CZĘŚĆ PIERWSZA Dobry żołnierz

Jeden

Szła przez halę turbin, otoczona zmiennym kręgiem znajomych, wielbicieli i zwierząt. Ona — ognisko tej mgławicy — zagadywała do gości, wydawała instrukcje obsłudze, podsuwała pomysły, obdarzała komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wypełniała echem przestrzeń ponad starymi błyszczącymi maszynami, stojącymi w milczeniu w gwarzącym tłumie barwnie ubranych bywalców. Kobieta skłoniła się z wdziękiem i uśmiechnęła do przechodzącego admirała.

Obracała w dłoni delikatną roślinę, do nosa zbliżała czarny kwiat, wdychała jego intensywny zapach.

Dwa hralzse u jej stóp skoczyły, zaskomlały, przednimi łapami usiłowały się oprzeć o jej gładką wizytową suknię. Świecące ryje uniosły do kwiatu. Pochyliła się, łagodnie uderzyła je rośliną po nosach. Przywarły do ziemi, kichnęły, potrząsały łbami. Ludzie wokół wybuchnęli śmiechem. Stała pochylona, w wydętej sukni. Pogłaskała jedno ze zwierząt, potargała za duże uszy, potem uniosła głowę ku majordomusowi, który zbliżał się, z szacunkiem klucząc przez otaczający ją tłum.

— O co chodzi, Maikril?

— Fotograf z „System Times” — odparł cicho majordomus.

Podnosiła się z wolna, a on się prostował, aż patrzył na nią w górę, z podbródkiem na wysokości jej nagich ramion.

— Przyznaje się do porażki? — spytała z uśmiechem.

— Tak sądzę. Prosi o audiencję.

Zaśmiała się.

— Piękne sformułowanie. Ile dostaliśmy tym razem?

Majordomus przysunął się nieco bliżej i zerkał nerwowo na warczącego hralzsa.

— Trzydzieści dwie kamery filmowe, proszę pani. Pozostała jeszcze ponad setka.

Konspiracyjnie zbliżyła usta do jego ucha.

— Nie licząc tych, które znaleźliśmy przy gościach — powiedziała.

— Właśnie, proszę pani.

— Spotkam się z… nim? Z nią?

— Z nim, pani.

— Więc z nim. Później. Powiedz mu, że za dziesięć minut; przypomnij mi o tym za dwadzieścia. W zachodnim atrium. — Spojrzała na swą platynową bransoletkę. Rozpoznawszy jej tęczówkę, malutki, udający szmaragd projektor szybko podsunął jej holograficzny plan starej elektrowni, wyświetlając go w dwóch stożkach światła wycelowanych bezpośrednio do jej oczu.

— Oczywiście, pani — odparł Maikril.

Dotknęła jego ramienia.

— Udamy się do arboretum, dobrze? — szepnęła.

Majordomus ledwie dostrzegalnie poruszył głową na znak, że usłyszał. Kobieta z wyrazem żalu na twarzy odwróciła się do otaczających ją osób, złożyła dłonie jakby błagalnie.

— Przepraszam, muszę na chwilę wyjść.

Z uśmiechem przechyliła głowę na bok.

— Cześć. Cześć wszystkim. Jak się macie? — Szli szybko wśród gości, mijając szare tęcze narkotyków i pluskające winne fontanny. Prowadziła, długonoga, szeleszcząc spódnicami, a majordomus usiłował dotrzymać jej kroku. Machała osobom, które ją pozdrawiały: ministrom w rządzie i ich odpowiednikom z gabinetu cieni, cudzoziemskim dygnitarzom i attache, dziennikarzom z mediów rozmaitej maści, rewolucjonistom i oficerom floty, kapitanom przemysłu i handlu oraz ich ekstrawagancko bogatym akcjonariuszom. Hralzse od niechcenia kłapały zębami przy nogach majordomusa, pazury ślizgały im się niezgrabnie na wypolerowanej podłodze z miki; podskakiwały, gdy napotykały kosztowny dywan, których rozrzucono tu wiele.

Przystanęła na schodach arboretum, zasłoniętego prądnicą od strony głównej sali. Podziękowała majordomusowi, odegnała hralzse, poprawiła swą doskonałą fryzurę, wygładziła nienagannie gładką suknię i sprawdziła, czy biały kamień tkwi pośrodku czarnej kolii. Był pośrodku. Zaczęta schodzić po stopniach ku wysokim drzwiom arboretum.

