CZEŚĆ DRUGA Eskapada

IX

Gdy się śpi obok głowy wypełnionej obrazami, następuje osmoza, nocne przekazywanie wizji. Tak przynajmniej myślał. Wiele wtedy myślał, chyba więcej niż kiedykolwiek przedtem. Albo może po prostu bardziej zdawał sobie sprawę z tego procesu oraz z identyczności myśli i upływającego czasu. Niekiedy wydawało mu się, że każda chwila spędzona z tą dziewczyną to cenna kapsuła doznań, którą należy starannie zapakować i nienaruszoną ostrożnie umieścić w bezpiecznym miejscu.

W pełni zrozumiał to dopiero później; w tamtym czasie nie uświadamiał sobie tego w pełni. W tamtym czasie wydawało mu się, że jedyne, czego jest w pełni świadomy, to ona.

Często leżał, spoglądając na jej uśpioną twarz oświetloną światłem wpadającym przez otwarte ściany dziwnego domu, z otwartymi ustami patrzył na jej skórę i włosy, skamieniały wobec jej żywego spokoju, oniemiały wobec jej fizycznego istnienia, jakby była beztroską gwiezdną rzeczą, która śpi tu nieświadoma swej gorejącej potęgi; niedbałość i łatwość, z jaką zasypiała, zadziwiały go; nie mógł uwierzyć, że ktoś tak piękny może przeżyć bez świadomego nadludzkiego wysiłku.

W takie poranki leżał, patrzył na nią i słuchał dźwięków domu na wietrze. Lubił ten dom. Wydawało się, że… pasował do sytuacji. Normalnie by go nie znosił.

Tu i teraz doceniał go jednak i z przyjemnością traktował jak symbol. Otwarty — zamknięty, słaby — silny, wnętrze — zewnętrze. Gdy pierwszy raz go zobaczył, sądził, że zdmuchnie go najbliższy huragan, lecz te domy nieczęsto się waliły. Podczas bardzo rzadkich burz ludzie znajdowali schronienie w środku budowli: tłoczyli się wokół centralnego ogniska, a rozmaite warstwy pokrycia trzęsły się i kołysały na słupach, stopniowo odbierały wiatrowi siłę.

A jednak — zwrócił jej zresztą na to uwagę, gdy po raz pierwszy zobaczył dom z bezludnej drogi nad oceanem — byłoby go łatwo podpalić i obrabować, ponieważ stał tu pośród nicości. (Popatrzyła na niego jak na wariata, ale potem go pocałowała).

Ta kruchość intrygowała go i martwiła. Widział w tym podobieństwo do niej samej — poetki i kobiety. Sądził, że to przypominało jeden z jej obrazów, symbole i metafory z jej wierszy. Uwielbiał słuchać, jak czyta swe utwory, lecz nigdy nie rozumiał ich całkowicie (zbyt wiele aluzji kulturowych; niezupełnie jeszcze opanował ten zawikłany język i nadal czasami przyprawiał ją o śmiech). Ich związek fizyczny wydawał mu się zdrowszy, pełniejszy i jednocześnie bardziej prowokująco skomplikowany niż podobne znane mu wcześniej doświadczenie. Czuł się zdezorientowany paradoksem, że miłość fizyczna jest tym samym co najbardziej osobisty atak. Czasami wydawało mu się czymś strasznym, kiedy w środku rozkoszy usiłował zrozumieć oświadczenia i obietnice, które sam właśnie pośrednio składa.

Seks był atakiem, inwazją. Tylko tak to postrzegał. Każdy akt, mimo że magiczny i intensywnie przeżywany, zawierał element drapieżnego gwałtu. Brał ją, i mimo że dawał jej przyjemność i coraz większą miłość, to przecież cierpiała podczas tego aktu, dziejącego się na powierzchni i we wnętrzu jej ciała. Zdawał sobie sprawę, że to absurd porównywać seks i wojnę. Został parę razy wyśmiany, gdy niezręcznie próbował to robić („Zakalwe, masz poważne problemy”, powiadała, kiedy usiłował to wyjaśnić, kładła mu na karku swe chłodne, szczupłe palce, patrzyła spod czarnych, splątanych włosów i uśmiechała się), lecz uczucia, działania, sama natura seksu i wojny były tak mu bliskie, tak pokrewne, że reakcja dziewczyny tylko pogłębiała jego rozterki.

Odganiał je jednak. W każdej chwili mógł po prostu na nią spojrzeć i jak płaszczem w chłodny dzień owinąć się swoim dla niej uwielbieniem, oglądać jej życie i ciało, nastroje i wyrazy twarzy, mowę i ruchy — w tych zniewalających badaniach mógł się zanurzyć jak naukowiec, który poświęca się dziełu swego życia.

(I o to właśnie chodzi, przypominał mu cichy wewnętrzny głos. Tak właśnie ma być. Mając coś takiego, możesz zostawić za sobą wszystko inne — winę, tajemnice i kłamstwa; statek, krzesło i tamtego drugiego mężczyznę… Lecz starał się nie słuchać tego głosu).

Poznali się w barze portowym. Dopiero co przybył i postanowił sprawdzić, czy tutejszy alkohol jest tak dobry, jak mówią. Był. Ona siedziała w sąsiednim boksie i usiłowała się pozbyć mężczyzny.

Usłyszał lament faceta: „Powiadasz, że nic nie trwa wiecznie”. (No, to dość banalne, pomyślał).

„Nie”, dobiegł go jej głos. „Powiadam, że z niewielu wyjątkami, nic nie trwa wiecznie. A do tych wyjątków nie zaliczają się prace i myśli ludzkie”.

Jeszcze coś mówiła, lecz on skoncentrował się na ostatnim stwierdzeniu. To już lepsze, myślał. Podoba mi się. Mówi interesująco. Ciekawe, jak wygląda.

Wysunął głowę ze swego boksu i zajrzał do nich. Mężczyzna we łzach; kobieta… mnóstwo włosów, twarz robiła naprawdę bardzo duże wrażenie, ostra, prawie agresywna; ciało zadbane.

— Przepraszam — powiedział im. — Chciałem tylko zauważyć, że „nic nie trwa wiecznie” może być zdaniem twierdzącym… przynajmniej w niektórych językach…

Gdy już to powiedział, przeszło mu przez myśl, że w tym konkretnym języku nie może; tu podwójne przeczenie się nie znosiło; trzeba by powiedzieć „nic trwa wiecznie”. Uśmiechnął się, wycofał do swego boksu, nagle zakłopotany. Patrzył oskarżycielsko na swojego drinka. Wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka, by przywołać kelnera.

Krzyki w sąsiednim boksie. Brzęk i cichy wrzask. Wyjrzał — mężczyzna szybko zmierzał ku drzwiom.

Dziewczyna stanęła przy nim; ociekała.

Spojrzał na jej twarz. Mokra. Wycierała ją chusteczką.

— Dziękuję za wsparcie — oznajmiła lodowato. — Gładko doprowadzałam właśnie sprawy do końca, kiedy pan pojawił się na scenie.

— Bardzo mi przykro — powiedział, choć wcale mu nie było przykro.

Wyżęła chusteczkę nad jego kieliszkiem. Z chusteczki kapało.

— Hm — powiedział — bardzo miło z pani strony. — Głową wskazał ciemne plamy na jej szarym płaszczu. — Pani drink czy jego?

— Oba. — Złożyła chusteczkę i zaczęła się odwracać.

— Czy pozwoli pani, bym zamówił drugiego drinka?

Zawahała się. W tej samej chwili pojawił się kelner. Dobry znak, pomyślał.

— Chciałbym jeszcze jednego… — rzekł do kelnera — to co piłem, a dla tej pani…

Spojrzała na jego kieliszek.

— To samo — stwierdziła. Usiadła z drugiej strony stołu.

— Niech pani to potraktuje jako… reparacje — wygrzebał słowo z implantowanego leksykonu, który dano mu na czas wizyty.

Wyglądała na zaintrygowaną.

— „Reparacje”… nie pamiętałam tego określenia; to ma coś wspólnego z wojnami, prawda?

— Taup — odrzekł, tłumiąc beknięcie dłonią. — To coś w rodzaju… odszkodowania?

Potrząsnęła głową.

— Wspaniale niejasne słownictwo, lecz bardzo dziwaczna gramatyka.

— Jestem spoza miasta — odpowiedział niedbale. I była to prawda.

Nigdy nie zbliżył się do tego miejsca bardziej niż na sto lat świetlnych.

— Shias Engin — skinęła głową. — Piszę wiersze.

— Jest pani poetką — rzekł uszczęśliwiony. — Zawsze fascynowali mnie poeci. Próbowałem pisać wiersze. Kiedyś.

— Tak — westchnęła i przybrała czujny wyraz twarzy. — Podejrzewam, że wszyscy to robią. A pan jest…

— Cheradenine Zakalwe. Walczę wojny.

Uśmiechnęła się.

— Myślałam, że wojen nie było przez ostatnie trzysta lat. Nie wychodzi pan trochę z wprawy?

— Tak. To nudne, prawda?

Usiadła na krześle, zdjęła płaszcz.

— A dokładnie, z jak daleka pan przybył, panie Zakalwe?

— Ojej, zgadła pani. — Wyglądał na przygnębionego. — Jestem kosmitą. O, dziękuję. — Nadeszły drinki. Podsunął jej jednego.

— Dziwnie pan wygląda. — Przyglądała mu się.

— Dziwnie? — zapytał z oburzeniem.

Wzruszyła ramionami.

— Inaczej. — Napiła się. — Ale nie aż tak inaczej. — Nachyliła się nad stołem. — Dlaczego wyglądacie tak podobnie do nas? Wiem, że nie wszyscy pozaświatowcy są humanoidalni, lecz wielu jest. Jak to możliwe?

— No cóż — odpowiedział, znowu z ręką przy ustach — to tak. Obłoki… — beknął — pyłowe i materia w Galaktyce są jej jedzeniem i jedzenie wciąż jej się odbija. Dlatego właśnie jest tak wiele gatunków humanoidalnych: galaktykom odbija się ostatni posiłek.

Uśmiechnęła się szeroko.

— To takie proste?

Potrząsnął głową.

— Nie, wcale nie. Bardzo skomplikowane. Ale — podniósł palec — myślę, że znam prawdziwą przyczynę.

— Mianowicie?

— Alkohol w obłokach pyłowych. To draństwo jest wszędzie. Nawet najnędzniejszy gatunek, gdy wymyśli teleskop i spektroskop i zaczyna patrzyć między gwiazdy, co tam znajduje? — Postukał w kieliszek na stole. — Pełno materii. I mnóstwo alkoholu. — Pociągnął łyk z kieliszka.

— Humanoidy to sposób galaktyki na pozbycie się tego alkoholu.

— To wszystko brzmi sensownie. — Skinęła głową i przybrała poważny wyraz twarzy. Spojrzała na niego pytająco. — Więc dlaczego pan tu jest? Mam nadzieję, że nie po to, żeby zacząć jakąś wojnę?

— Nie, jestem na przepustce. Przyjechałem, żeby od nich uciec. Właśnie dlatego wybrałem to miejsce.

— Jak długo pan tu będzie?

— Aż się znudzę.

Uśmiechnęła się do niego.

— I jak pan sądzi, ile to potrwa?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział jej uśmiechem.

Odstawił kieliszek. Ona opróżniła swój. Sięgnął do guzika, by zawołać kelnera, lecz jej palec już się tam znajdował.

— Moja kolejka — oznajmiła. — Jeszcze raz to samo?

— Nie — odparł. — Tym razem coś zupełnie innego.

Gdy próbował zinwentaryzować swoją miłość, wymienić wszystko, co przyciągnęło go do dziewczyny, okazało się, że patrzy na sprawy ogólne — jej piękno, jej stosunek do życia, kreatywność. Lecz kiedy się zastanawiał nad dniem właśnie minionym lub po prostu ją obserwował, przekonał się, że pojedyncze gesty, słowa, niektóre kroki, ruch jej oczu czy ręki zaczynają domagać się takiej samej uwagi. Wtedy dawał spokój i pocieszał się tym, co kiedyś powiedziała — że nie można kochać czegoś, co się w pełni rozumie, że miłość to proces, nie stan. Trzymana w spokoju — wysycha. Nie przekonywało go to; dzięki niej znajdował pogodę ducha, której u siebie nawet nie podejrzewał.

Jej talent — może geniusz — też był istotny. Stawała się przez to czymś więcej niż tylko obiektem jego miłości, a światu pokazywała całkiem inne oblicze. Znał ją tu i teraz — osobowość integralną, bogatą i nie do zmierzenia, a jednak, gdy oboje umrą (a przekonał się, że teraz znów może myśleć bez trwogi o własnej śmierci), przynajmniej w pamięci jednego świata — albo wielu kultur — dziewczyna pozostanie jako ktoś zupełnie inny, jako poetka, zestawiająca znaczenia — dla niego jeno słowa lub tytuły, które czasami wymieniała.

Pewnego dnia, mówiła, napiszę o tobie wiersz, ale jeszcze nie teraz.

Myślał, że chciała, by opowiedział jej historię swego życia, lecz ją poinformował, że nigdy tego nie zrobi. Nie musiał się jej zwierzać; nie było takiej potrzeby. Ona już zdjęła z niego brzemię, choć nie do końca wiedział w jaki sposób. Upierała się, że wspomnienia to interpretacje — nie prawdy, a racjonalna myśl to po prostu jeszcze jedna instynktowna siła.

Czuł, jak w jego umyśle następuje powolny, leczący proces polaryzacji, jak ich umysły wzajemnie się dopasowują, jak wszystkie przesądy i idee ustawiają się według pewnego kompasu — obrazu dziewczyny, jaki sobie stworzył.

Bezwiednie mu pomogła, naprawiła go, sięgając w przeszłość do czegoś zagrzebanego — myślał, że pozostanie to na zawsze niedostępne — wyrwała temu żądło. Więc chyba także zdumiał go efekt, jaki właśnie ta jedna osoba wywarła na wspomnienia tak dla niego okropne, że już pogodził się z faktem, iż z czasem wspomnienia te tylko nabierają mocy. Lecz ona po prostu otoczyła je, wycięła, podzieliła na pakiety i wyrzuciła; nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi, nie miała pojęcia, jak wielki ma na niego wpływ.

Trzymał ją w ramionach.

— W jakim jesteś wieku? — zapytała pierwszej nocy tuż przed świtem.

— Jestem starszy i młodszy od ciebie.

— Zakichane zagadki. Odpowiedz na pytanie.

Wykrzywił się w ciemność.

— A… jak długo tutaj żyjecie?

— Nie wiem. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat?

Musiał sobie przypomnieć, jak długi tu mają rok. Dość zbliżony.

— Więc mam… jakieś dwieście dwadzieścia lat; sto dziesięć; i trzydzieści.

Zagwizdała, przesunęła głowę na jego ramieniu.

— Do wyboru.

— Coś w tym rodzaju. Urodziłem się dwieście dwadzieścia lat temu, przeżyłem sto dziesięć z nich, a fizycznie mam około trzydziestki.

Śmiech brzmiał głęboko w jej gardle. Poczuł, jak jej piersi przesuwają mu się po torsie.

— A więc pieprzę studziesięciolatka? — w głosie jej brzmiało rozbawienie.

Położył jej ręce na krzyżu, gładkim i chłodnym.

— Taa; świetne, prawda? Wszystkie korzyści z doświadczenia bez kon…

Sunęła niżej i całowała go.

Objął dziewczynę mocniej, położył głowę na jej ramieniu. Poruszyła się we śnie, otoczyła go rękami, przyciągnęła do siebie. Czuł zapach jej skóry, oddychał powietrzem, które dopiero co stykało się z jej ciałem, wonne jej wonią, uperfumowane, lecz nie przez perfumy, niosło tylko jej zapach. Zamknął oczy, by skupić się na tym wrażeniu. Otworzył oczy, wchłonął jeszcze raz widok śpiącej, przysunął głowę do jej twarzy, jego język zamigotał pod jej nosem — chciał poczuć przepływ jej oddechu, prąd życia. Koniuszek jego języka i maleńkie wgłębienie między jej wargami i nosem drgnęły i połączyły się ściśle, jakby specjalnie wymodelowane.

Wargi kobiety rozchyliły się, zamknęły, potarły o siebie. Pokręciła nosem. Obserwował to wszystko z tajemną radością, zafascynowany jak dziecko bawiące się z dorosłym, który mówi „a kuku” i znika za ścianką kojca.

Spała dalej. Położył głowę.

Pierwszego ranka, o szarym świcie, leżał tam, a ona drobiazgowo oglądała jego ciało.

— Ile blizn, Zakalwe! — Potrząsała głową, śledząc szramy na jego torsie.

— Ciągle wdaję się w jakieś bójki — przyznał. — Mogłem kazać je wyleczyć do końca, ale… przydają się… żeby pamiętać.

Położyła mu brodę na piersi.

— No, przyznaj, że po prostu lubisz chwalić się przed dziewczynami.

— To również.

— Ta wygląda obrzydliwie, jeśli twoje serce jest w tym samym miejscu co nasze… a wszystko wskazuje na to, że jest. — Przebiegła palcem wokół małej, pomarszczonej szramy obok jednej z brodawek. Poczuła, że mężczyzna się napina, i uniosła głowę. W jego oczach było coś, co sprawiło, że zadrżała. Nagle wyglądał na tyle lat, do ilu się przyznawał, a nawet na więcej. Uniosła się, przeczesała dłonią włosy. — Nadal jest świeża, co?

— To jest… — Z wysiłkiem próbował się uśmiechnąć i przebiegł palcem po małej wypukłej zmarszczce na swym ciele — …to dziwne, ale jest to właśnie jedna z najstarszych. — Nieprzyjemny wyraz zniknął z jego twarzy.

— A ta? — spytała żywo, dotykając jego skroni.

— Kula.

— W wielkiej bitwie?

— Coś w tym rodzaju. W samochodzie, mówiąc ściśle. Kobieta.

— Och, nie! — zakryła dłonią usta, udając przerażenie.

— To było bardzo krępujące.

— Dobrze, nie będziemy tego drążyć… a co z tą?

— Laser… bardzo silne światło — wyjaśnił, gdy zrobiła zaintrygowaną minę. — Znacznie dawniej.

— A ta?

— Hm… różne rzeczy; w końcu owady.

— Owady? — Zadygotała.

(A on ponownie się tam znalazł — w zatopionym wulkanie. Bardzo dawno temu, ale nadal tam jest… i mimo to bezpieczniej o tym myśleć niż o tamtym kraterze nad sercem, gdzie mieszkało inne, dawniejsze wspomnienie. Wspomniał kalderę i znowu zobaczył zastałą kałużę, kamień w centrum i otaczające ściany zatrutego jeziora. Znów czuł długą powolną walkę swego ciała i fizyczną bliskość owadów… Lecz tamta nieubłagana koncentryczność już się nie liczyła; tutaj to tutaj i teraz to teraz).

— Wolałabyś o tym nie słyszeć — uśmiechnął się szeroko.

— Chyba uwierzę ci na słowo. — Powoli kiwnęła głową, a jej długie czarne włosy kołysały się ciężko. — Już wiem: wszystkie je pocałuję.

— To może potrwać — odparł, gdy obróciła się i przesunęła do jego stóp.

— Śpieszy ci się? — spytała, całując go w palec u nogi.

— Wcale nie — odparł z uśmiechem, kładąc się znowu. — Rób to tak długo, jak chcesz. Rób to przez całą wieczność.

Poczuł, że się poruszyła, i spojrzał w dół. Tarła oczy wierzchem dłoni, włosy miała rozpuszczone, klepała swój nos i policzki i uśmiechała się do niego. Patrzył na jej uśmiech. Widział wcześniej kilka uśmiechów, za które mógłby zabić, ale nigdy takiego, za który mógłby umrzeć. Cóż mógł zrobić innego, jak nie odpowiedzieć uśmiechem?

— Dlaczego zawsze budzisz się przede mną?

— Nie wiem — westchnął. Dom zrobił to samo, gdy wiatr poruszył jego podejrzanymi ścianami. — Lubię się przyglądać, jak śpisz.

— Czemu? — Przetoczyła się na plecy i zwróciła głowę ku niemu. Bujne włosy zafalowały. Położył głowę na tym ciemnym, wonnym polu, wspominając zapach jej ramienia. Zastanawiał się głupio, czy obudzona pachnie inaczej niż we śnie.

Trącił nosem jej ramię, a ona zaśmiała się cicho, wzruszyła tym ramieniem i przycisnęła głowę do jego głowy. Pocałował ją w szyję i odpowiedział, zanim zupełnie zapomniał zadane pytanie.

— Kiedy jesteś rozbudzona, poruszasz się, a ja przepuszczam różne rzeczy.

— Jakie rzeczy?

Czuł, że całuje go w głowę.

— Wszystko, co robisz. Gdy śpisz, prawie się nie ruszasz i mogę wszystko wchłonąć… Jest wtedy dosyć czasu.

— To dziwne — powiedziała powoli.

— Rozbudzona pachniesz tak samo jak we śnie, wiedziałaś o tym?

Podniósł głowę i szczerząc w uśmiechu zęby, spojrzał jej w twarz.

— Ty… — zaczęła i opuściła wzrok. Gdy znów go podniosła, jej uśmiech był bardzo smutny. — Uwielbiam słuchać takich nonsensów — rzekła.

Usłyszał nie dopowiedzianą część.

— Masz na myśli: „lubię słuchać takich nonsensów teraz, ale w jakimś nieokreślonym momencie w przyszłości już nie będę lubiła”. (Z obrzydzeniem wypowiedział ten banał, ale ona miała swe własne blizny.)

— Chyba tak — odrzekła, trzymając jego dłoń.

— Za dużo myślisz o przyszłości.

— Może w takim razie nasze obsesje się równoważą.

Zaśmiał się.

— Przypuszczam, że na tę natrafiłem przypadkowo.

Dotknęła jego twarzy, oglądała uważnie jego oczy.

— Na prawdę nie powinnam zakochać się w tobie, Zakalwe.

— Dlaczego?

— Z mnóstwa powodów. Całej przeszłości i przyszłości; ponieważ jesteś, kim jesteś, a ja to ja.

— To szczegóły — oznajmił, machając lekceważąco ręką.

Roześmiała się, potrząsnęła głową i zanurzyła ją we własnych włosach. Wychynęła na powierzchnię i znowu spojrzała na niego.

— Po prostu się niepokoję, że to nie potrwa.

— Nic nie trwa wiecznie, pamiętasz?

— Pamiętam — wolno skinęła głową.

— Myślisz, że to nie przetrwa?

— Akurat teraz… czuję jakby… Nie wiem. Lecz jeśli kiedyś zechcemy zranić się wzajemnie…

— Więc nie róbmy tego — zaproponował.

Opuściła powieki, schyliła ku niemu głowę, a on ujął ją w dłonie.

— Może to właśnie takie proste — rzekła. — Chyba lubię rozpamiętywać to, co może się zdarzyć, bym nigdy nie była zaskoczona. — Podniosła twarz ku jego twarzy. — Czy to cię niepokoi? — Potrząsnęła głową, a wyraz jej oczu sugerował ból.

— Co takiego? — uśmiechnięty pochylił się, by ją pocałować, ale ona usunęła się, dając znać, że nie chce.

— To, że ja… — mówiła — nie dość silnie wierzę i trapią mnie wątpliwości.

— Nie, to mnie zupełnie nie trapi. — Pocałował ją mocno.

— To dziwne, że kubeczki smakowe nie mają smaku — wymamrotała w jego szyję. Roześmiali się razem.

Czasami po nocach, gdy tak leżał w ciemności, a ona cicho spała, wydawało mu się, że widzi prawdziwego ducha Cheradenine Zakalwego, który nadchodzi przez ściany-zasłony. Wkraczał ciemny i twardy, celował jakimś olbrzymim naładowanym pistoletem. Postać nie spoglądała na niego, a powietrze wokół zdawało się kapać jakąś… nie, czymś gorszym od nienawiści — szyderstwem. W takich chwilach zdawał sobie sprawę, że leży z nią, zakochany i ogłupiały jak młodziak, mając w objęciach piękną, utalentowaną dziewczynę, dla której zrobiłby wszystko, i wiedział doskonale z absolutną pewnością, że dla tego, kim był — dla tego, kim się stał lub był cały czas — to jednoznaczne, altruistyczne, ustępliwe oddanie jest wstydem, czymś, co trzeba natychmiast zmazać.

A prawdziwy Zakalwe wyciągnąłby pistolet, spojrzał mu w oczy przez celownik i wypalił spokojnie, bez wahania. W takich chwilach śmiał się i obracał ku niej, całował ją lub był całowany i nie istniały ni groźby, ni niebezpieczeństwa ani pod tym słońcem, ani pod innymi, które mogłyby go od niej oddzielić.

— Nie zapominaj, że dzisiaj musimy iść do kriha. Już dziś rano.

— Och, tak — rzekł.

Przewrócił się na plecy; ona usiadła i wyciągnęła ramiona. Z wysiłkiem otworzyła szeroko oczy i patrzyła gniewnie na dach z materii. Potem jej oczy odprężyły się, usta zamknęły, spojrzała na niego, oparła łokieć na wezgłowiu łóżka i przeczesała dłonią jego włosy.

— Chociaż prawdopodobnie nie utknął.

— Mmm, może nie — zgodził się.

— Może go nie być, jeśli dziś zajrzymy.

— Rzeczywiście.

— Ale jeśli tam jest, pójdziemy na górę.

Skinął głową, ujął jej dłoń, przytulił.

Uśmiechnęła się, pocałowała go szybko, a potem wyskoczyła z łóżka i pomaszerowała na daleki poziom. Otworzyła falujące przezroczyste draperie, z haka na słupie ramy zdjęła lornetkę. Leżał i patrzył na nią, gdy podniosła lornetkę do oczu i oglądała zbocze pagórka.

— Wciąż jest — powiedziała.

Zamknął oczy. Jej głos był daleko.

— Pójdziemy dzisiaj na górę. Może po południu.

— Powinniśmy. — Bardzo daleko.

— W porządku.

Może głupie zwierzę wcale nie utknęło; najprawdopodobniej zdrzemnęło się i zapadło w roztargnioną hibernację. Słyszał, że to robiły: po prostu przestawały jeść, spoglądały naprzód i gapiły się wielkimi tępymi ślepiami, a potem je zamykały i wpadały w śpiączkę, zupełnie przypadkowo. Gdy spadnie na kriha deszcz lub wyląduje na nim ptak, zwierz prawdopodobnie się zbudzi. Choć może gdzieś utknął; krihy miały gęste futra i czasami zaplątywały się w krzaki i gałęzie drzew, tak że nie mogły się poruszyć.

Dziś pójdą oboje na górę. Widok stamtąd był ładny, poza tym dobrze mu zrobi trochę ćwiczeń w pozycji innej niż pozioma. Położą się w trawie, będą rozmawiali, patrzyli na morze błyszczące w mgiełce; możliwe, że uwolnią zwierzę albo je zbudzą i ona zaopiekuje się nim, robiąc minę „nie przeszkadzaj”, a wieczorem napisze jeszcze jeden wiersz.

Jako bezimienny kochanek pojawiał się w wielu jej ostatnich utworach, choć zwykle większość ich wyrzucała. Powiedziała, że napisze poemat głównie o nim, pewnego dnia, może wtedy, gdy opowie jej więcej o swym życiu.

Dom szeptał, falował i płynął, rozpraszając i przyćmiewając światło. Zmieniające się fałdy i umocnienia z zasłon i draperii, które tworzyły mury i ścianki działowe, tarły o siebie z tajemniczym szelestem jak ledwo słyszane rozmowy.

Gdzieś daleko położyła dłoń na włosach, pociągnęła za nie w roztargnieniu, drugą dłonią przesuwała papiery na biurku. Obserwował.

Jej palec trącał napisany wczoraj utwór, bawił się pergaminami; powoli krążył wokół nich; z wolna zginał się i obracał, obserwowany przez nią, obserwowany przez niego.

Zapomniana lornetka zwisała z drugiej dłoni, rzemykami w dół; gdy tak stała na tle jasności, a on wędrował po niej powolnym spojrzeniem: stopy, nogi, plecy, brzuch, klatka piersiowa, biust, ramiona, szyja; twarz, głowa i włosy.

Palec poruszał się po blacie biurka, na którym wieczorem dziewczyna napisze krótki poemat o mężczyźnie: on go skopiuje potajemnie, na wypadek gdyby wiersz się jej nie spodobał i gdyby miała go wyrzucić.

I kiedy jego pożądanie rosło, a jej spokojna twarz nie dostrzegała już poruszającego się palca, jedno z nich stało się po prostu przelotnym wrażeniem, po prostu liściem zgniecionym między kartami pamiętnika tej drugiej osoby i tym, co sobie wmówili, tym, z czego mogli czerpać swoje milczenie.

— Muszę dzisiaj trochę popracować — powiedziała do siebie.

Zapadła chwila ciszy.

— Hej? — zapytał.

— Hmm? — Jej głos nadbiegał z bardzo daleka.

— Zmarnujmy trochę czasu. Co?

— Miły eufemizm — zauważyła w oddalonej zadumie.

Uśmiechnął się.

— Chodź i pomóż mi wymyślić lepszy.

Odpowiedziała uśmiechem i obydwoje spojrzeli na siebie.

Długa przerwa.

Sześć

W hangarze portowym statku postawił karabin na podłodze kolbą do dołu. Lekko się chwiał i drapał w głowę; trzymał broń za lufę i coś mamrocząc, jednym okiem zaglądał do wylotu.

— Zakalwe — rzekła Diziet Sma — teratonowy statek z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie zmienił kurs i spóźnia się dwa miesiące, by dowieźć cię na czas do Voerenhutz. Byłabym więc niezwykle zobowiązana, gdybyś poczekał z odstrzeleniem sobie mózgu do chwili, gdy wykonasz zadanie.

Odwrócił się i zobaczył wchodzących do hangaru Smę i dronę. Za nimi mignęła kapsuła rury transportowej.

— Cześć. — Machnął im ręką na powitanie.

Był w czarnych spodniach i białej koszuli z zawiniętymi rękawami.

Stopy miał gołe. Podniósł karabin plazmowy, potrząsnął nim, uderzył swobodną dłonią i wycelował wzdłuż hangaru. Ustawił się, nacisnął spust.

Rozbłysło światło, broń odrzuciła, rozległo się szczęknięcie. Spojrzał na koniec hangaru oddalony o dwieście metrów, gdzie oświetlony górnymi lampami tkwił czarny sześcian o boku około piętnastu metrów. Ponownie tam wycelował. Na jednym z ekranów karabinu obejrzał powiększony obraz celu.

— Dziwne — powiedział cicho i podrapał się w głowę.

Podpłynęła do niego mała tacka z ozdobnym dzbanem i kryształowym kieliszkiem. Cały czas wpatrzony w broń, napił się z kieliszka.

— Zakalwe, co ty właściwie robisz? — spytała Sma.

— Ćwiczę strzelanie. — Znów się napił. — Chcesz drinka, Smo? Zamówię drugi kieliszek.

— Nie, dziękuję. — Spojrzała w koniec nawy na dziwny, połyskliwy czarny sześcian. — Co to takiego?

— Lód — powiedział Skaffen-Amtiskaw.

— Właśnie. Lód — potwierdził mężczyzna. Odstawił kieliszek i wyregulował karabin.

— Lód pomalowany na czarno — dorzucił drona.

— Ale dlaczego lód, Zakalwe? — dziwiła się Sma.

— A dlatego — wyjaśniał jej rozdrażnionym tonem — że ten superhiperstatek o niesamowicie głupiej nazwie, z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi i bilionami ton nie ma porządnych śmieci. I tyle. — Wcisnął kilka guzików z boku karabinu i ponownie wycelował. — Biliony ton i ani grama cholernego śmiecia, może nie licząc jego mózgu. — Nacisnął spust. U wylotu lufy rozbłysło światło, rozległo się jąkanie.

Bark i ramię strzelca odskoczyły. Spojrzał na ekran celowniczy. — Nie do wiary!

— Ale dlaczego strzelasz do lodu? — pytała ponownie Sma.

— Głucha jesteś, Smo?! — krzyknął. — Bo ten skąpiec, ta kupa złomu nie ma na pokładzie śmieci, do których mógłbym strzelać. — Potrząsnął głową, otworzył panel kontrolny z boku karabinu.

— Dlaczego nie strzelasz do hologramów, jak wszyscy?

— Diziet, hologramy są dobre, owszem, ale… — podał jej karabin. — Proszę, potrzymaj to przez chwilkę. Dziękuję. — Pomajstrował w panelu kontrolnym. Sma ujęła broń obiema rękami. Karabin plazmowy miał metr i ćwierć długości i był bardzo ciężki. — Hologramy są dobre do kalibracji i takich bzdur, ale żeby poczuć broń, musisz naprawdę… coś zlikwidować, rozumiesz? — Spojrzał na Smę. — Musisz poczuć odrzut i widzieć szczątki. Nie holograficzny chłam, ale prawdziwe szczątki.

Sma wymieniła spojrzenia z droną.

— Ty potrzymaj tę… armatę — powiedziała Sma do maszyny.

Pola Skaffen-Amtiskawa pojaśniały różem rozbawienia. Przejął karabin od Smy. Mężczyzna ciągle majstrował wewnątrz broni.

— Wydaje mi się, że Wszechstronny Pojazd Systemowy nie posługuje się pojęciem „odpadów” — stwierdziła Sma, wąchając z podejrzliwością zawartość ornamentowanego metalowego dzbanka. Zmarszczyła nos.

— To dla niego po prostu materia, którą się w danej chwili stosuje, którą można odzyskać i zamienić w coś użytecznego. Śmieci nie istnieją, Zakalwe.

— Właśnie takimi samymi bzdurami mnie uraczył — odparł.

— I dał ci lód? — spytał drona.

— Musiałem się tym zadowolić. — Zamknął panel kontrolny i wyjął karabin z uchwytu drony. — Powinien dobrze łupać, ale nie mogę zmusić tej strzelby do działania.

Oddychał spokojnie. Potem cmoknął, odłożył broń i napił się z kieliszka.

— Zakalwe — westchnął drona. — Zupełnie mnie nie dziwi, że ta broń nie działa. To zabytek muzealny. Ma tysiąc sto lat. Obecnie wytwarzamy znacznie skuteczniejsze pistolety.

— Ale to cacko — powiedział do drony. Uniósł karabin, jakby go demonstrował. Poklepał ciemną kolbę. — Tylko spójrz, emanuje siłą. — Warknął z zachwytem, wycelował, strzelił.

Wcale nie wypadło to lepiej niż poprzednio. Patrzył z niedowierzaniem na broń.

— Nie działa — narzekał. — Po prostu nie działa. Czuję odrzut, ale to nie działa.

— Mogę zobaczyć? — spytał Skaffen-Amtiskaw.

Mężczyzna spojrzał na dronę podejrzliwie, ale wręczył mu broń.

Karabin plazmowy błysnął wszystkimi ekranami, odezwały się piski i kliknięcia, panel kontrolny otworzył się i zamknął, po czym drona oddał broń.

— Działa doskonale — powiedziała maszyna.

— Ha! — zakrzyknął człowiek.

Uchwycił karabin jedną ręką, poklepał go po kolbie i trzymając z dala od ciała, wprawił w ruch obrotowy. Cały czas patrzył na dronę.

Jednym płynnym ruchem wygiął dłoń, zatrzymał karabin wycelowany teraz dokładnie w sześcian czarnego lodu i wystrzelił. Znowu wydawało się, że broń strzeliła, lecz bryła lodu pozostała nietknięta.

— Ni cholery nie działa — stwierdził.

— Jak przebiegała twoja rozmowa ze statkiem, gdy prosiłeś go o „śmiecie”? — spytał drona.

— Nie przypominam sobie. Powiedziałem mu, że jest skończonym idiotą, bo nie ma ani odrobiny złomu, żebym sobie mógł postrzelać, a on powiedział, że gdy ludzie chcą strzelać do prawdziwego świństwa, używają lodu. No to powiedziałem mu, daj mi lód, ty rzęchu… czy coś w tym sensie. — Wyciągnął wymownie dłoń. — I to wszystko. — Rzucił karabin.

Skaffen-Amtiskaw pochwycił go w locie.

— Spróbuj poprosić, by oczyścił hangar do ćwiczeń strzeleckich — zasugerował drona. — Zwłaszcza by usunął pokrycie zapadniowe. Tak z nim rozmawiaj, Zakalwe.

Ten z niesmakiem wziął broń od drony.

— Dobrze — rzekł powoli.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, mamrotał w przestrzeń z niepewnym wyrazem twarzy. Podrapał się po głowie, spojrzał na dronę, wcelował w niego palcem.

