie z powrotem. – Rybak zapatrzył się na spokojną toń. – To jezioro... Jak się tu urodziłeś...

Położył ostrożnie pierścień na dłoni i nie patrząc na porucznika, powiedział:

– Gdyby jakiś mądry oficer zabrał swoich ludzi do koszar i nie...

Kenneth warknął.

– Wiatr.

– Co?

– Wiatr powiał, więc nie dosłyszałem, co zacząłeś mówić, gospodarzu. Gdybym jednak pomyślał, że chcesz mnie kupić jak miejskiego pachołka... – wycedził przez zaciśnięte zęby – chyba obciąłbym ci rękę, którą wręczałbyś łapówkę.

Rybak zacisnął dłoń.

– Powiesz mi, co zabija? – Porucznik udawał, że nie zauważył dygotania ramion i bladości czarnobrodego. Nie zamierzał teraz dać mu spokoju. – Znaleźliście coś, co nie było do końca martwe, prawda? Aher? Człowiek? Coś innego? Opętane przez magię? Te trupy ludzi i aherów, które lodowiec wrzuca do jeziora, to pozostałość po jakiejś dawnej bitwie. Pewnie użyto w niej czarów, może przywołano coś, demona, potwora zza Mroku, który skończył w lodzie jak reszta, lecz nie umarł. Obudziliście go i teraz was zabija. Jego rozmówca przestał się trząść i pokręcił głową.

– Nie znaleźliśmy niczego żywego. Niczego na wpółmartwego. Wszystko, co woda wyrzuca na brzeg, nadaje się tylko na karmę dla ryb. I prawda, że zdarza się tu znajdować dziwne rzeczy. Resztki amuletów, jakieś kamienne płytki pokryte dziwnymi znakami, broń, która na pewno nie miała tylko ciąć i kłuć. Człowiek zaraz wyczuje, że coś jest magiczne albo magią nasiąkło. Wyrzucamy takie znaleziska tam, gdzie trupy. Przynajmniej taka jest umowa między nami – zapewnił szybko.

– Widzę, jak wyrzucacie do wody złoty wisior. – Kenneth uśmiechnął się z przekąsem. – Choćby wisiało na nim uczepione stado demonów, trzymałbyś go w chałupie. Chciwość zaślepia, niby czemu ten, co zginął dziś w nocy, wyszedł na zewnątrz, zanim słońce wzeszło? Pewnie zobaczył coś w wodzie i nie wytrzymał, mam rację? Jezioro czasem zabiera to, co daje, więc zaryzykował – i skończył z rozerwanym gardłem. Kto tu morduje, gospodarzu? Dlaczego boi się wody? I dlaczego nie próbujecie go sami zabić, co?

– A z kim bym na niego poszedł? – Wielkie dłonie rybaka zacisnęły się w pięści. Czarnobrody zaczął wyrzucać z siebie pojedyncze zdania, jakby strzelał nimi w powietrze. – Z tymi zza płotu? Rodziny trzymają się po dwie, po trzy, a tu musieliby wszyscy się zebrać! Większość z nich moja śmierć by ucieszyła, bo byłoby mniej głów do podziału. A tu z roku na rok... Brzeg nie jest już ten sam, co kiedyś. Chcesz opowieści o naszym sparszywieniu? Masz. Trzy miesiące temu utonął jeden gospodarz, fala wywróciła łódź, a tu woda zimna jak lód. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. Ta rodzina zawsze trzymała się na uboczu, nie miała przyjaciół, i szybko za to zapłaciła. W dwa dni sąsiedzi rozkradli ich, bo w chałupie zabrakło mężczyzny. Po miesiącu, gdy wynieśli im już wszystko i przegonili z ich kawałka brzegu, kobieta powiesiła się na poddaszu. Tam, w tej trzeciej chacie z lewej. Gdyby starszy nie zakazał, to dzieciaki pewnie ktoś by utopił, ale wziął je do siebie na służbę, i dobrze, bo w rodzinnej wiosce z głodu by zdechły. Zresztą, to już nie wioska, tylko gromada wściekłych psów, uwiązanych każdy do swojego kawałka jeziora. Ci, co mieli dość, odeszli, reszta podzieliła się na cztery czy pięć grup, co to się trzymają razem, jak ja ze starszym, Ovrynem i młodym Lawem.

– A te dzieci, co je straszy przygarnął? Gdzie są?

– Nie wiem, jakiś czas temu znikły. Kiedy zaczęły się kłopoty, nikt nie miał głowy, żeby ich pilnować, więc pewnie uciekły. Miały więcej rozumu niż my wszyscy.

—— • ——

Obserwował go przez większość dnia. Patrzył jak śpi, mamrocze, pije wodę, kuli się w dziurze w ziemi, znów śpi.

Połączyłeś się, prawda? Szukałeś pana, drugiej części, dopełnienia. Nie ma na świecie umysłu, który mógłby cię kontrolować, lecz w jakiś sposób przeniosłeś swoją tęsknotę na jego pragnienie. Znalazłeś duszę wystarczająco samotną i przerażoną, żeby poddała się i połączyła. Teraz nie szukasz przejścia ani sposobu na powrót do domu. Pragnienie nowego pana stało się sensem twojego istnienia. Ile pamiętasz? Pamiętasz wodę zamykającą się nad głową i lód zaciskający wokół? Czy dlatego unikasz jeziora? Śpisz daleko od brzegu i nie chcesz zbliżyć się do wody. Lecz i tak co noc odwiedzasz wioskę.

Zabijasz potwora.

—— • ——

Czekali. Noc się zbliżała coraz szybciej, a kompania Straży szykowała się najwyraźniej do pozostania w wiosce. Ktokolwiek nimi dowodził, postanowił, że dzisiaj nikt nie zginie.

Anderell obserwował, jak żołnierze robią w osadzie porządki, a słowa, jakie szeptał pod nosem, zawstydziłyby wszystkie markietanki w północnych prowincjach. Na jego oczach szlag trafiał całą pułapkę i właśnie okazywało się, że na próżno od kilku dni wylegują się na zimnych kamieniach. Zabijający rybaków stwór na pewno nie będzie tak głupi, żeby pokazać się dziś w nocy.

Najpierw strażnicy kazali opróżnić wszystkie domostwa na wschodniej stronie wioski, a mieszkańców zapędzili do reszty budynków. Na początku szło opornie, ale wybór był prosty. Albo wynosisz się z chałupy, albo pakujesz się na łódkę i opuszczasz okolicę. Zdecydowane gesty dziesiętników nie pozostawiały żadnych wątpliwości. W dwóch przypadkach opór złamano, wywlekając ludzi siłą oraz rozbijając drzwi i okiennice w drobny mak. Nikt nie odważyłby się nocować w chacie otwartej na przestrzał. Poza tym, jak dało się zauważyć, większość rybaków przyjmowała polecenia żołnierzy z wyraźną ulgą. Zabierali swój majątek, jakieś toboły, kufry i skrzynie, i wprowadzali się do dziesięciu chat od zachodniej strony osady. Tyle żołnierze pozwolili zająć, bo okazało się, że miejscowych jest niespełna półtorej setki. Teraz strażnicy co kilkanaście kroków rozkładali przed płotem stosy drewna, pilnowali umacniania drzwi i okien, przewracali płoty, które oddzielały zajęte domostwa.

Najwyraźniej zamierzali zostać na noc i bronić mieszkańców.

Zebrali się już całą drużyną, nie było sensu pilnować opustoszałego końca wioski.

Obaj czarownicy mamrotali coś do siebie, Pokrywce wyraźnie nie podobało się coś u Genderca. Najważniejsze, żeby w czasie nadchodzącej nocy żaden nie skrewił.