Na szczycie schodów jeden z hralzsów zawył, podskakując na przednich łapach. Oczy miał wilgotne.

Obejrzała się poirytowana.

— Skoczek, spokój, poszedł! Cofnij się!

Zwierzę spuściło głowę i odeszło sapiąc.

Cicho zamknęła za sobą podwójne drzwi i napawała się kojącą przestrzenią pysznej zieleni.

Na zewnątrz, ponad kryształową krzywizną wyniosłej półkopuły, panowała czarna noc. W arboretum z wysokich masztów ostro świeciły małe lampy, w gęstwie strzępiły się cienie. Ciepłe powietrze pachniało ziemią i sokami roślin. Kobieta głęboko westchnęła i ruszyła ku przeciwległemu krańcowi pomieszczenia.

— Cześć.

Mężczyzna odwrócił się szybko i zobaczył, że stoi za nim, oparta o maszt. Skrzyżowała ręce, uśmiechała się lekko oczyma i ustami.

Włosy miała granatowe, takie jak oczy; skórę smagłą. Wyglądała szczupłej niż w wiadomościach, gdzie mimo swego wzrostu wydawała się nieco mocniej zbudowana. On był wysoki, bardzo smukły i niemodnie blady. Większość ludzi uznałaby, że jego oczy rozstawione są zbyt wąsko.

W subtelnych palcach trzymał liść w delikatne wzorki, ale zaraz go wypuścił, uśmiechając się niewyraźnie. Przed chwilą przyglądał się jednemu z krzewów obsypanemu ekstrawaganckimi kwiatami. Teraz odszedł od krzaka z zawstydzoną miną. Tarł dłonie.

— Przepraszam… — zrobił nerwowy gest.

— W porządku — odrzekła. Uścisnęli sobie dłonie. — Jesteś Relstoch Sussepin, prawda?

— Aha… tak — odparł zdziwiony. Uświadomił sobie, że ciągle przytrzymuje rękę kobiety, i zrobił jeszcze bardziej zażenowaną minę. Puścił jej rękę.

— Diziet Sma. — Pochyliła nieco głowę, bardzo powoli. Zakołysały się sięgające do ramion włosy. Cały czas patrzyła na niego.

— Tak, oczywiście wiem. Eee… miło mi cię poznać.

— Nawzajem. — Skinęła głową. — Słyszałam twoje dzieła.

— Ooo! — Chłopięco zadowolony, złożył ręce bezwiednym gestem. — Och, to bardzo…

— Nie powiedziałam, że mi się podobały — rzekła. Uśmiech błąkał się teraz tylko w jednym kąciku jej ust.

— A! — Był przybity.

Jestem okrutna, pomyślała.

— Ale rzeczywiście bardzo mi się podobają. — Przez jej twarz przemknął wyraz rozbawionej, konspiracyjnej skruchy.

Zaśmiał się, a ona poczuła, że coś się w niej odpręża.

Zapowiadało się, że wszystko będzie w porządku.

— Ciekaw jestem, dlaczego mnie zaproszono — wyznał. Jego głęboko osadzone oczy pojaśniały. — Wszyscy tu sprawiają wrażenie… — wzruszył ramionami — ważnych osobistości. Dlatego ja… — niezręcznie machnął w kierunku krzaka, któremu się przedtem badawczo przyglądał.

— Według ciebie kompozytorzy nie powinni być uważani za osoby ważne? — spytała z łagodną przyganą.

— W porównaniu z politykami, admirałami i biznesmenami… jeśli mówić o wpływach… A ja nie jestem nawet słynnym muzykiem. Gdyby to chodziło o Savntreiga lub Khu, albo…

— To prawda, oni świetnie komponują swe kariery — przyznała.

Zamilkł na chwilę, potem zaśmiał się cicho i spuścił wzrok. Jego piękne włosy błyszczały w świetle wysoko umieszczonych lamp. Teraz ona powinna zawtórować mu śmiechem. Może należałoby wspomnieć o zamówieniu, nie przesuwać tego do następnego spotkania, gdy tłum gości stopnieje do nieco bardziej przyjaznej grupy… a może nawet poczekać do prywatnego rendez-vous, gdy nabierze pewności, że został urzeczony.