— Ty o to poproś. Lepiej zabrzmi. Pogadacie jak maszyna z maszyną.

— Dobrze. Już zrobione — odparł Skaffen-Amtiskaw. — Trzeba było tylko poprosić.

— Hmmm. — Człowiek spojrzał teraz podejrzliwie na lodowy sześcian. Wycelował, strzelił.

Karabin odrzucił, uderzył go w bark; w oślepiającym świetle cień mężczyzny padł na ścianę z tyłu. Nastąpił huk jak przy wybuchu granatu. Cienka niczym ołówek biała linia połączyła broń z lodowym sześcianem i rozbiła go na milion części, które padły z łomotem na podłogę w świetlnych bryzgach, kłębach pary i wściekle kipiącym czarnym obłoku.

Sma z rękoma splecionymi z tyłu obserwowała fontannę odłamków, które wystrzeliły pięćdziesiąt metrów w górę aż do sufitu hangaru i odbijały się we wszystkich kierunkach. Część czarnych pocisków uderzyła w ściany, a inne roziskrzone odłamki sunęły po podłodze; większość wyhamowała na żłobkowanym podłożu, ale kilka odprysków, które, nim upadły na pokład, przebyły długą drogę w powietrzu, przemknęło obok ludzi i drony i przywarło do tylnej ściany hangaru.

Skaffen-Amtiskaw podniósł spod stóp Smy odłamek wielkości pięści.

Przez kilka minut odgłos eksplozji odbijał się echem od ścian, aż stopniowo ucichł.

Sma odczuła ulgę w uszach.

— Zadowolony jesteś, Zakalwe?

Zabezpieczył karabin i spojrzał na nią.

— Teraz chyba działa! — zawołał. — Chodźmy po drinka.

Wziął kieliszek i popijał, idąc do wejścia rury transportowej.

— Drinka? — Sma usiłowała mu dotrzymać kroku. Wskazała ruchem głowy kieliszek. — A to co takiego?

— Zostało niewiele — odparł głośno. Nalał resztkę płynu z metalowego dzbana.

— Lodu? — zaproponował Skaffen-Amtiskaw, podnosząc ociekającą czarną bryłę.

— Nie, dziękuję.

W rurze komunikacyjnej coś zamigotało. Pojawiła się nagle kapsuła z szeroko rozsuniętymi drzwiami.

— A co to jest pokrycie zapadniowe? — spytał dronę.

— Wewnętrzne zabezpieczenie przed eksplozją we Wszechstronnym Pojeździe Systemowym — wyjaśnił Skaffen-Amtiskaw, przepuszczając ludzi do kapsuły. — Wykopuje w hiperprzestrzeń wszystko, co jest silniejsze od pierdnięcia. Wybuchy, promieniowanie i inne rzeczy.

— O cholera. Czyli mógłbyś zdetonować ładunki jądrowe, a ten skurczybyk nawet by tego nie zauważył.

Drona zakołysał się.

— On by zauważył, ale prawdopodobnie nikt poza nim.

Mężczyzna stał w kapsule, wpatrzony w zasuwające się drzwi. Kręcił melancholijnie głową.

— Wy, moi drodzy, nie macie zielonego pojęcia o fair play, prawda?

Ostatni raz był na WPS przed dziesięciu laty, po tym, jak omal nie umarł na Fohls.


— Cheradenine?… Cheradenine?

Słyszał głos, ale nie miał pewności, czy kobieta rzeczywiście do niego przemawia. Podobał mu się ten głos. Chciał odpowiedzieć, ale nie wiedział, jak to zrobić. Znajdował się w głębokiej ciemności.

— Cheradenine?

Słyszał głos cierpliwy, zatroskany, lecz pełen nadziei, pogodny, przyjazny. Próbował przypomnieć sobie matkę.

— Cheradenine? — Głos usiłował go zbudzić. Ale przecież on był obudzony. Próbował poruszyć wargami.

— Cheradenine, słyszysz mnie?

Poruszył wargami, zrobił wdech i pomyślał, że może wydał w ten sposób dźwięk. Spróbował otworzyć oczy. Ciemność zadrżała.

— Cheradenine?

Ktoś delikatnie głaskał go po twarzy. Shias! — pomyślał przez chwilę, potem odsunął to wspomnienie tam, gdzie przechowywał wszystkie inne.

— H… — wymówił początek jakiegoś dźwięku.

— Cheradenine. — Głos rozbrzmiewał tuż przy jego uchu. — To ja, Diziet, Diziet Sma. Pamiętasz mnie?

— Diz… — wymówił wreszcie po kilku bezskutecznych próbach.

— Cheradenine?

— Tak. — Słyszał swój własny oddech.

— Postaraj się otworzyć oczy.

— Prób… — Zalała go fala światła, ale nie miało to nic wspólnego z tym, że próbował otworzyć oczy. Po chwili jednak zobaczył wyraźnie kojący zielony sufit, oświetlony z boku przez wachlarzowato ustawione, ukryte lampy, oraz pochyloną nad sobą Diziet.

— Świetnie, Cheradenine. — Uśmiechała się do niego. — Jak się czujesz?

— Dziwacznie — odparł po chwili. Myślał usilnie, jak się tu znalazł.

Czy to szpital? Jak do niego trafił? — Gdzie to jest? — postanowił się dowiedzieć bezpośrednio. Bezskutecznie usiłował przesunąć ręce. Sma spoglądała w tym czasie gdzieś ponad jego głową.

— WPS „Urodzony Optymista”. Z tobą wszystko w porządku… to znaczy, wszystko będzie dobrze.

— To dlaczego nie mogę poruszyć rękoma ani no… o cholera.

Znowu był przywiązany do drewnianej ramy. Dziewczyna znajdowała się przed nim. Otworzył oczy i zobaczył ją. Sma. Mgliste światło niewyraźnie jaśniało wokół. Wyplątywał się z więzów, ale ani trochę nie puszczały. Żadnej nadziei. Coś ciągnęło go za włosy, potem poczuł uderzające cięcie ostrza i zobaczył dziewczynę w czerwonej szacie spoglądającą na niego gdzieś znad jego pozbawionej ciała głowy.

Wszystko się obróciło. Zamknął oczy.

Chwila minęła. Przełknął ślinę. Zaczerpnął powietrza i znowu otworzył oczy. Przynajmniej one chyba działały. Sma patrzyła z góry, z wyrazem ulgi na twarzy.

— Właśnie sobie przypomniałeś.

— Tak, właśnie sobie przypomniałem.

— Poradzisz sobie z tym? — pytała poważnie, ale z nadzieją.

— Poradzę. To tylko zadraśnięcie.

Zaśmiała się, wzrokiem powędrowała gdzieś dalej. Potem spojrzała na niego, przygryzając wargi.

— Niewiele tym razem brakowało, co? — powiedział z uśmiechem.

Sma skinęła głową.

— Właśnie. Jeszcze kilka sekund, a miałbyś uszkodzony mózg. Kilka minut, a byłbyś martwy. Gdybyś tylko miał implant naprowadzający, moglibyśmy cię zabrać stamtąd wiele dni…

— Daj spokój, Smo — rzekł łagodnie. — Wiesz, że nie przejmuję się takimi rzeczami.

— Tak, wiem. W każdym razie przez pewien czas musisz zostać w takim stanie. — Sma odgarnęła włosy z czoła. — Wytworzenie nowego ciała zajmie około dwustu dni. Proszono mnie, bym cię zapytała, czy chcesz spać podczas całej procedury, wolisz być normalnie obudzony czy też wybrałbyś coś pośredniego. Dla procesu nie ma to znaczenia.

Myślał przez chwilę.

— Chyba mógłbym robić wiele pożytecznych rzeczy, słuchać muzyki, oglądać filmy czy co tam macie. Albo czytać.

— Jak chcesz. — Sma wzruszyła ramionami. — Możesz pójść na całego i uruchomić taśmy mózgowe fantasy.

— A pić?

— Co pić?

— Czy mogę się upić?

— Nie wiem — odparła, spoglądając w górę w bok. Dobiegł stamtąd jakiś głos.

— Kto to? — zapytał.

— Stod Perice. — Młody mężczyzna skinął głową, pojawiając się w polu widzenia. — Lekarz. Witam, panie Zakalwe. Będę się panem opiekował.

— Czy jeśli się jest pod, to ma się sny? — spytał lekarza.

— To zależy, jak głęboko chce pan zejść. Możemy posłać pana tak głęboko, że dwieście dni wydadzą się panu jedną chwilą. Albo może pan szczęśliwie prześnić każdą sekundę. Jak pan sobie życzy.

— A co ludzie przeważnie wybierają?

— Natychmiastowe wyłączenie i po pewnym czasie przebudzenie w nowym ciele, bez świadomości, że minął czas.

— Tak myślałem. Mogę być pijany, gdy będę podłączony do tego draństwa?

— Da się to załatwić — odparł Stod Perice z uśmiechem. — Jeśli pan chce, możemy dać panu gruczoły narkotykowe. To idealna okazja, po prostu…

— Nie, dziękuję. — Zamknął na chwilę oczy, próbował potrząsnąć głową. — Stan nietrzeźwości od czasu do czasu wystarczy.

— Myślę, że możemy pana do tego dostosować — potwierdził Stod Perice.

— Znakomicie. Smo? — Spojrzał na nią. Uniosła brwi. — Chcę być przytomny cały czas.

— Miałam przeczucie, że właśnie to wybierzesz.

— Będziesz kręciła się w pobliżu?

— Mogę być. Zależy ci na tym?

— Byłbym ci wdzięczny.

— A mnie sprawi to przyjemność — powiedziała w zamyśleniu. — Będę patrzyła, jak przybierasz na wadze.

— Dzięki. I dziękuję, że nie przyprowadziłaś ze sobą tego cholernego drony. Już wyobrażam sobie jego dowcipy.

— Właśnie… — zaczęła niepewnie, aż zapytał:

— O co chodzi?

— O to… — mówiła zmieszana.

— No, powiedz.

— Skaffen-Amtiskaw przesyła ci prezent. — Wyjęła z kieszeni małą paczuszkę. — Nie… nie wiem, co to jest, ale…

— Przecież ja tego nie potrafię otworzyć. Otwórz ją, Diziet.

Otworzyła. Zobaczyła zawartość. Stod Perice też spojrzał, ale zaraz się odwrócił i zakrył dłonią usta. Krztusił się.

Sma wydęła wargi.

— Chyba poproszę o przydział nowego drony towarzyszącego.

Zakalwe zamknął oczy.

— Co to jest?

— Kapelusz.

Ubawił się tym. Sma także w końcu się ubawiła, choć później ciskała w dronę różnymi przedmiotami. Stod Perice zatrzymał kapelusz jako prezent na przyszłość.

Dopiero później, w czerwonym przyćmionym świetle oddziału szpitalnego, w czasie gdy Sma tańczyła powoli ze swą nową zdobyczą, Stod Perice jadł kolację z przyjaciółmi i opowiadał im o kapeluszu, a reszta wspaniałego statku żyła jak zawsze, wspomniał, jak parę lat temu, daleko stąd, Shias Engin tropiła na jego ciele ślady ran (jej chłodne, szczupłe palce sunęły po świeżo wyglądającej bliźnie, skóra dziewczyny pachniała, omiatające go włosy łaskotały).

Za dwieście dni będzie miał nowe ciało. A… (A to?… Przepraszam. Nadal świeże, co?) …rana nad jego sercem miała zostać ostatecznie zaleczona i serce pod raną nie będzie już tym samym sercem.

Uświadomił sobie, że ją stracił.

Nie Shias Engin, którą kochał — przynajmniej tak mu się wydawało — lecz ją… tę inną, rzeczywistą, która żyła wewnątrz niego przez stulecie lodowego snu.

Myślał, że jej nie straci, aż do dnia swej śmierci.

Teraz wiedział, że jest inaczej, i świadomość tego oraz sama strata załamały go.

Szeptał jej imię w cichą czerwoną noc.

Na górze niezmiennie czujna medyczna jednostka monitorująca dostrzegła płyn sączący się z kanalików łzowych pozbawionej ciała głowy.

I zadumała się.


— Ile lat ma teraz stary Tsoldrin?

— Osiemdziesiąt, względnych — odparł drona.

— Sądzisz, że przerwie emeryturę? Tak po prostu, na moją prośbę? — spytał z powątpiewaniem.

— Tylko taki sposób potrafiliśmy wymyślić — rzekła Sma.

— Nie możecie pozostawić faceta, by starzał się w spokoju?

— Zakalwe, stawka jest większa niż spokojna emerytura leciwego polityka.

— A co takiego? Wszechświat? Struktura życia, jaką znamy?

— Tak, stawka jest większa od jego życia, dziesiątki, może nawet setki milionów razy.

— To bardzo filozoficzne.

— Przecież nie pozwoliłeś spokojnie się zestarzeć etnarsze Kerianowi?

— Słusznie — odparł. Poszedł nieco dalej w głąb zbrojowni. — Ten stary dupek milion razy zasłużył na śmierć.

Minihangar warsztatowy zamieniono w zachwycający skład broni pochodzącej z Kultury i nie tylko. Zakalwe, myślała Sma, zachowuje się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Wybierał broń i kładł na paletę, którą niósł za nim Skaffen-Amtiskaw. Przesuwali się wzdłuż półek, stelaży i szuflad, gdzie spoczywała broń palna, karabiny liniowe, lasery, projektory plazmy, rozmaite granaty, efektory, bomby lotnicze, zbroja pasywna i reaktywna, urządzenia naprowadzające, skafandry bojowe, pakiety pocisków i jeszcze dziesiątki innych typów sprzętu, którego Sma nie rozpoznawała.

— Zakalwe, nie udźwigniesz aż tyle.

— To tylko wstęp — odparł. Z półki wziął pudełkowaty karabin bez wyraźnej lufy i podał go dronie. — Co to takiego?

— CREWS. Strzelba szturmowa — wyjaśnił drona. — Siedem baterii czternastotonowych; siedmioelementowy pojedynczy strzał wyrzucany z prędkością do czterdzieści cztery koma osiem kilopocisków na sekundę (minimalny czas strzelania osiem koma siedemdziesiąt pięć sekund), maksymalny pojedynczy wybuch siedem razy dwadzieścia pięć kilogramów; częstotliwość od średnich zakresów promieniowania widzialnego do wysokiego rentgenowskiego.

Zważył ją w dłoni.

— Niezbyt dobrze wyważona.

— To konfiguracja w stanie spoczynku. Odsuń całą górę, Zakalwe.

— No… — Udawał, że mierzy z broni. — A jakie jest zabezpieczenie przed ustawieniem dłoni tutaj, skąd wychodzi promień?

— Zdrowy rozsądek? — wysunął przypuszczenie drona.

— Zostanę przy swym przestarzałym karabinie plazmowym. — Odłożył broń na miejsce. — Smo, powinnaś być zadowolona, że starzy mężczyźni chcą dla ciebie przerwać emeryturę. Do diabła, sam wolałbym się poświęcić uprawianiu ogródka, a nie pędzić do galaktycznych ostępów, by wykonać dla was brudną robotę.

— Tere-fere, bardzo się namęczyłam, by cię namówić, żebyś porzucił ogródek i poszedł z nami. Bzdury, siedziałeś na walizkach, Zakalwe.

— Musiałem telepatycznie zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. — Wziął ze stojaka masywny czarny karabin w obie ręce i aż stęknął z wysiłku. — O jasna cholera! Z tego się strzela czy używa jako tarana?

— To idirańska armata ręczna — westchnął Skaffen-Amtiskaw. — Nie wywijaj nią w ten sposób. Broń jest stara i rzadka.

— Tak sądziłem. — Z wysiłkiem podniósł karabin i wstawił z powrotem na stojak, po czym ruszył wzdłuż stelaży. — Smo, w zasadzie jestem tak stary, że całe moje życie to już potrójne nadgodziny. Prawdopodobnie stanowczo za mało zażądałem od was za tę eskapadę.

— Rozumując w ten sposób, powinniśmy obciążyć cię za… za złamanie patentu. Za przywrócenie tym staruchom młodości, z wykorzystaniem naszej techniki.

— Nie krytykuj. Nie wiesz, jak strasznie jest zestarzeć się w tak młodym wieku.

— Ale to dotyczy wszystkich, a ty przekazałeś patent tylko podłym, żądnym władzy draniom.

— To zhierarchizowane społeczeństwo. Czego oczekiwałaś? Gdybym przekazał go wszystkim… pomyśl tylko o eksplozji demograficznej!

— Zakalwe, rozważałam takie sprawy, gdy miałam piętnaście lat. W Kulturze uczą tego w szkołach. Dawno przemyślano te problemy, stanowią część naszej historii, naszego wychowania. Dlatego każdy uczeń stwierdzi, że to, co zrobiłeś, jest wariactwem. Dla nas ty jesteś jak uczniak. Nie chcesz się nawet zestarzeć. Nie ma nic bardziej niedojrzałego.

— Ho, ho, ho! — zakrzyknął, biorąc coś z otwartej półki. — A to co takiego?

— Nie zdołasz tego pojąć, Zakalwe — stwierdził Skaffen-Amtiskaw.

— Cacko — stwierdził tamten. Chwycił niezwykle skomplikowaną broń i zakręcił nią. — Co to jest?

— Strzelba systemu mikro uzbrojenia — wyjaśnił drona. — Popatrz, ma dziesięć oddzielnych systemów broni, nie mówiąc już o semiświadomym urządzeniu zabezpieczającym, elementach reaktywnej tarczy, szybkim zestawie identyfikacji swój-wróg czy jednostce antygrawitacyjnej. I zanim spytasz, wyjaśnię, że sterowanie jest po złej stronie, bo to wersja dla leworęcznych, a wyważenie i ciężar są w pełni regulowalne. Trzeba też wiedzieć, że nauka bezpiecznego używania trwa pół roku, nie mówiąc już o sprawnym posługiwaniu się tą bronią, więc nie możesz jej mieć, Zakalwe.

— Nie chcę jej. — Pogładził karabin. — To dopiero sprzęt! — Odłożył go na stelaż. Spojrzał na Smę. — Dizzy, znam wasz sposób myślenia i szanuję… ale moje życie nie jest waszym życiem. Żyję ryzykownie w niebezpiecznych miejscach, zawsze tak było i będzie. Niedługo umrę, więc dlaczego mam ponosić dodatkowy ciężar starości, choćby powolnej?

— Nie usprawiedliwiaj się okolicznościami, Zakalwe. Mogłeś zmienić swoje życie, mogłeś przyłączyć się do Kultury, zostać jednym z nas, przynajmniej żyć tak jak my, ale…

— Smo! — Odwrócił się ku niej. — To dla was, nie dla mnie. Uważasz, że nie powinienem stabilizować swego wieku; dla was sama szansa nieśmiertelności jest… zła. W porządku, rozumiem. W twoim społeczeństwie jest zła. Masz te swoje trzysta pięćdziesiąt, czterysta lat i wiesz, że przeżyjesz do końca. Umrzesz w łóżku. Ale w moim przypadku jest inaczej. Nie mam tej pewności. Lubię być na krawędzi, czuć powiew na twarzy. Wcześniej czy później umrę, prawdopodobnie gwałtowną śmiercią. Może nawet głupią, bo tak się zwykle dzieje. Unikasz bomby atomowej i fanatycznych zabójców, a potem dławisz się ością… ale kogo to obchodzi? No cóż, dla was stasis to wasze społeczeństwo, a dla mnie… mój wiek. W obu przypadkach śmierć jednak jest pewna.

Sma patrzyła w podłogę, dłonie złożyła z tyłu.

— Nie zapominaj jednak, kto dał ci tę perspektywę znad krawędzi.

Smutno się uśmiechnął.

— Tak, uratowaliście mnie. Ale również okłamywaliście. Posyłaliście mnie… nie, nie przerywaj… posyłaliście do cholernie głupich zadań, gdzie stałem po przeciwnej stronie, niż mi się zdawało; kazaliście mi walczyć dla niekompetentnych arystokratów, których najchętniej bym udusił, brać udział w wojnach, w których popieraliście obie strony, napełniliście mi jaja nasieniem, które miałem wstrzyknąć jakiejś nieszczęsnej samicy; omal nie posłaliście mnie na śmierć… niewiele brakowało, z kilkanaście razy…

— Nigdy mi nie wybaczysz tego kapelusza? — spytał Skaffen-Amtiskaw z fałszywą goryczą.

— Och, Cheradenine, nie udawaj, że czasami nie sprawiało ci to przyjemności — powiedziała Sma.

— Uwierz mi, Smo, że nie wszystko należało do „przyjemności”. — Oparł się o szafkę pełną antycznej broni palnej. — A najgorzej jest wtedy — ciągnął — gdy odwracacie te cholerne mapy do góry nogami.

— Co takiego? — spytała zdziwiona.

— Odwróciłaś mapy do góry nogami — powtórzył. — Czy wyobrażasz sobie, jakie to uciążliwe, gdy trafiasz na miejsce i przekonujesz się, że tamci odwzorowują okolicę inaczej niż mapy, które masz przy sobie? Z powodu jakiegoś głupstwa, na przykład pewni ludzie myślą, że igła magnetyczna pokazuje w górę, do nieba, a inni uważają, że jest cięższa i pokazuje na dół. Albo dlatego że mapy sporządzono w odniesieniu do płaszczyzny galaktyki czy czegoś takiego. Brzmi to banalnie, ale strasznie irytuje.

— Zakalwe, nie miałam o tym pojęcia. Przyjmij moje przeprosiny i przeprosiny całej Sekcji Specjalnej. Nie, całej Służby Kontaktu. Nie, całej Kultury. Wszystkich gatunków inteligentnych.

— Smo, ty bezlitosna babo. Mówiłem poważnie.

— Nie sądzę. Mapy…

— Ale to prawda. Obrócili je w złym kierunku.

— Widocznie mieli jakiś powód — stwierdziła Diziet Sma.

— Jaki? — spytał.

— Psychologiczny — odparli Sma i Skaffen-Amtiskaw jednocześnie.


— Zakalwe, dwa skafandry? — spytała Sma później, gdy wybierał ostatnie elementy swego ekwipunku. Nadal siedzieli w hangarze zbrojowni, ale Skaffen-Amtiskaw odszedł do zajęć ciekawszych niż przebieranie w zabawkach.

Dosłyszał w głosie Smy oskarżycielski ton, więc podniósł wzrok.

— Tak, dwa. I co z tego?

— W tych skafandrach można kogoś uwięzić. Nie służą wyłącznie do ochrony.

— Smo, wyciągam tego faceta z wrogiego środowiska, bez waszej pomocy, bo chcecie trzymać się z dala i zachować czyste ręce, choćby pozornie. Muszę mieć środki do wykonania zadania. Prawdziwe skafandry TSO to część tych środków.

— Jeden — powiedziała dobitnie.

— Smo, nie ufasz mi?

— Jeden — powtórzyła.

— Do diabła, zgoda. — Wyciągnął jeden ze skafandrów ze stosu przygotowanego sprzętu.

— Cheradenine — zaczęła pojednawczo — pamiętaj, że Beychae ma przejść na naszą stronę, a nie tylko być obecny. Dlatego nie mogliśmy skorzystać z dublera. Dlatego nie mogliśmy majstrować przy jego mózgu.

— Smo, posyłacie mnie po to, bym pomajstrował przy jego mózgu.

— W porządku. — Sma okazywała teraz zdenerwowanie. Klasnęła lekko w dłonie, nieco zażenowana. — No właśnie, jakie dokładnie masz plany? Wiem, że nie powinnam pytać o szczegółowy projekt wyprawy, ale jak masz zamiar dostać się do Beychaego?

Westchnął.

— Skłonię go, by sam do mnie przyszedł.

— W jaki sposób?

— Jednym słowem.

— Słowem?

— Imieniem.

— Twoim?

— Nie, moje miało pozostać w tajemnicy, gdy byłem doradcą Beychaego, ale od tamtego czasu na pewno je odkryli. To zbyt niebezpieczne. Użyję innego imienia.

— Ach, tak. — Patrzyła na niego wyczekująco, ale on grzebał tylko w wybranym uprzednio ekwipunku.

— Beychae jest na tym uniwersytecie? — spytał, nie odwracając się do Smy.

— Tak, w archiwach, prawie cały czas. Jest tam jednak wiele archiwów, a on po nich krąży i zawsze ma strażników.

— Rozumiem. Jeśli chciałabyś zrobić coś pożytecznego, dowiedz się, czego ten uniwersytet mógłby potrzebować.

— To społeczeństwo kapitalistyczne. — Wzruszyła ramionami. — Może pieniędzy?

— Sam to zrobię. — Spojrzał podejrzliwie. — Będę miał wolną rękę w tej dziedzinie, prawda?

— Nieograniczone wydatki — potwierdziła Sma.

— Wspaniale. Z jakiego źródła? Tona platyny? Worek diamentów? Własny bank?

— Coś w rodzaju własnego banku. Od ostatniej wojny budujemy instytucję o nazwie Fundacja Vanguard — imperium gospodarcze dość etyczne, powoli wzrastające. Stąd będą pochodzić twoje nieograniczone środki.

— Prawdopodobnie zaproponuję uniwersytetowi dużo pieniędzy. Lepiej jednak mieć na przynętę jakiś prawdziwy przedmiot.

— Zgoda. — Sma zmarszczyła czoło, wskazała na skafander bojowy. — Jak to nazwałeś?

Spojrzał zdziwiony.

— Ach, to. Skafander TSO.

— Właśnie. Prawdziwy skafander TSO. Myślałam, że znam wszystkie terminy techniczne, ale tego akronimu nie słyszałam. Co on oznacza?

— Oznacza prawdziwy skafander „ty się odpierdol” — odparł szczerząc zęby.

Sma kląsknęła językiem.

— Przeczuwałam, że nie powinnam o to pytać.


Dwa dni później stali w hangarze „Ksenofoba”. Dzień wcześniej bardzo szybka pikieta opuściła WJK i ruszyła w kierunku skupiska Yoerenhutz. Przedtem bardzo przyśpieszyła — teraz bardzo hamowała.

Pakował sprzęt; miał go wziąć do kapsuły, którą zamierzał dotrzeć na powierzchnię planety, gdzie przebywał Tsoldrin Beychae. Zaplanowano, że pierwszy etap wewnątrzsystemowej podróży odbędzie się w szybkim trzyosobowym module, który miał przebywać w atmosferze pobliskiej gazowej planety giganta. „Ksenofob” czekałby w przestrzeni międzygwiezdnej, gotów udzielić pomocy.

— Naprawdę nie chcesz, by Skaffen-Amtiskaw poszedł z tobą?

— Naprawdę. Zachowaj sobie tego powietrznego dupka.

— Może chcesz jakiegoś innego dronę?

— Nie.

— Pocisk nożowy?

— Diziet, nie! Nie chcę ani tego Skaffen-Amtiskawa, ani niczego, co uważa, że potrafi samo myśleć.

— Słuchaj, zwracaj się do mnie tak, jakby mnie tu nie było — powiedział drona.

— To myślenie życzeniowe, drono.

— Lepsze niż żadne, więc i tak powyżej twojego poziomu — odparła maszyna.

Spojrzał na dronę.

— Czy na pewno fabryka nie ogłosiła, że wymienia bezpłatnie twoją serię?

— Ja osobiście nigdy nie mogłem zrozumieć, jakie zalety może mieć coś, co w osiemdziesięciu procentach składa się z wody — rzucił drona pogardliwie.

— Pamiętasz najważniejsze informacje, Zakalwe? — spytała Sma.

— Tak — odparł tonem pełnym znużenia.

Miał na sobie tylko majtki. Gdy schylił się, by zamocować karabin plazmowy w kapsule, mięśnie przesuwały się pod jego opaloną gładką skórą. Sma, z włosami w nieładzie, gdyż dopiero wstała z łóżka — na statku panował wczesny ranek — ubrana była w dżelabę.

— Wiesz, z kim masz się skontaktować? — pytała z niepokojem. — Kto ma władzę i po której ze stron…

— I co robić, gdy moje kredytowe udogodnienia zostaną nagle wstrzymane. Tak, wiem wszystko.

— Jeśli… kiedy go już wydobędziesz… udasz się do…

— Czarownego słonecznego układu Impren — wyrecytował znużony.

— Gdzie w rozmaitych ekologicznie zdrowych habitatach przestrzennych mieszkają zaprzyjaźnieni tubylcy. Którzy zachowują neutralność.

— Zakalwe. — Sma nagle ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go. — Mam nadzieję, że się uda.

— To dziwne, ale ja też.

Pocałował ją. Odsunęła się po chwili. Kręcił głową, mierząc wzrokiem jej ciało.

— Ach, pewnego dnia, Diziet…

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieszczerze.

— Tylko wtedy, Cheradenine, gdy będę nieprzytomna lub martwa.

— A więc mogę mieć jakąś nadzieję?

Klepnęła go.

— W drogę, Zakalwe.

Wszedł do zbrojnego skafandra, który się za nim zamknął. Odrzucił hełm na plecy. Nagle spoważniał.

— Upewnijcie się, gdzie…

— Wiemy, gdzie ona jest — przerwała mu Sma.

Przez chwilę patrzył na podłogę hangaru; potem roześmiał się.

— Dobrze. — Klasnął rękawicami. — Wspaniale. Ruszam. Przy odrobinie szczęścia zobaczymy się później.

Wkroczył do kapsuły.

— Uważaj na siebie, Cheradenine — powiedziała Sma.

Skaffen-Amtiskaw dorzucił:

— Właśnie, uważaj na swój obrzydliwy podzielony tyłek, Zakalwe.

— Nie martw się o mnie — odparł i obojgu posłał pocałunek.


Z WPS do szybkiej pikiety, potem do małego modułu, potem do nisko lecącej kapsuły, potem do skafandra, który stał w zimnym pyle pustyni z człowiekiem zamkniętym wewnątrz.

Spojrzał przez otwarty wizjer, wytarł pot z czoła. Na płaskowyżu panował mrok. Kilka metrów dalej widział w świetle dwóch księżyców i zachodzącego słońca skalną krawędź pobielałą od szronu. Dalej ziała rozpadlina, gdzie leżało starożytne, na pół opuszczone miasto, w którym żył teraz Tsoldrin Beychae.

Chmury sunęły, powiewy wiatru niosły pustynny pył.

— I znowu się zaczyna — powiedział człowiek wewnątrz skafandra i spojrzał w jeszcze jedno obce niebo.

VIII

Stał na maleńkiej glinianej ostrodze i patrzył na korzenie ogromnego drzewa wymywane do czysta przez kipiącą burą ciecz. Deszcz kłębił się w powietrzu; szeroka, brązowa fala pędzącej wody rozbryzgiwała się, targała korzeniami drzewa. Widoczność zmalała do paruset metrów, deszcz dawno już przemoczył go do kości. Jego mundur, wcześniej szary, stał się ciemnobrązowy. Był to kiedyś piękny, doskonale dopasowany mundur, lecz deszcz i glina zmieniły go w nieforemny łachman.

Drzewo pochylało się, aż padło w brązowy strumień, opryskując mężczyznę mazią. Cofnął się i podniósł twarz ku matowoszaremu niebu, by deszcz obmył ją z błota. Wielkie drzewo przegrodziło grzmiący strumień brązowego szlamu i skierowało jego odgałęzienie przez glinianą ostrogę. Mężczyzna musiał się wycofać wzdłuż prymitywnej kamiennej ściany do wysokiego, popękanego i nierównego nadproża ze starego betonu, które ciągnęło się do małego, brzydkiego domu przykucniętego obok korony betonowego wzgórka. Żołnierz zatrzymał się, obserwując, jak długi brązowy siniak nabrzmiałej rzeki przepływa ponad glinianą ostrogą i wżera się w grunt. Potem ostroga się zawaliła, drzewo straciło miejsce zakotwiczenia, obróciło się i zostało poniesione na grzbiecie skotłowanych wód ku podmokłej dolinie i dalej ku niskim wzgórzom. Spojrzał na kruszejący brzeg po drugiej stronie rzeki, gdzie korzenie wielkiego drzewa wystawały z ziemi jak porwane kable, a potem odwrócił się i poszedł ciężko do małego domku.

Obszedł go bokiem. Rozległy, kwadratowy, betonowy postument o niemal półkilometrowym boku był nadal okrążony wodą; ze wszystkich stron lizały go brązowe fale. Za deszczową mgiełką rysowały się spiętrzone kadłuby starych metalowych konstrukcji, dawno już nie nadających się do naprawy; tkwiły na ospowatej, popękanej powierzchni niczym zapomniane bierki jakiejś gigantycznej gry. Domek — śmieszny na takiej połaci betonu — zestawiony z tym całym złomem wyglądał jeszcze bardziej groteskowo niż porzucone machiny.

Idąc, mężczyzna rozglądał się, ale nie dostrzegł tego, czego oczekiwał. Wszedł więc do domku.

Zabójczyni drgnęła, gdy pchnięciem otworzył drzwi. Krzesło, do której ją przywiązano — mały drewniany przedmiot — stało oparte niepewnie o wysoki stos szuflad i kiedy drgnęła, przewróciło się, zgrzytając nogami na kamiennej podłodze. Kobieta uderzyła głową o ziemię i krzyknęła.

Westchnął. Podszedł — buty skrzypiały przy każdym kroku — i podciągnął krzesło do pionu, kopnięciem odrzucając kawałek stłuczonego lustra. Zabójczyni zwisała bezwładnie, lecz wiedział, że udaje. Przesunął krzesło na środek pokoiku, uważnie obserwując kobietę; wcześniej, gdy ją wiązał, uderzyła go głową w twarz, omal nie łamiąc mu nosa.

Spojrzał na więzy krępujące jej ręce za oparciem krzesła — były postrzępione. Próbowała przeciąć sznury stłuczonym lusterkiem, które wzięła ze stosu szuflad.

Podszedł do małego łóżka wciętego w grubą ścianę domku i ciężko się na nie zwalił. Posłanie było brudne, lecz on — zbyt mokry i wyczerpany — nie zważał na to.

Słuchał deszczu bębniącego po dachu, słuchał wiatru gwiżdżącego przez drzwi i słuchał stałego plusku kropel przeciekających przez dziurawy dach na kamienną posadzkę. Nadsłuchiwał helikopterów — nie nadlatywały. Nie miał radia, nie miał pojęcia, czy tamci wiedzą, gdzie szukać. Będą szukali tak długo, jak pozwoli im pogoda, wypatrując jego samochodu sztabowego, a ten przepadł, zniesiony przez rzekę. Poszukiwania potrwają prawdopodobnie wiele dni.

Zamknął oczy i prawie natychmiast przysnął, ale świadomość porażki nie pozwalała mu uciec i dopadała go nawet tutaj, napełniała jego niemal śpiący mózg obrazami potopu i klęski, dręczyła, wybijała z drzemki na jawę w ból i depresję. Przecierał oczy, lecz pokrytymi szlamem dłońmi wtarł w nie drobiny ziemi i piasku. Usiłował oczyścić palec o brudne szmaty na łóżku i wprowadził do oczu trochę śliny, gdyż przypuszczał, że jeśli zacznie płakać, chyba nie potrafi przestać.

Popatrzył na kobietę. Udawała, że dochodzi do siebie. Żałował, że brakuje mu siły i chęci, by podejść i ją uderzyć; nie pozwalały mu na to zbytnie zmęczenie oraz świadomość, że w ten sposób odgrywałby się na niej za klęskę całej armii. Złojenie skóry jednej osobie — nie mówiąc już o bezbronnej zezowatej kobiecie — byłoby żałosną, nikczemną próbą rewanżu za tę gigantyczną porażkę i nawet gdyby przeżył to wszystko, zawsze by się wstydził swego postępku.

Jęknęła teatralnie. Cienka nić smarków oddzieliła się od jej nosa i spadła na ciężki płaszcz.

Z niesmakiem odwrócił wzrok.

Usłyszał, jak kobieta głośno pociąga nosem. Gdy znowu spojrzał, patrzyła na niego wrogo. Miała tylko lekkiego zeza, lecz ta niedoskonałość bardzo go irytowała. Gdyby tę kobietę wykąpać i przyzwoicie ubrać, wyglądałaby niemal ładnie. Teraz była okutana w wyplamioną zieloną jesionkę, pomazaną błotem. Twarz pozostawała prawie niewidoczna, częściowo zasłonięta kołnierzem, a częściowo długimi, brudnymi włosami, przylepionymi do płaszcza połyskującymi grudami błota.

Poruszała się dziwnie na krześle, jakby chciała podrapać plecy o oparcie. Może sprawdzała w ten sposób liny, a może po prostu gryzły ją pchły.