Anderell podczołgał się do Ueli i dotknął jej ramienia.

– Widzisz? – Wskazał rudowłosego strażnika w płaszczu obszytym czerwoną lamówką. – Nocą powinien przydarzyć mu się mały wypadek. Ale nie śmiertelny, nie uśmiechaj się tak, to w końcu oficer naszej armii. Jeśli jednak jego ludzie stracą dowódcę, to sprawa przerośnie ich i wrócą do koszar. Będziemy mieli kilka dni.

– Sama pójdę? – Skrytobójczyni nadal się szczerzyła, patrząc wyzywająco na Bygrona. Fakt, że dowódca powierzył zadanie jej, a nie wojownikowi, najwyraźniej uważała za zdobycie kolejnego punktu w ich grze.

– Dołączymy ja, Jowel i Manwu. Reszta będzie nas chronić. We trójkę poradzicie sobie z jednym żołnierzem, ja będę tylko obserwował, żeby nie było żadnej zabawy – zastrzegł.

—— • ——

Zebranie wszystkich mieszkańców w jednej części wioski przebiegło szybciej, niż się spodziewał. Tylko kilku protestowało naprawdę zawzięcie, reszta podporządkowała się żołnierzom niemal z ulgą. Przy rozlokowywaniu ludzi Kenneth zdał się na dyskretne porady Lywensa Awecsa. Pewne rodziny nie powinny nocować razem. Dzięki temu była nadzieja, że rankiem nie zastanie jakiejś chałupy wypełnionej trupami.

Czarnobrody awansował na nieoficjalnego następcę naczelnika wioski i okazało się, że wielu ludzi chętnie go słucha. Narada z dziesiętnikami była krótka. Kenneth zdecydował, że zostaną w wiosce na jeszcze jedną noc i spróbują jeśli nie zabić lub schwytać potwora, to przynajmniej nie dopuścić do kolejnego morderstwa. A jutro postanowią, co dalej. Prawdę powiedziawszy miał coraz mniejszą ochotę nadstawiać za nich karku, ale obowiązek to obowiązek. Postanowił, że będą patrolować teren czwórkami, każda z psem, i pozostawało mieć nadzieję, że czterech uzbrojonych mężczyzn okaże się dla zabójcy zbyt trudną przeszkodą.

Zmierzch zapadał, jak to w górach, malując szkarłatem śniegi na najwyższych szczytach, kładąc długie cienie na wschodnich zboczach i z minuty na minutę obniżając temperaturę powietrza. Gdy tylko słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, od jeziora powiało chłodem. Zanosiło się na zimną noc.

Podszedł do naradzającego się z dwoma tropicielami Velergorfa.

– Wszyscy zebrani w jednym miejscu?

– Tak jest, panie poruczniku. Dwie rodziny zdecydowały się odpłynąć. Nie zatrzymywaliśmy.

– Dobrze. Znaleźliście coś jeszcze? Wilk? Azger? Coś, co ucieszy waszego dowódcę?

Najstarszy ze zwiadowców, Azger Laweghz, pokręcił głową, aż kilka warkoczyków, w które zaplótł włosy, zatrzepotało.

– Nic nowego. To trudny teren, panie poruczniku, zwłaszcza że blisko wody każda kolejna fala zmywa wszystkie ślady. Pozostaje czekać.

– Dobrze. Varhenn, ludzie po wczorajszej nocy są niewyspani, więc zmiany przy ogniskach co dwie godziny. Tak jak mówiłem, żadnego stania, mają być w ruchu i widzieć się nawzajem.

– Za mało nas jest, panie poruczniku, tylko trzy patrole za płotem...

– Też chciałbym mieć pełną kompanię. I nie, nadal nie zgodzę się, żeby miejscowi dostali broń do rąk. Ile czasu minie, zanim któryś z nas oberwie bełtem czy strzałą? I tak mają w chałupach tyle noży i siekier, że nie chciałbym szturmować żadnej z nich. Coś jeszcze?

Wytatuowana twarz dziesiętnika pokryła się zmarszczkami, gdy uśmiechnął się szeroko.

– Jakaś modlitwa?

– Nigdy jeszcze nie widziałem, żebyś się modlił, Varhenn. No, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

– I tu mam problem, panie poruczniku. Żaden z naszych Nieśmiertelnych nie wydaje mi się odpowiedni. Zresztą wolałbym, żeby się teraz nie wtrącali, a duchy aherów jakoś nigdy mnie nie słuchały. Więc niech będzie taka. – Dziesiętnik dotknął rękojeści topora. – Będę cię ostrzył, oliwił i nigdy nie zostawię na polu bitwy, a ty rąb wszystko, co stanie ci na drodze, i zawsze bądź pod ręką.

Kenneth odwzajemnił uśmiech.

– Dobra modlitwa, Varhenn. Chyba najlepsza, jaką słyszałem. – Wskazał na zachód. – Słońce zaraz się schowa, szykujcie się na długą noc.

—— • ——

Krzyk był równie przenikliwy, jak ten poprzedniej nocy. Głęboki, rozpaczliwy i smutny. Kenneth znów mimowolnie złapał za rękojeść miecza, po czym powoli wypuścił powietrze. Zbyt daleko, miejsce, z którego dobiegł głos, było odległe co najmniej o pół mili. Rozejrzał się, sprawdzając rozstawienie żołnierzy. Zgodnie z rozkazem trzymali się trójkami, on sam miał za plecami dwóch ludzi ze swojej dziesiątki. Uznali, że wewnątrz płotu to musi wystarczyć.

Usunięcie ogrodzeń dzielących brzeg na małe kawałki okazało się dobrym pomysłem. Mieli teraz widok na wszystkie dziesięć chat, no i mnóstwo drewna do ognisk. Kilka zapalili na zewnątrz płotu. Po tej jego stronie też płonęło ich kilkanaście, niewielkich, ledwie żarzących się, lecz dających wystarczająco dużo światła. Pozostawało mieć nadzieję, że lodowiec nie pośle na brzeg większej fali, bo wtedy cały plan runąłby w gruzy. W pozostawionym ogrodzeniu wyrwali część desek, żeby mieć kontakt wzrokowy z żołnierzami po drugiej stronie oraz możliwość prowadzenia ostrzału. Do chwili, gdy usłyszał krzyk, Kenneth miał nadzieję, że noc upłynie bez żadnych incydentów.

Zgodnie z rozkazami i instynktem przetrwania, większość strażników trzymała się blisko ogrodzenia. Jeśli zabójca potrafi skakać na odległość stu stóp, człowiek woli mieć za plecami kilka solidnych desek. No i dzięki temu mieli widok na dachy chałup.

Po pierwszym krzyku ogniska na zewnątrz rozbłysły mocniej. To też uzgodnili wcześniej, te ognie miały przede wszystkim oznajmić, że wioska jest strzeżona. Nie sądzili bowiem, żeby morderca jakoś specjalnie bał się ognia.

Nocną ciszę rozdarło następne nawoływanie. Bo to było nawoływanie, co Kenneth uświadomił sobie, gdy usłyszał je ponownie. W tym głosie nie było wyzwania i wściekłości, tylko jakby oczekiwanie. Jakby krzyczący miał nadzieję na odpowiedź. Porucznik zacisnął zęby, czując dreszcze.

Na drugi krzyk zareagowały psy. O ile przy pierwszym uniosły tylko głowy i zaczęły węszyć, o tyle teraz postawiły uszy na sztorc, zjeżyły sierść i obnażyły zęby. Krótkie, ostrzegawcze warknięcia brzmiały jak pomruk nadciągającej burzy.

– Jest bliżej – mruknął jeden z towarzyszących mu żołnierzy.

– Wiem Malawe. Słyszę.