Jak długo powinna przeciągać tę grę? Chciała właśnie jego, miało to być więcej niż głęboka przyjaźń. Niespieszna, rozkoszna wymiana intymnych zwierzeń, powolne gromadzenie wspólnych doświadczeń, tęskny piruet wzajemnego przyciągania, bliżej, dalej, bliżej, dalej, bliżej, coraz ciaśniej, wreszcie powolność sublimująca się w porywający żar wzajemnej nagrody.

Spojrzał jej prosto w oczy.

— Pochlebia mi pani, pani Smo.

Odwzajemniła mu spojrzenie, uniosła nieco podbródek, całkowicie świadoma swej precyzyjnej mowy ciała. Jego twarz przybrała wyraz zupełnie niedziecinny, a oczy przypominały teraz kamień na jej bransoletce. Poczuła lekki zawrót głowy, zrobiła głęboki wdech.

— Hm…

Zamarła.

Dźwięk nadbiegł gdzieś z boku, z tyłu. Zobaczyła, że Sussepin tam zezuje.

Odwróciła się, utrzymując na twarzy pogodny wyraz, spojrzała ze złością na szaro-białą obudowę drony, jakby próbowała wypalić w niej dziury.

— Co takiego? — Jej głos mógłby wytrawić stal.

Drona rozmiarów i kształtu małej walizeczki płynął ku jej twarzy.

— Kłopoty, kłapouszku — rzekł, po czym przechylił się na jedną stronę; sprawiał wrażenie, że kontempluje widok atramentowego nieba za kryształową kopułą.

Sma, ściągając usta, spojrzała na ceglaną podłogę arboretum. Pozwoliła sobie ledwo widocznie potrząsnąć głową.

— Panie Sussepin — uśmiechnęła się, rozłożyła ramiona. — Sprawia mi to ból, ale… pozwoli pan…?

— Oczywiście. — Już ruszał, przeszedł szybko obok niej, skłaniając głowę.

— Może uda nam się porozmawiać później — powiedziała.

Odwrócił się, cofał.

— Tak, ja… to znaczy. — Tracił wątek. Skinął nerwowo głową, pomaszerował szybko do drzwi w odległym krańcu arboretum i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Drona brzęczał niewinnie i najwyraźniej zaglądał w głąb jaskrawego kwiatu, zanurzając w nim prawie cały pękaty ryj. Spojrzał na Smę. Stała na rozstawionych nogach, jedną rękę oparłszy na biodrze.

— Kłapouszku? — spytała.

Pole wokół drony mignęło — fiolet ubolewania i metalowa szarość zaintrygowania wyglądały zupełnie nieprzekonująco.

— Nie wiem, Smo… wyrwało mi się. Aliteracja.

Sma kopnęła zeschłą gałązkę, spojrzała wściekle na dronę.

— O co chodzi? — spytała.

— To ci się nie spodoba — odparł drona cicho. Nieco się cofnął i pociemniał ze smutku.

Sma zawahała się. Spojrzała roztargnionym wzrokiem, przygarbiła ramiona, usiadła na korzeniu drzewa, mnąc suknię, która opadła wokół jej nóg.

— Chodzi o Zakalwego?

Drona mignął tęczą zdumienia. Tak szybko, więc może szczerze, pomyślała Sma.

— A to dopiero! — powiedział. — W jaki sposób…?

Zbyła jego pytanie.

— Nie wiem. Ton głosu. Ludzka intuicja… po prostu jak zwykle. Zaczynałam się już za dobrze bawić. — Przymknęła oczy i oparła głowę o chropowaty ciemny pień. — A więc?

Drona Skaffen-Amtiskaw obniżył się na wysokość jej ramion i podpłynął bliżej.

— Znów go potrzebujemy — powiedział.

— Chyba właśnie o czymś takim myślałam — westchnęła Sma, odganiając z ramienia jakiegoś owada.

— Zgoda. Sądzę, że nic go nie zastąpi; to musi być on we własnej osobie.

— Ale czy to muszę być ja we własnej osobie?

— Taka jest… ugoda.

— Cudownie — odparła Sma kwaśno.

— Przedstawić ci pozostałe sprawy?