Nie przypuszczał, żeby wysłano ją, by go zabiła; najprawdopodobniej była żołnierzem służby pomocniczej, na co wskazywało jej ubranie.

Prawdopodobnie pozostawili ją podczas odwrotu i włóczyła się w okolicy, zbyt przestraszona, dumna lub głupia, by się poddać. Aż zobaczyła samochód sztabowy, uwięzły w dziurze wypłukanej przez ulewę. Usiłowała zabić pasażera — próba dzielna, lecz śmiechu warta. Czysty przypadek sprawił, że zabiła szofera jednym strzałem; drugi strzał musnął pasażerowi czoło, ogłuszając nieco, a kobieta odrzuciła pusty pistolet i skoczyła na samochód z nożem. Wóz pozbawiony szofera obsunął się po śliskim trawiastym zboczu do brązowego nurtu rzeki.

Taki akt głupoty. Czasami bohaterstwo wydawało mu się odrażające — było obelgą dla żołnierza, który w konkretnej sytuacji oceniał ryzyko i podejmował chłodne, przebiegłe decyzje, korzystając z doświadczenia i wyobraźni; uprawiał wojaczkę bez ostentacji — nie chciał zdobywać medali, lecz wygrywać wojny.

Wciąż oszołomiony muśnięciem kuli, wpadł we wnękę z tyłu samochodu, który zarzucał i kręcił się w wartkiej wezbranej rzece. W głowie ciągle dzwoniło mu od strzału. Kobieta prawie całkowicie przykryła go obszerną, grubą jesionką. Zablokowany w ten sposób, nie mógł się nawet zamachnąć i odrzucić atakującej. W czasie tych absurdalnych frustrujących minut szamotanina z napastniczką przypominała miniaturę zagmatwanej, bałaganiarskiej sytuacji, w jakiej znajdowała się armia na całej równinie; miał siłę, by ją ogłuszyć, lecz ograniczone pole walki i krępujący ciężar jesionki dławiły go i więziły, aż stało się za późno.

Samochód uderzył w betonową wysepkę i przechylił się, wyrzucając ich oboje na połupaną, szarą powierzchnię. Kobieta wrzasnęła. Uniosła nóż, który do tej pory tkwił w fałdach jesionki, lecz w końcu zaatakowany mężczyzna mógł zadać czysty cios wycelowany w jej brodę.

Opadła z głuchym odgłosem na beton. Obrócił się — samochód zgrzytając zjeżdżał z pochylni, złapany przez wzbierający brązowy przypływ; przechylony na bok, prawie natychmiast zatonął.

Mężczyzna miał ochotę kopnąć nieprzytomną kobietę. Zamiast tego kopnął nóż, posyłając go w wirującym ruchu do rzeki, w ślad za zatopionym samochodem sztabowym.

— Nie wygracie. — Splunęła. — Nie możecie z nami wygrać.

Gniewnie potrząsnęła krzesełkiem.

— Co takiego? — spytał wyrwany z półsnu.

— Zwyciężymy. — Zatrzęsła się wściekle. Nogi krzesła zastukały na kamiennej podłodze.

Dlaczego przywiązałem tę idiotkę akurat do krzesła? — pomyślał.

— Może masz rację — odpowiedział znużony. — Sprawa jest w tej chwili… umoczona. Czy to cię podnosi na duchu?

— Umrzesz. — Wpiła w niego wzrok.

— Nie ma nic pewniejszego pod słońcem — przyznał, gapiąc się na przeciekający sufit nad łóżkiem z łachmanów.

— Jesteśmy niezwyciężeni. Nigdy się nie poddamy.

— Przedtem okazało się, że dość łatwo was zwyciężyć. — Westchnął, wspomniawszy historię tego miejsca.

— Zostaliśmy zdradzeni! — krzyknęła. — Naszych armii nigdy nikt nie pokonał. Dostaliśmy…

— Cios nożem w plecy. Wiem.

— Tak! Ale nasz duch nie umrze nigdy. My…

— Ach, zamknij się! — Spuścił nogi z łóżka i spojrzał na kobietę. — Słyszałem wcześniej tę śpiewkę. „Ograbiono nas”. „Bracia zostawili nas na łasce losu”. „Media były przeciwko nam”. Gówno… — Przeczesał dłonią mokre włosy. — Tylko bardzo młodzi lub bardzo głupi sądzą, że wojny są prowadzone przez samych wojskowych. Gdy wiadomości mkną szybciej od konnego kuriera czy ptaka, cały… naród… czy co tam takiego jest… walczy. To jest właśnie twój duch; twa wola. Nie kwękanie. Jeśli przegrywasz, to przegrywasz. Tym razem też byście przegrali, gdyby nie ten cholerny deszcz. — Podniósł rękę, gdy kobieta nabierała oddechu. — I nie wierzę, że Bóg jest po waszej stronie.

— Heretyk!

— Dziękuję.

— Życzę ci, żeby twoje dzieci umarły! Powoli!

— Hm… Nie jestem pewien, czy to odpowiednie dla mnie przekleństwo, ale jeśli tak, raczej nic z tego nie wyjdzie. — Opadł z powrotem na łóżko, nagle poczuł strach i wstręt. Znowu się podniósł. — Cholera, naprawdę muszą się brać za was w młodym wieku. To straszne słowa w ustach każdego, nie mówiąc już o kobiecie.

— Nasze kobiety są bardziej męskie niż wasi mężczyźni — drwiła.

— A jednak się rozmnażacie. Przypuszczam, że wybór jest ograniczony.

— Niech twoje dzieci cierpią i umrą straszną śmiercią! — zapiszczała.

— Cóż, jeśli naprawdę tak czujesz — westchnął, kładąc się znowu — najgorsze, czego mogę ci życzyć, to tego, byś pozostała takim tępakiem, jakim jesteś.

— Barbarzyńca! Niewierny!

— Wkrótce zabraknie ci obelg. Radziłbym zachować kilka na później. Choć trzymanie sił w rezerwie nie było, ściśle mówiąc, waszą mocną stroną.

— Zmiażdżymy was!

— Tak, jestem zmiażdżony, jestem zmiażdżony. — Leniwie pomachał dłonią. — Teraz daj spokój.

Zawyła i zatrzęsła krzesełkiem.

Może powinienem być wdzięczny, myślał, że nie muszę teraz wypełniać obowiązków dowódcy w zmieniających się z minuty na minutę warunkach, z którymi ci głupcy nie mogli sobie poradzić i które wsysają jak bagno; zalew meldunków od jednostek unieruchomionych, zmytych z pozycji; dezerterujących, odciętych, wycofujących się ze strategicznych stanowisk, wrzeszczących o pomoc, o posiłki, o ciężarówki, czołgi, tratwy, żywność, radia… Po pewnym czasie nic już nie robił, tylko potwierdzał, odpowiadał, odrzucał, rozkazywał, by dano opór; nic, nic. Meldunki ciągle nadchodziły, tworząc jednobarwną papierową mozaikę z miliona fragmentów — obraz armii rozpadającej się, zmiękczonej deszczem zupełnie jak kartka papieru, nasiąkniętej wodą, łatwej do rozdarcia i powoli się rozpadającej.

Tego wszystkiego unikał, gdyż tu go wyrzuciło… a jednak w głębi duszy nie był wdzięczny, nie był zadowolony; był wściekły, że jest daleko, że zostawił wszystko w rękach innych, że nie jest w centrum, że nie wie, co się dzieje. Denerwował się jak matka, której młodego syna właśnie zmobilizowano na wojnę — płacze, krzyczy, bezsilna w obliczu pędzących donikąd wydarzeń. (Zauważył ze zdziwieniem, że cały ten proces wcale nie wymaga sił przeciwnika. Bitwa toczyła się między nim i dowodzoną przez niego armią z jednej strony a żywiołami z drugiej. Trzecia strona była zupełnie zbyteczna.)

Najpierw niezwykle ulewne deszcze, potem obsunięcie się ziemi, które odcięło go od reszty konwoju sztabowego, a potem ta ubłocona idiotka, jego niedoszła zabójczyni…

Znowu usiadł prosto, podparł głowę dłońmi.

Czy próbował robić zbyt wiele? W zeszłym tygodniu spał dziesięć godzin; czy to zamgliło mu umysł, upośledziło jego osąd? A może spał za wiele, może istotny był ten krótki dodatkowy okres czuwania?

— Życzę ci, żebyś umarł — kwaknęła kobieta.

Spojrzał na nią, zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czemu przerwała mu myśli; chciał, by umilkła. Może powinien ją zakneblować.

— Spuściłaś z tonu — zauważył. — Minutę temu mówiłaś mi, że po prostu umrę.

Znowu opadł na łóżko.

— Sukinsyn! — wrzasnęła.

Pomyślał nagle, że sam jest takim samym więźniem jak ta dziewczyna. Pod jej nosem znowu zebrały się smarki. Odwrócił wzrok.

Splunęła. Uśmiechnąłby się, gdyby miał na to siłę. Okazywała pogardę śliną; cóż znaczyła ta kropelka w porównaniu z powodzią zatapiającą armię, którą zbierał i szkolił dwa lata?

I dlaczego przywiązał tę kobietę akurat do krzesła? Czyżby spiskował przeciw sobie, próbując zmniejszyć swe szansę? Krzesło; dziewczyna przywiązana do krzesła… mniej więcej w tym samym wieku, może trochę starsza… ale tak samo szczupła, w oszukańczej jesionce, która miała sprawiać wrażenie, że leży na osobie większej — daremnie jednak… Zbliżony wiek, podobna sylwetka…

Potrząsnął głową, odganiając myśli od tamtej bitwy, od tamtej klęski.

Zobaczyła, że patrzy na nią i potrząsa głową.

— Nie śmiej się ze mnie! — wrzasnęła wściekle, kiwając się w krześle w przód i wstecz.

— Zamknij się, zamknij — powiedział znużony. Wiedział, że nie brzmi to przekonująco, lecz nie potrafił nadać głosowi większego zdecydowania.

To dziwne, ale się zamknęła.

Deszcze i ona; niekiedy żałował, że nie wierzy w Los. Może czasami pomagała wiara w bogów. Czasami — na przykład teraz, gdy sprawy układały się niepomyślnie, na każdym zakręcie nóż otwierał dawne rany w jego ciele i coś bębniło go po już nabitych siniakach — pocieszająca byłaby myśl, że to wszystko z góry zaplanowano, wyznaczono, ustalono, a on tylko obracał stronice wielkiej i zapisanej księgi… Może nigdy nie miał szans napisać swej własnej historii (i tak jego własne imię, nawet ta próba samookreślenia, szydziło z niego).

Nie wiedział, co myśleć. Czy istniało przeznaczenie tak małoduszne i przytłaczające, jak sądzą niektórzy?

Nie chciał przebywać tutaj — chciał być z powrotem tam, gdzie meldunki i rozkazy zagłuszały z mózgu inną krzątaninę.

— Przegrywacie. Przegraliście tę bitwę, prawda?

Gdyby milczał, dziewczyna uznałaby to za oznakę słabości, więc mówił:

— Jaka przenikliwa analiza! Przypominasz mi pewne osoby, które planowały tę wojnę. Zezowaci, głupi i nieruchawi.

— Nie jestem zezowata! — wrzasnęła i nagle się rozpłakała. Głowę spuściła, przytłoczona szlochem. Poły jesionki falowały. Krzesło skrzypiało.

Brudne, długie włosy przykryły jej twarz, zsuwając się na ogromne klapy płaszcza. Łkając, opadła do przodu, jej ramiona niemal sięgały ziemi. Chciałby mieć siłę podejść i przytulić ją czule albo rozwalić jej łeb, byle tylko przerwać ten hałas.

— Dobrze, dobrze, nie masz zeza. Przepraszam.

Leżał na plecach, rękę zarzucił na oczy i miał nadzieję, że jego słowa brzmią przekonująco, ale z pewnością brzmiały fałszywie, bo i były fałszywe.

— Nie chcę twojego współczucia!

— Jeszcze raz przepraszam. Cofam cofnięcie.

— W każdym razie… nie mam… To po prostu niewielka… niewielki defekt, który nie powstrzymał komisji poborowej od wcielenia mnie do wojska.

(Przypomniał sobie, że brali również dzieci i emerytów, lecz nie powiedział tego głośno.) Próbowała wytrzeć twarz połami jesionki.

Mocno pociągnęła nosem, a kiedy odchyliła głowę, zobaczył, że na końcu nosa ma ogromną kroplę. Wstał bez zastanowienia — zmęczenie odezwało się z oburzeniem — i oberwał część cienkiej zasłony nad alkową łóżka. Podszedł do dziewczyny.

Zobaczyła, jak nadchodzi z postrzępioną szmatą, i zawyła z całej siły, usiłując ogłosić deszczowemu światu na zewnątrz, że za chwilę ją zamordują. Kołysała krzesłem i byłaby je przewróciła, gdyby nie doskoczył i nie wpakował buta na listwę między nogami krzesła.

Położył jej szmatę na twarzy.

Przestała się szamotać. Nie walczyła już ani się nie kręciła. Zwisała bezwładnie, zrezygnowana.

— Dobrze — powiedział z ulgą. — Teraz wydmuchaj nos.

Wydmuchała.

Zabrał gałganek, zwinął go, znów położył na jej twarzy i kazał dmuchać. Wydmuchała. Potem jeszcze raz wytarł jej nos. Mocno. Zapiszczała — nos miała podrażniony. Jeszcze raz westchnął i odrzucił szmatę.

Nie położył się, gdyż wtedy ogarniała go senność i zaduma; nie chciał zasypiać, bo miał wrażenie, że nigdy się nie obudzi; i nie chciał też myśleć, ponieważ nie doprowadzało go to do żadnych wniosków.

Odwrócił się i stał w drzwiach, wciąż na wpół otwartych — bardziej zamknąć się nie dały. Deszcz pryskał do wnętrza domku.

Myślał o innych dowódcach. Cholera, ufał tylko Rogtam-Barowi, ale ten miał zbyt niski stopień, by objąć dowództwo. Nie cierpiał wchodzić w ustabilizowaną hierarchię — zwykle zdemoralizowaną i nepotyczną — i musiał wtedy tyle na siebie przyjmować, że najmniejsze nawet wahanie czy krótka nieobecność dawały pustym łbom okazję do popsucia sytuacji. Ale z drugiej strony, mówił sobie, jakiż generał był całkowicie zadowolony z przejmowanego dowództwa?

Nie zostawił sztabowi wyczerpujących wskazówek: zaledwie kilka szalonych planów bez szans powodzenia; mgliste próby zastosowania pewnych broni. Zbyt wiele szczegółów pozostawało nadal w jego głowie, w tym jedynym prywatnym miejscu, gdzie nie zaglądała nawet Kultura — ale tylko z powodu swej zboczonej delikatności, a nie dlatego że nie mogła…

Zapomniał o kobiecie. Kiedy na nią nie patrzył, miał wrażenie, że przestawała istnieć, a jej głos i próby uwolnienia się z więzów były przejawem jakiejś absurdalnej nadnaturalnej siły.

Otworzył na oścież drzwi domku. W deszczu można dojrzeć rozmaite rzeczy. Bezwładność wzroku sprawiała, że pojedyncze krople przemieniały się w smugi, łączyły i wyłaniały w postaci kształtów, które w sobie nosił. Pozostawały w polu widzenia krócej niż trwa uderzenie serca i znikały na zawsze.

Zobaczył krzesło i statek, który nie był statkiem. Zobaczył mężczyznę o dwóch cieniach; zobaczył to, czego zobaczyć nie można — abstrakcyjne pojęcie; adaptacyjną, egoistyczną żądzę przetrwania; żądzę nagięcia do tego celu wszystkiego co osiągalne; żądzę usunięcia, dodania, niszczenia i tworzenia po to, by pewien szczególny zbiór komórek mógł trwać nadal, iść naprzód i decydować, wciąż iść naprzód i wciąż decydować, choćby z taką świadomością, że przynajmniej żyje. A te dwa cienie to konieczność i metoda. Konieczność była oczywista: pokonanie tego, co przeszkadza żyć dalej. Metoda polegała na wybieraniu, podejmowaniu i naginaniu materii i ludzi, kierując się przekonaniem, że wszystko można wykorzystać w walce; wszystko bez wyjątku można zastosować jako broń; również zdolności posługiwania się tymi środkami, umiejętności przewidywania, z czego warto wycelować i wypalić. Metoda — talent najemnika.

Krzesło i statek, który nie był statkiem, mężczyzna, jego dwa cienie i…

— Co zamierzasz ze mną zrobić? — Głos kobiety drżał. Obejrzał się na nią.

— Nie wiem. A jak sądzisz?

Spojrzała na niego oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Chyba zbierała oddech do następnego wrzasku. Nie rozumiał: zadał jej zupełnie normalne pytanie, a ona zareagowała tak, jakby stwierdził, że zaraz ją zabije.

— Proszę, nie. Proszę, nie rób tego, och, proszę, proszę, nie. — Znowu załkała sucho. Potem wydawało się, że jej kręgosłup pęka, gdy znów obwisła. Błagalną twarz opuściła prawie na kolana.

— Nie robić czego? — Był zaintrygowany.

Chyba go nie słyszała. Jej bezwładnym ciałem wstrząsały łkania.

W takich właśnie chwilach przestawał rozumieć ludzi. Po prostu zupełnie nie miał pojęcia, co dzieje się w ich umysłach niedostępnych i niezgłębionych. Potrząsnął głową i zaczął chodzić po pokoju. Pomieszczenie było śmierdzące, wilgotne, zatęchła atmosfera panowała tu chyba od wieków. Prawdopodobnie mieszkał tu jakiś człowiek ciemny, strażnik maszyn z dalekiej, bardziej bajecznej przeszłości, dawno porozbijanych wskutek umiłowania wojny, jakie żywił ten lud. Podłe życie w ohydnym miejscu.

Kiedy przyjdą? Czy znajdą go? A może sądzą, że nie żyje? Czy po osunięciu się ziemi, gdy zostali oddzieleni od reszty konwoju dowództwa, usłyszano jego wiadomość radiową?

Czy właściwie to wszystko opracował?

Może nie. Może go pozostawią, sądząc, że poszukiwania nic nie dadzą. Nie dbał o to. Jeśli go złapią, nie przysporzy mu to dodatkowego bólu; już wcześniej o tym rozmyślał. Musiałby tylko uodpornić się na dręczenie.

— Jeśli zamierzasz mnie zabić, zrób to szybko, dobrze?

Te bezustanne przerywniki zaczynały go irytować.

— Nie zamierzałem cię zabić, ale jęcz tak dalej, a zmienię zdanie.

— Nienawidzę cię. — Tylko to potrafiła wymyślić.

— Ja też cię nienawidzę.

Ponownie zaczęła płakać. Głośno.

Spojrzał znów w deszcz i zobaczył Staberinde.

Klęska, klęska, szeptał wiatr; czołgi toną w błocie, ludzie poddają się w ulewnych deszczach; postępująca dezorganizacja.

I głupia kobieta z katarem… Mógł się z tego śmiać, z tego współdzielenia czasu i miejsca przez wielkość i nikczemność, przez wspaniałość i nędzny absurd, jakby przestraszona szlachta zmuszona do jazdy w jednym powozie z pijanymi, brudnymi wieśniakami, którzy rzygają nad nimi i kopulują pod nimi; finezja i pchły.

Śmiech, jedyna odpowiedź, jedyna replika, której nie można przebić ani wydrwić; najmniejszy z najmniejszych elementów relacji porządku.

— Czy wiesz, kim jestem? — zapytał, obróciwszy się nagle.

Właśnie przyszło mu na myśl, że może kobieta nie zdaje sobie sprawy, kim on jest, i wcale nie byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że próbowała go zabić po prostu dlatego, że jechał wielkim samochodem, a nie dlatego że był głównodowodzącym całej armii. Zupełnie by go to nie zdziwiło; prawie tego oczekiwał.

Podniosła wzrok.

— Co takiego?

— Czy wiesz, kim jestem? Czy znasz moje nazwisko lub stopień?

— Nie. — Splunęła. — A powinnam?

— Nie, nie — zaśmiał się i odwrócił.

Wyjrzał przelotnie na szarą ścianę deszczu, jakby była to jego stara przyjaciółka, a potem znowu się zwalił na łóżko.

Rządowi się to nie spodoba. Och, tyle im obiecywał: bogactwa, ziemie, zyski w dobrach, prestiż i władzę. Zostanie rozstrzelany, jeśli Kultura go nie wyciągnie. Za tę klęskę chętnie by go utłukli. Zwycięstwo byłoby ich, lecz klęska będzie jego. Zwykłe narzekania.

Próbował sobie mówić, że w zasadzie zwyciężył. Wiedział, że tak jest, lecz tylko chwile klęski zmuszały go do prawdziwego myślenia, do wysiłku, by tkaninę swego życia złączyć w całość. Wtedy właśnie jego myśli powracały do okrętu „Staberinde” i do tego, co reprezentował; wtedy myślał o Krzesłorobie i o nawiedzającym go poczuciu winy, skrytej pod tym banalnym określeniem…

Tym razem była to lepsza klęska, bardziej bezosobowa. Jako dowódca armii odpowiadał przed rządem i rząd mógł go usunąć; w ostatecznym rachunku to oni — nie on — ponosili odpowiedzialność za przegraną. Walka też nie miała w sobie elementów osobistych. Nigdy nie spotkał przywódców wroga: byli dla niego obcy; znał tylko ich nawyki militarne, ulubione wzorce ruchów wojsk i sposoby przygotowywania kampanii. To wyraźne odgraniczenie elementów osobistych łagodziło deszcz ciosów. Troszeczkę.

Zazdrościł ludziom, którzy rodzili się, wychowywali i dojrzewali wśród innych, mieli przyjaciół, a potem osiedlali się w jednym miejscu, w gronie znajomych, wiedli swoje codzienne, zwykłe, bezpieczne życie, starzeli się i zostawali zastąpieni, mieli dzieci, które ich odwiedzały… po czym umierali jako zdziecinniali staruszkowie, zadowoleni ze wszystkiego, co spotkało ich przedtem.

Nigdy wcześniej by nie uwierzył, że może odczuwać coś podobnego, że aż do bólu chciałby kimś takim zostać, doznawać rozpaczy niezbyt głębokiej, radości niezbyt wielkiej; nigdy nie naciągać materii życia i losu, lecz być malutkim, bez znaczenia, bez wpływów.

Wydawało się to czymś nadzwyczaj miłym, nieskończenie godnym pożądania, ponieważ kiedyś w takiej sytuacji, kiedy już się w niej znalazł… czy poczuje potrzebę postępowania tak jak tamta druga osoba, osiągnięcia takich wyżyn? Wątpliwe. Obrócił się i spojrzał na kobietę na krześle.

Było to bezcelowe, głupie; myślał o sprawach bezmyślnych. Gdybym był morskim ptakiem… ale jak możesz być morskim ptakiem?

Gdybyś był morskim ptakiem, twój mózg byłby malutki i głupi, uwielbiałbyś na wpół zgniłe bebechy ryb i wydziobywał oczy małym bydlątkom; nie znałbyś poezji i nie potrafiłbyś docenić latania w taki pełny sposób, jak może to zrobić człowiek na ziemi, marzący, by zostać tobą.

Gdybyś chciał zostać ptakiem, zasługiwałbyś na to, by nim zostać.

— Ach! Dowódca obozowiska i markietanka. Jednak niezupełnie dokładnie, panie generale. Powinien pan związać ją w łóżku…

Podskoczył. Ręka automatycznie powędrowała do kabury przy pasie.

Kirive Socroft Rogtam-Bar zamknął kopniakiem drzwi i strząsał deszcz z wielkiej, błyszczącej peleryny. Uśmiechnięty ironicznie, wyglądał irytująco świeżo, zważywszy, że nie spał od wielu dni.

— Bar!

Prawie biegiem podszedł niego. Klepali się po ramionach, uradowani.

— We własnej osobie. Generale Zakalwe, witaj. Czy pojechałbyś ze mną w skradzionym pojeździe? Mam na zewnątrz amfa…

— Co takiego?!

Pchnął drzwi i wyjrzał na wody. Obok piętrzących się maszyn znajdowała się wielka i poobijana ciężarówka amfibia.

— To ich ciężarówka — rzekł ze śmiechem.

Rogtam-Bar skinął głową z nieszczęśliwą miną.

— Niestety. Zdaje się, że chcą ją odzyskać.

— Naprawdę? — Generał znowu się zaśmiał.

— Tak. Nawiasem mówiąc, rząd upadł. Wyrzucili go siłą.

— Co? Z powodu tej ciężarówki?

— Przyznaję, że właśnie takie miałem wrażenie. Wiele wysiłku włożyli w to, by cię obwiniać o tę idiotyczną wojnę, i nie zauważyli, że w opinii łudzi też są z nią związani. Śnią na jawie, jak zwykle. — Rogtam-Bar uśmiechnął się. — A ten twój zwariowany pomysł, żeby komandosi umieścili zanurzone bomby w zbiorniku Maclin? Zadziałało: woda ruszyła na tamę i powstał potop. Zapora, według meldunków wywiadu, właściwie nie pękła, ale… przelała się, czy tak się właśnie mówi? W każdym razie mnóstwo wody popłynęło doliną i zmyło większość Naczelnego Dowództwa Piątej Armii oraz sporą część samej Piątej Armii, sądząc na podstawie ciał i namiotów przepływających przez ostatnie godziny obok naszych pozycji… A myśmy myśleli, że zwariowałeś, kiedy w ubiegłym tygodniu ciągałeś przy sztabie tego hydrologa. — Rogtam-Bar klasnął w dłonie. — W każdym razie sprawy przedstawiają się chyba poważnie. Mówi się o pokoju. — Obrzucił generała spojrzeniem od dołu do góry. — Lecz jeśli chcesz negocjować z facetami z drugiej strony, podejrzewam, że musisz się trochę doprowadzić do porządku. Walczył pan w błocie, generale?

— Jedynie z własnym sumieniem.

— Naprawdę? Kto wygrał?

— Cóż, to była jedna z tych rzadkich okazji, gdy agresja tak naprawdę nic nie rozwiązuje.

— Znam dobrze ten scenariusz: na ogół to wyskakuje, gdy się zastanawiamy, czy otworzyć następną butelkę, czy nie. — Bar wskazał drzwi.

— Pan pierwszy. — Spod płaszcza wyjął wielki parasol i rozpostarł go w górze. — Generale, pozwól! — Potem spojrzał na środek pokoju. — A twoja przyjaciółka?

Kobieta obróciła się i patrzyła na nich z przerażeniem.

— To moja zniewolona publiczność. — Wzruszył ramionami. — Widziałem dziwniejsze maskotki. Weźmy ją także.

— Nigdy nie kwestionuj rozkazów wyższego dowództwa — rzekł Bar. Wręczył mu parasol. — Weź to, a ja wezmę ją. — Wzrokiem dodał kobiecie otuchy, uchylił czapkę. — Tylko w sensie przenośnym, madame.

Kobieta wydała z siebie przenikliwy wrzask.

Rogtam-Bar skrzywił się.

— Czy ona często to robi? — spytał.

— Tak. I uważaj na jej głowę, omal nie rozwaliła mi nosa.

— A przecież już ma taki atrakcyjny kształt. Zobaczymy się w amfie, generale.

— Doskonale — odpowiedział, manewrując w drzwiach parasolem.

Gwiżdżąc, poszedł w dół betonowej pochylni.

— Niewierny psie! — wrzasnęła kobieta, gdy Rogtam-Bar ostrożnie zbliżył się z tyłu do jej krzesła.

— Ma pani szczęście — odpowiedział. — Normalnie nie biorę autostopowiczów.

Podniósł krzesło razem z kobietą i zaniósł do pojazdu, gdzie cisnął je na tył.

Wrzeszczała przez całą drogę.

— Czy przedtem też zachowywała się tak hałaśliwie? — spytał Rogtam-Bar, wycofując machinę z powrotem w powódź.

— Przeważnie.

— Jestem zdumiony, że słyszałeś swoje myśli.

Generał uśmiechnął się smętnie i spojrzał w ulewny deszcz.


Zawarto pokój; zdegradowano go i odebrano kilka medali. Wyjechał później tego roku, a Kultura wcale nie okazała niezadowolenia z tego, co zrobił.

Siedem

Miasto zbudowano w kanionie głębokim na dwa kilometry, szerokim na dziesięć. Kanion — poszarpana rozpadlina w skorupie planety — wił się osiemset kilometrów przez pustynię, ale położone w nim miasto zajmowało tylko trzydzieści.

Stał na brzegu urwiska i patrzył w przepaść na oszałamiającą plątaninę ulic, budynków publicznych, domów mieszkalnych, schodów, rowów odwadniających, linii kolejowych — wszystko szare, zamglone, niewyraźne w czerwonej poświacie zachodzącego słońca.

Jak wody cieknące powoli przez pękniętą tamę, kłęby chmur wpływały do kanionu, wciekały w występy i szczeliny zabudowy, odpływały jak znużone myśli.

W paru miejscach najwyżej położone budowle przekraczały krawędź rozpadliny, rozlewały się na pustyni, lecz pozostała część miasta, pozbawiona jakby energii, nie wyrosła aż tak wysoko. Kryła się przed wiatrami, schowana w głębi rozpadliska, gdzie naturalny mikroklimat kanionu wspierał jej umiarkowanie.

Miasto, popstrzone niewyraźnymi plamami światła, było dziwnie ciche, zamarłe. Mężczyzna nasłuchiwał, wreszcie z głębi mglistych przedmieść pochwycił dźwięk przypominający wycie zwierząt. Rozejrzał się po niebie i dostrzegł w dali punkciki ptaków krążących w cichym, zimnym, ciężkim powietrzu. To one wrzeszczały, sunąc nad tarasami, schodami ulic, serpentynami dróg.

Niżej widział ciche pociągi — cienkie linie światła powoli przemykające między tunelami. Akwedukty i kanały wypełnione wodą widoczne były jako czarne linie. Po drogach pełzły pojazdy; ich światła żarzyły się niczym iskierki, gdy samochody pierzchały, jakby obawiały się krążących w górze drapieżnych ptaków.

Jesienny wieczór; powietrze zimne i ostre. Zdjął uprzednio skafander i zostawił go w kapsule, która zagrzebała się w piaskowej jamie.

Miał teraz na sobie workowate ubranie, znów powszechnie tu noszone.

Poprzednim razem, gdy wykonywał w tym miejscu swe zadanie, obowiązywał ten sam fason. Czuł dziwną satysfakcję — na tak długo opuścił te rejony, że moda zdążyła zatoczyć krąg. Nie był przesądny, po prostu rozbawił go ten zbieg okoliczności.

Przykucnął i dotknął skalnej krawędzi. Podniósł garść kamyków i roślin; przesiewał je przez palce. Westchnął, wstał, włożył rękawiczki i kapelusz.

Miasto nazywało się Solotol. Mieszkał w nim Tsoldrin Beychae.

Przybysz otrzepał pył z płaszcza — płaszcza starego, mającego pamiątkową wartość, pochodzącego z dalekiej krainy — nasadził na nos bardzo ciemne okulary, wziął niewielką walizeczkę i ruszył w dół, do miasta.

— Dobry wieczór. Czym mogę panu służyć?

— Poproszę o dwa górne piętra.

Recepcjonista patrzył skonfundowany. Pochylił się do przodu.

— Słucham, proszę pana?

— Dwa górne piętra hotelu. Chciałbym je zająć. — Uśmiechnął się. — Niestety, nie dokonałem wcześniejszej rezerwacji.

— Aaa… — Zaniepokojony recepcjonista przeglądał się w ciemnych okularach przybysza. — Dwa…?

— Nie chodzi o pokój ani o apartament, ani o piętro, ale o dwa piętra. I to dwa górne piętra. Jeśli w którymś z pokojów są tam już jacyś goście, proszę ich uprzejmie zachęcić do przeprowadzki na inne piętro. Zapłacę ich rachunki, aż do chwili obecnej.

— Rozumiem — odparł recepcjonista. Nie wiedział, czy ma to wszystko potraktować poważnie. — A… jak długo zamierza pan zostać?

— Bez określania terminu. Zapłacę za miesiąc naprzód. Moi prawnicy przetelegrafują pieniądze jutro przed południem. — Otworzył teczkę, wyjął plik banknotów i położył na kontuarze. — Jeśli pan sobie życzy, za jedną noc zapłacę gotówką.

— Rozumiem. — Urzędnik wpatrywał się w pieniądze. — Proszę wypełnić formularz.

— Dziękuję. Ponadto chciałbym mieć windę do własnej dyspozycji i dostęp na dach. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie klucz uniwersalny.

— Tak, oczywiście. Rozumiem. Proszę mi na chwileczkę wybaczyć. — Recepcjonista poszedł po szefa.

Gość uzyskał znaczną zniżkę za te dwa piętra, potem uzgodnił stawkę za korzystanie z windy i dachu. Łącznie dawało to pierwotną sumę, ale po prostu lubił się targować.

— Nazwisko szanownego pana?

— Staberinde — odparł.

Na ostatnim piętrze wybrał sobie narożny apartament, z widokiem na przepastny kanion. Otworzył wszystkie kredensy, szafy, drzwi, poruszał żaluzjami i markizami nad balkonem. Sprawdził łazienkę. Z kranów leciała gorąca woda. Z łazienki wyniósł kilka małych krzeseł, z salonu jeszcze cztery i zaniósł je do sąsiedniego apartamentu. Zapalił wszystkie światła, wszędzie zajrzał.

Oglądał wzory na tapicerce, zasłonach, kotarach, dywanach, freskach. Starannie przyjrzał się meblom. Zadzwonił po jedzenie. Dostarczono je na małym stoliku na kółkach. Pchając stolik przed sobą, pojadał i zwiedzał spokojne pokoje hotelu. Od czasu do czasu zerkał na mały czujnik, który miał wytropić w pomieszczeniach wszelkie urządzenia nadzorujące. Nic takiego nie odkrył.

Przystanął, spojrzał przez okno. Bezwiednie rozcierał sobie nie istniejące już wypukłe znamię nad sercem.

— Zakalwe? — usłyszał słaby głos z piersi. Spojrzał w dół, z kieszeni koszuli wyjął maleńki paciorek. Umieścił go w uchu, zdjął ciemne okulary i włożył je do kieszeni.

— Cześć.

— To ja, Diziet Sma. U ciebie wszystko w porządku?

— Tak. Znalazłem mieszkanie.

— Świetnie. Słuchaj, wyszperaliśmy coś. Nadaje się idealnie!

— Co mianowicie? — Uśmiechnął się, słysząc podniecenie w głosie Smy. Nacisnąwszy guzik, zasunął zasłony.

— Trzy tysiące lat temu żył tu sławny poeta. Wiersze pisywał na woskowych tabliczkach oprawionych w drewniane ramki. Napisał zestaw stu krótkich poematów i zawsze twierdził, że są najlepsze w jego twórczości. Nie udało mu się jednak opublikować tych utworów, postanowił więc zostać rzeźbiarzem. Stopił dziewięćdziesiąt osiem tabliczek, zostawiając pierwszą i setną. Wyrzeźbił z wosku model, zrobił z piasku formę, potem odlew z brązu. Ta rzeźba istnieje do dziś.

— Smo, do czego zmierzasz? — Nacisnął inny guzik, rozchyliły się zasłony. Podobał mu się wydawany przez nie szum.

— Słuchaj! Gdy odkryliśmy Voerenhutz, przeprowadziliśmy wstępne całkowite skanowanie wszystkich planet. Pobraliśmy oczywiście hologram brązowej statuy. Wykryliśmy ślady piasku z pierwotnego odlewu oraz wosk w szczelinach figury.

— I nie był to właściwy wosk.

— Nie pasował do dwóch istniejących tabliczek. WJK całkowicie zakończyła skanowanie, po czym przeprowadziła śledztwo. Poeta, który wykonał rzeźbę, wstąpił do zakonu, a potem został opatem klasztoru. W tym czasie dodano do budynku jedno skrzydło, w którym, zgodnie z legendą, poeta rozpamiętywał dziewięćdziesiąt osiem zniszczonych wierszy. W komnatach znajduje się podwójna ściana — oznajmiła triumfalnie Sma. — Zgadnij, co tam jest.

— Zamurowani nieposłuszni mnisi?

— Wiersze! Tabliczki! — krzyknęła Sma. — W każdym razie większość z nich — dodała spokojniej. — Klasztor opuszczono kilkaset lat temu. Najprawdopodobniej kiedyś jakiś pasterz podpalił mury i kilka tabliczek się stopiło, ale reszta pozostała.

— Czy to wartościowe rzeczy?