Malawe Gryncel wsadził kord pod pachę i naciągnął ciężkie, skórzane rękawice. Z pochwy przy udzie wyjął długi nóż.

– Chyba jednak nas odwiedzi, panie poruczniku.

– Ja go nie zapraszałem, ale jeśli przyjdzie, będę chciał, żeby został.

– He, he, jak my wszyscy.

Kolejny okrzyk rozległ się wyraźnie bliżej, Kenneth powiedziałby, że jakieś dwieście jardów od wioski. Ktokolwiek nawoływał, musiał biec w tempie galopującego konia.

Spojrzał na psy, już nie powarkiwały, uszy miały płasko położone, mięśnie napięte jak postronki. Ich głowy wskazywały jeden kierunek – południowy wschód. To, co krzyczało w ciemnościach, zbliżało się naprawdę szybko. Szczerze żałował, że nie było księżyca.

Potem, chyba dzięki temu, że jednocześnie ucichł wiatr i psy przestały warczeć, usłyszeli. Grzechot kamieni na plaży, uderzenia łap nie łap, rąk nie rąk o podłoże, narastający, chrapliwy ryk. Coś wynurzyło się z mroku i przemknęło przed płotem, między ogniskami a ścianą z desek, rzucając na mgnienie oka rozmigotany cień. Zatrzymało się nagle. Rozległo się kilka okrzyków, krótko zawył pies, szczęknęła kusza, po niej druga i zapadła cisza. Po chwili w powietrze bluznęły przekleństwa.

Kenneth dopadł najbliższej furtki i z mieczem w ręku wyskoczył na zewnątrz. Spodziewał się najgorszego, krwi, leżących ciał, rannych i umierających, ale wszyscy jego ludzie byli cali. Psy też, tylko jeden z nich z ogłupiałą miną przykucnął i robił pod siebie. Trząsł się przy tym jak galareta.

– Hywel, co się stało?

Strażnik pochylał się właśnie i napinał kuszę, ze stęknięciem zaczepił cięciwę o orzech, wyprostował się, położył bełt w rowku. Wycelował w cienie przyczajone za granicą światła.

– On, panie poruczniku – splunął wbrew wszystkim regulaminom – on wyskoczył stamtąd, tam, gdzie ledwo widać te dwa kamienie, dopadł psa, pogłaskał, i skoczył w drugą stronę. – Machnął bronią gdzieś przed siebie.

Kenneth uniósł brwi.

– Powiedziałeś, pogłaskał?

– Tak to wyglądało. Zatrzymał się, poklepał po łbie, pogłaskał. Zanim wymierzyłem w niego kuszę, już skoczył. Wylądował gdzieś tam, odbił się, i tyle. Nie sądzę, żebym trafił.

– Kto jeszcze strzelił?

– Ja. – Wilk kończył ładować kuszę. – Tylko zmarnowałem bełt.

– Przyjrzeliście się?

– Nie bardzo był czas, panie poruczniku, tyle tylko, że to pokurcz jakiś, niski, chudy i jakby garbaty.

Krzyk wybuchł gdzieś z lewej, takie zawodzące, rozpaczliwe nawoływanie. Psy odpowiedziały mu własnym, równie przejmującym wyciem. Nawet ten, który jeszcze przed chwilą robił pod siebie, uniósł łeb i zaskowyczał. Jeśli psy potrafią płakać, to właśnie w taki sposób.

– Zostańcie tu, psy przy nodze. I nie pozwólcie ich głaskać byle komu, bo się zmarnują. Velergorf!

Dziesiętnik wyłonił się z mroku. Topór trzymał oburącz.

– To krzyczy gdzieś w wiosce, słyszysz?

– Jak każdy nad jeziorem. Dziesięć, piętnaście chałup stąd. Powiedziałbym, że siedzi na dachu i wyje.

– Ja też.

Wymienili spojrzenia. Velergorf wykrzywił się wytatuowanym uśmiechem.

– Nigdy nie lubiłem siedzieć na tyłku i czekać.

– Idę ja, ty, Wilk i Hywel. Reszta ma zostać na miejscu i się pilnować.

Pobiegli wzdłuż płotu, pochyleni, kierując się na niemilknące zawodzenie. Mijali kolejne furtki, a dźwięk narastał. Tym razem najwyraźniej zabójca postanowił dać koncert na całą okolicę.

Byli mniej więcej w połowie osady, gdy krzyk ucichł. Kenneth zaklął i ostrożnie cofnął się, aż dachy chałup wyłoniły się zza desek ogrodzenia. Na tle rozgwieżdżonego nieba wyglądały jak kanciaste grzbiety jakichś mitycznych bestii.

Na jednym coś się poruszyło.

Spojrzał na strażników i uniósł w górę palec. W tym momencie kształt przyklejony do dachu chałupy przesunął się i znikł. Skrzypnęło coś, chyba okiennica.

– Wszedł do środka – Kenneth szeptał na granicy słyszalności.

Spojrzenia żołnierzy stwardniały. Wewnątrz chaty, w ciasnych izbach, gdzie nie da się skakać po kilkadziesiąt kroków... Pancerze, hełmy, topory i miecze przeciw pazurom i kłom. Prawie niezauważalnie, jakby kierowana jedną myślą, cała trójka skinęła głowami.

Furtka otworzyła się bezszelestnie, za to otoczaki chrzęściły niemiłosiernie, ale Kenneth miał wrażenie, że chrzęszczą tylko pod jego stopami. Velergorf stąpał cicho, jakby szedł po kamiennej drodze, a Wilk i Hywel poruszali się niczym duchy. Stojąca na palach chata była czarnym kształtem przed nimi, martwym i pustym. Wzrok powoli przyzwyczajał się do nikłego światła, wyławiając z mroku więcej szczegółów, plamy okien i niedomknięte drzwi. Nic zachęcającego.

Podeszli do drzwi z boku, obaj żołnierze uzbrojeni w kusze stanęli naprzeciw. Varhenn pchnął drzwi trzonkiem topora i przykleił się do ściany. Ani skrzypnęły. Pięć stopni w górę przebyli na palcach, najpierw dziesiętnik, potem Kenneth, na końcu kusznicy. Chałupa miała budowę podobną do innych, dwa pomieszczenia po lewej stronie korytarza, jedno po prawej. Mimochodem zanotował brak drzwi, nic, tylko czarne otwory w ścianie. Klepnął Velergorfa w plecy i wskazał pierwszy z lewej. Zajrzeli. Pusto, cztery ściany, małe okno, przez które wpadała nikła nocna poświata, dzięki czemu w pomieszczeniu w ogóle coś można było dostrzec, kilka kawałków drewna na podłodze. Żadnych mebli, skrzyń, zwykłych domowych sprzętów. Zajrzeli w drugi otwór. Była tam chyba kuchnia, po piecu zostało tylko kilka nadkruszonych cegieł, gdy zawiał wiatr otwór w kominie sypnął sadzą. Poza tym nie zabrano chyba tylko drewnianych kołków wbitych w ściany, na których najpewniej wisiały kiedyś naczynia. Ktokolwiek się stąd wyprowadził, wziął wszystko, co tylko dało się wynieść.

Na parterze została im tylko jedna izba. I z tej właśnie izby dobiegł cichutki szmer, trzasnęło coś i zajaśniało światło.

Obrócili się jak na komendę, kusze wycelowały w prostokąt drzwi. Kenneth spojrzał na Velergorfa, skinął głową. Wpadli razem do izby i zatrzymali się z bronią na wpół uniesioną do ciosu.