— Należą do największych zaginionych skarbów literatury na tej planecie. Uniwersytet w Jarnsaromol, gdzie przebywa ten twój Beychae, przechowuje większość pergaminowych rękopisów poety, dwie tabliczki oraz słynną brązową rzeźbę. Daliby wszystko za pozostałe poematy. Rozumiesz, to doskonale się nadaje.

— Wydaje się niezłe.

— Zakalwe, do diabła, tylko to masz do powiedzenia?

— Dizzy, aż tyle szczęścia nigdy nie trwa długo. To się uśredni.

— Nie bądź takim pesymistą.

— Zgoda. — Westchnął i ponownie zasunął zasłony.

Diziet Sma mruknęła coś rozdrażniona.

— Po prostu chciałam ci to wszystko przekazać. Wkrótce odlatujemy. Dobrej nocy.

Brzęczyk, i połączenie się przerwało. Zaśmiał się smętnie. Nie zdjął malutkiego odbiornika, pozostawił go w uchu jak kolczyk.

Polecił, żeby mu nie przeszkadzano. Gdy zapadł zmrok, nastawił ogrzewanie na maksimum i otworzył wszystkie okna. Obejrzał sąsiednie balkony i rynny; zszedł po murze prawie aż do dołu i wspiął się z powrotem, okrążając fasadę. Sprawdzał wytrzymałość gzymsów, rur, parapetów i występów w murze. Światło paliło się tylko w kilkunastu pokojach. Gdy doszedł do wniosku, że zapoznał się z zewnętrznymi ścianami hotelu, wrócił na swoje piętro.

Usiadł na balkonie z dymiącą misą w dłoniach. Sporadycznie podnosił misę do twarzy i głęboko wciągał powietrze, poza tym spoglądał na roziskrzone miasto i pogwizdywał.

Myślał o tym, że większość miast wygląda jak postaw sukna płasko rozciągnięty. Solotol przypominało natomiast popstrzoną świetlnymi plamkami półotwartą księgę — lekko falującą literę V, opadającą głęboko w geologiczną historię planety. Wysoko, nad kanionem i pustynią, chmury jarzyły się pomarańczowoczerwono, odbijały długi pas miejskiego światła.

Wyobrażał sobie, że z drugiego krańca miasta hotel musi sprawiać dziwne wrażenie: górne piętra rzęsiście oświetlone, dolne prawie zupełnie ciemne.

Sądził, że już zapomniał, jak Solotol, dzięki swemu położeniu w kanionie, jest odmienne od pozostałych metropolii. A jednak i ono przypomina inne miasta, pomyślał. Wszystko jest do siebie podobne.

Gościł w tylu rozmaitych miejscach, napatrzył się na podobieństwa i na różnice. Oba te zjawiska go zadziwiały… a jednak to prawda: Solotol nie różniło się specjalnie od wielu znanych mu metropolii.

Wszędzie gdzie dotarli, galaktyka kipiała życiem i podstawowa karma wciąż jej się odbijała, zupełnie jak to kiedyś opisywała Shias Engin (gdy pomyślał o niej, znowu poczuł dotyk jej skóry i słyszał jej głos).

A jednak podejrzewał, że gdyby Kultura naprawdę chciała, wyszukano by mu spektakularnie odmienne, egzotyczne miejsca. Wyjaśniano mu, że był stworzeniem ograniczonym, przystosowanym do życia na niektórych tylko planetach, w pewnych tylko społeczeństwach i do prowadzenia szczególnych wojen. Nisza wojenna, jak określiła to kiedyś Sma.

Uśmiechnął się ponurawo i głęboko zaczerpnął dymu z narkotycznej misy.


Szedł pustymi arkadami, pustymi schodami, ubrany w znoszony płaszcz przeciwdeszczowy o nieokreślonym fasonie, ale jakby staromodny; oczy przykrywały mu bardzo ciemne okulary. Jego ruchy charakteryzowała oszczędna prostota.

Wszedł na podwórko wielkiego hotelu, które wyglądało zamożnie, a równocześnie było nieco zaniedbane. Ogrodnicy w bezbarwnych kombinezonach grabili liście z powierzchni starego basenu. Patrzyli uparcie na gościa, jakby dając mu do zrozumienia, że nie ma tu prawa przebywać.

Musiał obejść malarzy odnawiających portyk przed westybulem.

Używali specjalnej pośledniej farby, zrobionej według bardzo starych receptur; po dwóch latach farba miała w naturalny sposób wyblaknąć, łuszczyć się i popękać.

W bogato zdobionym westybulu pociągnął za fioletowy sznur przy recepcji. Pojawił się recepcjonista.

— Dzień dobry, panie Staberinde — powitał go z uśmiechem. — Przyjemny spacer?

— Owszem, dziękuję. Proszę o śniadanie na górę.

— Natychmiast, proszę pana.

„Solotol to miasto łuków i mostów. Schody i trotuary wiją się wśród wysokich budynków, ponad rzekami i potokami przechodzą po smukłych wiszących mostach i delikatnych kamiennych łukach. Po nadbrzeżach rzek biegną szosy, zakręcają, prowadzą pod dnem ciągów wodnych lub górą ponad nimi. Linie kolejowe tworzą wielopoziomową plątaninę, znikają w tunelach i grotach, gdzie spotykają się podziemne zbiorniki i drogi. Z pędzących wagonów pasażerowie oglądają gwiazdozbiory świateł odbijających się w ciemnych akwenach, ponad które wychodzą podziemne kolejki linowe i pomosty podziemnych dróg”.

Siedział w łóżku, na poduszce obok położył okulary i jedząc śniadanie, oglądał hotelową reklamówkę. Ściszył dźwięk, gdy odezwał się dzwonek zabytkowego telefonu.

— Halo?

— Zakalwe? — zabrzmiał głos Smy.

— O rety! Nadal tu jesteś?

— Właśnie opuszczamy orbitę.

— Nie czekajcie na moje sprawozdanie. — Pomacał kieszeń koszuli i wyłowił paciorek odbiornika. — Dlaczego używasz telefonu? Nawalił nadajnik?

— Nie, po prostu sprawdzamy, czy można bez problemów dostać się do systemu telefonicznego.

— Rozumiem. To wszystko?

— Nie. Dokładniej namierzyliśmy Beychaego. Na Uniwersytecie w Jarnsaromol przebywa w aneksie czwartym przy bibliotece. To jakieś sto metrów pod miastem, najstaranniej zabezpieczony magazyn uniwersytetu. Dobrze chroniony, pilnowany dodatkowo przez strażników, choć nie są to prawdziwi żołnierze.

— Ale gdzie mieszka, gdzie sypia?

— W mieszkaniu kustosza sąsiadującym z biblioteką.

— Wychodzi czasami na powierzchnię?

— Nie stwierdziliśmy tego.

Gwizdnął.

— To może być utrudnienie, a może nie.

— A u ciebie jak sprawy stoją?

— Nieźle — odparł, pojadając łakocie. — Czekam na otwarcie biur. Zostawiłem wiadomość u prawników, żeby do mnie zadzwonili. Wtedy zacznę hałasować.

— Dobrze. Nie przewiduję trudności. Wydano stosowne instrukcje, powinieneś otrzymać wszystko, co zechcesz. Jeśli będą jakieś problemy, daj znać, a my wyślemy depeszę z wyrazami oburzenia.

— Właśnie, Smo, zastanawiałem się, jak wielkie jest to finansowe imperium Kultury. Ta Korporacja Vanguard.

— Fundacja Vanguard. Dość duże.

— Ale jak duże? Jak daleko mogę się posunąć?

— Nie kupuj rzeczy większych niż państwo. Słuchaj, Cheradenine, możesz sobie pozwolić na wszelkie ekstrawagancje, ale dostarcz nam Beychaego. Jak najszybciej.

— Dobrze, dobrze.

— Teraz odlatujemy, ale będziemy w kontakcie. Pamiętaj, jeśli będzie ci potrzebna pomoc, jesteśmy w pobliżu.

— Dobrze. Do widzenia. — Odłożył słuchawkę i znów włączył dźwięk filmu.

„W ścianach kanionu jest wiele naturalnych i sztucznych jaskiń, tyle niemal co budynków na powierzchni. Znajdują się w nich dawne elektrownie wodne, nadal funkcjonujące. Przetrwało również kilka fabryk i zakładów rzemieślniczych ukrytych w skałach i w iłach, i tylko krótkie kominy na powierzchni pustyni zdradzają ich lokalizację. Wznosząca się rzeka ciepłych dymów komponując się z siecią kanałów ściekowych i rur drenujących, które również niekiedy ukazują się na powierzchni, tworzą złożony deseń w strukturze miasta”.

Zadzwonił telefon.

— Halo?

— Pan Staberinde?

— Tak.

— Dzień dobry. Jestem Kiaplor z…

— Ach, tak, z kancelarii prawniczej.

— Owszem. Dziękuję za wiadomość. Dostałem telegram zapewniający panu pełny dostęp do dochodów i rezerw Fundacji Vanguard.

— Wiem o tym. Czy to pana zadowala, panie Kiaplor?

— Mmm… tak. Telegram stawia sprawę jasno. Ale to bezprecedensowe pełnomocnictwa, zważywszy na rozmiar rachunku. Z drugiej strony, jeśli się zastanowić, Fundacja Vanguard nigdy nie postępowała konwencjonalnie.

— Znakomicie. Najpierw prosiłbym o natychmiastowe przelanie na rachunek hotelu Excelsior kwoty wystarczającej na pokrycie miesięcznego wynajmu dwóch pięter. Potem chciałbym kupić kilka rzeczy.

— Ach, tak. Mianowicie?

Wytarł usta serwetką.

— Na początku ulicę.

— Ulicę?

— Tak. Nic ostentacyjnego, nie musi być długa, ale chcę mieć całą ulicę gdzieś blisko centrum. Mógłby pan szybko poszukać czegoś odpowiedniego?

— Tak… tak, z pewnością możemy zacząć…

— Dobrze. Zadzwonię do pańskiego biura za dwie godziny. Chciałbym mieć wówczas wszelkie dane do podjęcia decyzji.

— Dwie…? Hm… no…

— Tempo jest tu istotne, panie Kiaplor. Proszę zlecić zadanie swym najlepszym ludziom.

— Tak. Bardzo dobrze.

— Znakomicie. Do zobaczenia za dwie godziny.

— Do widzenia.

Znów włączył dźwięk.

„Od setek lat niewiele tu budowano. Solotol to pomnik, instytucja, muzeum. Fabryki zniknęły, mieszkańców nie ma. Przez kilka miesięcy w roku niektóre dzielnice nieco się ożywiają dzięki trzem uniwersytetom, lecz ludzie uważają, że panuje tu atmosfera zastoju. Niektórzy jednak lubią życie w epoce tradycyjnej. W Solotol nie ma niebnego oświetlenia, pociągi poruszają się po żelaznych szynach, a pojazdy naziemne — po ziemi, gdyż zakazane jest latanie w obrębie zabudowań i ponad nimi. To smutne, wiekowe miasto. Znaczne jego połacie są albo w ogóle nie zamieszkane, albo zamieszkane tylko przez część roku.

Formalnie Solotol jest nadal stolicą, lecz nie reprezentuje kultury, do której należy. To teren wystawowy i wielu przyjeżdża tu na zwiedzanie, lecz tylko nieliczni zostają”.

Pokręcił głową, nałożył ciemne okulary i wyłączył ekran.


Poczekał na korzystny wiatr i wystrzelił wielkie kule z banknotów ze starego, ustawionego wysoko na dachu moździerza do fajerwerków.

Papierowe zwitki opadały na ziemię jak płatki mokrego śniegu. Ulicę udekorował flagami, proporcami i balonami, ustawił stoły, krzesła i bufety, oferujące darmowe drinki. Grała muzyka, nad chodnikami porozstawiano markizy, nad bufetami i podium dla orkiestry rozwinięto namioty, choć nie były potrzebne w ten jasny, ciepły jak na tę porę roku dzień. Uśmiechnięty obserwował ludzi przez okno z samego szczytu najwyższego przy tej ulicy budynku.

Poza sezonem tak niewiele działo się w mieście, że uliczna impreza natychmiast przyciągnęła tłumy. Wynajął ludzi do podawania narkotyków, jedzenia i drinków. Wstępu nie miały samochody i smutasy. Ludziom o ponurych minach dawano zabawne maski. Musieli je nosić, aż ich twarze ożywiały się nieco. Wychylił się przez okno i głęboko odetchnął; płuca napełniły mu się odurzającymi dymami z obleganego bufetu na ulicy. Obłok narkotycznych oparów dotarł wysoko, aż tutaj.

Mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiony. Wszystko szło doskonale.

Ludzie spacerowali i rozmawiali, roześmiani przekazywali sobie dymiące misy. Słuchali orkiestry, obserwowali tańczących. Krzyczeli „Hura!” za każdym razem, gdy strzelał moździerz; bawiły ich dowcipy polityczne wypisane na ulotkach wręczanych wraz z misami narkotyków, jedzeniem i maskami. Bawiły ich wielkie barwne transparenty wiszące na fasadach obskurnych budynków i w poprzek ulic. Napisy były zabawne lub absurdalne: EKSPERCI? CÓŻ ONI WIEDZĄ? PACYFIŚCI POD ŚCIANĘ! KANONY PRAWA DO KANIONU!

Organizowano gry, konkursy zręcznościowe, rozdawano kwiaty i komiczne kapelusze. Powodzeniem cieszył się stragan uprzejmości, gdzie po uiszczeniu drobnej opłaty każdy mógł usłyszeć, jak jest miły, życzliwy, dobry, skromny, łagodny, umiarkowany, szczery, poważany, przystojny i wesoły.

Zsunął ciemne okulary do tyłu, aż na koński ogon. Spoglądał na dół. Tam, na ulicy, czułby do tego wszystkiego dystans, natomiast z wysokiego piętra widział tych ludzi jako tłum o różnych twarzach — oddaleni, tworzyli jedność, lecz byli na tyle blisko, że ich indywidualne cechy wprowadzały harmonijne urozmaicenie. Bawili się, chichotali, narkotyzowali, wygłupiali, poddawali muzyce, lekko otumanieni nastrojem festynu.

Jego uwagę zwróciły dwie osoby.

Mężczyzna i kobieta spacerowali powoli, rozglądali się wokół. On był wysoki, o krótkich, ciemnych kręconych włosach utrzymanych w artystycznym nieładzie, ubrany elegancko, w jednej ręce trzymał ciemny beret, w drugiej maskę.

Kobieta, szczuplejsza od niego, dorównywała mu wzrostem. Ubrana podobnie do swego towarzysza w niewymuszony ciemnoszary strój z mandalą białej kryzy pod szyją. Czarne, dość proste włosy sięgały jej do ramion. Przechadzała się tak, jakby obserwowało ją wiele par zachwyconych oczu.

Szli obok siebie, ale się nie dotykali; od czasu do czasu któreś się odzywało, lekko skłaniając głowę ku partnerowi i patrząc na stronę, może po to, by spojrzeć na coś, o czym właśnie mówili.

Miał wrażenie, że widział ich zdjęcia na jakimś briefingu na WPS.

Pochylił nieco głowę, by terminal w kolczyku miał dobre ujęcie tamtej pary, i maleńkiemu urządzeniu kazał zrobić nagranie.

Po kilku chwilach kobieta i jej towarzysz zniknęli pod transparentami na końcu ulicy — przespacerowali się wśród rozweselonego tłumu, ale w żadnej zabawie nie wzięli udziału.

Festyn toczył się nadal. Przeszedł krótki deszcz i ludzie skryli się pod markizami, namiotami i w małych domkach; cały czas przybywały nowe osoby, dzieci biegały z barwnymi papierowymi wstęgami, owijały je wokół słupów, ludzi, straganów i stołów; tu i tam pojawiały się kłęby kolorowego pachnącego dymu, a ludzie dusząc się i śmiejąc, rozbiegali się, popychali nawzajem i żartobliwie wygrażali łobuziakom, którzy ciskali dymne bomby.

Stracił zainteresowanie i odszedł od okna. Przysiadł na chwilę na starej zakurzonej skrzyni, w zamyśleniu pocierał dłonią policzek; ledwo podniósł oczy na chmarę balonów ocierających się o okno. Włożył ciemne okulary — obserwowane z wnętrza pokoju balony wyglądały jednakowo.

Zszedł wąskimi schodami, jego buty stukały na starych drewnianych stopniach. Zdjął z poręczy stary płaszcz od deszczu i tylnymi drzwiami wyszedł na boczną ulicę.

Podjechało auto; usiadł z tyłu. Sunęli wśród starych budynków, do końca ulicy, potem skręcili na stromą drogę przecinającą pod kątem prostym ulicę, na której trwał festyn. Minęli ciemny długi samochód — w środku siedziała para z festynu.

Obejrzał się. Ciemne auto ruszyło za nimi.

Powiedział kierowcy, by przyśpieszył; goniące ich auto również jechało szybciej. Schwycił się mocno i obserwował miasto. Śmigali przez starą dzielnicę rządową. Potężne szare budowle ozdobiono rzeźbionymi w murze fontannami i kanałami; woda ściekała po fasadach skomplikowanymi pionowymi strugami jak teatralna kurtyna. Gdzieniegdzie wyrastało trochę zielska. Nie mógł sobie przypomnieć, czy pozwalają tym wodnym ścianom zamarzać czy też wyłączają je lub dodają jakiegoś przeciwzamarzacza. Przy wielu budynkach stały rusztowania, robotnicy czyścili zniszczone kamienie; odwracali głowy, by popatrzyć na dwa duże samochody gnające po ulicach.

Mocniej uchwycił się rączki z tyłu samochodu; zaczął przebierać w ogromnym zbiorze kluczy.

Zatrzymali się w starej wąskiej uliczce, w pobliżu wielkiej rzeki. Wyszedł błyskawicznie z samochodu i pośpieszył ku małemu wejściu do wysokiego budynku. Wszedł, zamknął drzwi, lecz nie na klucz. Śledzące ich auto właśnie wjechało w uliczkę. Zszedł po schodkach, pootwierał kilka zardzewiałych bram. Gdy dotarł na sam dół budynku, zobaczył na peronie czekający wagonik kolejki linowej. Otworzył drzwi, wsiadł, popchnął dźwignię.

Nastąpiło szarpnięcie, po czym kolejka dość gładko ruszyła w górę.

Widział przez tylne okno, że młody mężczyzna, a potem kobieta weszli na peron. Uśmiechnął się; patrzyli na znikający w tunelu wagonik.

Gładką pochylnią wyjechał na powierzchnię.

W miejscu gdzie wagonik jadący do góry mija się ze zjeżdżającym, wyszedł na zewnętrzną platformę i przesiadł się do drugiego wagonika kolejki, która pomknęła napędzana dodatkowym ciężarem wody zgromadzonej w swych zbiornikach, pobranej ze strumienia przy górnej stacji. Trochę odczekał, przejechał ćwierć drogi z powrotem na dół, potem wyskoczył na schody przy torach. Wspiął się po długiej metalowej drabinie do sąsiedniego budynku.

Na górze, nieco spocony, zdjął stary płaszcz, przewiesił go przez ramię i poszedł do hotelu.


Pokój biały, nowocześnie urządzony, miał duże okna. Meble zespolone były z wyłożonymi plastikiem ścianami, światło padało z wypukłości na jednospadowym dachu. Młody mężczyzna obserwował pierwszy tej zimy śnieg, lecący miękko na szare miasto. Szybko zapadał zmierzch.

Na białej kanapie, twarzą do dołu, leżała kobieta; łokcie miała szeroko rozsunięte, dłonie złożone pod obróconym na bok policzkiem, oczy zamknięte. Jej blade naoliwione ciało z pozorną brutalnością ugniatał silny masażysta o pooranej szramami twarzy i siwych włosach.

Mężczyzna przy oknie obserwował śnieżycę na dwa sposoby. Po pierwsze, patrzył na całość, oczyma utkwionymi w jeden nieruchomy punkt — wir, kurzawa poruszana lekkim wiatrem. Śledził również indywidualne płatki; wysoko, w mglistej galaktyce, szarej na szarym tle, wybierał wzrokiem pojedynczą śnieżynkę i wędrował za nią przez spokojnie spadające kłębowisko.

Osiadały na czarnym parapecie na zewnątrz, gromadziły się, niezauważalnie tworzyły miękki biały zwał; inne uderzały w szybę, przywierały na chwilę, potem zdmuchnięte wiatrem spadały w dół.

Kobieta, lekko uśmiechnięta, leżała jakby uśpiona; rysy jej twarzy zmieniały się pod wpływem sił, jakie na jej plecy, ramiona i boki wywierały ręce siwego masażysty. Pokryta oliwą skóra przemieszczała się tam i z powrotem, silne palce sunęły po niej bez tarcia, nie tworzyły fałdek ani zmarszczek, działały jak łagodne morze na podwodną trawę.

Pośladki kobiety przykrywał czarny ręcznik, rozsypane luźno włosy zasłaniały częściowo twarz; owale jasnych piersi rozpłaszczyły się pod zadbanym ciałem.

— Co więc trzeba zrobić?

— Musimy więcej wiedzieć.

— To stara prawda. Wróćmy do naszej konkretnej sprawy.

— Możemy kazać go deportować.

— Za co?

— Nie musimy podawać powodu, choć łatwo coś wymyślimy.

— To może wywołać wojnę, nim będziemy do niej gotowi.

— Cisza, nie powinniśmy teraz mówić o tej „wojnie”. Oficjalnie mamy świetne stosunki ze wszystkimi członkami naszej Federacji. Nie ma powodu do obaw. Całkowicie panujemy nad sytuacją.

— Stwierdził rzecznik prasowy. Uważasz, że powinniśmy się go pozbyć?

— Byłoby to chyba najmądrzejsze rozwiązanie. Lepiej niech nam nie przeszkadza. Mam wrażenie, że wyznaczono mu tu jakieś zadanie. Ma pełny dostęp do forsy Fundacji Vanguard. Ta tajemnicza i uparta organizacja przez trzydzieści lat utrudniała nam każdy krok. Tożsamość i miejsce pobytu jej właścicieli i zarządu to jeden z największych sekretów skupiska. Mają nieograniczone zasoby. I teraz nagle pojawia się ten facet, wydaje pieniądze z plebejską ekstrawagancją i zachowuje się ostentacyjnie, choć kokietująco skrycie… akurat wtedy, gdy może to się okazać wyjątkowo niewygodne.

— Może Fundacja Vanguard to on?

— Nonsens. Jeśli to w ogóle ktoś ważny, to raczej wścibski obcy lub poczciwy mechanizm napędzany sumieniem jakiegoś zmarłego potentata albo kopią ludzkiej osobowości. Albo to znarowiona maszyna, przypadkowo obdarzona świadomością, pozbawiona teraz nadzoru. Wszelkie inne możliwości zostały przez te lata wykluczone. Ten Staberinde to kukiełka. Wydaje pieniądze jak rozkapryszone dziecko, które boi się, że podobna hojność długo nie potrwa. Zachowuje się jak wieśniak, który wygrał na loterii. Zbuntowany. Ale, powtarzam, jest tu nie bez przyczyny.

— Jeśli go zabijemy i okaże się, że to ktoś ważny, możemy w ten sposób wywołać wojnę, a na to jeszcze za wcześnie.

— Możliwe, ale uważam, że musimy zrobić coś nieoczekiwanego, przynajmniej po to, by dowieść, że jesteśmy ludźmi, by wykorzystać naszą naturalną przewagę nad maszynami.

— Zgoda, ale czy on nie mógłby być dla nas użyteczny?

— Owszem.

Mężczyzna przy oknie uśmiechnął się do swego odbicia w szybie, na parapecie wystukiwał delikatny rytm.

Kobieta cały czas miała zamknięte oczy, jej ciało poruszało się pod wpływem regularnych uderzeń rąk masażysty.

— Zaraz, zaraz, były jakieś powiązania między Beychaem a Fundacją Vanguard. Jeśli to tak właśnie się sprawy mają…

— Jeśli to tak… wówczas może uda nam się pozyskać Beychaego, wykorzystując tego Staberinde.

Mężczyzna przyłożył palec do okna i przejechał dróżką, którą na zewnątrz szyby wędrowała opadająca śnieżynka. Zezował przy tym.

— Możemy…

— Co?

— Zastosować system Dehewwoffa.

— Kogo? Wyjaśnij.

— System Dehewwoffa karania chorobą. Stopniowana kara główna. Im cięższe przestępstwo, tym poważniejsza choroba, jaką zaraża się sprawcę. Za drobne przewinienia — gorączka, utrata energii życiowej i wydatki na leczenie. Za większy występek — atak dolegliwości trwający miesiące, ból i długa rekonwalescencja, wysokie rachunki i ani krzty współczucia, czasami pozostają znamiona. Za naprawdę okropne zbrodnie — zainfekowanie chorobą nieuleczalną, śmierć prawie pewna, choć możliwa jest boska interwencja i cudowne wyzdrowienie. Oczywiście, im z niższej klasy ktoś pochodzi, tym dotkliwsza kara, zważywszy na silniejszą budowę pracowników fizycznych. Kombinacje dolegliwości i odradzające się szczepy bakteryjne pozwalają na stosowanie wymyślnych wariantów.

— Wróćmy do naszego problemu.

— I nie podobają mi się te jego ciemne okulary.

— Powtarzam, wracajmy do problemu.

— …musimy więcej wiedzieć.

— Wszyscy tak mówią.

— Sądzę, że powinniśmy z nim porozmawiać.

— Tak. Potem go zabijemy.

— Powoli. Pomówimy z nim. Znajdziemy go i zapytamy, czego tu chce i kim jest. Zachowamy się spokojnie i rozważnie, nie zabijemy go, jeśli nie będzie to konieczne.

— O mało z nim nie porozmawialiśmy.

— Bez obrazy. To było niedorzeczne. Nie jesteśmy tu po to, by gonić samochody i biegać za głupimi pustelnikami. Zaplanujemy, pomyślimy. Wyślemy liścik do tego dżentelmena do hotelu…

— Do Excelsiora. Można by oczekiwać, że takie szacowne miejsce nie da się zbyt łatwo zwieść pieniędzmi.

— To prawda. A potem pójdziemy do niego lub skłonimy go, by przyszedł do nas.

— Z pewnością nie powinniśmy do niego iść. A z kolei on może odmówić przyjścia do nas. Szkoda, że… Z powodu nieprzewidzianych… Wcześniejsze zobowiązania uniemożliwiają mi… Chyba nie byłoby to zbyt mądre akurat teraz, może później… Wyobrażasz sobie, jak byłoby to poniżające?

— Ach, dobrze już. Zabijemy go.

— Dobrze, w każdym razie spróbujemy go zabić. Jeśli przeżyje, pogadamy z nim. Jeśli przeżyje, sam zechce z nami pogadać. Rozsądny plan. Musi się zgodzić. Nie mamy wyboru, to czysta formalność.

Kobieta zamilkła. Siwowłosy mężczyzna podnosił i opuszczał jej pośladki swymi wielkimi dłońmi; na jego twarzy, między szramami, pojawiły się strugi potu o dziwnych kształtach; dłonie krążyły i przesuwały się po pośladkach kobiety, a ona przygryzła dolną wargę lekko, tak jak lekko poruszała ciałem w słodkim udawaniu, w płaskich uderzeniach o białą powierzchnię.

Śnieg padał.

VII

— Wiesz — mówił do kamienia — mam okropnie przykre wrażenie, że umieram… ale z drugiej strony, jeśli się nad tym zastanowić, wszystkie moje uczucia w tej chwili są dość przykre. Co o tym sądzisz?

Nie doczekał się odpowiedzi.

Uznał wcześniej, że kamień jest ośrodkiem wszechświata, że może to udowodnić, ale kamień nie chciał zaakceptować swego tak ważnego miejsca w ogólnym porządku rzeczy, więc on tymczasem mówił do siebie. Mógł też zwracać się do ptaków lub owadów.

Znowu wszystko zapulsowało. Fale, chmary ptaków — padlinożerców — namierzały go, otaczały coraz ciaśniej, coraz bliżej, więziły mu umysł i usuwały po kawałku, jakby karabin maszynowy odstrzeliwał kawałki zgniłego owocu.

Spróbował odpełznąć niepostrzeżenie; wiedział, co zdarzy się za chwilę: jego życie zamigocze mu przed oczyma. Co za przerażająca myśl.

Na szczęście powróciły do niego tylko strzępy, jakby obrazy odzwierciedlały jego zrujnowane ciało, i wspomniał na przykład, jak siedzi w barze na jakiejś małej planecie; ma ciemne okulary, które współgrają dziwnie z zaciemnionymi oknami; wspomniał miejsce, gdzie wiatry były tak przykre, że ich siłę mierzono liczbą wywracanych co noc ciężarówek; wspomniał bitwę czołgów na wielkich polach porośniętych jednym gatunkiem roślin, polach jak morza trawy, wspomniał szaleństwo, desperację, dowódców stojących na czołgach i pełzające powoli połacie płonących łanów, gorejące całą noc, rozszerzającą się ciemność, otoczoną ogniem… wojna wybuchła z powodu tych uprawnych obszarów i one były główną zdobyczą, ale w walkach zostały zniszczone; pamiętał wijące się, bezgłośne zwoje węża do hydrantu, igrające pod wodą zalaną światłem reflektorów; wspomniał bezkresną biel i ruchy tektoniczne zderzających się, trących o siebie wielkich lodowych płyt — gorzki koniec stuletniego uśpienia.

Oraz ogród. Wspomniał ogród. I krzesło.

— Wrzeszcz! — wrzasnął i zaczął uderzać rękoma, starając się nabrać pędu, by wylecieć w górę, w powietrze i oddalić się od… od… nie wiedział od czego. Nie przesuwał się jednak; jego ramiona, bijąc, odskrobały trochę kulek guana, lecz cierpliwe ptaki zacieśniały pierścień — czekały na jego śmierć, nie zwiedzione obserwowały ten pokaz niestosownie ptasiego zachowania.

— Och, dobrze — wymamrotał i opadł na plecy. Trzymał się za pierś i patrzył w kojące niebieskie niebo. A cóż przerażającego może być w jakimś tam krześle? Znowu zaczął pełznąć.

Przeciągnął się wokół kałuży, wydrapując ścieżkę przez ciemne kulki ptasich odchodów, a potem w pewnym miejscu skręcił ostro ku wodom jeziora. Oddalił się tylko trochę, zatrzymał, zawrócił i znów poszedł wzdłuż kałuży, drapaniem odgarniając kulki guana, przepraszając małe owady, które niepokoił. Gdy dotarł do miejsca, gdzie był już wcześniej, zatrzymał się i ocenił sytuację.

Ciepły wietrzyk przyniósł znad jeziora woń siarki.

…I znowu znalazł się w ogrodzie, wspominał zapach kwiatów.

Był sobie kiedyś wielki dom. Stał w połowie drogi między morzem a górami, w posiadłości otoczonej z trzech stron szeroką rzeką. Były tu stare lasy i dobrze zagospodarowane pastwiska; wśród wzgórz pełnych płochliwych, dzikich zwierząt wiły się ścieżki i strumienie poprzecinane mostkami; stały tam altanki, pergole, ukryte w rowach płoty, sielskie domki, gdzieniegdzie srebrzyły się ozdobne jeziorka.

Przez lata, przez pokolenia, w wielkim domu urodziło się i wychowało wiele dzieci; bawiły się we wspaniałych ogrodach. Nas interesuje czworo z nich; ich historia stała się ważna dla ludzi, którzy nigdy nie widzieli tego domu ani nie słyszeli nazwiska mieszkającej tam rodziny.

Dwoje z tych dzieci to siostry o imionach Darckense i Livueta; jeden z chłopców to ich starszy brat zwany Cheradenine; wszyscy nosili rodzinne nazwisko Zakalwe. Czwarte dziecko nie było z nimi spokrewnione, lecz pochodziło z rodziny od dawna sprzymierzonej z ich rodziną; zwali go Elethiomel.

Starszy chłopiec, Cheradenine, pamiętał tamtą krzątaninę, kiedy zapłakana matka Elethiomela przybyła do wielkiego domu, gruba od dzieciaka, otoczona zabieganą służbą, postawnymi strażnikami i łkającymi pokojówkami. Przez kilka dni cały dom zajęty był kobietą z dzieckiem w łonie. Jego siostry bawiły się beztrosko, korzystając ze zmniejszonej czujności niań i strażników, a Cheradenine już nie lubił nie narodzonego niemowlaka.

Oddział królewskiej konnicy przybył do domu tydzień później i chłopiec zapamiętał, jak ojciec stoi na szerokich, prowadzących na dziedziniec stopniach i mówi coś spokojnym tonem. Pamiętał, jak ludzie ojca biegną i zajmują pozycje przy oknach. Pobiegł szukać matki. Biegł korytarzami z wysuniętą przed siebie ręką, jakby trzymał cugle. Drugą dłonią klepał się po biodrze, wydając klaskający odgłos, „raz, dwa, trzy!”, „raz, dwa, trzy!” Udawał kawalerzystę. Znalazł matkę z kobietą, która miała dziecko w środku; kobieta płakała, a jego wygoniono.

Chłopiec urodził się tamtej nocy, przy wtórze wrzasków.

Cheradenine zauważył, że po tym wydarzeniu atmosfera w domu bardzo się zmieniła: naraz wszyscy się trochę uspokoili, choć stali się jeszcze bardziej zajęci niż przedtem.

Przez kilka lat mógł dręczyć młodszego chłopca, ale potem Elethiomel, który rósł szybciej od niego, zaczął mu oddawać i między obu chłopcami ukształtowało się niełatwe przymierze. Uczyli ich prywatni nauczyciele; Cheradenine stopniowo zdał sobie sprawę, że ich ulubieńcem był Elethiomel, chwytający wszystko szybciej od niego, zawsze chwalony za swe zdolności, tak wcześnie rozwinięte, zawsze zwany uczniem bystrym, inteligentnym i zaawansowanym. Cheradenine usiłował mu dorównać i zyskał trochę uznania za to, że się nie poddaje, lecz wydawało się, iż nikt naprawdę tego nie docenia. Instruktorzy sztuk wojennych mieli na temat swych podopiecznych zdania bardziej podzielone: Cheradenine był lepszy w zapasach i w walce na ciosy; Elethiomel lepiej władał pistoletem i białą bronią (pod właściwym nadzorem; chłopcy czasami się zapominali), choć niewykluczone, że Cheradenine dorównywał mu w operowaniu nożem.

Siostry kochały obu chłopców, nie wyróżniając żadnego z nich.

Wszyscy wspólnie bawili się podczas długich letnich sezonów i krótkich chłodnych zim. Wyłączywszy pierwszy rok po urodzinach Elethiomela, wiosnę i jesień spędzali w wielkim mieście, gdzie rodzice Darckense, Livuety i Cheradenine’a utrzymywali wysoki, miejski dom. Dzieci nie lubiły tamtego miejsca: ogród był mały, a parki zatłoczone. Gdy przebywali w mieście, matka Elethiomela zawsze cichła, płakała częściej, a co kilka dni oddalała się, podekscytowana. Powracała we łzach.

Byli kiedyś w mieście, jesienią. Dzieci trzymały się z dala od zdenerwowanych dorosłych, gdy do domu zawitał posłaniec.

Słysząc wrzaski, porzuciły swą wojnę na niby i wybiegły z dziecinnego pokoju na podest schodów. Zerkały przez balustradę na dół, na wielki hali, gdzie stał posłaniec. Głowę miał spuszczoną, a matka Elethiomela wrzeszczała i zawodziła. Rodzice Cheradenine’a, Livuety i Darckense podtrzymywali ją i przemawiali uspokajająco. W końcu ich ojciec gestem odprawił posłańca, a rozhisteryzowana kobieta opadła cicho na podłogę, ze zmiętą kartką w ręce.

Wtedy ojciec spojrzał na górę i zobaczył dzieci, lecz patrzył na Elethiomela, nie na Cheradenine’a. Wkrótce posłano ich wszystkich do łóżek.

Po kilku dniach wrócili do domu na wsi; matka Elethiomela płakała cały czas i nigdy nie schodziła na posiłki.

— Twój ojciec był mordercą. Uśmiercili go, ponieważ zabił mnóstwo ludzi.

Cheradenine siedział z nogami zwisającymi z kamiennego parapetu.

Panowała piękna pogoda i drzewa w ogrodach wzdychały na wietrze.

Siostry śmiały się i chichotały, zbierając kwiaty z klombów pośrodku kamiennej łodzi. Kamienny statek stał w zachodnim jeziorze, połączony z ogrodem krótką kamienną groblą. Przez pewien czas bawili się w piratów, a potem rozpoczęli badanie klombów na wyższym z dwu pokładów łodzi. Cheradenine miał przy sobie kamyki i rzucał je kolejno na dół w spokojną toń, wywołując fale, które tworzyły jakby tarczę łuczniczą. Próbował trafiać zawsze w to samo miejsce.

— Nic podobnego — oznajmił Elethiomel, kopiąc kamienny parapet i spoglądając w dół. — Był dobrym człowiekiem.

— Jeśli był dobry, dlaczego król kazał go zabić?

— Nie wiem. Ludzie musieli o nim opowiadać różne historie. Kłamstwa.

— Ale król jest chytry — oznajmił triumfalnie Cheradenine, wrzucając następny kamyk w rozchodzące się kręgi fal. — Najchytrzejszy ze wszystkich. Dlatego właśnie jest królem. On by naprawdę wiedział, gdyby mu kłamali.

— Nieważne — upierał się Elethiomel. — Mój ojciec nie był złym człowiekiem.

— Był, a twoja matka musiała być też strasznie niegrzeczna, bo nie zabroniliby jej opuszczać pokoju.

— Nie była niegrzeczna! — Elethiomel podniósł wzrok na drugiego chłopca i poczuł, jak coś wzbiera w jego czaszce, za oczyma i nosem. — Jest chora. Nie może wychodzić z pokoju.

— To ona tak mówi — odparł Cheradenine.

— Patrzcie, ile kwiatów! Zrobimy perfumy! Chcecie pomóc? — Dwie siostry podbiegły do nich z tyłu, z naręczami kwiecia. — Elly… — Darckense próbowała wziąć Elethiomela za rękę.

Odepchnął ją.

— Och, Elly… Sheri, no, proszę cię — powiedziała Livueta.

— Ona nie była niegrzeczna! — krzyknął do odwróconego drugiego chłopca.

— By-ła, by-ła — odparł śpiewnie Cheradenine i rzucił do jeziora następny kamyk.

— Nie była! — wrzasnął Elethiomel, podbiegł i z rozpędu pchnął mocno drugiego chłopca w plecy.

Cheradenine zawył i spadł z rzeźbionego parapetu. Uderzył głową w kamienie. Dziewczynki wrzasnęły.

Elethiomel wychylił się i zobaczył, jak Cheradenine z pluskiem wpada w środek koncentrycznych fal, znika, znowu wypływa, a potem unosi się na wodzie twarzą do dołu.

Darckense wrzasnęła.

— Och, Elly, nie! — Livueta upuściła kwiaty i pobiegła ku schodom.

Darckense wrzeszczała nadal. Przykucnęła, kwiaty przyciskała do piersi.

— Darkle! Biegnij do domu! — krzyczała Livueta ze schodów.

Elethiomel patrzył, jak chłopiec w wodzie porusza się nieco, wypuszczając bańki. Kroki Livuety stukały na pokładzie. Darckense wciąż wrzeszczała.

Na chwilę zanim dziewczyna skoczyła w płytką wodę, by wyciągnąć brata, Elethiomel zmiótł ręką pozostałe kamyki z parapetu. Zagrzechotały i wpadały z pluskiem wokół chłopca.

Nie, nie o to chodziło. To musiało być coś znacznie gorszego. Był pewien, że pamiętał coś o krześle (pamiętał również coś o łodzi, ale to również nie bardzo się zgadzało). Próbował myśleć o najgorszych rzeczach, które mogą wydarzyć się na krześle, i odrzucał je kolejno, gdyż — o ile mógł sobie przypomnieć — nie przytrafiły się one ani jemu, ani nikomu z jego znajomych. W końcu doszedł do wniosku, że jego fiksacja na temat pojęcia krzesła to sprawa przypadku; tak się akurat złożyło, że wypadło na krzesło, i tyle.

Były również imiona; imiona, których niegdyś używał; wymyślone imiona, które nie należały do niego naprawdę. Tylko pomyśleć, że nazywają go jak jakiś statek! Co za głupia osoba, co za niegrzeczny chłopiec; to właśnie próbował zapomnieć. Nie wiedział, nie rozumiał, jak mógł być taki głupi. Teraz wszystko wydawało się jasne, oczywiste.

Chciał zapomnieć o statku; chciał pogrzebać tę sprawę, by nie mógł się już nazywać tak jak ten statek.

Teraz zdał sobie sprawę, dopiero teraz zrozumiał, kiedy stało się za późno, by coś z tym zrobić.

Ach, sam sprawił, że robiło mu się niedobrze.

Krzesło, statek, coś… coś innego. Zapomniał.

Chłopcy uczyli się pracy z metalem, dziewczęta — garncarstwa.

— Ale my nie jesteśmy wieśniakami ani… ani…

— Rzemieślnikami — podpowiedział Elethiomel.

— Nie spierajcie się, tylko uczcie obróbki materiałów — oznajmił obu chłopcom ojciec Cheradenine’a.

— Ale to pospolite!

— Tak jak umiejętność pisania czy operowania liczbami. Przez biegłość w tych sprawach nie staniecie się urzędnikami, tak jak praca z żelazem nie uczyni z was kowali.

— Ale…

— Róbcie, jak wam kazano. Jeśli macie ambicje wojskowe, jak obydwaj twierdzicie, spróbujcie na lekcjach sporządzać ostrza i pancerze.

Chłopcy spojrzeli po sobie.

— Może byście również zechcieli przekazać swemu nauczycielowi języka pytanie, czy jest do przyjęcia, by młodzi, dobrze wychowani ludzie zaczynali prawie każde zdanie nieszczęsnym słowem „ale”. To wszystko.

— Dziękuję, panie.

— Dziękuję, panie.

Na zewnątrz przyznali, że mimo wszystko praca z metalem nie jest taka zła.

— Ale musimy powiedzieć Nochalowi o tym „ale”. Każe nam za karę pisać zdania!

— Nie, nie powiemy. Twój stary powiedział, że „może byśmy zechcieli przekazać” Nochalowi. To nie znaczy, że polecił nam przekazać.

— Racja.

Livueta też chciała się zająć pracą w metalu, ale ojciec zabronił, gdyż to nie wypadało. Upierała się. Nie ustępował. Dąsała się. Poszli na kompromis — stolarstwo.

Chłopcy robili noże i miecze, Darckense — garnki, Livueta meble do letniego domku w głębi posiadłości. Właśnie w tym domku Cheradenine odkrył…

Nie, nie, nie, nie chciał o tym myśleć, dosyć. Wiedział, co będzie dalej.

Do cholery, wolałby raczej pomyśleć o innym przykrym okresie, o dniu, w którym wzięli ze zbrojowni pistolet…

Nie. W ogóle nie chciał myśleć. Próbował przestać o tym myśleć, waląc głową o podłoże, gapiąc się na szaleńczo niebieskie niebo i bijąc głową w górę i w dół, w górę i w dół o jasne łupki, na których już nie było kulek guana, ale to zbyt bolało, kamienie ustępowały, a on nie miał nawet dość siły, by odpędzić upartą pstrą muchę, więc przestał.

Gdzie się znajdował?

Ach, tak, krater, zatopiony wulkan… jesteśmy w kraterze; stary krater starego wulkanu, od dawna nieczynny, napełniony wodą; w środku krateru wysepka; a on z wysepki patrzył na ściany krateru i był mężczyzną, a nie dzieckiem, i był naprawdę miłym człowiekiem, i umierał na wysepce, i…

— Wrzasnąć? — zapytał.

Niebo z powątpiewaniem spojrzało na dół.

Było niebieskie.

Pomysł, by zabrać pistolet, poddał Elethiomel. Zbrojownia była wówczas otwarta, lecz strzeżona. Dorośli, cały czas czymś zajęci i zaniepokojeni, mawiali o odesłaniu dzieci. Lato minęło, a oni nadal nie pojechali do miasta. Nudzili się.

— Moglibyśmy uciec.

Szurali nogami po opadłych liściach na ścieżce przecinającej posiadłość. Elethiomel mówił cicho. Obecnie nie mogli nawet spacerować bez ochrony — strażnicy kroczyli trzydzieści kroków przed i dwadzieścia za nimi. Czy z taką obstawą można się dobrze bawić? Blisko domu pozwolono im poruszać się bez nadzoru, ale to było jeszcze nudniejsze.

— Nie bądź niemądra — powiedziała Livueta.

— Nie jestem niemądra — odparła Darckense. — Poszlibyśmy do miasta, znaleźli przynajmniej jakieś zajęcie.

— Masz rację — przyznał Cheradenine. — Mielibyśmy co robić.

— Po co chcecie iść do miasta? — spytała Livueta. — Tam może być niebezpiecznie.

— A tu nudy na pudy — stwierdziła Darckense.

— Tak, racja — przytaknął Cheradenine.

— Moglibyśmy wziąć łódź i odpłynąć — zasugerował Cheradenine.

— Nie trzeba nawet żeglować ani wiosłować — zauważył Elethiomel.

— Musielibyśmy tylko odepchnąć łódź, a i tak w końcu dotarlibyśmy do miasta.

— Ja nie pójdę — powiedziała Livueta, kopiąc kupę liści.

— Och, Liwy, przynudzasz — odparła Darckense. — Chodźże. Musimy trzymać się razem.

— Nie pójdę — powtórzyła Livueta.

Elethiomel zacisnął wargi. Kopnął ogromną kupę liści. Wystrzeliły w powietrze jak eksplozja. Strażnicy odwrócili się nagle, potem uspokojeni spojrzeli gdzie indziej.

— Musimy coś zrobić — powiedział, patrząc na ochroniarzy i podziwiając wielkie automatyczne karabiny, które tamtym wolno było nosić.

Jemu nigdy nie pozwolono dotknąć naprawdę dużej broni ręcznej. Bawił się tylko małokalibrowymi pistoletami i lekkimi karabinkami.

Złapał jeden z liści spadających tuż przy jego twarzy.

— Liście. — Odwracał liść przed oczyma. — Drzewa są głupie — oświadczył pozostałym.

— Oczywiście — zgodziła się Livueta. — Nie mają nerwów ani mózgu, prawda?

— Nie to miałem na myśli — odrzekł, miażdżąc liść w dłoniach. — Chciałem powiedzieć, że liście to tak głupi pomysł. Tyle marnotrawstwa każdej jesieni. Drzewo, które zachowywałoby liście, nie musiałoby wypuszczać nowych. Wyrosłoby większe niż cała reszta; zostałoby królem drzew.

— Ale liście są piękne! — zauważyła Darckense.

Elethiomel pokręcił głową, wymienił spojrzenia z Cheradeninem.

— Dziewczyny! — zaśmiał się szyderczo.

Zapomniał, jak brzmi inne określenie krateru; istniało słowo na krater, na wielki krater wulkaniczny, z pewnością było jeszcze jedno słowo, na pewno istniała inna nazwa, odłożyłem to słowo na minutę i jakiś sukinsyn mi je gwizdnął, sukinsyn… gdybym tylko mógł je znaleźć ja… ja po prostu odłożyłem je przed minutą…

Gdzie był wulkan?

Wulkan znajdował się na wielkiej wyspie śródlądowego morza, gdzieś tam.

Rozejrzał się po odległych, wysokich ścianach krateru, próbując sobie przypomnieć, gdzie było to gdzieś tam. Poruszył się, zabolało go ramię — w to miejsce dźgnęli go rabusie. Spróbował chronić ranę, odpędzając sykaniem obłoki much, lecz był pewien, że zdążyły już złożyć jajka.

(Niezbyt blisko serca; przynajmniej nadal ją tam nosił i trochę potrwa, nim zakażenie dotrze aż tak daleko. Wtedy już będzie martwy, gdy znajdą drogę do jego serca i do niej.)

Ale dlaczego nie? No, dalej, rozgośćcie się, robaczki, jedzcie, nasyćcie swój głód; najprawdopodobniej i tak będę martwy, zanim się wyklujecie, i oszczędzę wam udręki i bólu, nie próbując was wydrapywać… Kochane robaczki, słodziutkie robaczki. (Sam jestem słodziutki; to ja będę zjadany.)

Przerwał i myślał o stawku, o małej kałuży, wokół której krążył jak schwytany kamień wokół planetki. Kałuża znajdowała się na dnie obniżenia i wydawało mu się, że wciąż próbuje uciec od śmierdzącej wody, szlamu i much, które się tam kłębiły, i od ptasich odchodów, przez które ciągle pełzł… Nie udawało mu się: miał wrażenie, że wciąż tu wraca, ale myślał o tym bardzo dużo.

Kałuża była płytka, błotnista, kamienista i śmierdząca; ohydna i rozdęta poza swe zwykłe granice rzygowinami i krwią, które w nią wlał. Chciał odejść, oddalić się stamtąd na dobre. Potem wysłałby eskadrę ciężkich bombowców.

Znowu zaczął pełznąć wokół stawku, poruszając kulki guana i niepokojąc owady. W pewnym miejscu kierował się precz, ku jezioru, a potem sunął z powrotem, z powrotem do tego samego miejsca co przedtem i zatrzymywał się, patrząc na kałużę i kamień.

Co przedtem robił?

Pomagał miejscowym, jak zwykle. Uczciwy ekspert, doradca; świrusów trzymał na dystans, pozostałych zmieniał w grzecznych ludzi. Potem dowodził małą armią. Ale oni uznali, że ich zdradził, a oddziały szkoli po to, by stanowiły oparcie dla jego władzy. Więc w przededniu zwycięstwa, w tym samym momencie, gdy w końcu zaatakował Sanktuarium, oni także uderzyli na niego.

Zabrali go do kotłowni, odarli z ubrania; uciekł, lecz po schodach tupotali już żołnierze, więc musiał biec. Musiał wejść do rzeki, gdzie tamci znowu go osaczyli. Nurkował, omal się nie utopił. Prądy go pochwyciły, a on obracał się leniwie… obudził się rano, pod osłoną mechanizmu kotwicznego wielkiej barki rzecznej; nie miał pojęcia, jak się tam dostał. Z rufy barki zwisała lina — mógł się tylko domyślać, że się na nią wspiął. Nadal bolała go głowa.

Zabrał trochę odzieży suszącej się na sznurku za osłoną kotwicy, lecz go zauważono. Skoczył razem z ubraniem za burtę, popłynął do brzegu. Nadal na niego polowano i cały czas spychano coraz dalej od miasta i Sanktuarium, gdzie Kultura mogłaby go szukać. Całymi godzinami próbował wymyślić, jak się z nimi skontaktować.

Jechał właśnie na skradzionym wierzchowcu, nad brzegiem napełnionego wodą krateru wulkanu, gdy napadli go rabusie. Zbili, zgwałcili, przecięli ścięgna nóg i wrzucili w śmierdzące, zabarwione na żółto wody jeziora kraterowego. Potem, gdy płynął samymi rękami, wlokąc za sobą bezużyteczne nogi, ciskali w niego kamieniami.

Wiedział, że jakiś kamień trafi go prędzej czy później, spróbował więc zastosować coś z fantastycznego szkolenia Kultury: szybko zrobił hiperwentylację i zanurkował. Czekał tylko parę sekund. Wielki kamień plusnął w wodę, w linię baniek pozostawioną przez niego podczas nurkowania. Gdy kamień zbliżył się do niego, objął go jak kochanek i pozwolił się wciągnąć głęboko w ciemność jeziora. Wyłączył się, stosując wyuczoną metodę, lecz nie martwił się zbytnio, że metoda może nie zadziałać i nigdy już się nie obudzi.

Nurkując, pomyślał: dziesięć minut. Zbudził się w miażdżącej ciemności. Wspomniał swoją sytuację, wyciągnął ręce spod kamienia. Odepchnął się nogami, ku światłu, lecz nic się nie zdarzyło. Użył ramion.

W końcu powierzchnia obniżyła się ku niemu. Powietrze nigdy nie smakowało słodziej.

Ściany jeziora kraterowego wznosiły się pionowo. Mała skalista wysepka stanowiła jedyne miejsce, dokąd można by płynąć. Gdy młócąc rękoma wypełzał na brzeg, z wysepki pofrunęły w górę skrzeczące ptaki.

Dobrze, że to nie mnisi mnie znaleźli, myślał, wciągając się na brzeg przez guano. Wtedy dopiero byłbym w kłopotach.

Choroba kesonowa zaczęła się kilka minut później — kwas wsączał się powoli w każdy staw. Żałował, że mnisi go jednak nie dopadli.

A jednak — mówił do siebie, by nie myśleć o bólu — przyjdą po mnie; Kultura zejdzie w dół w pięknym wielkim statku, zabiorą mnie na górę i wszystko naprawią.

Był tego pewien. Zadbają o niego, wyleczą, otoczą dobrą opieką i bezpieczny znajdzie się z powrotem w ich raju, i będzie to jak… jak powrót do dzieciństwa, powrót do ogrodu. Ale jakaś niesforna część umysłu przypomniała mu, że w ogrodach zdarzają się niekiedy również rzeczy złe.

Darckense poprosiła strażnika zbrojowni, by pomógł jej poradzić sobie z zablokowanymi drzwiami w korytarzu, tuż za rogiem. Cheradenine wślizgnął się do pomieszczenia i zabrał autokarabin opisany przez Elethiomela. Ukrył broń pod peleryną i wychodząc usłyszał, jak Darckense wylewnie dziękuje strażnikowi. Spotkali się w garderobie przy tylnym hallu; owiani uspokajającym zapachem mokrej tkaniny i pasty do podłogi, szeptali podekscytowani i kolejno brali karabin do rąk. Był bardzo ciężki.

— Jest tylko jeden magazynek.

— Nie zauważyłem innych.

— Boże, musisz być chyba ślepy, Zak.

— Ale ocieka oliwą! — powiedziała Darckense.

— To zapobiega rdzewieniu — wyjaśnił Cheradenine.

— Gdzie go uruchomimy? — spytała Livueta.

— Schowamy go tutaj i wyniesiemy po obiedzie. — Elethiomel wziął broń od Darckense. — Teraz ma być lekcja Nochala, ale on i tak ją przesypia. Mama z ojcem będą zabawiać tamtego pułkownika. Możemy wydostać się z domu w lasy i tam postrzelamy z karabinu. Nie mówi się „uruchomić”, ale „strzelić”.

— Mogą nas zabić — rzekła Livueta. — Strażnicy pomyślą, że jesteśmy terrorystami.

Elethiomel cierpliwie kręcił głową.

— Liwy, jesteś głupia. — Skierował na nią karabin. — Ma tłumik. Jak sądzisz, co to jest?

— Hm. — Livueta odepchnęła lufę w drugim kierunku. — A ma bezpiecznik?

Elethiomel zrobił niepewną minę.

— Oczywiście — stwierdził głośno, a potem drgnął lekko i zerknął na zamknięte drzwi do hallu. — Oczywiście — szepnął. — Chodźmy. Schowamy go i wrócimy tu, gdy odczepimy się od Nochala.

— Nie możesz go tutaj ukryć — powiedziała Livueta.

— A właśnie że mogę.

— Strasznie śmierdzi — zauważyła dziewczynka. — Oliwa silnie pachnie. Od razu ją czuć, jak się tu wejdzie. A jeśli ojciec zechce pójść na spacer?

Elethiomel zrobił strapioną minę. Livueta przeszła obok niego, otworzyła małe wysokie okno.

— A może byśmy go schowali w kamiennej łodzi? — zaproponował Cheradenine. — Nikt tam nie zagląda o tej porze roku.

Elethiomel rozważał ten pomysł. Złapał płaszcz, w który Cheradenine początkowo zawinął karabin, i znowu przykrył broń.

— W porządku. Weźcie go.

Ciągle nie dość daleko do tyłu lub nie dość daleko naprzód… Nie był pewien. Odpowiednie miejsce: właśnie tego szukał. Właściwe miejsce. Tylko miejsce się liczyło, miejsce było wszystkim. Weź ten kamień…

— Biorę cię, kamieniu — rzekł. Łypnął na niego.

Oto mamy tu niegrzeczny, wielki płaski kamień, leży i nic nie robi, amoralny i tępy, i w dodatku leży jak wyspa w zanieczyszczonym stawku. Stawek to malutkie jeziorko na wysepce, a wysepka znajduje się w zatopionym kraterze. Krater to krater wulkaniczny, a wulkan tworzy część wyspy na wielkim śródlądowym morzu. Śródlądowe morze jest jak gigantyczne jezioro na kontynencie, a kontynent to jakby wyspa leżąca na morzach planety. Planeta jest niczym wyspa w morzu przestrzeni kosmicznej układu, a układ unosi się w gromadzie, która jest jak wyspa w morzu galaktyki, która jest niczym wyspa w archipelagu lokalnej grupy, która jest wyspą we wszechświecie; wszechświat jest jak wyspa unosząca się w morzu przestrzeni w Kontinuach, a one unoszą się jak wyspy w Rzeczywistości, i…

Ale jeśli zejdziemy przez Kontinua, Wszechświat, Grupę Lokalną, Galaktykę, Gromadę, Układ, Planetę, Kontynent, Wyspę, Jezioro, Wyspę… kamień pozostanie. I TO OZNACZA, ŻE TEN GÓWNIANY, OBRZYDLIWY KAMIEŃ JEST ŚRODKIEM WSZECHŚWIATA, KONTINUÓW, CAŁEJ RZECZYWISTOŚCI!

To słowo brzmi „kaldera”. Jezioro znajduje się w zatopionej kalderze. Podniósł głowę, spojrzał ponad nieruchomymi żółtawymi wodami ku skałom krateru i wydało mu się, że widzi łódź zrobioną z kamienia.

— Wrzaśnij — rzekł.

— Odpieprz się — odpowiedziało niebo bez przekonania.

Niebo pokryły obłoki i wcześnie się ściemniło. Nauczyciel później niż zazwyczaj zapadł w sen za swym wysokim pulpitem i dzieci gotowe były już odłożyć cały plan do jutra, nie mogły się jednak powstrzymać.

Wymknęły się z klasy i wystudiowanym, zwykłym krokiem poszły na dół do tylnego hallu, gdzie wzięły swoje buty i kurtki.

— Czujesz? — szepnęła Livueta. — Pachnie tu trochę smarem do broni.

— Nic nie czuję — skłamał Elethiomel.

Sale recepcyjne, gdzie tamtego wieczoru podejmowano winem i kolacją pułkownika wraz ze sztabem, wychodziły na park przed domem; jezioro z kamienną łodzią było z tyłu.

— Idziemy sobie tylko na spacer wokół jeziora, sierżancie — powiedział Cheradenine do strażnika, który zatrzymał ich na żwirowej ścieżce do kamiennej łodzi. Sierżant skinął głową i kazał im iść szybko, gdyż wkrótce zapadnie ciemność.

Wkradli się na łódź, znaleźli karabin tam, gdzie schował go Cheradenine — pod kamienną ławką na górnym pokładzie.

Gdy podnosili broń z kamiennego pokładu, Elethiomel uderzył karabinem w bok ławki.

Rozległ się trzask i magazynek się otworzył; potem rozległ się jakby szczęk sprężyny, kule brzdęknęły i zastukotały po posadzce.

— Idiota! — krzyknął Cheradenine.

— Zamknij się!

— Och, nie — powiedziała Livueta, nachylając się i podnosząc kilka nabojów.

— Wracajmy — szepnęła Darckense. — Boję się.

— Nie martw się. — Cheradenine klepnął ją po dłoni. — Chodź, poszukamy kul.

Zbieranie, czyszczenie i pakowanie nabojów z powrotem do magazynka zdawało się trwać wieki. Kilku kul prawdopodobnie nie znaleźli.

Kiedy skończyli i wepchnęli magazynek na miejsce, była już prawie noc.

— Jest zbyt ciemno — powiedziała Livueta.

Przykucnęli przy balustradzie i ponad jeziorem patrzyli na dom.

Elethiomel trzymał broń.

— Nie! — odparł. — Wszystko widać.

— Nie, nie widzimy dobrze — odrzekł Cheradenine.

— Zostawmy to do jutra — zaproponowała Livueta.

— Zaraz zauważą, że nas nie ma — szepnął Cheradenine. — Nie mamy czasu!

— Nie! — odparł Elethiomel, patrząc tam, gdzie strażnik powoli mijał koniec grobli. Livueta też tam spojrzała: to był sierżant, który z nimi rozmawiał.

— Zachowałeś się jak idiota! — oświadczył Cheradenine i chciał wziąć karabin. Elethiomel ciągnął broń w swoją stronę.

— To moje. Zostaw!

— Nie twoje! — syknął Cheradenine. — Nasze. Należy do naszej rodziny, nie do twojej!

Położył obie dłonie na karabinie. Elethiomel pociągnął znowu.

— Przestańcie! — krzyknęła Darckense słabym głosem.

— Nie bądźcie tacy… — zaczęła Livueta.

Spojrzała za brzeg parapetu, skąd, jak się jej wydało, doszedł dźwięk.

— Dawaj to tu!

— Puszczaj!

— Przestańcie. Przestańcie. Wracajmy, proszę…

Livueta ich nie słyszała. Patrzyła z suchymi ustami i szeroko otwartymi oczyma za kamienny parapet. Ubrany na czarno mężczyzna podjął karabin upuszczony przez pełniącego wartę sierżanta. Sam sierżant leżał na żwirze. Coś zamigotało w ręku mężczyzny w czerni, odbijając światła domu. Mężczyzna zepchnął bezwładne ciało sierżanta ze żwiru do jeziora.

Livueta schyliła się.

— Sza… — powiedziała prawie bez tchu.

Nadal się szamotali.

— Ciii!

— To moje!

— Puszczaj!

— Przestańcie! — syknęła i walnęła ich obu po głowach. Spojrzeli na nią. — Przed chwilą ktoś zabił tamtego sierżanta. Tuż, tuż, na zewnątrz.

— Co takiego? — Chłopcy wyjrzeli przez parapet. Elethiomel wciąż trzymał broń.

Darckense przykucnęła i zaczęła płakać.

— Gdzie?

— Tam. To jego ciało! Tam, w wodzie!

— Jasne — szepnął Elethiomel przeciągając zgłoski. — A kto…

Wszyscy troje zobaczyli widmową sylwetkę zmierzającą w kierunku domu, trzymającą się cienia krzaków rosnących po obu stronach ścieżki. Kilkunastu ludzi — ciemne plamy na żwirze — poruszało się brzegiem jeziora po pasie murawy.

— Terroryści! — rzucił podniecony Elethiomel i wszyscy troje dali nura za balustradę, gdzie cicho łkała Darckense.

— Trzeba zawiadomić dom — oznajmiła Livueta. — Wypal z karabinu.

— Najpierw zdejmij tłumik — dodał Cheradenine.

Elethiomel szamotał się z czymś przy końcu lufy.

— Zacięło się!

— Daj mi!

Spróbowali wszyscy troje.

— Wypal z niego tak jak jest — zasugerował Cheradenine.

— Tak! — Elethiomel potrząsnął bronią, uniósł ją. — Tak! — powtórzył. Uklęknął, położył karabin na kamiennej poręczy, wycelował.

— Ostrożnie — powiedziała Livueta.

Elethiomel wymierzył do ciemnych sylwetek idących po ścieżce do domu. Pociągnął spust.

Karabin jakby eksplodował. Pokład kamiennej łodzi rozświetlił się.

Hałas był ogromny; Elethiomela rzuciło w tył, karabin nadal strzelał, ryjąc ślad w nocnym niebie. Chłopiec uderzył w ławkę. Darckense zaczęła krzyczeć co sił w płucach. Podskoczyła; od domu dobiegły strzały.

— Darkle, schowaj się! — wrzasnęła Livueta. Świetlne linie trzaskały i migotały nad kamienną łodzią.

Darckense wrzeszczała, a potem zaczęła biec w kierunku schodów.

Elethiomel potrząsnął głową, gdy dziewczyna go mijała, spojrzał w górę. Livueta chciała ją złapać, ale za późno. Cheradenine usiłował zagrodzić jej drogę.

Świetlne linie obniżyły się i odtłukiwały kawałki leżących wokół nich kamieni, wzbijając obłoczki pyłu. Równocześnie Darckense, wrzeszcząc i potykając się, brnęła ku schodom.

Pocisk ugodził ją w biodro; poprzez strzały z karabinów i wrzaski dziewczynki jej rodzeństwo dość wyraźnie usłyszało odgłos, który przy tym powstał.

On też został trafiony, choć w tamtym czasie nie wiedział przez co.

Atak na dom odparto. Darckense żyła. Omal nie umarła z szoku i utraty krwi, ale żyła. Najlepsi chirurdzy w kraju usiłowali zrekonstruować jej miednicę, rozbitą przez kulę na kilkanaście większych kawałków i setkę drzazg.

Fragmenty kości powędrowały w jej ciele; znaleźli je w nogach, jeden w ręce, kilka w organach wewnętrznych, kawałek nawet w brodzie.

Lekarze wojskowi, wprawieni w leczeniu tego typu kontuzji, mieli czas (ponieważ wojna się wtedy jeszcze nie zaczęła) i motywację (ponieważ jej ojciec był człowiekiem bardzo ważnym), by jak najlepiej ją poskładać. Mimo to miała utykać, przynajmniej dopóki rosła.

Jeden z kostnych odłamków wyszedł z jej ciała — wbił się w jego ciało. Tuż ponad sercem.

Chirurdzy wojskowi orzekli, że operacja byłaby zbyt ryzykowna.

Z czasem, oznajmili, jego ciało odrzuci ten fragment kości.

Ale nigdy nie odrzuciło.

Znowu zaczął pełznąć wokół kałuży.

Kaldera! To było to słowo, ta nazwa.

(Takie sygnały były ważne, a on znalazł ten, którego szukał).

Zwycięstwo, powiedział do siebie; wlókł swe ciało, rozgarniał ostatnie ptasie odchody i przepraszał owady. Doszedł do wniosku, że wszystko ułoży się znakomicie. Wiedział to teraz i wiedział, że w końcu zawsze zwycięża, a nawet jeśli przychodzi przegrana, nigdy się o tym nie dowiadujesz, i jest tylko jedna walka, a on w każdym razie był w centrum tej całej śmiesznej rzeczy, i kaldera, to było to słowo, i Zakalwe było tym słowem, i Staberinde było tym słowem, i…

Przybyli po niego; zeszli w wielkim, pięknym statku, zabrali go na górę i znowu sprawili, że był zupełnie zdrowy…

— Nigdy się nie nauczą — westchnęło niebo, zupełnie wyraźnie.

— Pierdol się — odparł.

Po latach, gdy Cheradenine powrócił z akademii wojskowej i kierując się wskazówkami milkliwego ogrodnika, szukał Darckense, podszedł po miękkim dywanie z liści do drzwi letniego domku.

Usłyszał ze środka krzyk. Darckense.

Wbiegł po stopniach, wyciągnął pistolet i kopnięciem otworzył drzwi.

Zaskoczona Darckense spojrzała na niego ponad swym ramieniem.

Twarz miała skrzywioną. Ramiona trzymała nadal na szyi Elethiomela. Elethiomel siedział ze spodniami wokół kostek, z dłońmi na nagich biodrach dziewczyny pod zadartą sukienką, i patrzył na niego spokojnie.

Siedział na krzesełku zrobionym przez Livuetę podczas lekcji stolarstwa, dawno temu.

— Cześć, stary — powiedział do młodego człowieka z pistoletem.

Cheradenine chwilę patrzył Elethiomelowi w oczy, a potem odwrócił się, schował pistolet do kabury i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.

Z tyłu słyszał płacz Darckense i śmiech Elethiomela.

Wysepka w centrum kaldery znowu była cicha i spokojna. Znów przyfrunęło kilka ptaków.

Dzięki niemu wyspa się zmieniła. Powstał wydrapany w kole dokoła centralnego zapadliska wysepki w czarnych ptasich odchodach odgarniętych z jasnej skały — z ogonkiem odpowiedniej długości odchodzącym na bok (drugi koniec ogonka wskazywał kamień, który stanowił środkową kropkę) — prosty piktogram, biały na czarnym tle.

Był to miejscowy sygnał „Pomocy!” i można go było zobaczyć jedynie z samolotu lub z kosmosu.

Kilka lat po scenie w letnim domku, nocą, gdy lasy płonęły, a odległa artyleria grzmiała, pewien młody major wskoczył do jednego z dowodzonych przez siebie czołgów i kazał kierowcy pojechać przez zagajniki, po ścieżce wijącej się wśród starych drzew.

Zostawili z tyłu ruiny odzyskanej rezydencji i czerwone ognie, które oświetlały jej wspaniałe niegdyś wnętrze (płomienie odbijały się w wodach malowniczego sztucznego jeziora, tuż obok ruiny kamiennej łodzi).

Czołg przedzierał się przez zagajniki, miażdżąc małe drzewka i mostki na strumieniach.

Major zobaczył przez drzewa polanę i letni domek; budynek był oświetlony migoczącym białym światłem z góry, jakby przez Boga.

Wjechali na polanę. Bomba świetlna utknęła w górze na drzewach, jej spadochron zaplątał się w gałęziach. Syczała i roztaczała czyste, ostre, bardzo silne światło.

Wewnątrz domku wyraźnie rysowało się drewniane krzesełko.

Działo czołgu celowało dokładnie w mały budynek.

— Panie majorze? — zapytał dowódca czołgu, wyglądając z niepokojem z luku.

Major Zakalwe spojrzał na niego.

— Ognia! — rozkazał.

Osiem

Białe płatki pierwszego śniegu osiadały na wyższych partiach stoków rozłupanego miasta; spływały z burego nieba, mościły się na ulicach i budynkach jak płótno rzucone na zwłoki.

Jadł kolację sam przy dużym stole. Przesunął uprzednio ekran na środek jasno oświetlonego pokoju. Ekran rozbłyskiwał teraz obrazami uwolnionych więźniów na innej planecie. Przez otwarte drzwi balkonu przemykały strzępki śniegu, padały na kosztowny dywan, który z brzegu pokrył się białym szronem, a ciemnymi plamami głębiej, gdzie wodne kryształy stopniały w cieple. Miasto na zewnątrz tworzyło zbiór niewyraźnych szarych plam. Dalekie rzędy świateł, tworzących linie proste i zawijasy, rysowały się nieostro za zasłoną zamieci.

Ciemność powiała nad kanionem czarną flagą, wypychając szarość z granic metropolii i jakby na pocieszenie uwypukliła pojedyncze plamki miejskich świateł.

Milczący ekran i milczący śnieg coś knuły. W niemym chaosie za oknem światło drążyło drogę. Mężczyzna wstał, zamknął drzwi i żaluzje, zasunął zasłony.


Nastał dzień jasny i czysty. Miasto widać było wyraźnie i daleko, na ile pozwalała krzywizna kanionu. Budynki, drogi, akwedukty zaznaczały się wyraźnymi liniami, jakby niedawno nakreślone i pociągnięte świeżą farbą, a zimne ostre słońce wcierało jasność w matowe szare skały. Śnieg leżał w wyższych partiach miasta; niżej, gdzie panowały umiarkowane temperatury, padał deszcz. Tu również rozpościerał się wyrazisty nowy dzień. Mężczyzna siedział z tyłu samochodu, rozkoszował się zimnym, owiewającym twarz powietrzem i podziwiał widok w dole. Zachwycały go wszystkie szczegóły. Liczył łuki, samochody, śledził wodne cieki, kominy i tory, które plątały się i chowały; zbadał, co do jednej, plamy odbitego słońca, zezował na każdą plamkę krążącego ptaka, przez swe bardzo ciemne okulary dostrzegł każdą stłuczoną szybę.

Samochód — najdłuższa i najsmuklejsza z jego maszyn — miał osiem siedzeń, wielki niewydajny silnik obrotowy, napędzający obie tylne osie, oraz składany szczebelkowy dach, teraz opuszczony.

Terminal w kolczyku zadzwonił.

— Zakalwe?

— Tak. Diziet? — Mówił cicho. Nie sądził, żeby poprzez wycie wiatru kierowca go usłyszał, ale mimo to podniósł ekran oddzielający.

— Halo? Słychać cię z lekkim opóźnieniem. Jak ci idzie?

— Na razie nic nowego. Nazywam się Staberinde i robię koło siebie dużo szumu. Posiadam Linie Lotnicze Staberinde, ulicę Staberinde, Dom Handlowy Staberinde, Koleje Staberinde, Rozgłośnię Staberinde. Nawet liniowiec „Staberinde”. Pieniądze idą jak wodór. W ciągu tygodnia rozwinąłem imperium handlowe, jakie większość ludzi tworzyłaby przez całe życie. Stałem się najbardziej znanym człowiekiem na planecie, może nawet w całym Skupisku.