Dwójka dzieci siedziała na gołych deskach podłogi, w pustym jak poprzednie pomieszczeniu. Obok nich płonął kaganek, a właściwie fragment glinianej skorupy z odrobiną oleju na dnie i szmatką, której rozpaczliwie migocząc, uczepił się mały płomyk. Chłopiec, na oko dwunastoletni i dziewczynka, ośmio-, może dziewięcioletnia. Oboje ubrani w coś, co musiało być resztkami nadgniłych worków, w jakich przechowuje się zboże czy kaszę. Siedzieli naprzeciwko siebie z przymkniętymi oczami, chyba trzymając się za ręce, dłonie mieli schowane pod jakąś brudną szmatą, stopy podkulone. Nawet nie odwrócili się w stronę uzbrojonych ludzi, którzy nagle wtargnęli do izby.

Wszystkie te szczegóły Kenneth wyłowił pierwszym spojrzeniem, podobnie jak zauważył szczelnie zamknięte okiennice i drabinę, prowadzącą na poddasze. Wskazał Wilkowi ciemny otwór w suficie i podszedł do dzieci. Kaganek mrugał światełkiem.

– Zostawili was? – szepnął.

Niech cholera weźmie polowanie na zabójcę. Teraz musieli się zająć dziećmi.

Obie twarze obróciły się w jego stronę i popatrzyły tępo. Były... Tak wychudzonych dzieci Kenneth nie widział nigdy w życiu, nawet w wioskach odciętych przez lawinę, gdzie ludzie na przednówku, gdy skończyły się zapasy, jedli psy, koty, szczury i skórzane elementy dobytku. Czaszka obciągnięta skórą i oczy wielkie jak spodki. W tych spojrzeniach nie było nic. Pustka, całkowity, absolutny brak świadomości tego, co się wokół dzieje. Przypomniał sobie, co mimochodem opowiedział mu czarnobrody. Policzył chałupy.

– To wasz dom, prawda? To was przygarnął starszy, gdy zostaliście sami. Widzę, że starał się, jak mógł. Karmił i w ogóle. Nic dziwnego, że was przed nami schował.

Dziewczynka poruszyła ustami, w oczach pojawił się błysk.

– To my się chowamy – szepnęła. – I czekamy.

– Czekacie?

– Aż tato wróci.

Przymknął oczy. Nie powiedzieli im?

– Rozumiem. Zabierzemy was w bezpieczne miejsce, gdzie będziecie mogli poczekać.

Pokręciła głową.

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo oni nas zawieszą.

– Zawieszą?

– Jak mamę. Za szyję. Aż umrzemy. Lepiej się chować.

Usłyszał, jak Velergorf wciąga powietrze. Przymknął oczy, otworzył, lecz dziewczynka wciąż tam była, z twarzą dziecka i spojrzeniem stuletniej staruszki. Bogowie, co powiedział ten czarnobrody sukinsyn? Ci, co się dorobili, odpływali stąd całymi rodzinami, porzucali ojcowiznę. A przecież sam mówił, że odpłynąć się nie da. Nie dobrowolnie. Kto się tu urodził i sypia lekkim snem, nasłuchując kolejnej fali... I powiedział też, że to już nie ten sam brzeg, co kiedyś. Z roku na rok wyrzuca coraz mniej. Więc jeśli ktoś nie miał przyjaciół, nie trzymał się z innymi rodzinami, to sąsiedzi odwiedzali go pewnej nocy i zawieszali. Potem grabili domostwo i zajmowali jego kawałek brzegu. A dziećmi opiekowali się tak, żeby nie przeżyły miesiąca. O ile nie zawieszali ich również.

A on nadstawiał tu karku, dla tych ludzi.

– Velergorf!

– Tak jest!

– Zabieramy dzieci i wracamy.

– Rozumiem, panie poruczniku. A co z... – Wskazał na poddasze.

– Najpewniej już uciekł. Nie obchodzi mnie, skąd się tu wziął ani czego szuka. Jutro wracamy do Belenden. Niech pułkownik przyśle tu kilku czarodziejów i jakiegoś jasnowidza, żeby odkrył prawdę.

Chłopiec mrugnął i Kenneth odniósł wrażenie, że w jego oczach nie odbija się wnętrze izby, tylko coś innego, jakby wypełniała je mętna woda. Dzieciak otworzył usta, zamknął. Powolnym ruchem wyjął ręce spod szmaty i otarł czoło.

Jego dłonie... Chyba miał rękawice, choć Kenneth nie postawiłby na to nawet pół orga. Jeśli to były rękawice, to znakomicie imitowały prawdziwe kończyny, łącznie z paznokciami i zmarszczkami na skórze. I były trzy razy większe niż powinny. Oderwał wzrok od tego, co nie mogło być prawdziwymi dłońmi chłopca, i spojrzał mu w oczy. Ani śladu dziecka, nawet zagłodzonego i zobojętniałego do granicy śmierci, żadnych uczuć, emocji, żadnej świadomości. Nigdy nie widział takiego wzroku.

Nie. Spojrzał raz w podobne oczy, oczy górskiego niedźwiedzia, którego spotkał pewnej wiosny na szlaku. Bestia obudziła się właśnie z zimowego letargu i chyba jeszcze nie całkiem wyrwała z krainy snów. Przez pół minuty stała naprzeciw niego i patrzyła, jakby zastanawiając się, czy jest prawdziwy, czy też nie warto sobie nim zawracać głowy. Wreszcie góra futra odwróciła się i ruszyła w swoją stronę. To było najdłuższe pół minuty w życiu porucznika. I właśnie się powtarzało.

Masz miecz, zamruczała jakaś część świadomości, tarczę, kolczugę, hełm. A on nie sięga ci ramienia i jest tak chudy, że zaraz się złamie wpół. Możesz nie ściskać rękojeści z taką siłą.

Dziewczynka również wstała, podeszła do brata i z uśmiechem dotknęła jego dłoni.

– Podarek – szepnęła.

– Podarek? – dziwne, lecz głos mu nie zadrżał, choć ta część świadomości, która odezwała się przed chwilą, mamrotała coś o walce na śmierć i życie.

– Od wujka Gawana. Powiedział, że Ywen musi je sprawdzić i jak sprawdzi, dostaniemy kolację. – Wskoczyła chłopcu na plecy, oplotła go rękami i nogami i wtuliła twarz w kark. – Byliśmy bardzo głodni, pamiętam. Ale nie dostaliśmy jedzenia, tylko zaczęli go kłuć i szarpać. Cięli go i jeden przystawił mu czerwone żelazo do boku.

Ostatnie trzy zdania były stłumione i niewyraźnie, lecz Kenneth niemal nie zwrócił na nie uwagi. Pokurcz, powiedział Hywel, garbaty pokurcz. Niski, niecałe pięć stop wzrostu, ustalił Wilk, ale waży tyle, co normalne dziecko tego wzrostu. Albo dwoje. Wychudzonych.

– Wtedy Ywen powiedział, żebym zamknęła oczy, i zabrał mnie stamtąd. I teraz czekamy, aż tatko wróci. – Dziewczynka uniosła twarz i uśmiechnęła się dziwnie. – Nadchodzą – powiedziała. – Trzymajcie się.

W chatę uderzyła pięść boga. Huknęło, cała konstrukcja przechyliła się w lewo i zamarła jak łódź na nagle zamarzniętym morzu. Kenneth zabalansował na ugiętych nogach, Velergorf zaklął szpetnie, oparł o ścianę. Powietrze wypełnił kurz. Huknęło mocniej i z trzaskiem pękających pali chałupa ciężko klapnęła dnem o podłoże. Zatrzęsła się, zatrzeszczały belki i krokwie, lecz konstrukcja wytrzymała.

Kaganek zamigotał i zgasł.

I w tych ciemnościach cała tylna ściana chaty znikła, wyssana na zewnątrz potężną mocą. Tak, jakby zaczepiono do niej zaprzęg z tuzina koni i szarpnięto. Zanim opadł kurz, kilka zamaskowanych postaci wdarło się do środka.