— Dobrze, Cher…

— Dziś rano musiałem opuścić hotel tunelem technicznym, bo na dziedzińcu tłoczyli się dziennikarze. — Spojrzał za siebie na szosę. — Chyba zgubiliśmy te psy gończe.

— Dobrze, Cher…

— Do diabła, prawdopodobnie swoją ekstrawagancją przyczyniam się do odroczenia wojny. Ludzie, zamiast walczyć, wolą się zastanawiać, na co znów roztrwonię pieniądze.

— Zakalwe, Zakalwe! — przerwała mu Sma. — Znakomicie, ale do czego to prowadzi?

Westchnął, spojrzał na puste, zniszczałe domy stojące tuż pod krawędzią kanionu.

— Chodzi o to, by nazwisko Staberinde dostało się do mediów i by usłyszał je nawet pustelnik studiujący stare dokumenty.

— …no i…?

— Nawiązuję do tego, co ja i Beychae robiliśmy podczas wojny. Taki szczególny fortel. My dwaj między sobą nazwaliśmy go strategią Staberinde. To określenie ma sens wyłącznie dla Beychaego, gdyż wyjaśniłem mu jego… jego pochodzenie. Gdy usłyszy to słowo, pomyśli, że coś się dzieje.

— W teorii wygląda to wspaniale, Cheradenine, ale w rzeczywistości nie działa, prawda?

— Nie. — Westchnął. — Ale chyba dochodzą do niego jakieś wiadomości? Macie pewność, że nie jest więziony?

— Jest tam dostęp do sieci, ale nie bezpośredni. Dobrze to odizolowali. Nawet my nie widzimy dokładnie, co się tam dzieje. Mamy jednak pewność, że nie jest więziony.

Milczał przez chwilę.

— Jak wygląda sytuacja prewojenna?

— Wojna na szeroką skalę wydaje się nieunikniona, ale po stosownej interwencji prawdopodobne opóźnienie zwiększy się o osiem do dziesięciu dni. Więc… więc na razie patrzymy na sprawy optymistycznie.

— Hm… — Potarł policzek, obserwując zamarznięty akwedukt biegnący pięćdziesiąt metrów pod autostradą. — Jadę teraz na uniwersytet na śniadanie z rektorem. Ustanawiam Stypendium Staberinde dla studentów i pracowników oraz Katedrę Staberinde. A może nawet College Staberinde. Chyba wspomnę mu również o tych niezwykle ważnych tabliczkach woskowych.

— Dobry pomysł — stwierdziła Sma po krótkiej przerwie.

— Nie sądzę, żeby miały jakiś związek ze studiami Beychaego.

— Nie mają. Ale tabliczki na pewno zostaną umieszczone tam, gdzie on pracuje. Mógłbyś poprosić, by pozwolili ci sprawdzić zabezpieczenia albo choćby zwiedzić tamto miejsce.

— Dobrze. Wspomnę o tabliczkach.

— Sprawdź najpierw, czy facet ma mocne serce.

— Dobrze, Diziet.

— Jeszcze jedno. Chodzi o tę parę, która przyszła na twój festyn.

— Tak?

— Są z Zarządu. Tak nazywają większych lokalnych akcjonariuszy, którzy każą szefom korporacji…

— Diziet, pamiętam, co to znaczy.

— Tych dwoje to akcjonariusze z Solotolu i to, co oni ustalą, jest realizowane. Dyrektorzy na pewno zastosują się do ich sugestii w sprawie Beychaego, więc również zrobi to rząd. Oczywiście stoją praktycznie ponad prawem. Nie zadrzyj z nimi, Cheradenine.

— Ja? — spytał niewinnie i uśmiechnął się do suchego, zimnego wiatru.

— Właśnie. To tyle ode mnie. Przyjemnego śniadania.

— Cześć — pożegnał się. Miasto przemykało obok. Opony syczały i piszczały na ciemnej szosie. Zwiększył nawiew ciepła w nogach.

Spokojna droga biegła poniżej krawędzi kanionu. Kierowca przyhamował, zobaczywszy z przodu znak i migające światła. Omal nie wpadł w poślizg, gdy nagle pojawił się znak nakazujący objazd i strzałki kierujące ich z drogi głównej na pochylnię i potem w długi wąski kanał o pionowych betonowych ścianach po obu stronach.

Wjechali na stromiznę, za którą widać było tylko niebo. Czerwone linie wskazywały, że objazd prowadzi przez wierzchołek. Kierowca zwolnił, potem wzruszył ramionami i przyśpieszył. Przód samochodu uniósł się na betonowym progu, zasłaniając widok przed maską.

Gdy kierowca dostrzegł, co czyha za betonowym wierzchołkiem, krzyknął z przerażenia. Usiłował skręcić i wyhamować. Wielka maszyna skoczyła do przodu, na lód, i zaczęła się ześlizgiwać.

Pasażerem cisnęło najpierw na zakręcie; potem zirytował się, że nic nie może zobaczyć, wyjrzał więc zza kierowcy, ale nie rozumiał, co się dzieje.

Skierowano ich z autostrady w oblodzony burzowy kanał odwadniający. Na podgrzewanej szosie nie tworzył się lód, natomiast kanał był lodową zjeżdżalnią. Wjechali weń na samej górze przez jedną z małych śluz, rozmieszczonych półkoliście w okolicy. Szeroki, kilometrowej długości kanał, ponad którym przechodziły mosty, prowadził w dół, do miasta.

Samochód, przekraczając na szczycie próg śluzy, nieco skręcił i teraz zarzucał na boki; silnik wył, koła przyśpieszały. Pędził po stromiźnie, nabierając prędkości.

Kierowca znowu usiłował hamować, potem obrócić auto, wreszcie sterować ku wysokim bandom kanału, lecz maszyna sunęła po lodzie coraz szybciej. Koła drżały, karoseria się trzęsła; powietrze gwizdało, opony wyły.

Pasażer patrzył na przemykające z dużą szybkością ściany kanału.

Samochód ześlizgiwał się i nieco obracał. Kierowca krzyczał, gdy zobaczył, że mkną na masywne filary mostu. Samochód zarzucił tyłem, skoczył, uderzając w beton. W powietrze wystrzeliły kawałki metalu i runęły na lód, potem sunęły za autem, które teraz obracało się szybciej, w przeciwnym kierunku.

Mosty, rowy dopływowe, wiadukty, przybrzeżne budynki, akwedukty i wielkie rozparte w kanale rury migały za oknami z olbrzymią prędkością. Z okien domów wyglądały blade przerażone twarze.

Spojrzał w przód i zobaczył, że kierowca otwiera swoje drzwi.

— Hej! — Wyciągnął rękę, by go schwycić.

Auto załomotało na nierównym lodzie. Kierowca skoczył.

Pasażer rzucił się naprzód i niemal udało mu się chwycić kierowcę za kostki. Złapał za pedały, za dźwignie i podciągnął się na fotel szofera. Auto obracało się coraz szybciej; podskakiwało i piszczało, zawadzając o bandy i metalowe barierki na stoku. Dostrzegł koło i fragmenty karoserii pędzące z góry. Samochód zahaczył o filar mostu, tylna oś wyleciała w powietrze, uderzyła w żelazną podporę budynku; posypały się cegły, szkło i odłamki metalu jak po wybuchu szrapnela.

Chwycił kierownicę — odpadła. Zamierzał sterować samochodem, aż przejechałby oblodzony odcinek stoku, ale teraz równie dobrze mógł wyskoczyć, skoro układ kierowniczy nie działał.

Kierownica odbijała i parzyła mu dłonie, opony wyły. Rzuciło go do przodu; uderzył nosem w kierownicę. To chyba łata suchego gruntu, pomyślał. Spojrzał w dół stoku, gdzie lód nie tworzył ciągłej płaszczyzny, leżał tylko w cieniach budynków.

Auto jechało niemal prosto. Znowu chwycił kierownicę i nacisnął hamulec. Bez wyraźnego rezultatu. Włączył tylny bieg. Skrzynia biegów zgrzytnęła; skrzywił się, słysząc ten nieprzyjemny dźwięk, stopa mu gwałtownie zadrżała na szarpiącym pedale. Kierownica ożyła na chwilę, znów miotnęło nim do przodu — tym razem jednak mocno trzymał kierownicę i nie zwracał uwagi na lecącą z nosa krew.

Wszystko wyło: wiatr, opony, auto. W uszach czuł gwałtowny nacisk gęstniejącego powietrza. Dostrzegł, że beton koryta zieleni się od chwastów.

— Cholera! — wrzasnął do siebie.

Nie dotarł jeszcze do końca kanału, przed sobą miał drugi próg i kolejny odcinek zjazdu.

Przypomniał sobie, jak kierowca mówił, że narzędzia są schowane pod przednim siedzeniem pasażera. Podniósł fotel, porwał duży kawał metalu — chyba korbę — walnął w drzwi, otworzył je i wyskoczył.

Łupnął w beton. Metalowe narzędzie omal nie wypadło mu z dłoni.

Auto zjechało z ostatniej plamy lodu i uderzyło w porośnięty chwastami stok. Rozpadało się na kawałki. Spod pozostałych jeszcze kół tryskały fontanny wody. Przewrócił się na plecy i zjeżdżał po obrośniętym, mokrym dnie kanału. W obu rękach trzymał korbę, przyciskając ją z całej siły do betonowego podłoża.

Przed nim rozwierało się ujście kanału. Przycisnął mocniej, narzędzie dudniło, wgryzło się w szorstkie podłoże. Drżał, zęby mu szczękały, obrazy skakały przed oczyma. Spod ramienia wystawał pęk wyrwanych chwastów niczym owłosienie mutanta.

Auto dotarło do ujścia jako pierwsze. Przekoziołkowało w powietrzu, podskakiwało, znikło. Człowiek ciśnięty na próg ujścia omal nie wypuścił narzędzia. Podniósł się nieco, zwolnił, ale za mało — nagle wylądował za progiem. Z twarzy spadły mu ciemne okulary; chciał je odruchowo złapać, ale się powstrzymał.

Ściek ciągnął się jeszcze pół kilometra. Z przewróconego na dach auta odpadały fragmenty i zjeżdżały w dół do kanionu rzeki. Skrzynia biegów i osie odłączyły się od karoserii i uderzyły w przebiegające przez kanał rury; przebiły w nich dziury, z których zaczęła wypływać woda.

Używał metalowej korby jak czekana; stopniowo zmniejszył prędkość.

Przemknął poniżej dziurawych rur tryskających ciepłą wodą.

A więc to nie ścieki? — pomyślał pogodnie. Dzień zapowiadał się coraz lepiej.

Spojrzał na drżące mu w rękach narzędzie; zastanawiał się, co to właściwie jest: prawdopodobnie służy do zakładania opon albo do rozruchu silnika.

Pokonał ostatni próg kanału i ześlizgnął się łagodnie w płyciznę szerokiej rzeki Lotol. Odłamki samochodu już tam dotarły.

Wstał, poczłapał na brzeg. Spojrzał, czy drenem nie leci w dół coś, co mogłoby go uderzyć, i usiadł. Trząsł się, otarł krwawiący nos.

Wszystko go bolało. Z pobliskiej promenady przypatrywali mu się przechodnie. Pomachał im.

Wstał. Zastanawiał się, jak wyjść z betonowego kanionu. Rzucił okiem na dren, ale widział zaledwie krótki odcinek, gdyż ostatni próg zasłaniał mu widok.

Co stało się z kierowcą? — myślał.

Na samym brzegu ujścia zarysowała się na tle nieba ciemna wypukłość, która trzymała się tam przez chwilę, a potem wraz z cienkim strumyczkiem wody spłynęła po zboczu, barwiąc je na czerwono.

Szczątki kierowcy przemknęły obok i wpadły do rzeki przy karoserii; popłynęły z prądem, obracając się różowawo.

Potrząsnął głową. Podniósł dłoń do twarzy, na próbę poruszył koniuszkiem nosa, syknął z bólu. Po raz piętnasty miał złamany nos.


Krzywił się do lustra, wydmuchiwał krew zmieszaną z ciepłą wodą.

W czarnej umywalce wirowała powoli różowa piana. Delikatnie dotknął nosa i zrobił do lustra ponurą minę.

— Spóźniłem się na śniadanie, straciłem wytrawnego kierowcę i najlepszy samochód. Znów złamałem nos, a mój stary płaszcz, niezwykle cenna dla mnie pamiątka, jest brudny jak szmata. I ty mówisz, że to zabawne?

— Przepraszam, Cheradenine. Miałam na myśli dziwaczne. Nie rozumiem, dlaczego ci coś takiego zrobili. Jesteś pewien, że to umyślnie? Ach…

— Co to było?

— Nic. Jesteś pewien, że to nie był przypadek?

— Absolutnie. Zadzwoniłem po drugi samochód i na policję, a potem wróciłem na miejsce wypadku. Żadnego objazdu, wszystko zniknęło. Znalazłem jednak ślady rozpuszczalnika, którym usunęli fałszywe czerwone znaki ze szczytu kanału.

— Ach, ach, tak. — Głos Smy był jakiś dziwny.

Zakalwe wyjął paciorek radia z ucha i spojrzał na niego surowo.

— Smo…

— Huuu. Tak więc, jak ci mówiłam, jeśli to tamtych dwoje z Zarządu, policja nie kiwnie palcem. Nie mogę jednak zrozumieć ich postępowania.

Woda z umywalki ściekła. Wytarł delikatnie nos miękkim hotelowym ręcznikiem. Z powrotem włożył do ucha kolczyk terminalu.

— Może im się nie podoba, że korzystam z pieniędzy Fundacji Vanguard. A może myślą, że to ja jestem Vanguard we własnej osobie. — Czekał na odpowiedź. — Smo? Mówiłem…

— Aj! Tak, przepraszam, słyszałam. Niewykluczone, że masz rację.

— Jest jeszcze coś.

— Ojej, co takiego?

Wziął zdobną plastikową kartę-ekran, na której na tle jakiegoś szalonego przyjęcia powoli zapalał się i gasł napis.

— Zaproszenie. Czytam. „Panie Staberinde, gratulacje z powodu wyjścia z opresji. Proszę przybyć dziś wieczorem na bal przebierańców. Samochód podjedzie po pana, gdy słońce zajdzie za krawędź. Kostiumy dostarczymy”. Adresu brak. — Odłożył kartę za krany umywalki. — Pytałem portiera: karta nadeszła mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dzwoniłem na policję po tym incydencie, gdy mój samochód zamienił się w tobogan.

— Kostiumy, co? — zachichotała Sma. — Pilnuj lepiej swego tyłka, Zakalwe. — Dobiegło go chichotanie, nie tylko Smy.

— Smo — zaczął chłodno — jeśli zadzwoniłem w nieodpowiedniej chwili…

Sma odchrząknęła.

— Ależ nie. — Jej ton nagle stał się rzeczowy. — Chodzi zapewne o tę samą paczkę. Masz zamiar iść?

— Chyba tak. Ale nie w ich kostiumie. Nieważne, co mi dostarczą.

— Dobrze. Będziemy na ciebie uważać. Na pewno nie chcesz pocisku nożowego ani…

— Diziet, nie zamierzam znów o tym dyskutować. — Wytarł sobie twarz do sucha, wydmuchał nos, oglądał się w lustrze. — Myślałem tylko, że jeśli ci ludzie robią to wszystko z powodu Fundacji Vanguard, może warto ich przekonać, że rysuje się dla nich pewna okazja.

— Jaka okazja?

Przeszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Patrzył na malowany sufit.

— Początkowo Beychae był związany z Fundacją Vanguard, prawda?

— Był honorowym prezesem-dyrektorem. Uwiarygodnił ją, gdy zaczynaliśmy. Zajmował się tym tylko rok czy dwa.

— Ale jest związek. — Siadł na łóżku. Patrzył w okno na jasne od śniegu miasto. — Według nas ci ludzie uważają, że Vanguard zarządzana jest przez jakąś słabeuszowatą maszynę obdarzoną świadomością i sumieniem…

— Albo przez starego pustelnika, filantropa.

— Powiedzmy więc, że ta mityczna maszyna lub osoba istniały, ale potem ktoś inny przejął stery. Zniszczył maszynę, zabił filantropa, zaczął wykorzystywać swe zbrodniczo zdobyte zyski.

— Hmm, hmm. — Sma zakasłała. — Tak… ach. Działałby podobnie jak ty w takiej samej sytuacji. Tak przypuszczam.

— Ja też. — Podszedł do okna, ze stolika wziął ciemne okulary, włożył je.

W pobliżu łóżka coś zapiszczało.

— Poczekaj — powiedział do Smy.

Odwrócił się, podszedł do łóżka, podniósł małe urządzenie, którym tuż po przybyciu do hotelu skanował oba górne piętra. Spojrzał na ekran, wziął skaner i z uśmiechem wyszedł z pokoju. Idąc korytarzem, mówił do Smy:

— Przepraszam. Ktoś odbija laser od okna tamtego pokoju i próbuje mnie podsłuchać.

Wszedł do apartamentu z oknem wychodzącym na stok kanionu.

Usiadł na łóżku.

— W każdym razie czy nie moglibyście zrobić czegoś, co by sugerowało, że w Fundacji Yanguard nastąpiło jakieś… wydarzenie tuż przed moim przybyciem. Jakaś dramatyczna zmiana, której skutki ujawniają się dopiero teraz? Nie wiem dokładnie, co zrobić, zwłaszcza że to wszystko musi być antydatowane, ale chodzi na przykład o coś, na co rynek reaguje dopiero obecnie. Coś ukrytego w księgowości. Czy to wykonalne?

— Nie… nie wiem — odparła Sma z wahaniem. — Statek?

— Witaj — zgłosił się „Ksenofob”.

— Będziemy mogli zrobić to, o co prosi Zakalwe?

— Przesłucham, o co chodziło — odparł statek. Po chwili stwierdził: — Tak, najlepiej kazać się tym zająć jakiejś WJK, ale da się zrobić.

— Znakomicie. — Położył się na łóżku. — Obecnie Vanguard ma się stać korporacją nieetyczną, znowu wymaga to wstecznej zmiany danych w zapisach komputerowych. Sprzeda oddział badań, pracujący między innymi nad nadzwyczaj odpornymi materiałami dla habitatów kosmicznych. Zakupi akcje kompanii inwestujących w terraformowanie. Zamknie kilka fabryk, rozpocznie parę lokautów, wstrzyma akcje charytatywne, obetnie fundusze emerytalne.

— Zakalwe, mamy być dobrymi facetami!

— Wiem, ale jeśli przekonam te łebki z Zarządu, że przejąłem Vanguard i że myślę w taki sam sposób jak oni… — przerwał. — Smo, czy mam to przeliterować?

— Ach… ojejej. Co? Nie. Sądzisz, że spróbują cię nakłonić, byś przekonał Beychaego, że Fundacja nadal robi to, co my chcemy, i on się opowie po jej stronie?

— Właśnie. — Złożył dłonie na karku i poprawił sobie koński ogon.

Wysoko nad łóżkiem znajdowały się lustra, a nie malowidła, jak w tamtym pokoju. Obejrzał w lustrze swój nos.

— To ryzykowny plan, Zakalwe — stwierdziła Sma.

— Należy spróbować.

— Oznacza on zniszczenie reputacji budowanej przez dziesięciolecia.

— Diziet, czy to ważniejsze od powstrzymania wojny?

— Oczywiście, nie, ale… ach… oczywiście, nie, ale nie mamy pewności, że to zadziała.

— Zaczynamy teraz. Ma to większe szansę niż przekazywanie uniwersytetowi tych cholernych tabliczek.

— Nigdy nie podobał ci się tamten plan, prawda? — spytała z rozdrażnieniem.

— Uważam, że ten jest lepszy. Wprowadzajcie to już teraz, żeby usłyszeli o wszystkim, zanim dotrę na dzisiejsze przyjęcie.

— Dobrze, ale tabliczki…

— Smo, umówiłem się ponownie z rektorem na pojutrze. Dobrze, wspomnę o tabliczkach, ale dopilnuj, żeby sprawy z Vanguard ruszyły.

— Och… ach… tak, dobrze. Tak sądzę… tak… och, ojej. Słuchaj, Zakalwe, właśnie coś się zdarzyło. Czy masz jeszcze jakąś sprawę?

— Nie — odparł głośno.

— Aaa… wspaniale. Ummm… doskonale. Cześć, Zakalwe.

Przekaźnik pisnął. Mężczyzna wyjął aparat z ucha i cisnął go przez pokój.

— Rozpustna dziwka — syknął.

Spojrzał w sufit. Podniósł telefon.

— Tak, czy mogę mówić z… Treyvo? Tak, proszę. — Czekał, dłubał paznokciem w zębach. — Tak, nocny recepcjonista Treyvo? Przyjacielu, posłuchaj. Potrzebne mi towarzystwo, rozumiesz? Oczywiście… dobrze, będzie suty napiwek, jeśli… tak jest… i jeśli będzie miała przy sobie ukrytą legitymację prasową, to jesteś trupem, Treyvo.


Skafander mogły uszkodzić tylko nieliczne typy ciężkiej broni. I nic poza tym. Skafander zamykał się wokół jego ciała; kapsuła wwierciła się z powrotem pod powierzchnię pustyni. Wrócił samochodem do hotelu. Limuzyna, mająca zabrać go na przyjęcie, już czekała.

Na jego polecenie z hotelowego dziedzińca usunięto przedstawicieli mediów Skupiska, uniknął więc żenującego nurkowania wśród fleszów, mikrofonów i pytań. Stał w ciemnych okularach na schodach hotelu; tuż przy nim gładko zatrzymał się ciemny wspaniały samochód, znacznie bardziej imponujący od tego, w którym o mało nie zginął dziś rano.

Z miejsca kierowcy wysiadł siwowłosy olbrzym o bladej, pokrytej szramami twarzy. Skłonił się powoli i otworzył tylne drzwi.

— Dziękuję — rzekł olbrzymowi i wsiadł do środka.

Olbrzym ponownie się skłonił i zamknął drzwi za pasażerem, który usiadł na miękkiej tapicerce, ni to fotelu, ni to łóżku. Auto ruszyło, szyby pociemniały, gdy dziennikarze oświetlali je swymi lampami. Pasażer machnął ręką królewskim — jak sądził — gestem.

Samochód cicho dudnił, mijając miejskie światła. Pasażer obejrzał leżącą przy nim na siedzeniu paczkę owiniętą w papier, przewiązaną kolorowymi wstążeczkami; PAN STABERINDE napisano ręcznie na karteczce. Nasunął hełm. Ostrożnie pociągnął za wstążkę. W środku znalazł ubranie; podniósł je i zaczął oglądać.

Na podłokietniku zauważył przycisk umożliwiający rozmowę z kierowcą.

— To chyba mój kostium. Ale co to właściwie takiego?

Siwy kierowca spojrzał w dół, wyjął coś z kieszeni marynarki i zaczął tym manipulować.

— Witam pana — odezwał się sztuczny głos. — Nazywam się Mollen. Nie mogę mówić, dlatego posługuję się tym urządzeniem. — Zerkał to na drogę, to na swoją maszynę. — O co chce mnie pan spytać?

— Nic ważnego — odparł krótko pasażer. Nie podobało mu się to, że kierowca za każdym razem, gdy chce coś powiedzieć, nie patrzy na drogę.

Zdjął hełm, siadł wygodniej i obserwował przemykające miejskie światła.

Podjechali na podwórko wielkiego ciemnego domu, stojącego nad rzeką w odnodze głównego kanionu.

— Proszę za mną, panie Staberinde — powiedział Mollen za pośrednictwem swej aparatury.

— Naturalnie.

Podniósł hełm i ruszył za olbrzymem po schodach do obszernego, wysokiego westybulu. Niósł paczkę z kostiumem. Z wysokich ścian nad wejściem gniewnie patrzyły na niego głowy zwierząt. Mollen zamknął drzwi i poprowadził go do windy. Z brzękiem i grzechotem zjechali kilka pięter w dół. Zanim jeszcze otworzyły się drzwi, usłyszał gwar i poczuł dym narkotyków.

Kostium wręczył Mollenowi, zatrzymał tylko cienką pelerynę.

— Dziękuję, reszta nie będzie mi potrzebna.

Wszedł do hałaśliwej sali pełnej zadbanych i dobrze odżywionych ludzi, dziwacznie przebranych. Oddychał narkotycznymi oparami spowijającymi barwny tłum. Mollen prowadził go wśród zebranych, którzy widząc ich, milkli. Gdy przechodził dalej, rozmowy ożywały. Kilka razy słyszał słowo „Staberinde”.

Minęli drzwi — pilnował ich mężczyzna postawniejszy od Mollena — zeszli po wyłożonych dywanem schodach i wkroczyli do dużego pomieszczenia, którego jedna ściana była ze szkła. W podziemnej przystani na ciemnej wodzie kołysały się łódki, a w szybie odbijało się inne, jeszcze osobliwsze przyjęcie. Zerknął spod ciemnych okularów, ale scena nie pojaśniała.

Podobnie jak na wyższym piętrze, i tu goście spacerowali z misami narkotyku, a szczególnie odważni — ze szklankami alkoholu. Każdy był poważnie okaleczony.

Szedł za Mollenem, a oni odwracali się, by na niego spojrzeć. Niektórzy mieli połamane i wykręcone ramiona; przez skórę przebijały się gołe kości i bielały na zewnątrz. Ciała kilku osób znaczyły długie głębokie rany; innym zdarto lub przypalono połacie naskórka. Kobiety z amputowaną piersią, osobnicy bez oka. Niektórzy usunięte narządy mieli przyczepione do innych partii ciała. Podeszła kobieta z ulicznego festynu. Nad błyszczącą spódnicą zwisał jej kawałek brzucha wielkości dłoni, mięśnie falowały wewnątrz i wyglądały jak czerwone błyszczące powrósła.

— Witam, panie Staberinde. Przybył pan jako kosmonauta.

Przesadna modulacja głosu tej kobiety natychmiast go zirytowała.

— To pewien kompromis z mojej strony — odparł i zamaszyście zawiązał sobie pelerynę na ramionach.

Kobieta wyciągnęła rękę.

— No cóż, witamy.

— Dziękuję. — Pocałował jej dłoń.

Niemal oczekiwał, że pola sensoryczne skafandra wyczują śladowe ilości trucizny na delikatnej ręce kobiety i zasygnalizują niebezpieczeństwo; nie odezwały się jednak. Uśmiechnął się, gdy kobieta cofnęła dłoń.

— Co pana tak bawi, panie Staberinde?

— To. — Zaśmiał się, wskazując zebranych gości.

— Świetnie. — Kobieta też lekko się zaśmiała (jej brzuch zadrżał). — Mieliśmy nadzieję, że zabawi się pan na naszym przyjęciu. Pozwoli pan, że mu przedstawię przyjaciela, który to wszystko zrealizował.

Poprowadziła go za rękę przez upiorny tłum. Jej przyjaciel był niewysoki, pogodny i cały czas wycierał nos dużą chusteczką, którą utykał w nienagannym garniturze. Siedział na stołku przy wysokim, szarym urządzeniu.

— Doktorze, to jest człowiek, o którym panu wspominaliśmy. Pan Staberinde.

— Szczere pozdrowienia i w ogóle. — Twarz doktora opadła w wilgotnym zębiastym uśmiechu. — Witamy na naszym Przyjęciu Okaleczonych. — Wskazał na poranionych ludzi, energicznie machając dłońmi. — Chciałby pan mieć jakąś ranę? Procedura jest bezbolesna i nie odczuje pan żadnych niedogodności. Naprawa przebiega szybko, nie pozostawia blizn. Czym mógłbym pana skusić? Rana szarpana? Skomplikowane złamanie? Kastracja? A może wielokrotna trepanacja? Byłby pan jedyny.

Gość złożył ręce, zaśmiał się.

— Jest pan niezwykle uprzejmy, ale bardzo dziękuję.

— Ależ proszę! — Doktor wyglądał na urażonego. — Niech pan nie psuje przyjęcia. Naprawdę chciałby pan pozostać na uboczu? Nie grozi panu ani ból ani trwałe uszkodzenie ciała. Podobne operacje przeprowadzałem w całym cywilizowanym wszechświecie i nikt nigdy nie narzekał, jeśli nie liczyć ludzi, którzy tak przyzwyczaili się do swych ran, że protestowali przeciw wyleczeniu. Dzięki swej maszynie wprowadziłem nowatorskie okaleczenia we wszystkich centrach cywilizacyjnych Skupiska. To wyjątkowa okazja. Jutro wyjeżdżamy. Przez następne dwa lata standardowe nie mam wolnych terminów. Naprawdę nie chce pan wziąć w tym udziału?

— Z całą pewnością.

— Doktorze, daj spokój panu Staberinde — powiedziała kobieta. — Jeśli nie zamierza bawić się tak jak my, musimy szanować jego życzenia. Musimy przecież, prawda, panie Staberinde? — Ujęła go pod ramię.

Spojrzał na jej deformacje. Jaka to przezroczysta osłona nie pozwala wypaść jej organom wewnętrznym, zastanawiał się. Biust kobiety, uniesiony wysoko przez małe projektory pola umieszczone pod piersiami, oblepiony był małymi klejnotami w kształcie łez.

— Tak, oczywiście.

— Świetnie. Czy zechciałby pan chwileczkę zaczekać? Proszę się poczęstować. — Włożyła mu w dłoń swój kieliszek i nachyliła się, by zamienić kilka słów z doktorem.

Gość obserwował uczestników przyjęcia. Z pięknych twarzy zwisały paski mięsa, na opalonych plecach bujały się wszczepione piersi, smukłe ramiona zdobiły szyje niczym nadmuchane kolie. Odłamki kości wystawały z rozerwanej skóry; tętnice, mięśnie i gruczoły pulsowały i błyszczały w świetle.

Podniósł kieliszek i skierował trochę oparów znad naczynia na pola w kołnierzu swego hełmu: rozległ się alarm, a na ekraniku na przegubie skafandra mignęły dokładne informacje o zawartej w napitku truciźnie.

Uśmiechnął się, przepchnął kieliszek przez pola w kołnierzu i wychylił zawartość. Zakasłał, gdy alkoholowa mikstura przechodziła mu przez gardło. Oblizał wargi.

— O, skończył pan drinka. — Kobieta podeszła, klepiąc się po gładkim teraz brzuchu. Poprowadziła gościa do innej części pomieszczenia.

Gdy przesuwali się wśród okaleczonych osób, włożyła mały połyskujący żakiet.

— Owszem. — Oddał jej kieliszek.

Przeszli do starego warsztatu. Przykryte warstwą kurzu, złuszczonej farby i opiłków, walały się tam tokarki, wiertarki, zgniatarki i wycinaki. Pod zwisającą lampą stały trzy fotele, za nimi mała szafka. Kobieta zamknęła drzwi i gestem wskazała mu niski fotel. Usiadł, hełm złożył na podłodze.

— Dlaczego nie przyszedł pan w stroju, który przesłaliśmy? — Przekręciła zamek w drzwiach, poprawiła na sobie błyszczący żakiet i z uśmiechem odwróciła się do gościa.

— Nie było mi w nim do twarzy.

— A w tym jest? — wskazała czarny skafander. Usiadła, krzyżując nogi. Stuknęła w szafkę, która otworzyła się, odsłaniając dzwoniące kieliszki i już dymiące misy z narkotykiem.

— Dodaje mi pewności siebie.

Kobieta podała mu kieliszek połyskliwego płynu. Przyjął drinka i rozsiadł się w fotelu.

Też usiadła, z misą w dłoniach, pochyliła się, zamknęła oczy, głęboko wdychała opary, trochę dymu zagarnęła pod poły żakietu; gdy mówiła, ciężkie wyziewy wydobywały się spod ubrania i powoli unosiły ku jej twarzy.

— Cieszymy się, że pan przyszedł, obojętne w jakim stroju. Jak panu odpowiada Excelsior? Spełnia pańskie oczekiwania?

Cienko się uśmiechnął.

— Ujdzie.

Otwarły się drzwi. Stał za nimi młodzian, którego widział na festynie; to on wraz z tą kobietą gonili go samochodem. Młodzieniec ustąpił miejsca Mollenowi, potem wszedł sam i zajął wolny fotel. Mollen stał przy drzwiach.

— Co pan mówił? — spytał młodzieniec. Gestem odmówił przyjęcia kieliszka od kobiety.

— Właśnie zamierzał powiedzieć, kim jest — odparła. Oboje spojrzeli na gościa. — Prawda, panie… Staberinde?

— Nie, nie zamierzałem. Proszę powiedzieć, kim państwo są.

— Chyba pan wie, kim jesteśmy, panie Staberinde — rzekł mężczyzna.

— Sądziliśmy, że wiemy również, kim pan jest, ale od paru godzin nie mamy już pewności.

— Jestem zwykłym turystą. — Sączył drinka i patrzył na nich znad kieliszka. Przyjrzał się napojowi: przy dnie migotały drobiny złota.

— Jak na turystę, nakupił pan za dużo pamiątek, których nigdy nie będzie pan mógł zabrać do domu — zauważyła kobieta. — Ulice, koleje, mosty, kanały, budynki mieszkalne, magazyny, tunele. — Machnęła ręką, dając do zrozumienia, że lista jest jeszcze długa. — A to przecież tylko Solotol.

— Trochę mnie poniosło.

— Usiłował pan zwrócić na siebie uwagę?

— Owszem, chyba tak. — Uśmiechnął się.

— Słyszeliśmy, że dziś rano spotkały pana pewne nieprzyjemności, panie Staberinde. — Usiadła głębiej w fotelu, podciągnęła nogi. — Chyba w którymś z kanałów burzowych.

— To prawda. Na samej górze skierowano mój samochód w kanał spływowy.

— Nie odniósł pan ran? — spytała sennym głosem.

— Nic poważnego. Pozostałem w samochodzie, aż…

— Nie, proszę, nie mam głowy do szczegółów. — Machnęła dłonią znużonym gestem.

Zamilkł, wydął usta.

— Rozumiem, że pański kierowca nie miał tyle szczęścia? — spytał młodzieniec.

— Nie żyje. — Gość pochylił się do przodu. — Prawdę mówiąc, sądziłem, że to państwo zorganizowali ten wypadek.

— Tak — stwierdziła kobieta z narkotycznej otchłani. Jej głos płynął jak dym. — Prawdę mówiąc, to my.

— Nie sądzi pan, że szczerość to coś bardzo miłego? — Młodzian patrzył z uznaniem na kolana, piersi i głowę kobiety — tylko te części ciała widoczne były między futrzastymi oparciami fotela. — Oczywiście, moja towarzyszka żartuje, panie Staberinde. Nigdy nie zrobilibyśmy czegoś tak strasznego. Ale moglibyśmy panu pomóc w odnalezieniu rzeczywistych sprawców.

— Naprawdę?

Młodzieniec skinął głową.

— Teraz z chęcią byśmy panu pomogli, rozumie pan?

— Och, jasne.

Młodzieniec roześmiał się.

— Kim pan właściwie jest, panie Staberinde?

— Już mówiłem: turystą. — Wciągnął powietrze nad misą. — Ostatnio wpadło mi w ręce trochę pieniędzy, a zawsze chciałem odwiedzić Solotol… z pewną pompą… I to wszystko.

— Jak przejął pan władzę nad Fundacją Vanguard, panie Staberinde?

— Myślę, że takie bezpośrednie pytania są nieuprzejme.

— Są nieuprzejme — odparł młodzieniec pogodnie. — Wybaczy mi pan, że spróbuję odgadnąć pański zawód, panie Staberinde? Oczywiście zanim całkowicie oddał się pan rozrywce.

— Jeśli pan sobie życzy. — Gość wzruszył ramionami.

— Komputery, panie Staberinde.

Ten podnosił kieliszek do ust, by okazać wahanie.

— Bez komentarza — odparł, nie patrząc młodzieńcowi w oczy.

— Zatem Fundacja Vanguard ma nowy zarząd?

— Racja. Znacznie lepszy zarząd.

Młodzieniec kiwnął głową.

— To właśnie słyszałem dziś po południu. — Zatarł dłonie. — Panie Staberinde, nie chciałbym wtrącać się w pańskie przedsięwzięcia i plany finansowe, ale może byłby pan nam uprzejmy udzielić ogólnych informacji, w jakim kierunku pójdzie Fundacja w ciągu najbliższych paru lat. Pytam z czystej ciekawości.

— To proste — odparł pogodnie. — Większe zyski. Vanguard mogłaby stać się najpotężniejszą tego typu firmą, gdyby stosowała agresywniejszy marketing. Tymczasem zarządzano nią jak organizacją charytatywną. Gdy podupadała, czekano na jakąś techniczną nowinkę, która miałaby przywrócić firmie pozycję. Od teraz będzie walczyła jak inne tuzy i wspierała zwycięzców.

(Młodzieniec kiwał głową ze zrozumieniem).

— Fundacja Vanguard była dotychczas zbyt… miękka. Może tak jest zawsze, gdy zarząd pozostawi się maszynom. Ale koniec z tym. Od tej pory maszyny będą robiły to, co im każę. Firma zacznie konkurować, stanie się drapieżna. — Zaśmiał się niezbyt ostro, by nie przesadzić.

Młodzieniec roześmiał się powoli, szeroko.

— Pan wierzy w… trzymanie maszyn na właściwym miejscu?

— Tak, wierzę — potwierdził energicznie.

— Hm… Panie Staberinde, czy słyszał pan o Tsoldrinie Beychaem?

— Oczywiście. Wszyscy chyba o nim słyszeli.

Młodzieniec uniósł brwi.

— I myśli pan…?

— Że mógłby być znakomitym politykiem?

— Większość ludzi uważa, że był znakomitym politykiem — rzekła kobieta z przepaścistego fotela.

Potrząsnął głową, wpatrzony w misę narkotyków.

— Stał po niewłaściwej stronie. Szkoda, ale… żeby być znakomitym, trzeba być po stronie zwycięskiej. Znakomitość polega częściowo właśnie na tym, by to wiedzieć. A on nie wiedział. Tak jak mój stary.

— Oo… — powiedziała kobieta.

— Pański ojciec, panie Staberinde? — spytał młodzieniec.

— Tak. On i Beychae… to długa historia. Znali się dawno temu.

— Mamy czas na wysłuchanie tej historii — stwierdził lekko młodzieniec.

— Nie. — Gość wstał, odstawił misę i kieliszek, podniósł hełm. — Dziękuję za zaproszenie, ale muszę już iść. Jestem nieco zmęczony i w tamtym samochodzie trochę się poturbowałem. Państwo rozumieją.

— Tak, bardzo nam przykro. — Młody również wstał. — Może moglibyśmy zaproponować coś panu jako rekompensatę?

— Tak? A co na przykład? — Obracał hełm w dłoni. — Mam mnóstwo pieniędzy.

— Może rozmowę z Beychaem?

Gość zmarszczył czoło.

— Nie wiem. A czy powinienem z nim porozmawiać? On tu jest? — Wskazał drzwi, za którymi odbywało się przyjęcie.

Kobieta zachichotała.

— Nie. Ale jest w mieście. Chciałby się pan z nim spotkać? To fascynujący facet i już nie jest po niewłaściwej stronie. Obecnie wiedzie życie uczonego, lecz nadal to osoba interesująca.

Wzruszył ramionami.

— Może. Pomyślę o tym. Po tych porannych szaleństwach miałem nawet ochotę wyjechać.

— Och, błagam, proszę jeszcze rozważyć i nieco odłożyć decyzję. Niech pan pomyśli o tym do rana. Mógłby pan wiele dobrego zrobić dla nas wszystkich, jeśli porozmawiałby pan z tym człowiekiem. Kto wie, może by mu pan naprawdę pomógł zostać wielkim politykiem? — Młodzieniec wyciągnął rękę ku drzwiom. — Ale pan chce już iść. Odprowadzę pana do samochodu. — Podeszli do drzwi. Mollen odsunął się. — To jest Mollen. Przywitaj się, Mollen.

Siwowłosy mężczyzna dotknął pudełka przy boku.

— Witam — powiedziało pudełko.

— Mollen nie może mówić. Od kiedy go znamy, nie powiedział ani słowa.

— Zgadza się — potwierdziła kobieta, całkowicie pogrążona w fotelu.

— Doszliśmy do wniosku, że powinien mieć czyste gardło, więc usunęliśmy mu język. — Zachichotała, a może beknęła.

— Już się znamy. — Kiwnął dryblasowi, którego bliznowata twarz dziwnie się wykrzywiła.

W nadwodnym pomieszczeniu nadal trwało przyjęcie. Prawie wpadł na kobietę o oczach z tyłu głowy. Goście wymieniali sobie kończyny. Niektórzy paradowali z czterema ramionami, inni, w ogóle pozbawieni rąk, prosili, by przystawić im drinka do ust. Ktoś miał dodatkową nogę, ktoś znów ręce i nogi osoby przeciwnej płci. Jakaś kobieta przechadzała się z podniesioną spódnicą, odsłaniając komplet męskich narządów płciowych. Za nią z głupawym uśmiechem szedł mężczyzna.

Gość miał nadzieję, że do końca przyjęcia wszyscy pozapominają, kto z nich co miał.

Fajerwerki spryskiwały zgromadzonych zimnymi iskrami. Wszyscy się śmiali i — nie przychodziło mu do głowy lepsze określenie — dokazywali.

Przy samochodzie życzono mu szczęśliwej drogi. Auto było to samo co przedtem, kierowca — inny. Pasażer obserwował miejskie światła, cichy, bezkresny dywan śniegu, i rozmyślał o ludziach na zabawie i ludziach na wojnie. Właśnie opuścił zabawę i widział mężczyzn czekających niecierpliwie w szarozielonych płaszczach utytłanych zaschniętym błotem. Widział ludzi w błyszczących czarnych ubraniach, którzy okładali się biczami, i innych skrępowanych… i krzyczące osoby przykute do łóżek lub krzeseł, podczas gdy ludzie w mundurach wykorzystywali swe specyficzne umiejętności.

Uświadomił sobie, że czasami potrzebuje przypomnienia, iż nadal jest zdolny do pogardy.

Zdjął ciemne okulary. Samochód pruł po cichych ulicach. Obok przepływało puste miasto.

VI

Kiedyś — między czasem, gdy prowadził Wybranego przez skalistą pustynię, a czasem, kiedy pełzł jak owad w zalanej kalderze, wydrapując znaki na ziemi — wziął trochę urlopu i zastanawiał się, czyby nie rzucić swej pracy dla Kultury i nie zająć się dla odmiany czymś innym.

Zawsze miał wrażenie, że ideałem mężczyzny jest żołnierz lub poeta, więc ponieważ większość swego życia spędził na jednym z tych — jak mu się wydawało — biegunów, postanowił całkowicie zmienić zajęcie i spróbować tej drugiej możliwości.

Mieszkał w małej wiosce, w małym, rolniczym kraju na małej, nierozwiniętej, sielskiej planecie. Zatrzymał się u starszego małżeństwa w domku wśród drzew, w dolinie między wysokimi skalistymi wierzchołkami. Wstawał wcześnie rano i odbywał długie spacery.

Przyroda tchnęła świeżością i zielenią. Było lato; na polach, w lasach, przy ścieżkach i na brzegach rzek rosło mnóstwo nieznanych barwnych kwiatów. Wysokie drzewa uginały się w ciepłym letnim wietrze, liście jaśniały i trzepotały jak flagi; a z wrzosowisk i wzgórz spływała migoczącymi strumieniami po kamieniach woda, niczym oczyszczony koncentrat samego powietrza. Mozolnie wchodził na sękate granie, wspinał się na sterczące skały, pohukując i śmiejąc się biegł po szerszych wierzchołkach, pod płynącymi cieniami wysokich obłoków.

Na wrzosowiskach i wzgórzach widywał zwierzęta. Malutkie czmychały spod stóp i nikły w poszyciu, większe skakały, przystawały, oglądały się, a potem znowu skakały i ginęły w norach lub między skałami; jeszcze większe pędziły stadami, jakby płynąc, obserwowały go, a potem zaczynały skubać trawę i stawały się prawie niewidoczne. Ptaki go odstraszały, gdy podchodził zbyt blisko gniazd; inne próbowały go odciągnąć — nawoływały gdzieś w pobliżu, trzepocząc jednym skrzydłem.

Starał się nie nadepnąć na żadne gniazdo.

Na spacery zawsze brał ze sobą notatnik i pilnie zapisywał wszystko, co wydało mu się interesujące. Próbował utrwalić dotyk trawy pod palcami, dźwięki wydawane przez drzewa, bogactwo kwiatów, zachowanie ptaków i ssaków, barwy nieba i skał. Właściwy dziennik prowadził w większej księdze, w wynajętym pokoju w domku swych gospodarzy. Każdego wieczoru notował w niej uwagi, jakby pisał raporty dla zwierzchników.

Do innego wielkiego dziennika przepisywał znowu własne zapiski łącznie z komentarzami, a potem wykreślał niektóre wyrazy z pełnych, opatrzonych przypisami relacji, starannie usuwając słowo po słowie, aż otrzymywał coś na kształt wiersza. Wyobrażał sobie, że tak właśnie tworzy się poezję.

Zabrał ze sobą kilka książek z wierszami. Podczas deszczu — co zdarzało się rzadko — zostawał w domu i próbował je czytać, zwykle jednak przy tym zasypiał. Przywiózł też książki na temat poezji, ale te jeszcze bardziej go dezorientowały i musiał stale wracać do poszczególnych fragmentów, by zapamiętać każde słowo, lecz nawet wtedy nie czuł się mądrzejszy.

Co kilka dni szedł wieczorem do tawerny i grał z miejscowymi w rodzaj kręgli albo w układanie kamyków. Następnego dnia rankiem spacerował bez notatnika.

Uprawiał wiele ćwiczeń fizycznych, starał się utrzymać formę; wchodził wysoko na drzewa, do miejsca gdzie gałęzie stawały się zbyt wiotkie, wspinał się po skałach i ścianach starych kamieniołomów, przechodził po zwalonych pniach nad stromymi wąwozami, przeskakiwał po kamieniach przez rzeki, czasami nawet podchodził i gonił zwierzęta po wrzosowisku, wiedząc, że nigdy ich nie złapie, lecz rozradowany biegł za nimi z całych sił.

Na wzgórzach spotykał tylko farmerów i pasterzy. Czasami widywał niewolników pracujących na polach, natomiast bardzo rzadko natykał się na innych spacerowiczów. Nie miał ochoty na pogawędki.

Regularnie spotykał mężczyznę puszczającego latawiec na wysokich wzgórzach. Widywali się tylko z daleka. Ich drogi nie przecinały się — początkowo był to jedynie przypadek, później specjalnie się starał, by nie doszło do spotkania; zmieniał kierunek marszu, gdy dostrzegał chudą, zmierzającą ku niemu sylwetkę; wspinał się na inne wzgórze, gdy widział mały czerwony latawiec szybujący nad wierzchołkiem, ku któremu podążał. Stało się to tradycją, jego osobistym nawykiem.

Dni płynęły. Siedząc kiedyś na wzgórzu, zobaczył w dole niewolnicę biegnącą przez pola, przez dziwne wzory, które wiatr rysował na czerwonozłotym futrze ziemi. Za niewolnicą zostawał ślad niczym kilwater za statkiem. Kobieta dobiegła aż do rzeki, gdzie dopadł ją konny ekonom. Obserwował, jak mężczyzna bije kobietę — widział długi kij wznoszący się i opadający — lecz nic nie słyszał, gdyż wiatr niósł odgłosy w przeciwnym kierunku. Gdy niewolnica legła nieruchomo na brzegu rzeki, nadzorca zszedł z wierzchowca i ukląkł przy jej głowie. Coś błysnęło, lecz nie widać było dokładnie, co się dzieje. Nadzorca odjechał.

Później przykuśtykali niewolnicy i zabrali kobietę.

Zanotował przebieg zdarzenia.

Tego wieczoru po kolacji, kiedy staruszka poszła spać, opowiedział jej mężowi, co zobaczył. Starzec powoli kiwnął głową; żuł lekko narkotyzujący korzeń i pluł sokiem do kominka. Nadzorca jest znany z surowości, wyjaśnił staruszek. Wycina język każdemu niewolnikowi próbującemu ucieczki. Suszy potem języki na sznurku rozciągniętym nad wejściem do zagrody niewolników, na farmie pana.

Razem wypili trochę mocnej zbożowej wódki z małych kubeczków, a potem staruszek opowiedział ludową baśń.

Pewien młodzieniec idący przez dziki las zboczył ze ścieżki, zwabiony widokiem pięknych kwiatów, a potem zobaczył ładną dziewczynę śpiącą na polanie. Gdy podszedł, zbudziła się. Usiadł i rozmawiali.

Uświadomił sobie, że ona pachnie kwiatami. Tak cudownych i mocnych perfum nie wąchał nigdy w życiu. Zakręciło mu się w głowie. Po chwili, otoczony jej kwietnym zapachem, oczarowany jej łagodnym śpiewnym głosem i nieśmiałym zachowaniem, poprosił o całusa, w końcu go dostał; pocałunki stawały się namiętne i zaczęli spółkować.

Już od pierwszej chwili połączenia, ilekroć młodzieniec patrzył jednym okiem, widział, jak kobieta się zmienia. Starzała się, już nie była młodą dziewczyną, choć obserwowana drugim okiem wyglądała jak przedtem. Z każdym porywem miłości posuwała się w latach (dostrzegał to tylko jednym okiem), przez dojrzałość ku dorodnej matronie, wreszcie do dziarskiej, a potem do bezradnej starości.

Przez cały czas mógł ją widzieć w kwiecie młodości, po prostu przymykając oko — i nie ustawał w rozpoczętym akcie — lecz zawsze kusiło go, by zerknąć drugim okiem. Szokowała go ta zadziwiająca, straszna transformacja.

Podczas kilku ostatnich ruchów, nad którymi jeszcze panował, zamknął oczy i otworzył je dopiero w chwili spełnienia i zobaczył — teraz obojgiem oczu — że tuli do siebie gnijącego trupa, napoczętego już przez robaki. Woń kwiatów zmieniła się w jednej chwili w dominujący fetor zgnilizny, ale mężczyzna uświadomił sobie, że taki właśnie zapach panował przez cały czas i gdy jego lędźwie oddawały się trupowi, żołądek wyrzucał jednocześnie ostatni posiłek.

Tak więc duch lasu schwycił jego duszę za dwa pasma i obu rękami pociągnął mocno, odpruł go od tkaniny życia i zawlókł do świata cieni.

— Tam jego duszę rozbito na milion kawałków i rozrzucono po świecie, by stały się duszami much pyłkowych, które kwiatom przynoszą jednocześnie nowe życie i starczą śmierć — zakończył sędziwy gospodarz i spojrzał na gościa.

Ten mu podziękował i opowiedział parę legend, które znał z dzieciństwa.

Kilka dni później biegł za jednym ze zwierzątek na wrzosowisku.

Przewróciło się na zroszonej trawie i przekoziołkowało. W końcu padło z rozłożonymi kończynami na kamieniach, odzyskując oddech.

Wydał zwycięski, wojowniczy okrzyk i rzucił się w dół stoku, ku zwierzęciu, które już gramoliło się na nogi. Na ostatnich metrach wykonał skok, lądując obiema nogami tuż obok miejsca, gdzie zwierzę się przewróciło, ono jednak, nie doznawszy żadnej szkody, zebrało siły i znowu pomknęło, po czym skryło się w norze. Zaśmiał się, spocony dyszał ciężko. Stał, wsparł dłonie na kolanach, pochylił się, usiłując odzyskać dech.

Pod jego stopami coś się poruszyło. Zobaczył to, poczuł.

Było tam gniazdo. Wylądował w samym jego środku. Rozbite jaja o pstrych skorupkach rozlały się na obcasach butów, na gałązkach i mchu.

Przesunął stopę, serce już go bolało. Coś czarnego wiło się pod spodem, wyszło na słońce. Czarna głowa i szyja. Spoglądało na niego czarne oko, jasne i twarde jak smolisty kamyczek na dnie strumyka.

Ptak się szamotał — człowiek musiał się cofnąć, zupełnie jakby skoczył boso na coś kłującego. Ptak odbiegł w trawę wrzosowiska, łopotał, podskakując na jednej nodze, wlokąc za sobą bezwładne skrzydło. Zatrzymał się trochę dalej i przechylił łebek, jakby obserwując człowieka.

Ten wytarł buty na mchu. Wszystkie jaja zostały rozbite. Ptak wydawał ciche, przenikliwe dźwięki. Człowiek odwrócił się i zaczął odchodzić, lecz potem zaklął, cofnął się i pobiegł ciężko za ptakiem; złapał go bez trudności w burzy pisków i piór. Skręcił mu szyję i rzucił zewłok w trawę.

Tego wieczoru przestał pisać dziennik i nigdy do niego nie wrócił.

Zrobiło się parno, deszcze nie padały. Pewnego razu człowiek z latawcem z wierzchołka wzgórza zamachał i zawołał coś do niego, ale on pośpiesznie odszedł.

Około dziesięciu dni po incydencie z ptakiem przyznał w duchu, że nigdy nie zostanie poetą.

Wkrótce potem wyjechał i nigdy o nim nie słyszano, choć szeryf dziedzica wysłał wiadomość do wszystkich miast w kraju, gdyż podejrzewano, że obcy miał coś wspólnego z tym, co się stało w dniu jego odjazdu, kiedy to nadzorcę pańskiej farmy znaleziono związanego we własnym łóżku; twarz miał zastygłą w wyrazie strasznego przerażenia, usta i gardło wypchane ususzonymi ludzkimi językami i kawałkami nie zapisanego papieru, którymi udławił się na śmierć.

Dziewięć

Obudził się po świcie, potem poszedł na spacer porozmyślać. Tunelem technicznym przeszedł z głównego budynku hotelowego do aneksu. Ciemne okulary zostawił w kieszeni. Miał na sobie stary płaszcz, oczyszczony w hotelowej pralni, grube rękawiczki i szalik zawiązany wokół szyi.

Szedł ostrożnie po podgrzewanych ulicach, po ociekających chodnikach. Głowę trzymał wysoko, spoglądał w niebo. Przed nim sunęła mgiełka jego oddechu. Wątłe słońce, lekki wietrzyk podniosły temperaturę; z dachów i z drutów spadały małe lawiny. Rynsztokami płynęła przejrzysta woda oraz mokre zwały zbitego śniegu. Z rynien ciekło, samochody posykiwały na wilgotnej nawierzchni. Przeszedł na drugą stronę ulicy, na słońce.

Wspinał się po schodach, przechodził mostami. Uważnie kroczył po lodzie, tam gdzie ogrzewanie nie działało, a może w ogóle go nie zainstalowano. Żałował, że nie wziął lepszych butów. Te, które miał na sobie, wyglądały nieźle, lecz niedobrze trzymały się podłoża. Żeby nie upaść, ręce rozstawił, jakby próbował chwycić laskę, musiał posuwać się pochylony jak starzec. To go irytowało.

A jednak poślizgnął się tuż przed czwórką młodych ludzi. Schodził po oblodzonych schodach, prowadzących na szeroki most nad linią kolejową. Cztery osoby szły w jego kierunku, śmiały się i żartowały. Spoglądał to na nie, to na zdradliwe stopnie. Ci ludzie byli tak młodzi, ich ruchy i dźwięczne głosy kipiały taką energią, że poczuł swoje lata. Było wśród nich dwóch młokosów, którzy głośno mówili i starali się zrobić wrażenie na dziewczynach. Jedna z nich, wysoka, ciemnowłosa, odznaczała się naturalnym wdziękiem osoby niedawno dojrzałej. Nie mógł oderwać od niej oczu, wyprostował się, poczuł, że znowu kroczy pewnie, a po chwili rozciągnął się jak długi.

Upadł na najniższym stopniu i siedział chwilę, potem uśmiechnął się niewyraźnie, wstał, nim młodzi do niego doszli.

Zebrał z poły płaszcza trochę śniegu i rzucił w młodzieńca, który przedtem parsknął śmiechem, teatralnie zasłaniając usta rękawiczką.

Cała czwórka, rozbawiona, minęła go i weszła na schody. Pomaszerował mostem, krzywiąc się z bólu. Gdy był w połowie, usłyszał wołanie.

Odwrócił się i dostał śnieżką prosto w twarz.

Młodzi śmieli się, biegnąc na górze, ale nie widział ich, zbyt zajęty usuwaniem śniegu z nozdrzy. Nos bolał go wściekle, ale nie był znowu złamany, oczy piekły. Pomaszerował dalej, minął parę starszych ludzi trzymających się pod rękę; kręcili głowami i narzekali na tych strasznych uczniów. Skinął im tylko, wycierając twarz chusteczką.

Uśmiechał się, gdy opuszczał most i podchodził kilka stopni na deptak wycięty pod starym biurowcem. Gdyby się kiedyś znalazł w podobnej sytuacji, czułby zażenowanie; że się poślizgnął i że widziano jego niezręczność, że dostał śniegową kulą, że naiwnie odwrócił się, gdy go zawołano, i że dwoje staruszków obserwowało to wszystko. Kiedyś pogoniłby młodziaków, by przynajmniej napędzić im strachu. Ale nie teraz.

Stanął przy kiosku z gorącymi napojami i kupił kubek zupy. Oparł się o budkę, zdjął zębami rękawiczkę. Trzymał w dłoniach ciepły, parujący kubek. Podszedł do barierki, usiadł na ławce i powoli popijał zupę.

Za jego plecami sprzedawca wycierał ladę, słuchał radia, paląc ceramicznego papierosa zawieszonego na łańcuszku wokół szyi.

Ciągle czuł ból w plecach. Przez parę unoszącą się z kubka patrzył pogodnie na miasto. Mam za swoje, myślał.


Beychae chciał się z nim widzieć — taką wiadomość zastał po powrocie do hotelu. Po obiedzie miano przysłać po niego samochód.

— To wspaniała wiadomość, Cheradenine.

— Raczej tak.

— Chyba nie wątpisz, prawda?

— Twierdzę tylko, że nie należy spodziewać się zbyt wiele. — Leżał na plecach na łóżku i rozmawiał ze Smą przez przekaźnik w uchu. — Nawet jeśli się z nim spotkam, wątpię, czy uda mi się go wyrwać. Prawdopodobnie postarzał się. Powie: „Cześć, Zakalwe, nadal pracujesz dla Kultury przeciwko tym gazogłowym?” A wtedy chcę, byście ratowali mój tyłek.

— Wyciągniemy cię, możesz się nie martwić.

— Przypuśćmy, że wydostanę faceta. Czy nadal chcecie, bym ruszył do habitatów Impren?

— Tak. Musisz polecieć modułem. Nie możemy ryzykować, wprowadzając „Ksenofoba”. Po ucieczce Beychaego będą bardzo czujni i nie zdołamy się przemknąć ukradkiem. Gdybyśmy tego próbowali, całe Skupisko stanie przeciw nam za wtrącanie się.

— Ile jest do Impren modułem?

— Dwa dni.

Westchnął.

— Myślę, że damy radę.

— Jesteś gotów, gdyby już dzisiaj nadarzyła się okazja?

— Tak. Kapsuła jest zakopana w pustyni i przygotowana. Moduł ukryty w najbliższym gigancie gazowym czeka na sygnał. Jeśli odbiorą mi nadajnik, jak mam się skontaktować?

— Chciałabym powiedzieć „a nie mówiłam” i przeteleportować ci zwiadowcę albo pocisk nożowy, ale nie możemy tego zrobić. Ich system ostrzegawczy by to wykrył. Możemy ustawić mikrosatelitę na orbicie i zapuścić bierne skanowanie, czyli po prostu obserwację. Jeśli zasygnalizuje, że jesteś w biedzie, zawiadomimy kapsułę i moduł. Nie uwierzysz, ale druga możliwość to telefon. Te nie rejestrowane numery Fundacji Vanguard, które ci podano. Zakalwe?

— Noo?

— Masz te numery?

— Och, tak.

— Podłączyliśmy się też biernie do pogotowia ratunkowego w Solotol. Wykręć po prostu trzy jedynki i wrzaśnij do dyspozytora „Zakalwe!” Usłyszymy to.

— Jestem pełen ufności. — Westchnął, kręcąc głową.

— Nie martw się, Cheradenine.

— Ja bym się martwił?

Auto podjechało — zobaczył je przez okno. Zszedł na dół, przywitał się z Mollenem. I tym razem wolałby włożyć skafander, ale wątpił, czy w takim stroju wpuściliby go na silnie strzeżony teren. Wziął więc tylko płaszcz od deszczu i ciemne okulary.

— Witam.

— Witaj, Mollen.

— Miły dzień.

— Owszem.

— Dokąd jedziemy?

— Nie wiem.

— Ale pan prowadzi?

— Tak.

— Więc musi pan wiedzieć, dokąd jedziemy.

— Proszę powtórzyć.

— Musi pan przecież wiedzieć, dokąd jedziemy.

— Przepraszam.

Stał obok samochodu, Mollen przytrzymywał otwarte drzwi.

— Niech mi pan przynajmniej powie, czy to daleko. Chciałbym zostawić informację, jak długo mnie nie będzie.

Olbrzym nachmurzył się, na jego bliznowatej twarzy potworzyły się dziwne, nietypowe zmarszczki. Zastanawiał się, który guzik pudełka nacisnąć. Zamyślony, oblizał wargi. Więc jednak nie usunęli mu języka w sensie dosłownym.

Mollen musi mieć uszkodzone struny głosowe. Ale dlaczego zwierzchnicy nie zaopatrzyli go w sztuczne albo regenerowane? — zastanawiał się pasażer. Może woleli, żeby ich podwładni dysponowali ograniczonym zestawem odpowiedzi — krytykowanie przełożonych wymagało w tej sytuacji znacznego wysiłku.

— Tak.

— Czy to daleko?

— Nie.

— Proszę się zdecydować. — Trzymał ręce na otwartych drzwiach auta. Nie przejmował się tym, że jest nieuprzejmy dla siwowłosego szofera. Chciał natomiast sprawdzić jego wbudowany zasób słów.

— Przepraszam — odparł Mollen.

— Zatem to niedaleko, w obrębie miasta.

Pokryta bliznami twarz znowu się nachmurzyła. Mollen cmoknął, zrobił skruszoną minę i nacisnął inny zestaw guzików.

— Tak.

— W obrębie miasta? — spytał Mollena.

— Może — brzmiała odpowiedź.

— Dziękuję — odparł i wsiadł.

Był to inny samochód niż poprzedniego wieczoru. Mollen, w oddzielonej kabinie, starannie zapiął pasy, nacisnął pedały i odjechał łagodnie. Natychmiast ruszyło za nimi kilka innych samochodów, ale zatrzymały się w pierwszej przecznicy i zablokowały auta dziennikarzy.

Obserwował punkciki szybujących w górze ptaków, gdy nagle widok zaczęło mu coś przesłaniać. Początkowo sądził, że czarne zasłony podnoszą się na zewnątrz okien z tyłu i po bokach. Potem dostrzegł bąbelki — jakiś ciemny płyn wypełniał przestrzeń między podwójnymi szybami. Nacisnął guzik, by porozmawiać z kierowcą.

— Hej! — krzyknął.

Czarny płyn wznosił się również w szybie dzielącej go od Mollena.

Przesłonił już połowę wszystkich okien.

— Tak? — odezwał się olbrzym.

Pasażer chwycił klamkę drzwi. Otworzyły się, do wnętrza powiało zimnem. Czarny płyn nadal się wznosił.

— Co to takiego?

Nim płyn przesłonił mu całkowicie kierowcę, zobaczył, że starannie wybiera on przyciski na syntezatorze mowy.

— Proszę się nie obawiać, panie Staberinde. To tylko środki ostrożności, by zagwarantować dyskrecję panu Beychaemu — brzmiała odpowiedź, wyraźnie wcześniej przygotowana.

— Aha, dobrze.

Zamknął drzwi. W aucie zapanowała ciemność i dopiero po chwili zapaliło się małe światełko. Siedział bezczynnie. Niespodziewane zaciemnienie okien miało go przestraszyć albo może sprawdzić jego reakcję.

Przyćmione żółte światło żarówki nadawało nieciekawy, ciepły nastrój w tym wnętrzu dość przestronnym, choć brak widoków zewnętrznych sprawiał, że wydawało się niewielkie. Podkręcił wentylację, usiadł głębiej i nałożył ciemne okulary.

Auto zakręcało, przyśpieszało, zjeżdżało w dół, łomotało w tunelach, turkotało na mostach. Pasażer wyraźnie zauważał ruch pojazdu.

Przez dłuższy czas z dudnieniem jechali w dół tunelem prosto, a może po dużej spirali. Wreszcie samochód przystanął. Zapadła cisza, po czym z zewnątrz dobiegł nieokreślony hałas i chyba czyjeś głosy. Po chwili auto znów ruszyło. Radio delikatnie ukłuło w małżowinę, wepchnął je głębiej w ucho.

— Promieniowanie rentgenowskie — poinformowano go szeptem.

Pozwolił sobie na uśmieszek. Spodziewał się, że otworzą drzwi i zażądają oddania nadajnika, lecz auto znowu ruszyło nieco naprzód.

Zjeżdżali, ale silnik milczał, więc przypuszczał, że jadą wielką windą. Zatrzymali się, potem znów trochę podjechali i znów zjeżdżali.

Tym razem na pewno po ślimaku. Silnik nadal milczał — więc albo byli holowani, albo zjeżdżali po równi.

Auto stanęło. Czarny płyn w oknach opadał powoli. Znajdowali się w szerokim tunelu oświetlonym długimi białymi jarzeniówkami. Z tyłu tunel zakręcał, z przodu zagradzała go duża metalowa brama.

Mollena nigdzie nie było.

Pasażer nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wysiadł.

W tunelu czuł ciepłe, lecz świeże powietrze. Zdjął prochowiec, spojrzał na metalową bramę. Znajdowały się w niej mniejsze drzwi bez klamki. Pchnął je, ale nie ustąpiły. Poszedł więc do samochodu i nacisnął klakson.

Ostry dźwięk rozległ się echem w tunelu, dzwonił w uszach.

Po chwili w drzwiach ukazała się kobieta. Podeszła do samochodu.

— Witam.

— Dzień dobry. Oto jestem.

— I nadal w okularach. — Uśmiechnęła się. — Proszę, niech pan pójdzie ze mną.

Zabrał płaszcz i ruszył za nią.

Za bramą znajdowała się dalsza część tunelu. Potem podeszli do drzwi w bocznej ścianie, zjechali małą windą. Kobieta miała na sobie prostą, długą sukienkę czarną w białe prążki, bez dekoltu.

Winda stanęła. Znaleźli się w małym korytarzu, urządzonym jak przedpokój prywatnego mieszkania. Wisiały tam obrazy, stały kwiaty w doniczkach. Podłoga wyłożona była żyłkowanym szarawym kamieniem. Gruby dywan tłumił kroki, gdy schodzili po kilku schodkach na duży balkon, znajdujący się w połowie ściany obszernej sali, w której wszędzie stały stoły i leżały książki. Zeszli drewnianymi schodkami, mając książki i pod stopami, i nad głową.

Kobieta prowadziła go wokół regałów, do stołu otoczonego krzesłami. Na blacie stała maszyna z małym ekranem, wokół walały się taśmy.

— Proszę tu poczekać.


Beychae odpoczywał w swym pokoju. Stary, łysy, o głęboko pooranej twarzy, miał na sobie luźną tunikę maskującą niewielki brzuszek, którego się dorobił, odkąd oddał się nauce. Zamrugał, gdy kobieta zapukała i otworzyła drzwi. Oczy miał wciąż jasne.

— Tsoldrinie, przepraszam, że ci przeszkadzam. Chodź, zobacz, kogo przyprowadziłam.

Poszedł z nią korytarzem i stanął w drzwiach. Kobieta wskazała mężczyznę przy stole z czytnikiem taśm.

— Znasz go?

Tsoldrin Beychae — na tyle staroświecki, by demonstrować swój wiek, nie zaś go ukrywać — nałożył okulary i spojrzał na gościa. Zobaczył mężczyznę dość młodego, długonogiego, o ciemnych włosach związanych z tyłu w kucyk i wyrazistej, nawet przystojnej twarzy, pociemniałej od zarostu, którego nie daje się usunąć przy powierzchniowym goleniu. Jego usta wydawały się okrutne i zarozumiałe. I dopiero po ogarnięciu wzrokiem całej twarzy to wrażenie łagodniało i obserwator — być może niechętnie — musiał przyznać, że ciemne okulary nie potrafiły całkowicie ukryć bujnych brwi i dużych oczu, szeroko otwartych i wyrazistych, które sprawiały, że ogólny efekt nie był nieprzyjemny.

— Nie jestem pewien, ale chyba już gdzieś go spotkałem — rzekł powoli Beychae. W twarzy gościa, nawet przesłoniętej okularami, dostrzegł coś niepokojąco znajomego.

— Chce się z tobą spotkać — oznajmiła kobieta. — Pozwoliłam sobie powiedzieć, że ty również tego chcesz. Twierdzi, że znasz jego ojca.

— Ojca? — spytał Beychae. Może stąd to podobieństwo do osoby, którą znał, i to dziwne niepokojące uczucie. — Zobaczmy, co ma do powiedzenia na swój temat.

— Przekonajmy się — rzekła kobieta. Przeszli do środka biblioteki.

Beychae się ociągał. Przybyły zauważył, że Beychae jest przygarbiony, ale stara się teraz prostować plecy.

— Tsoldrin Beychae, pan Staberinde — przedstawiła ich sobie kobieta.

— To wielki dla mnie zaszczyt, proszę pana — powiedział, przyglądając się Beychaemu z napięciem i niepokojem. Ujął jego rękę.

Kobieta miała zaintrygowaną minę. Z pomarszczonej twarzy Beychaego nic nie dało się wyczytać. Patrzył na gościa, trzymając bezwładnie dłoń w jego ręce.

— Pan… Staberinde — powiedział obojętnym głosem. Odwrócił się do kobiety w czarnej sukni. — Dziękuję ci.

— Nie ma za co — odparła i wycofała się.

Przybysz zrozumiał, że Beychae wie. Ruszył między regały. Stanął między półkami i jakby od niechcenia klepał się w ucho.

— Nie sądzę, żeby pan znał mego… przodka — mówił do Beychaego.

— Występował pod innym nazwiskiem. — Zdjął ciemne okulary.

Beychae patrzył na niego z tym samym wyrazem twarzy.

— Chyba znałem — odparł, zerkając w przestrzeń za przybyszem. Wskazał krzesła. — Usiądźmy.

Gość nałożył okulary.

— Tak więc, co pana tu sprowadza, panie Staberinde?

Przybysz usiadł przy stole naprzeciw Tsoldrina.

— Ciekawość, jeśli chodzi o pana. Natomiast do Solotol przybyłem, gdyż… po prostu coś mnie zmuszało, bym je zwiedził. Jestem… związany z Fundacją Vanguard, w jej zarządzie dokonano pewnych zmian. Może pan słyszał?

Beychae pokręcił głową.

— Nie. Tu, na dole, nie śledzę wiadomości.

Gość rozejrzał się teatralnie.

— Chyba… — spojrzał Beychaemu prosto w oczy — …to nie jest najlepsze miejsce do rozmowy, hmm?

Beychae otworzył usta. Miał rozdrażnioną minę.

— Chyba tak — przyznał. — Proszę mi wybaczyć.

Gość obserwował Tsoldrina. Z trudem wytrzymywał na miejscu.

Rozejrzał się po bibliotece. Tyle książek. Tak cuchną. Tyle zapisanych słów, tyle żywotów spędzonych na bazgraniu, tyle par oczu popsutych od czytania. Dlaczego ludziom na tym wszystkim zależy?

— Teraz? — usłyszał głos kobiety.

— A dlaczego nie? — odpowiedział Beychae.

— To wiąże się z niedogodnościami…

— Jakimi? Czyżby windy nie działały?

— Nie, ale…

— Więc chodźmy. Tak dawno nie byłem na powierzchni.

— No dobrze… poczynię przygotowania — odparła niepewnie i odeszła.

— Słuchaj, Z… Staberinde. — Beychae uśmiechnął się przepraszająco. — Zrobimy małą wycieczkę na powierzchnię, dobrze?

— Owszem, czemu nie? — Usiłował nie okazywać entuzjazmu. — Dobrze się pan czuje, panie Beychae? Słyszałem, że jest pan na emeryturze.

Przez parę minut wymieniali ogólniki. Spomiędzy regałów wyszła młoda blondynka ze stosem książek na rękach. Zrobiła zdziwioną minę, gdy zobaczyła gościa, potem stanęła z tyłu Beychaego. Ten spojrzał na nią pogodnie.

— Kochanie, to jest pan… Staberinde. — Uśmiechnął się nieśmiało. — Moja asystentka, pani Ubrel Shiol.

— Bardzo mi miło. — Gość skinął głową.

Cholera, pomyślał.

Pani Shiol położyła książki na stole i oparła rękę na ramieniu Beychaego. Starzec rozpostarł swe chude palce na jej dłoni.

— Mamy pojechać do miasta? — spytała kobieta. Spojrzała w dół na staruszka, swobodną ręką wygładziła fartuch. — To bardzo nagła decyzja.