Brzęknęła kusza, jeden z obcych zwinął się wpół, zacharczał niezrozumiale i upadł. Dwóch następnych, kompletnie ignorując żołnierzy, runęło ku dzieciom. Kenneth nie zauważył uderzenia, które dosięgło pierwszego z nich. Mężczyzna – sądząc po wzroście i szerokości barów – zdążył zasłonić się ramionami skrzyżowanymi na piersi, ale cios pięścią złamał mu je oba, jak patyczki. Wrzasnął i w tym samym mgnieniu oka druga pięść trafiła go pod gardę, w brzuch. Zadławił się, rzygnął krwią i treścią żołądka, poleciał na ścianę.

Jego kompan zaatakował z tyłu. Dwa długie sztylety o poczernionych ostrzach uderzyły jednocześnie. Chłopak zwinął się w ciasnym obrocie, uniknął obu sztychów i, zbyt szybko, aby dało się zauważyć, doskoczył do napastnika i złapał go za ręce. Olbrzymie dłonie zacisnęły się na nadgarstkach nożownika. Ten odgiął się i zaraz straszliwym uderzeniem głowy trafił małego w twarz. Coś trzasnęło, popłynęła krew. W następnej chwili oba przedramiona atakującego wygięły się w tył, jakby nie miały kości. Krzyk brzmiał zbyt kobieco, żeby mieć wątpliwości co do płci rannego zabójcy.

Szczęknęły dwie kusze, dzieciak puścił kobietę i wygiął się w niemożliwym uniku, a Kenneth przeżył tylko dlatego, że na początku walki odruchowo uniósł tarczę przed siebie. Oba bełty uderzyły w drewno z taką siłą, że górna krawędź walnęła go w twarz. Pociemniało mu w oczach, zachwiał się, usłyszał dziwne skwierczenie. I w tym momencie ktoś dopadł go z boku i przewrócił na ziemię.

– Tarcza! Szybko!

Velergorf wsadził sztylet pod zapięcie, rozciął rzemień, wyrwał mu tarczę z ręki, odrzucił ją. Zasyczało, powietrze wypełnił zapach rozgrzanego kamienia i puklerz z potężnym hukiem rozpadł się na kawałki. Odłamki drewna i rozpalonego metalu posiekały przestrzeń. Coś szarpnęło go za łydkę, zabolało.

Dziesiętnik poderwał go na nogi i łapiąc za ramię, pociągnął do drzwi.

– Padnij!

Upadli tuż przed progiem, a Hywel i Wilk wychylili się zza framugi i strzelili jednocześnie w mrok. Ktoś krzyknął krótko, z wściekłością.

Strażnicy złapali ich i wywlekli na korytarz.

– Kto to?

– Jacyś czarownicy. Widziałem już bełt tak nasączony Mocą.

– Na zewnątrz!

Runęli do drzwi w chwili, gdy całą przestrzeń zalało jasne światło. Huk był taki, jakby tuż obok uderzył piorun. Dach chałupy rozpadł się na kawałki, płonące gonty pomknęły w niebo, ciągnąc za sobą warkocze iskier. Okna błysnęły, strzeliły ogniem i dymem. Jeśli drużyna magów wchodziła do walki, to musiała o tym wiedzieć cała okolica.

Kenneth zignorował ból nogi i gorącą ciecz, wypełniającą but. Wskazał mieczem przed siebie, pobiegli.

Przed chałupą zapanowało piekło. Płonęła cała przednia ściana budynku i większość dachu, ta, która pozostała. Zniknęła także część płotu. W blasku płomieni dostrzegli pięć zamaskowanych postaci. Przykucniętych, skupionych na płonącej chacie.

Niedobrze jest gapić się w ogień, gdy wokół panują cienie.

Kilka ciemnych, niskich kształtów wypadło z ciemności za plecami obcych. Uderzyły od razu, bez warczenia i szczekania, tak jak je wytresowano. Psy Górskiej Straży umiały walczyć jak żadne inne.

Jeden z obcych unosił właśnie ręce w górę, między dłońmi zbierała mu się ciemność. Dwa psy skoczyły na niego jednocześnie, uwiesiły się u ramion, ściągnęły je w dół. Ciemność spadła mu na głowę, krzyknął dziwnym głosem, gdy rozlała się na pierś i spłynęła z niego. Tam, gdzie dotykała ciała, skwierczało coś i dymiło. Zwierzęta odskoczyły przestraszone, a mężczyzna potoczył się w mrok, wyjąc potępieńczo.

—— • ——

Mrok rozdarł się i po tej stronie znalazł się demon. Plama ciemności, smród wędrujący w świeżym powietrzu. Łódka zakołysała się niespokojnie. Był dwieście jardów od brzegu i oglądał wspaniałe widowisko, uwalnianą Moc, płonącą chałupę, ludzi walczących ze sobą, lecz teraz przypomniał sobie czarną istotę, uwiązaną widmowym łańcuchem do przyczajonego przy wiosce czarownika. Głupiec, syn głupca i wnuk głupca!

Zostawił go, zostawił noszącego rękawice wśród ludzi, bo jego los był już przesądzony. Kim byliby Ag’heeri, gdyby nie potrafili uszanować wroga? Nawet śmiertelnego. Wiedział, że chłopcu nie zostało już wiele czasu, a ci czarownicy nie są wystarczająco dobrzy, żeby go schwytać żywego. Lecz ten demon... Gdyby rękawice założył ktoś z prawdziwych właścicieli, nie miałby problemów z bestią, ale chłopak? Demon może go pokonać, a wtedy dzieciak zostanie schwytany... Po tym, co go spotkało, zasługiwał na los inny niż powolne konanie w jakimś ciemnym lochu.

Jego duchy już nie wyły i nie szarpały się, miał wrażenie, że do skóry przyczepiono mu setki kawałków lodu. Będą walczyć.

W imię wspólnie przelanej krwi ojców i szacunku dla wroga.

—— • ——

Napastnicy odwrócili się ku nowemu zagrożeniu, trzy kusze brzęknęły jednym głosem, trzy psy padły jak ścięte z nóg. Czary nasycające pociski objęły ich ciała szarym dymem, reszta zwierząt odskoczyła w cienie, przyczaiła się przy ziemi. Cokolwiek można było powiedzieć o psach Górskiej Straży, z pewnością nie były szalone. Jeśli walczyły z kimś używającym magii, zawsze czekały na ludzi.

Czterech ostatnich napastników przysunęło się do siebie, trzech na zewnątrz, jeden w środku. Ktoś czołgał się ku nim. Kenneth rozpoznał kobietę z połamanymi rękami, która jakimś cudem wydostała się z chaty.

Zaśpiewały cięciwy, wokół stojącej czwórki przemknęło kilka bełtów. Reszta kompanii wchodziła do walki.

Dowódca, pomyślał Kenneth zgodnie z wieloletnim szkoleniem, który to? Ten w środku to pewnie jeszcze jeden czarownik, ale on nie dowodzi. Hywel i Wilk właśnie kończyli napinać broń.

Kolejnych kilka pocisków minęło stojącą grupkę, przynajmniej dwa wyraźnie zrykoszetowały od jakiejś niewidocznej przeszkody. Wewnątrz magicznej osłony trzech obcych szykowało kusze. Czyżby, zamiast uciekać, chcieli stawić czoło całej kompanii? Szaleńcy.

Nie, uświadomił sobie, wcale nie musieliby walczyć z całym oddziałem. Na plac walki nadchodziła najwyżej jedna dziesiątka, reszta żołnierzy wciąż chroniła mieszkańców wioski. Kilku wyszkolonych zabójców z czarownikiem do pomocy mogło zaryzykować, zwłaszcza jeśli w jakiś sposób potrafili przeniknąć wzrokiem noc.

Ciągle jeszcze nie zauważyli jego czwórki.

Jeden z obcych klepnął maga w ramię i wskazał mu czołgającą się kobietę. Ruszyli ku niej, w poprzek placu, wciąż osłaniani przez czarodzieja. Ten, który wydał rozkaz, musiał być dowódcą.

Kolejna salwa odbiła się od osłony, czarodziej szarpnął głową, jakby coś go trafiło. Kenneth wiedział, że nawet najlepsi bitewni magowie, niezależnie od tego, jakim aspektem się posługują, mają problem z taką osłoną, każdy przyjęty na nią pocisk był okupywany utratą odrobiny własnych sił. Po kilkudziesięciu strzałach mag będzie musiał ją opuścić albo straci przytomność. Reszta strażników też o tym wiedziała, bo kusze szczękały raz za razem, byle tylko trafić w magiczną tarczę.

Ustawiona była tylko między atakującymi a drużyną skrytobójców, dotarło to do niego, gdy zobaczył, jak podchodzą do kobiety i podnoszą ją z ziemi. Stali plecami do niego. Idealnie na strzał.

Wskazał Wilkowi niskiego, krępego mężczyznę, który najwyraźniej wydawał rozkazy, a Hywelowi bezgłośnie wyartykułował:

– Mag.

Unieśli kusze.

Z mroku wyłonił się demon.

Ryk, który przeszył powietrze, brzmiał jakby ktoś tysiąc kotów wrzucił jednocześnie do pieca. Świdrujący, przenikający do szpiku kości. Postać składająca się z cieni i dymu wypadła w krąg światła, uniosła ręce, zawyła. Demon zachował ludzką postać, narzuconą przez ciało maga, któremu służył i którego pochłonął, choć bardziej przypominał pokraczną, ulepioną z gliny figurkę niż człowieka. Na chwilę zapanowała cisza. A potem potwór wybił się z miejsca i runął na drużynę maga. Odbił się od osłony, potoczył po ziemi, ryknął jeszcze raz, wściekle, poderwał i zaatakował ponownie. Gdy biegł, zostawały za nim szare smugi niby-dymu, wiszące chwilę w powietrzu, jakby nie podlegały podmuchom wiatru. Czarodziej odwrócił się ku nowemu zagrożeniu, krzyknął coś krótko, rozpaczliwie. Stwór nie zareagował, uderzył w osłonę z taką siłą, że magiem rzuciło w tył. Obaj polecieli w przeciwne strony, z tym że demon zaraz podniósł się z ziemi, potrząsnął szarym, amorficznym łbem, zawarczał, a czarodziej leżał nieruchomo, z nogami i rękami rozrzuconymi bezwładnie. Jego towarzysze wymierzyli kusze w potwora.

Fala czarów nadeszła od strony jeziora i uderzyła we wszystko na brzegu. Kennethowi podcięło nogi, upadając, zobaczył jeszcze ślad tego, co nadchodziło, potrącając kamienie i rozrzucając na boki szczątki chaty. Coś usiadło mu na plecach i chichocząc złośliwie, wcisnęło twarz w ziemię.

Demon zaryczał, tym razem bez gniewu, tylko jakoś tak... panicznie, zawył krótko, coś go przydławiło, wyrwał się na chwilę i zawył jeszcze raz, lecz cokolwiek nadeszło od strony wody, było zbyt potężne, żeby mógł się oprzeć. Wycie przeszło w skomlenie, coraz cichsze i cichsze, aż zamilkło. Ciężar na plecach Kennetha znikł.

Poderwał się – potwora nigdzie nie było, na jego miejscu był niemal nagi, poczerniały trup, drużyna zabójców również leżała na ziemi, oszołomiona i bezbronna. Dopadł najbliższego, odzyskującego przytomność, wskoczył mu na plecy, przyłożył sztych do karku.

– Ani drgnij – zasyczał w ucho. – Chyba że spieszno ci w drogę do Domu Snu.

Obcy przechylił głowę i łypnął na niego okiem.

– A panu, poruczniku lyw-Darawyt? – wyszeptał kącikiem ust. – Bo Szczurza Nora nie będzie zadowolona.

—— • ——

Kazali ich dokładnie obszukać, rozebrać niemal do naga i związać. Piątkę, która przeżyła. Ueli, rannej w chacie, usztywniono ręce, lecz twarz ciągle miała wykrzywioną bólem. Ona i czarownik byli w najgorszym stanie. Czarodziej nadal był nieprzytomny, lecz zakneblowali go, zawiązali oczy i zasłonili uszy. Jak na cholernych strażników byli bardzo przewidujący.

Gdy podszedł do niego dowódca kompanii, Anderell miał ochotę bluznąć mu w twarz. Coś w oczach żołnierza powstrzymało go od tego.

– Znasz moje imię i stopień, a ja nie wiem o tobie nic, oprócz tego, że strzelałeś do mnie i do moich ludzi – porucznik odezwał się cicho. – Nawet Szczury powinny mieć umiar. Imię, nazwisko, stopień. Potem zdecyduję, co z wami zrobić.

Anderell uniósł głowę i uśmiechnął się ponuro.

– Jest pan odważny, poruczniku. Większość oficerów, których poznałem, błagałaby już na kolanach, żebym zapomniał o tym, co tu się wydarzyło.

– Ja wiem, co tu się wydarzyło, Szczurze. Przyszliśmy, żeby ochronić mieszkańców wioski przed demonem, którego sami stworzyli. A wy czekaliście tu już od kilku dni, ukrywając się przed nimi i przed nami. A kiedy wreszcie go znaleźliśmy, zaatakowaliście i jego, i nas. Dlaczego?

– Nikt cię nie atakował.

– Stałem w głębi izby, dobre kilka kroków za chłopcem, a oba bełty trafiły w moją tarczę. Przypadek? Nie, nie odzywaj się jeszcze. Kazałem moim tropicielom rozejrzeć się po okolicy. Znaleźli ślady, kryjówki, których nie chroni już magia. Jesteście tu co najmniej od pięciu dni, może dłużej, jednak nie nawiązaliście kontaktu, nie uprzedziliście nas. Czym byliśmy? Przynętą?

– Przynętą? Gówno tam – prawie się opluł. – O mało nam go nie spłoszyliście. Codziennie modliłem się, żebyście się stąd zabrali. A kiedy weszliście za nim do chałupy, na co miałem czekać? Aż was pozabija i ucieknie?

– On by nas nie zabił – porucznik ukląkł i wreszcie zaczął rozcinać mu pęta. – On... oni czekali na ojca i zabijali tylko mieszkańców wioski. Tych, którzy przyszli do chaty i powiesili im matkę. Ktoś mi powiedział, że ta wieś to stado wściekłych psów, ale to złe określenie. To wioska duchów i szaleńców, i lepiej zostawić ją w spokoju. Wiesz, że uciekli? Uuuch, no, gotowe.

– Nie miałem czasu się rozglądać – usiadł i zaczął rozmasowywać ręce. – Wróci.

– Tak sądzę. Ale my nie będziemy ich ścigać.

– Powiedziałeś „ich”?

Anderell od niechcenia sięgnął ku więzom sąsiada.

– Nie! – Powstrzymał go oficer. – Jeszcze nie teraz. Uwolnimy was, ale po mojemu. Imię?

Szczur spojrzał raz jeszcze w oczy strażnika i zrezygnował z kłótni.

– Anderell-kle-Warreh, Pierwszy Szczur, piętnasta drużyna z Warreth.