— Owszem — przyznał Beychae. — Przekonasz się, że stary człowiek czasami potrafi jeszcze zaskoczyć.

— Będzie zimno — zauważyła kobieta odchodząc. — Przyniosę ci ciepłe ubrania.

Beychae patrzył jej w ślad.

— Wspaniała dziewczyna. Nie wiem, co bym bez niej zrobił.

— Rzeczywiście.

Może będziesz się musiał tego dowiedzieć, pomyślał gość.

Przygotowania do wyprawy na powierzchnię zajęły godzinę. Beychae był podekscytowany. Ubrel Shiol kazała mu włożyć ciepłe ubranie. Zdjęła fartuch, przywdziała kombinezon i podwiązała włosy. Jechali tym samym samochodem, który przywiózł gościa. Prowadził Mollen. Gość, Beychae oraz pani Shiol usiedli z tyłu, naprzeciw nich — kobieta w czarnej sukni.

Wychynęli z tunelu na światło dzienne. Na obszernym podwórku leżał śnieg. Otworzyła się druciana brama. Ochroniarze obserwowali przejeżdżające auto. Mollen wybrał boczną drogę, by dostać się na autostradę. Przystanął przed skrzyżowaniem.

— Czy jest tu gdzieś rynek? — spytał Beychae. — Zawsze lubiłem gwar i krzątaninę targowisk.

Gość przypomniał sobie, że na łące nad rzeką Lotol rozbił się wędrowny cyrk. Zaproponował, by tam pojechać. Mollen wyprowadził samochód na szeroki, pusty niemal bulwar.

— Kwiaty — powiedział nieoczekiwanie.

Spojrzeli na niego.

Położył rękę na oparciu siedzenia, z tyłu za plecami Beychaego i Ubrel Shiol. Musnął ręką włosy Ubrel, strącając z nich spinkę. Zaśmiał się i podniósł spinkę z półki pod tylną szybą. Dzięki tym zabiegom mógł spojrzeć na drogę z tyłu.

Za nimi jechała duża półciężarówka.

— Kwiaty? — spytała kobieta w czarnej sukni.

— Chciałbym kupić kwiaty — odparł, uśmiechając się najpierw do niej, potem do Shiol. Klasnął w dłonie. — No właśnie. Mollen, na rynek kwiatowy! — Siadł głębiej, nadal uśmiechając się błogo. Potem się pochylił. — Jeśli można — rzekł do kobiety przepraszającym tonem.

Uśmiechnęła się.

— Oczywiście. Mollen, słyszałeś?

Samochód skręcił na inną drogę.

Na rynku kwiatowym, wśród straganów, kupił bukiety i ofiarował je obu kobietom.

— Tam jest targ! — Pokazał na drugi brzeg rzeki, gdzie iskrzyły się namioty i wirowały hologramy.

Przepłynęli na drugą stronę małym promem targu kwiatowego, który mógł zabrać tylko jeden pojazd. Półciężarówka musiała poczekać na brzegu.

Przeprawiwszy się przez rzekę, ruszyli w kierunku targu. Beychae opowiadał Ubrel Shiol o jarmarkach swej młodości.

— Dziękuję za bukiet, panie Staberinde. — Kobieta w czarnej sukni wdychała zapach kwiatów.

— Była to dla mnie przyjemność. — Wyciągnął rękę i przesuwając ją za plecami Shiol, poklepał Beychaego po ramieniu. Chciał mu zwrócić uwagę na szybujący w niebo ponad dachami wycinek jarmarcznego koła. Auto przystanęło na skrzyżowaniu przed światłami.

Znowu wyciągnął rękę w kierunku Shiol i nim się zorientowała, rozpiął jej suwak kombinezonu i wydobył pistolet, który wcześniej tam wyczuł. Spojrzał na broń i zaśmiał się, jakby to wszystko było zabawną pomyłką, a potem odwrócił broń i wypalił w szybę za głową Mollena.

Szyba pękła. Już pakował w nią but, odepchnąwszy się z fotela z wysuniętą nogą. Stopa z trzaskiem przebiła rozpadające się szkło i uderzyła w głowę kierowcy.

Mollen osunął się; auto skoczyło w przód i stanęło.

W pełnej zaskoczenia ciszy, która na krótko zapadła, zdążył krzyknąć:

— Kapsuła, tu!

Kobieta naprzeciw poruszyła się, rzuciła kwiaty, sięgnęła ku fałdzie sukni. Walnął ją w szczękę; głową uderzyła w nie naruszoną część szyby oddzielającej szoferkę. Okręcił się, przywarł do drzwi; kobieta padła nieprzytomna na podłogę, a kwiaty rozsypały się wokół. Spojrzał na Beychaego i Shiol — oboje mieli usta otwarte.

— Zmiana planu — oznajmił. Zdjął ciemne okulary i rzucił je na podłogę.

Wyciągnął oboje na zewnątrz. Shiol wrzeszczała. Cisnął ją na tył samochodu.

Beychae odzyskał głos.

— Zakalwe, do diabła…

— Tsoldrin, ona miała to przy sobie! — Wymachiwał pistoletem.

Ubrel Shiol wykorzystała sekundę, gdy broń nie była w nią wymierzona, i kopnęła go w głowę. Zrobił unik, pozwolił, by się obróciła, i otwartą dłonią wymierzył jej cios w kark. Osunęła się na ziemię; jej bukiet potoczył się pod auto.

— Ubrel! — Beychae przywarł do kobiety. — Zakalwe, co jej zrobiłeś!

— Tsoldrin… — zaczął, ale w tym momencie otworzyły się drzwi kierowcy i Mollen runął na niego.

Poturlali się przez szosę do rowu, wypuszczony z ręki pistolet szurał po szosie.

Mollen klęczał, przyparł przeciwnika do ziemi, jedną ręką trzymał za poły płaszcza, drugą wymachiwał w górze. Syntezator głosu dyndał mu na pasku, masywna pięść sunęła w dół.

Leżący udał, że czeka na cios, a potem rzucił się w drugą stronę. Już skoczył na nogi, gdy pięść Mollena trafiała w krawężnik.

— Witam — odezwał się syntezator, uderzywszy w nawierzchnię szosy.

Mężczyzna usiłował stanąć pewniej na nogach; wymierzył kopniaka w głowę kierowcy, ale stracił równowagę. Mollen chwycił go za stopę zdrową ręką, ale przeciwnik wywinął mu się obrotem.

— Miło mi pana poznać — powiedziała maszyna, gdy Mollen wstawał, potrząsając głową.

Natychmiast dostał drugiego kopniaka w głowę.

— Jakie są pańskie życzenia? — pytało pudełko, gdy szofer zrobił unik i rzucił się do przodu. Jego przeciwnik poślizgnął się na betonie, upadł, wstał.

Mollen, z krwawiącym karkiem, zatoczył się i nagle coś mu się przypomniało — sięgnął pod tunikę.

— Służę panu pomocą — rzekło pudełko.

Rzucił się na Mollena i walnął go pięścią właśnie wtedy, gdy olbrzym skręcił ciałem i spod tuniki wydobył mały rewolwer. Przeciwnik nie mógł go dosięgnąć, wykonał więc zamach i trafił nogą w zaciśniętą dłoń. Mollen zatoczył się, zaczął rozcierać bolący nadgarstek.

— Nazywam się Mollen. Nie mogę mówić.

Miał nadzieję, że kopniakiem wytrącił rewolwer Mollenowi, mylił się jednak. Uświadomił sobie, że tuż za nim jest Beychae i nieprzytomna Shiol. Stał przez sekundę przed celującym do niego Mollenem, balansując ciałem na lewo i na prawo; olbrzym musiał machać pistoletem.

— Miło mi pana poznać.

Zanurkował ku nogom Mollena. Zderzenie wypadło satysfakcjonująco.

— Nie, dziękuję. — Zwalili się na pobocze. — Proszę wybaczyć…

Podniósł rękę, chcąc znowu zdzielić szofera przez łeb.

— Proszę mi powiedzieć, gdzie to jest.

Mollen jednak przetoczył się i pięść przeszyła powietrze. Olbrzym ruszył bykiem. Zaatakowany musiał odchylić głowę. Czaszka napełniła mu się światłem, gdy uderzył w krawężnik.

— Bardzo proszę.

Rozczapierzył palce, wyrzucił je tam, gdzie — jak sądził — znajdowały się oczy Mollena, i trafił w coś wodnistego. Olbrzym zawył.

— Nie mogę na to odpowiedzieć.

Podrywając się siłą rąk i nóg, kopnął Mollena.

— Dziękuję. — Stopą trafił go w głowę. — Czy mógłby pan powtórzyć?

Siwy olbrzym potoczył się do rowu; leżał bez ruchu.

— Która godzina? Która godzina? Która godzina?

Zwycięzca stał drżący na chodniku.

— Nazywam się Mollen. Czym mogę służyć? Nie może pan tu wejść. To teren prywatny. Gdzie pan idzie? Stać, bo strzelam! Pieniądze nie wchodzą w grę. Mamy wpływowych przyjaciół. Mógłby mnie pan zaprowadzić do najbliższego telefonu? Dopieprzę ci porządniej, spróbuj tylko, ty suko.

Zmiażdżył stopą maszynę Mollena.

— Hrrr! Nie ma części dla użytkownika w…

Drugi kopniak uciszył ją ostatecznie.

Beychae przykucnął przy samochodzie, trzymając w dłoniach głowę Ubrel Shiol. Wrzasnął:

— Jesteś wariat, Zakalwe!

Ten otrzepał się, patrzył w dal, w kierunku hotelu.

— Tsoldrin, to sytuacja przymusowa — rzekł spokojnie.

— Coś ty zrobił? — Beychae z przerażoną miną wodził oczyma od bezwładnej Shiol do Mollena, do zwisającej z auta stopy nieprzytomnej kobiety obsypanej kwiatami, potem znowu do Shiol, której kark już siniał.

Mężczyzna spojrzał w niebo, dostrzegł plamkę. Ulga.

— Mieli cię zabić — powiedział do Beychaego. — Posłano mnie, bym ich powstrzymał. Mamy właśnie…

Zza budynków oddzielających rzekę od targu kwiatowego rozległ się hałas, trzask i szum. Obaj spojrzeli w niebo — to była kapsuła, rosnąca plamka, która rozkwitła na świetlnej łodyżce wyrastającej gdzieś przy targu, zza budynków. Zadrżała, płynęła w rozjarzonej sferze, a potem, jakby reagując na dotknięcie, wysłała wstecz, wzdłuż linii łodyżki, świetlną lancę.

Niebo nad targiem kwiatowym pojaśniało, ziemia drgnęła, po szosie przetoczył się ogłuszający trzask — odbity od zboczy kanionu biegł w miasto.

— Mieliśmy minutę na opuszczenie tego miejsca — wyrzucił z siebie bez tchu młodszy mężczyzna. Kapsuła opadła z niebios, czterometrowy walec ciemności nad szosą. Rozwarł się właz. Człowiek podszedł i wydobył stamtąd karabin. Dotknął kilku przełączników. — Teraz nie mamy ani chwili.

— Zakalwe! Zwariowałeś? — Głos Beychaego był teraz opanowany.

Nad miastem rozległo się rozdzierające wycie, dochodzące z krawędzi kanionu. Opuszczał się ku nim smukły kształt.

Mężczyzna splunął do rowu, podniósł karabin plazmowy, wycelował w zbliżający się punkt i wypalił.

Promień wystrzelił w niebo; samolot wybuchł dymem; szczątki zleciały po spirali i roztrzaskały się w dole kanionu. Huk przemienił się w grzmot i echem przeleciał po mieście.

— Czy mógłbyś powtórzyć pytanie? — spytał, spoglądając na starca.

V

Nad sobą miał czarną tkaninę namiotu, a jednak widział przez nią niebo — cienisty dzienny błękit — ale również czerń, ponieważ przeszywał wzrokiem ten kojący błękit, a za nim panowała ciemność głębsza niż ta wewnątrz namiotu, ciemność, gdzie płonęły rozproszone słońca, małe światełka robaczków świętojańskich w zimnych, czarnych pustyniach nocy.

Ciemna grupa gwiazd sięgnęła ku niemu, rozległymi palcami podniosła go łagodnie jak delikatny, dojrzały owoc. W tym obszernym opakowaniu czuł się szaleńczo zdrowy psychicznie i wtedy pojął, że w jednej chwili — w dowolnej chwili i praktycznie bez żadnego wysiłku — mógłby zrozumieć wszystko. Nie pragnął tego jednak. Czuł, jakby jakaś straszliwa, wstrząsająca galaktyką maszyneria, zawsze ukryta pod powierzchnią wszechświata, podłączyła się do niego i owiała go swą potęgą.

Siedział w namiocie. Miał zamknięte oczy, nogi skrzyżowane. Siedział tak już od paru dni. Okrywała go luźna szata, jaką noszą nomadzi. Starannie złożone wojskowe spodnie i bluza leżały za nim. Miał krótkie włosy, twarz zarośniętą, skórę lśniącą od potu. Zdało mu się czasami, że wyszedł z siebie, że spogląda na swoje ciało siedzące na poduszkach pod ciemnym dachem z tkaniny. Twarz mu ściemniała od zarostu, a jednak wyglądała jaśniej dzięki warstewce potu pobłyskującej w świetle padającym z lamp i z dymnika w dachu. To współgranie odmiennych elementów, rywalizacja tworząca bezruch bawiły go. Mógł wrócić do swego ciała lub udać się dalej, z przekonaniem, że w samej istocie wszechrzeczy tkwi słuszność.

Ciemny namiot wypełniało ciężkie i duszne powietrze, zatęchłe i słodkie jednocześnie, nasycone perfumami i kadzidlanym dymem.

Wszystko wokół było miłe dla zmysłów, cenne i bogato zdobione; w grubych, wielokolorowych kilimach wiły się nici z cennego metalu; dywan przypominał płaszczyznę złotych ziaren, a pulchne wonne poduszki i grube rozleniwiające kapy tworzyły pod rurowatym sklepieniem namiotu bajkowo wzorzysty krajobraz. Z kadzidełek sączyły się leniwie dymki; małe nocne grzejniki wygaszono; pojemniki na liście snu, kryształowe puchary, ozdobione drogimi kamieniami szkatułki i zamknięte na klamry książki leżały rozrzucone w pejzażu pofałdowanej tkaniny niczym połyskujące świątynie na równinach.

Wszystko kłamstwo. Namiot był goły, a on siedział na worku wypchanym słomą.

Dziewczyna obserwowała jego fascynujące hipnotyczne ruchy, z początku ledwo zauważalne, potem coraz wyraźniejsze. Falował od pasa w górę, ni to wolno, ni to spiesznie głową opisywał elipsę. Dziewczynie przypominało to spiralny ruch dymu, dążącego do dymnika namiotu.

Podczas tej subtelnej, nieustannej oscylacji oczy mężczyzny skierowane były w jeden punkt, przesuwały się więc nieznacznie pod brązoworóżowymi powiekami.

Namiot, nieco tylko wyższy od dziewczyny, rozbito na pustyni, w miejscu gdzie dwa szlaki przecinają morze piasków. Dawno powinno tu powstać miasteczko czy nawet wielkie miasto, lecz najbliższa woda znajdowała się stąd o trzy dni jazdy. Namiot stał tu od czterech dni; miał stać jeszcze dobę lub dwie, zależnie od tego, jak długo mężczyzna pozostanie w wywołanym liśćmi śnie. Dziewczyna wzięła dzbanek z małej tacki i nalała wody do kubka. Podeszła do mężczyzny. Ujęła go za brodę i przytknęła kubek do jego warg.

Mężczyzna pił, nie przerywając swego ruchu. Gdy opróżnił kubek do połowy, odwrócił głowę. Dziewczyna szmatką osuszyła mu twarz, usuwając stamtąd odrobinę potu.

Wybraniec, powtarzał sobie. Wybraniec, Wybraniec, Wybraniec. Długa droga do dziwnego miejsca. Przeprowadzenie Wybrańca przez parzący pył, wśród szalonych plemion skalistej pustyni, do bujnych łąk i połyskujących wieżyc Wonnego Pałacu na skale. Teraz dostawał małą nagrodę.

Namiot rozbito między szlakami handlowymi, o tej porze roku ustawiono go stroną zewnętrzną do wewnątrz, a w namiocie siedzi mężczyzna, który powrócił z niezliczonych wojen, żołnierz pokryty bliznami, popalony, połamany i wyleczony, połamany i wyleczony, zreperowany, znowu doprowadzony do stanu używalności… i nareszcie nie był ostrożny, niczego się nie wystrzegał, powierzył swój umysł szalonemu, silnie działającemu narkotykowi, a swoje ciało opiece i ochronie młodej dziewczyny.

Dziewczyna, której imienia nie znał, przystawiła mu wodę do ust, chłodną szmatkę przyłożyła do czoła. Wspomniał gorączkę, ponad sto lat temu, ponad tysiąc lat stąd, i dłonie innej dziewczyny, chłodne, delikatne i kojące. Usłyszał, jak ptaki lamentują na murawach przy wielkim domu położonym w zakolu szerokiej rzeki; wygięta linia błogości w płynnej panoramie wspomnień.

Odurzenie przepływało przez niego ociężałym snem, losowo skręcało się i rozkręcało. (Wspomniał kamienistą plażę na brzegu rzeki, gdzie płynąca woda zagarniała drobny i gruby piasek, żwir, kamyki, kamienie i głazy, w postępie arytmetycznym zwiększała objętość i masę zgromadzonego materiału — bezustannym ciekłym naciskiem układała pojedyncze kamienie na krzywej, jakby rozmieszczała je na wykresie.)

Dziewczyna patrzyła i czekała, spokojna, gdyż obcy reagował na narkotyk jak ktoś z jej ludu. Sama też była pod uspokajającym działaniem narkotyku. Miała nadzieję, że ten człowiek jest kimś nadzwyczajnym, a nie pierwszym lepszym. Gdyby okazało się przeciwnie, oznaczałoby to, że ich koczownicze plemię nie jest tak wyjątkowo silne, jak im się wydawało.

Obawiała się, że mężczyzna nie zniesie mocy narkotyku, że rozleci się na kawałki jak rozpalony do czerwoności garnek wrzucony do wody.

Przydarzało się to innym obcym, uważającym dufnie, że liść snu to tylko jeszcze jedna zabawka w ich próżniaczym życiu. Lecz on nie walczył z narkotykiem. Jak na zaprawionego w bojach żołnierza wykazał rzadką intuicję — po prostu poddał się bez szamotaniny, akceptując otrzymane dawki. Podziwiała zachowanie obcego. Wątpiła, czy zwycięzcy będą tak silni i jednocześnie elastyczni. Nawet niektórzy młodzieńcy z jej ludu — często imponujący pod każdym innym względem — nie potrafili spokojnie przyjąć gwałtownych darów sennego liścia. Wyli, bełkotali w skróconym koszmarze, skomleli o pierś matki, siusiali, srali, płakali i wrzeszczeli w pustynny wiatr swe wstydliwe lęki. Narkotyk rzadko zabijał — zażywano go tylko w odmierzanych, rytualnych dozach — ale jego skutki działania czasami doprowadzały do śmierci: niejeden młody zuch wolał nóż w brzuchu od haniebnej świadomości, że liść okazał się silniejszy od niego.

Żałowała, że ten człowiek nie jest jednym z nich; mógłby okazać się dobrym mężem, spłodzić wielu silnych synów i wiele sprytnych córek.

W namiotach liścia zawiązało się wiele małżeństw i początkowo dziewczyna potraktowała jako obelgę prośbę, by przeprowadziła obcego przez jego liściowe dni. Przekonano ją jednak, że to zaszczyt, że obcy oddał jej ludowi wielką przysługę i że zostanie jej przydzielony kwiat młodych ludzi, gdy przyjdzie ich czas próby nowicjatu.

Kiedy zażył liść snu, uparł się, by rozpocząć od stadium normalnie zarezerwowanego dla starszych żołnierzy i matron z ich ludu — żadnych dziecięcych dawek. Obserwowała, jak kreśli koła, wyginając cały tors, jakby pragnął poruszyć coś w swoim mózgu.

A obok, na zewnątrz, krzyżowały się drogi; każda z nich to pojedyncza linia; linie wydeptali wędrowni handlarze, rzemieślnicy i mędrcy — zostawili białawe smugi na brązowym tle płaszczyzny pustyni. Namiot, gdy miał białą stronę na wierzchu, a czarną w środku, był w stanie „lato”. Gdy wywracano go na drugą stronę, był w „zimie”.

Obcy wyobraził sobie, że czuje, jak w czaszce obraca mu się mózg.

W namiocie białym, ale czarnym i w obu kolorach równocześnie, przy skrzyżowaniu pustynnych dróg, czarno-biała nietrwałość, jak jesienny liść tuż przed porywem wiatru, drżący w wichrze pod spiętrzoną ku niebu falą — kamiennym kręgiem gór zwieńczonych czapkami śniegu i lodu, niczym piana zamrożona w rozrzedzonym, wysokogórskim powietrzu.

Odpłynął stamtąd. Namiot w dole malał, stał się cętką przy wąziutkich szlakach. Góry przemknęły obok — białe czapy nasadzone na ochrę.

Szlaki i namiot znikły, góry skurczyły się, a lodowce i umierające z głodu letnie śniegi obejmowały skałę białymi szponami. Wcisnęła się zakrzywiona krawędź, skracając widok, i glob w dole stał się pokolorowanym głazem, kamieniem, kamykiem, ziarnkiem żwiru, piasku, pyłkiem, a potem zginął w piaskowym wirze wielkich obracających się soczewek, które stanowiły dom dla nich wszystkich, a potem stały się cętką na cienkiej bańce otaczającej pustkę, powiązaną ze swym samotnym rodzeństwem materią, będącą nieznacznie odmienną artykulacją nicości.

Pyłki, pyłki. Wszystko znikło. Zapanowała ciemność.

Nadal tam był.

Poinformowano go, że pod tym wszystkim jest coś więcej. Sma mawiała: wystarczy myśleć w siedmiu wymiarach i przedstawić sobie cały wszechświat jako krzywą na torusie — krzywa zaczyna się jako punkt, staje się okręgiem, potem rozszerza się, wspina po wnętrzu torusa, przelewa przez jego wierzch, na zewnątrz, a potem znowu się kurczy, cofa, zapada. Inne wszechświaty przeszły przed nim, inne po nim (większe albo mniejsze sfery na zewnątrz lub wewnątrz ich własnego wszechświata widzianego w czterech wymiarach). Odmienne skale czasowe obowiązywały wewnątrz i na zewnątrz torusa. Pewne wszechświaty rozszerzały się wiecznie, inne trwały krócej niż mgnienie oka.

Za wiele tego; musiał się skoncentrować na tym, co wiedział, czym był i czym się stał.

W innym bycie odszukał słońce, planetę i opadł ku niej, wiedząc, że właśnie to miejsce jest pierwotnym źródłem wszystkich jego snów i wspomnień.

Poszukiwał znaczeń — znalazł popioły. Gdzie jest przyczyna bólu?

Właśnie tutaj, w tej okolicy. Zrujnowany letni domek, rozbity i spalony. Ani śladu krzesła.

Czasami, tak jak w tej chwili, banalność tego wszystkiego zapierała mu dech. Zatrzymał się i sprawdził, gdyż istniały narkotyki, które właśnie tak działały: zapierały dech. Nadal oddychał. Prawdopodobnie jego ciało już ustawiło się, żeby dać sobie z tym radę, ale Kultura — Chaosowi niech będą podwójne dzięki — dla absolutnej pewności umieściła w nim dalszy program. To oszustwo, przynajmniej wobec tych ludzi (widział obok siebie dziewczynę, obserwował ją przez przymknięte oczy, a potem znów całkiem je zamknął), ale to było tylko trochę nie w porządku; zrobił coś dla tych ludzi, choć tak naprawdę nie wiedzieli co, i teraz oni coś dla niego robili.

Sma mówiła: w wielu kulturach najwyższym symbolem jest tron.

Siedzieć w przepychu to wyraz potęgi. Inni do ciebie podchodzą; są niżsi, zwykle schyleni w ukłonie, cofają się pokornie, czasami padają na twarz (choć jest to zawsze zły znak, informują błogosławione statystyki Kultury); siedzieć, by stać się mniej zwierzęcym dzięki tej postawie, niepotrzebnej w ewolucji, symbolem wyrażając zdolność wykorzystywania innych.

Istniały małe cywilizacje — jak mówiła Sma, zaledwie nieco większe od plemion — w których spano na siedząco w specjalnych fotelach, ponieważ wierzono, że sen w pozycji leżącej przynosił śmierć (czyż nie znajdowano zmarłych w takiej pozycji?).

Zakalwe (czy to rzeczywiście jego nazwisko? Nagle w jego wspomnieniach wydało się dziwne i obce), Zakalwe, powiedziała Sma, odwiedziłam pewne miejsce (jak oni do tego doszli? Co sprawiło, że o tym napomknął? Czy był pijany? Czy znowu pozwolił sobie na brak czujności? Prawdopodobnie usiłował uwieść Smę, lecz jak zwykle skończył pod stołem). Zakalwe, kiedyś odwiedziłam miejsce, gdzie zabijali ludzi na krześle. Nie chodzi o torturę — to nie byłoby nic nadzwyczajnego.

Zarówno na krześle, jak i w łóżku można ludzi uwięzić i bezradnym zadawać ból — ale o prawdziwe zabijanie w pozycji siedzącej. Oni — wyobraź sobie tylko — albo człowieka gazowali, albo przepuszczali przez niego prąd elektryczny. Do pojemnika pod krzesłem wrzucano pigułę — mamy tu nieprzyzwoity obraz przenośnego sedesu — by wyprodukować zabójczy gaz; lub wkładali na głowę czapkę, a dłonie kazali zanurzyć w jakąś przewodzącą ciecz, by usmażyć mózg.

Chcesz znać pointę? Dobrze, Sma, podaj pointę. W tym samym państwie istniało prawo zabraniające — zacytuję to — „okrutnych i niezwykłych kar”! Możesz to sobie wyobrazić?

Okrążał planetę, z dala.

A potem spadł ku niej, przez atmosferę, na powierzchnię.

Znalazł wypaloną skorupę rezydencji — jak zapomnianą czaszkę; znalazł zburzony letni domek — jak pogruchotaną czaszkę; znalazł kamienną łódź — jak porzucony wizerunek czaszki. Fałsz. Łódź nigdy nie pływała.

Zobaczył inną łódź; statek; sto tysięcy ton destrukcji, osadzony w swym własnym wizerunku, pozbawiony pierwotnych funkcji; jego najeżone pokłady. Pierwszy, drugi, trzeci, przeciwlotniczy, mały…

Zrobił okrążenie, a potem próbował się zbliżyć, wycelował…

Ale pokładów było zbyt wiele i go pokonały.

Znowu został wyrzucony na zewnątrz i musiał jeszcze raz okrążyć planetę, a wtedy zobaczył Krzesło i zobaczył Krzesłoroba — nie tego, o którym wcześniej myślał; innego Krzesłoroba, prawdziwego, i właśnie tego, do którego powracał we wszystkich wspomnieniach — w całej jego upiornej chwale.

Pewnych rzeczy było już zbyt wiele, nie dało się tego znieść.

Cholerni ludzie. Cholerni inni. Niech cholera weźmie to bycie kim innym.

Z powrotem do dziewczyny. (Dlaczego musieli tam być inni ludzie?)

Tak, nie miała zbyt wiele doświadczenia jako przeprowadzacz, ale ponieważ był tu obcy, został przekazany właśnie jej, gdyż uważano ją za najlepszą z nie wypróbowanych. Ale ona im pokaże. Może właśnie dzięki temu już ją rozpatrywali jako kandydatkę na jedną z Matriarchiń.

Pewnego dnia ich poprowadzi. Czuła to w kościach. W tych samych kościach, które bolą, gdy widzi, jak przewraca się dziecko; ten sam ból, który nawiedza jej złożoną dziecięcą dłoń, gdy widzi kogoś uderzającego się mocno przy upadku, będzie jej przewodnikiem w polityce i przez kłopoty plemienia. Ona zwycięży. Tak jak ten mężczyzna, lecz inaczej.

Ona też ma tę wewnętrzną siłę. Poprowadzi swój lud; ta pewność rosła w niej jak dziecko. Wzburzy lud przeciw najeźdźcom; pokaże, co jest warta ich krótkotrwała hegemonia — to jedynie ślepe odgałęzienie na pustynnym szlaku ich przeznaczenia. Ludzie zza równin, z dekadenckiego, wonnego pałacu na skale poddadzą się plemieniu. Siła i intelekt kobiet i siła i dzielność mężczyzn plemienia — cierni pustyni — zmiażdżą zepsutych ludzi podobnych płatkom ze skał. Piaski znów będą należeć do nich. Dzięki niej powstaną wyryte w kamieniu świątynie.

Kłamstwa. Ta młoda dziewczyna nic nie wiedziała na temat przyszłych losów plemienia. Rzucili ją jak ochłap, by ułatwić obcemu przejście w coś, co — według nich — mogło w jego przypadku zmienić się w śmiertelny sen. Los jej pokonanego ludu zupełnie ich nie obchodził; zrezygnowali z dziedzictwa tradycji, pragnęli prestiżu i gadżetów.

Niech śni. Odprężył się w spokojnej gorączkowości narkotyku.

Istniało miejsce, gdzie punkt na horyzoncie pamięci spotykał czasoświatło skądinąd, a on nie był jeszcze pewien, czy minął już to miejsce.

Spróbował jeszcze raz zobaczyć wielkie domostwo, lecz było przyćmione dymem i światłem pocisku zapalającego. Spojrzał na ogromny okręt wojenny uwięziony w suchym doku, lecz statek się nie powiększał. To doprawdy wspaniała łajba, ale on nie mógł zgłębić jej istotnych znaczeń.

Przeprowadził jedynie Wybrańca przez pustkowie do Pałacu. Dlaczego chcieli, żeby Wybraniec dostał się na dwór? Wydawało się to absurdalne. Kultura zupełnie nie wierzyła w nadnaturalne zjawiska i nonsensowne przesądy. Lecz Kultura zażądała, by zajął się dostarczeniem Wybrańca na dwór, bez względu na rozmaite okropieństwa po drodze.

By przedłużyć zdemoralizowaną linię. By kontynuować panowanie głupoty.

Cóż, mieli swoje powody. Wziąłeś pieniądze i zwiałeś. Nie chodziło tu jednak o same pieniądze. Co to pacholę miało zrobić?

Wierzyć. Choć oni pogardzali wiarą. Czynić. Działać, choć oni wystrzegali się akcji. Uświadomił sobie, że jest ich chłopcem do bicia — zbije wszystkich. Bohater do wynajęcia. Niewiele sobie jednak robili z bohaterów, ich opinia nie mogła podbudować wiary w siebie.

Dołącz do nas, rób to, co i tak chętnie byś robił, a my damy ci coś, czego nigdy i nigdzie byś nie dostał: przekonujący dowód, że robisz rzeczy słuszne; że nie tylko świetnie się bawisz, ale również działasz dla wspólnego dobra. Więc się z tego ciesz.

I rzeczywiście działał i lubił to, choć nie zawsze miał pewność, że cieszy się z właściwych powodów. A im było to obojętne.

Wybraniec do Pałacu.

Odsunął się od swego życia i nie wstydził się tego. Wszystko, co zrobił, zrobił dlatego, że ktoś musiał to zrobić. Byłeś najemnikiem, wszystko potrafiłeś wykorzystać jako broń. Kiedy wskazano ci cel albo sam go sobie postawiłeś, musiałeś do niego dążyć, bez względu na przeszkody. Nawet Kultura to uznawała. Formułowali to w terminach: „co można zrobić w danym momencie przy danym poziomie techniki”, choć wiedzieli, że wszystko jest względne, płynne…

Ni z tego, ni z owego, licząc na zaskoczenie, próbował ruszyć i znowu spaść z łomotem w tamto miejsce, gdzie stała skorupa rezydencji, wypalony domek letni i zrujnowana kamienna łódź… lecz pamięć tego nie wytrzymała i został znowu wyrzucony daleko na zewnątrz, ciśnięty w nicość, wtłoczony w zapomnienie i umyślnie bezmyślne myśli.

Namiot stał przy rozstajach pustynnych szlaków. Biały z zewnątrz, czarny w środku, wydawał się obrazować jego rozstajne wyobrażenia.

Hej, hej, hej! To tylko sen.

Ale to wcale nie sen, a on całkowicie nad sobą panował i gdy otworzył oczy, widział dziewczynę; siedziała przed nim, patrzyła na niego zamyślona i nigdy nie miał wątpliwości, kto jest gdzie i co jest kiedy, i w pewnym sensie to było w tym narkotyku najgorsze: że pozwalał iść gdziekolwiek, kiedykolwiek — jak działa wiele narkotyków — ale nadal, w każdej chwili, pozwalał ci się przełączyć z powrotem do rzeczywistości, gdy tylko tego naprawdę zechciałeś.

To okrutne, pomyślał.

Może mimo wszystko w Kulturze dobrze to urządzono. Posiadanie gruczołów, syntetyzujących niemal wszystkie narkotyki i ich kombinacje, wydało mu się nagle znacznie mniejszym złem moralnym i dekadencją, niż sobie wcześniej wyobrażał.

Ta dziewczyna — dostrzegł to nagle z przerażającą wyrazistością — dokona rzeczy wielkich. Będzie słynna i ważna, i plemię wokół niej dokona wielkich — i strasznych — czynów. I to wszystko pójdzie na marne, gdyż przyprowadzając Wybrańca do Pałacu zapoczątkował okropny ciąg wydarzeń i plemię nie przeżyje; już są martwi. Ich ślady na pustyni życia już są zamazywane, zasypuje je piasek, ziarnko po ziarnku, ziarnko po ziarnku… On już pomógł zamazywać te ślady, choć oni tego jeszcze nie dostrzegli. Zorientują się po jego odejściu. Kultura go stąd zabierze i umieści gdzie indziej, i ta cała przygoda wpadnie w bezznaczenie, niewiele po niej zostanie, gdyż on nadal będzie robił mniej więcej to samo w innym miejscu.

W zasadzie z przyjemnością zabiłby Wybrańca, gdyż pacholę było durniem, a on rzadko przebywał w towarzystwie kogoś aż tak głupiego; było kretynem i nawet nie zdawało sobie z tego sprawy.

Nie wyobrażał sobie bardziej katastrofalnej kombinacji.

Ruszył z powrotem ku planecie, którą kiedyś porzucił.

Za każdym razem, gdy próbował się tam dostać, udaremniano mu to siłą. Spróbował ponownie, nie wierząc jednak w siebie.

Odrzucono go. Cóż, tego właśnie oczekiwał.

Krzesłorób nie był osobą, która wykonała krzesło, pomyślał z nagłą jasnością. To on i nie on jednocześnie. Mówią, że nie ma bogów, więc będę musiał przygotować swe własne zbawienie.

Oczy miał już zamknięte, lecz zamknął je ponownie.

Kołysał się po okręgu, nie wiedząc o tym.

Kłamstwa. Łkał i wrzeszczał, padał do pełnych pogardy stóp dziewczyny.

Kłamstwa. Krążył dalej.

Kłamstwa. Upadł na dziewczynę; wyciągnięte dłonie chwytają matkę, której tam nie ma.

Kłamstwa.

Kłamstwa.

Kłamstwa. Krążył nadal, wykreślając własny, osobisty symbol w powietrzu między czubkiem swej głowy i jasną jak dzień dziurą dymnika.

Zapadł znowu w kierunku planety, lecz dziewczyna w czarno-białym namiocie wyciągnęła rękę, wytarła mu czoło; tym drobnym ruchem zdawała się zmazywać całą jego istotę.

(Kłamstwa).

…Dopiero znacznie później się tego dowiedział — wiódł Wybrańca do Pałacu jedynie dlatego, że łobuziak miał być ostatnim z rodu. Wybraniec — nie dość że głupi, to jeszcze impotent, nie stał się ojcem silnych synów i sprytnych córek (o czym Kultura cały czas wiedziała) i po kilkunastu latach napłynęły rozłamowe pustynne plemiona prowadzone przez Matriarchinię, która przeprowadzała wojowników swego plemienia przez czas liści snu i widziała kiedyś, jak pewien mężczyzna, dziwny i silniejszy od pozostałych, poddany działaniu liścia, wyszedł z tego bez szwanku, lecz nie spełniony. To doświadczenie przekonało Matriarchinię, że pustynna egzystencja jej koczowniczego plemienia ma wartości, jakich nie odkryła starszyzna i nie ujawniały mity.

Загрузка...