– Jest ich dwoje, brat i siostra. Czekają na ojca, którego śmierć wymazali z pamięci, i zabijają tych, którzy powiesili im matkę. To cała historia potwora z Byrt, wielogłowego, wielopaszczego, opętanego chciwością i powoli pożerającego własne ciało – oficer wskazał na kilka ostatnich chat. – Chciwego, bezdusznego, mordującego dla kawałka ścierwa wyrzuconego na brzeg. Od dłuższego czasu wiedzieliście, że dzieje się tu coś dziwnego, prawda?

Pytanie zabrzmiało niemal jak oskarżenie.

– Skąd...

– Warreth jest piętnaście dni drogi stąd. Tam nie powinni jeszcze w ogóle wiedzieć o tym, co tu się dzieje. To znaczy, że byliście w pobliżu, gdy doszło do pierwszego zabójstwa. I od razu zaczailiście się przy wiosce. Nie znajdowali tu tylko złota i błyskotek – oficer mówił monotonnie, jakby bardziej myślał na głos, niż rozmawiał z drugim człowiekiem. – Znajdowali także dużo rzeczy nasyconych magią. Czasem dziwną magią, obcą i niepojętą. Coś takiego jest warte stukrotnej wagi w złocie, jeśli znajdzie się odpowiedniego kupca. I to pomimo Kodeksu, a może dzięki niemu. Do Szczurzej Nory dotarły informacje, że w górach pojawiły się przedmioty niezwiązane z aspektowaną magią, a Szczury od tego są, żeby takie rzeczy tropić. W końcu dotarliście do źródła...

– A skąd w takim razie ten... to rodzeństwo...

– Nie zawsze zabijali tu całe rodziny. Ktoś wpadł na pomysł, że dobrze byłoby wypróbować znaleziska, zanim zaoferuje się je kupcom. Potrzebowali... kogoś do doświadczeń. Zakładali amulet i sprawdzali... czy łatwiej go zranić nożem, poparzyć, utopić, złamać kość. Głupie próby głupców. To nie tak działa, ale oni już nie myśleli jak... a może właśnie myśleli jak ludzie? Od jakiegoś czasu lodowiec wyrzuca coraz mniej. Jest mniej do podziału. Trzeba zarobić jak najwięcej, gdy źródło złota wysycha, więc skrupuły idą na bok. Gdy znaleźli tego dziwnego trupa, z dziwnymi rękawicami na dłoniach... założyli je chłopcu, żeby zobaczyć, co się stanie. Sześciu mężczyzn zamknęło go w pustej chacie, związało i postanowiło sprawdzić, co da mu ta rzecz. Zerwał więzy i zabił ich. Potem zabrał siostrę i uciekł. I zaczął wracać.

– Jak się dowiedziałeś?

Spojrzenie porucznika stało się puste.

– Przesłuchaliśmy jednego z miejscowych. Tego, który był najwyraźniej blisko ze starszym wioski.

– Żyje?

– Nikt go nawet nie tknął. Wyciągnęliśmy go z chałupy, związaliśmy i zostawiliśmy poza wioską. W ciemności. Nic nie chciał powiedzieć. Nagle coś wyskoczyło z mroku, on zaczął wrzeszczeć, a potem przestał. Więc wyciągnęliśmy następnego gospodarza. Ten był rozmowniejszy. A ja się ciągle zastanawiam, czy nie byłoby dobrze spalić tu wszystkiego do gołej ziemi.

Uśmiech rudego porucznika niebezpiecznie upodabniał się do grymasu szaleńca.

– Zostawiłeś człowieka na pewną śmierć?

– Nie powiedziałem, że zginął. Ma się dobrze, ktoś przestraszył go w mroku, po czym zakneblował. Tyle wystarczyło. Mówię ci to, bo chcę, żebyś w Norze opowiedział prawdę o tej wiosce.

– Więc nas uwolnicie?

Anderell-kle-Warreh wysłuchał, co porucznik ma do powiedzenia, a potem zaczął kląć, nie przebierając w słowach.

—— • ——

Kenneth stał przed pułkownikiem i wbijał wzrok w małą plamkę na ścianie. Robił to za każdym razem, gdy wzywano go do kwatery dowódcy, i miał wrażenie, że plamka stała się już lekko wklęsła i wyślizgana od tego wgapiania się. Mimo wszystko to pozwalało mu nie patrzeć na minę Akeresa Gewanra.

– Zostawiliście ich na jeziorze?

– Wsadziliśmy w łódź z jednym wiosłem i wyholowaliśmy na środek. Zanim dopłynęli do brzegu, byliśmy już daleko.

– Otrzymał pan rozkaz schwytania mordercy.

– Nie byłem w stanie aresztować całej wioski, panie pułkowniku. Byrt ma swojego potwora i będzie go miało nadal, dopóki jezioro będzie wyrzucać różne rzeczy na brzeg. Wszystko jest w raporcie.

– Rozumiem. Czytałem. Szczurza Nora oskarża was o zabicie jednego i przyczynienie się do śmierci drugiego Szczura. Ten czarownik, któremu psy przerwały rzucanie zaklęcia...

– Ten czarownik musiał wiedzieć, że ja i moi ludzie jesteśmy w środku, a mimo to zamierzał uwolnić demona, używając magii łamiącej Wielki Kodeks. Nie będę go żałował.

– Nie chodzi im tylko o tych zabitych, lecz o czary, które zniszczyły demona. Pytają, kto je rzucał, a ja nie wiem, co im odpowiedzieć.

Kenneth przełknął ślinę, chrząknął.

– I dlatego wysyła nas pan do Law-Onee? Tysiąc mil na wschód? Jak mam to powiedzieć moim ludziom?

– Od kiedy to dowódca tłumaczy się żołnierzom?

– Nie tłumaczę się im, panie pułkowniku. Ale... Siłą Straży jest to, że pułki rekrutują ludzi w promieniu najwyżej kilkudziesięciu mil od własnej siedziby. Dziesięć dni drogi. Niemal w każdej wiosce i miasteczku moi strażnicy mają jakichś krewnych i przyjaciół. Dzięki temu zawsze wiemy, co pod kamieniami słychać. Jak mam im powiedzieć, że znów zostają ukarani? I za co? Rzucenie ich na drugi kraniec Imperium to jak przesadzenie dobrze ukorzenionego drzewa. Uschnie jak...

Pułkownik wstał zza biurka i pochylił się ku strażnikowi.

– Nie potrzebuję takich dramatycznych porównań, poruczniku – wycedził. – Nie jesteśmy w teatrze. Mogę rozwiązać kompanię, pod pretekstem kary za niewykonanie rozkazu, wykreślić ją z rejestrów, a żołnierzy rozdzielić między pozostałe oddziały. Szósta Kompania, którą miejscowi już nazywają Czerwonymi Szóstkami i są z niej dumni. Tylko że to złamie morale pułku. Więc wyślę was tam, gdzie nie będzie im się chciało was ścigać.

– Komu?

– Szczurom. My też mamy swoje źródła. Ktoś w Norze jest wściekły, że weszliście im w paradę. Podobno nie pierwszy raz. Podobno już wydano rozkazy i przy najbliższym patrolu macie... zniknąć. Polec w walce.

– Dlaczego?

– Może ktoś bardzo nie lubi przegrywać? Może robi się o was zbyt głośno? Nie wiem. Każdy pułk ma wysłać na wschód jedną kompanię, celem wzmocnienia tamtejszych garnizonów, więc z Nowego Rewendath pójdzie Szósta. Nie będziecie jedynym... drzewem, choć radzę szybko zapuścić korzenie. Coś się szykuje.

Kenneth po raz pierwszy spojrzał w oczy dowódcy. Ani śladu kpiny.

– Nowa wojna z koczownikami?

– Może. Wysyłamy was po to, żeby do niej nie doszło. Te czary, które powstrzymały demona... To te dzieci?

Plamka na ścianie znów przyciągnęła jego wzrok.

– Tak sądzę, panie pułkowniku.

—— • ——

Łódka kołysała się jakieś dwadzieścia jardów od brzegu, choć równie dobrze mogłaby być po drugiej stronie jeziora. Mimo braku wiatru woda wokół niej tańczyła od małych wirów, marszczyła się pod dotykiem niewidzialnych stóp. Zbyteczna demonstracja. Tak samo jak czerwone kły i przyczernione jamy oczodołów siedzącego w niej ahera.

– Znowu się spotykamy – głos był ten sam, chrapliwy i nieprzyjemny. – Czerwonowłosy.

– Borehed – Kenneth przykucnął przy brzegu, nabrał wody w dłonie i opryskał twarz. – Moi zwiadowcy nie chcieli uwierzyć własnym oczom. Aż ich palce swędziały do spustów.

– Czemu nie strzelali?

– Mają rodziny.

Aher wyszczerzył się w uśmiechu jak świeża rana.

– Mądrzy są.

– A ty? Pokonałeś wczoraj to, co pożarło czarownika. Dlaczego?

– Szacunek dla wroga, człowieku. Ten demon mógł pokonać chłopaka, a wtedy Szczury mogłyby go schwytać. Nie zasłużył na taki los. To stara obietnica.

– Stara?

– Z czasów, gdy niebo miało niekiedy barwę stali, gwiazdy zmieniały swoje miejsca, a krew naszych ojców wsiąkała w tę samą ziemię. Walczyliśmy wspólnie o świat, człowieku.

Porucznik wstał, wytarł dłonie o płaszcz.

– To nie jest odpowiedź.

– Pamiętam – głos szamana ścichł – pamiętam wspomnienia duchów. To co zostało zamknięte w rękawicach, nie przybyło tu, by zabijać. Tę istotę wykorzystano jako broń, lecz nie walczyła dla własnej przyjemności, żądzy sławy czy zysku. Szanowaliśmy tych, którzy używali rękawic. I lepiej, żeby nie dostały się w, he, he, szczurze łapki.

– I tak go złapią. Wkrótce zaroi się tu od Szczurów.

Borehed pokręcił głową, w bardzo ludzkim geście.

– On umiera, człowieku. Ciało chłopca nie jest... odpowiednie. Prawie nic nie pije i wcale nie je. Tylko siostra trzyma go jeszcze przy życiu. Raczej... wspomnienie o niej. Umysł dzieciaka i tego, co zostało umieszczone w rękawicy, resztki potężnego wojownika, przemieszały się całkowicie, lecz jakaś część pamięta. O ojcu, matce, siostrze. Ale to nie wystarczy, bo jest w nim już tylko cień człowieka.

– Więc co? Będą tak skakać jeszcze kilka dni, brat i na wpół obłąkana siostra, a potem on umrze? Każdy, kto znajdzie rękawice...

– Nie. Tym razem umrą obaj, zbyt się połączyli, przeplątali, ich dusze, to, co z nich zostało, są już jednym. Więc gdy umrze ciało, zginą obaj. A wtedy umrze i drugie dziecko. Nie, nie oglądaj się. Nie schwytasz ich, zresztą, na drodze do Domu Snu dwa duchy już czekają na tę małą, mężczyzna w mokrym ubraniu i kobieta ze szramą na szyi. Masz na to słowo szamana. Widziałem.

– A on?

– On odejdzie tam, gdzie wszyscy, którzy nosili rękawice. Poza Mrok.

– I tyle? Koniec?

Uśmiech ahera mógłby przerazić szarżującego smoka.

– Nic się nie kończy, człowieku. Nie można wrzucić kamienia do wody i powiedzieć stop, fala dalej nie płynie. Zobaczysz. To nie powinno się wydarzyć. Nigdy. Nawet nie wiesz, co właściwie widziałeś, i dziękuj swoim bogom, bo inaczej już rzuciłbyś się na miecz. – Borehed nagle wyszczerzył się jeszcze szerzej. – I znów zamiast cię zabić, gadam.

Kenneth odpowiedział uśmiechem.

– Może dlatego, że dziesięciu moich ludzi siedzi tam, między kamieniami, i mierzy w ciebie z kusz?

– Może. A może dlatego, że w chacie nie próbowałeś rozpłatać tych dzieci na pół. Kto wie? Jak będę miał szczęście, zabiję cię następnym razem.

Pchnięta kilkoma ruchami wiosła łódeczka oddaliła się od brzegu.

—— • ——

Gdy tylko za oficerem zatrzasnęły się drzwi, pułkownik usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Nie podniósł jej, gdy skrzypnęły zawiasy.

– Nawet się nie zająknął.

Znał ten głos aż za dobrze. Od miesięcy go prześladował.

– Wysłałem właśnie dobrego oficera i świetnych żołnierzy tysiąc mil od domu. Więc lepiej nic nie mów, Gelrgorfe.

– To jedyne wyjście. Znam... ludzi, którzy uważają, że ci żołnierze wiedzą już za dużo. Sprawdziliśmy te czary, które im pomogły. Śmierdziało szamańskimi duchami na milę. Dlaczego jakiś szaman im pomagał? Co ich z nim łączy? Musiałem bardzo się starać, żeby nie zaproszono ich na pogawędkę do Nory.

– Skąd taka łaskawość?

– Bo jestem Wessyrczykiem. I wiem, że takiej sprawy nie dałoby się ukryć. Ta kompania jest znana. Lubiana i szanowana. Gdyby się rozeszło, że Szczury porywają i torturują żołnierzy Górskiej Straży, to żaden z moich agentów nie mógłby być pewien dnia ani godziny. Nie wszyscy w Norze dostrzegają takie rzeczy. Cesarz Kalwer-das-Seuwer powiedział kiedyś, że wierność i lojalność Wessyrczyków jest skałą, na której Imperium zbudowało swoją wielkość. A wessyrskie topory w niczym nie ustępują meekhańskim mieczom. Topór i skała, oto skarby Północy. Nie złoto, srebro i żelazo, tylko wierność i dłonie gotowe do walki w obronie Imperium.

– Rozgadałeś się.

Szpieg uśmiechnął się dziwnie.

– Wie pan, pułkowniku, że kogoś szukamy? Od kilku lat. Te nagłe drgnięcia w aspektowanych źródłach, obca magia o bardzo dziwnym posmaku... – szpieg zawahał się wyraźnie. – Sądziliśmy, że to może być ślad.

Akeres Gewanr spojrzał mu w oczy.

– Więc dlaczego pozwoliłeś mi ich tam wysłać, co? Dlaczego nie poszedł cały pułk?

– Bo ostatnio, gdy na spotkanie takiej magii wyruszyło czterystu żołnierzy i pięciu bitewnych magów, przeżyło tylko kilkunastu. I to cudem. I nic nie zostało z wioski, do której wyruszyli. Musieliśmy spróbować... sprawdzić, jak będzie z mniejszymi siłami. Poza tym tu, w pobliżu granic, jest wiele oczu i uszu, które nie należą do nas. Wiem już, że nie tylko my się rozglądamy, węszymy... Boimy się – dodał cicho.

– Czego?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Przysięgam, że nie wiem, ale wyczuwam taką podszytą strachem niecierpliwość w poleceniach z Nory. To oczywiście nie znaczy, że mam podporządkować się im bezwzględnie. I dlatego wyślemy Szóstą na wschód. Powinni być bezpieczni, o ile nie wpakują się w jakieś kłopoty.

Szpieg ruszył do wyjścia.

– Do zobaczenia, panie pułkowniku.

Загрузка...