— A mają się lepiej?

— Nieszczególnie.

— Do diabła! — Sma klepnęła się dłońmi po udach i zaczęła je masować. — Równie dobrze możesz mi wszystko od razu powiedzieć.

— Musisz jutro wyjechać.

— Och, drono, przestań! — Ukryła twarz w dłoniach. Spojrzała w górę. Bawił się gałązką. — Żartujesz.

— Niestety, nie.

— A tamto? — machnęła ręką w kierunku drzwi prowadzących do hali turbin. — A konferencja pokojowa? A te wszystkie szumowiny o spoconych dłoniach i malutkich oczkach? A trzy lata wysiłku? A ta cała cholerna planeta…?

— Konferencja będzie kontynuowana.

— Jasne, ale co z „decydującą rolą”, którą podobno miałam odgrywać?

— Ach! — Drona przysunął gałązkę do wrażliwego na bodźce paska na swej obudowie. — Właśnie…

— No nie.

— Posłuchaj, wiem, że ci nie odpowiada…

— Drono, nie chodzi o… — Sma nagle wstała, podeszła do kryształowej ściany i wyjrzała w ciemność.

— Dizzy… — Drona poddryfował bliżej.

— Nie nazywaj mnie „Dizzy”.

— Smo… to nie jest realne. To dubler; elektroniczna, mechaniczna, elektrochemiczna, chemiczna maszyna, kontrolowana przez Umysł, nie żyjąca samodzielnie. Nie klon ani…

— Wiem, co to jest, drono — odparła, splatając z tyłu ręce.

Drona podpłynął do niej bliżej; otaczając polem jej ramiona, delikatnie ją ścisnął. Odtrąciła te czułości, spuściła oczy.

— Potrzebujemy twego pozwolenia, Diziet.

— Tak, o tym również wiem. — Wypatrywała gwiazd zasłoniętych chmurami, przyćmionych przez światło w arboretum.

— Jeśli chcesz, możesz tu zostać — rzekł drona poważnym, skruszonym głosem. — Konferencja pokojowa jest z pewnością ważna, potrzeba kogoś, kto gładko ją poprowadzi. Co do tego nie ma wątpliwości.

— A do czego aż tak ważnego mam się na jutro przygotować?

— Pamiętasz Voerenhutz?

— Pamiętam Voerenhutz — odparła bezbarwnym głosem.

— Pokój trwał tam czterdzieści lat, ale teraz się załamuje. Zakalwe pracował z człowiekiem o nazwisku…

— Maitchigh? — Zmarszczyła czoło, odwracając się ku dronie.

— Beychae. Tsoldrin Beychae. Został prezydentem skupiska w rezultacie naszej interwencji. Gdy był przy władzy, trzymał w kupie cały system polityczny, ale odszedł na emeryturę osiem lat temu, znacznie wcześniej niż musiał, i poświęcił się studiom i medytacji. — Drona westchnął. — Sprawy się pogarszają i obecnie Beychae przebywa na planecie, której przywódcy w wyrafinowany sposób okazują wrogość siłom reprezentowanym kiedyś przez Zakalwego i Beychaego, a popieranym przez nas. Przywódcy tworzą frakcję w całej grupie. Kilka małych konfliktów jest w toku, sporo nowych się wykluwa. Mówią, że nieunikniona jest wojna na wielką skalę, z zaangażowaniem całego skupiska.

— A Zakalwe?

— To w zasadzie eskapada. Lądowanie na planecie, przekonanie Beychaego, że jest potrzebny, a w ostateczności zmuszenie go, by opowiedział się po naszej stronie. Ale to może oznaczać konieczność wyciągnięcia go z pudła. Dodatkową komplikację stanowi fakt, że Beychaego trzeba będzie przekonywać bardzo usilnie.

Sma przemyślała to, cały czas patrząc w noc.

— Może zastosować jakiś podstęp?

— Ci dwaj znają się zbyt dobrze i tylko prawdziwy Zakalwe może tu coś zdziałać. Również Tsoldrin Beychae i machina polityczna systemu znają się na wylot. W grę wchodzi zbyt wiele wspólnych wspomnień.

— Tak — rzekła Sma cicho. — Wiele wspomnień. — Rozcierała nagie ramiona, jakby poczuła chłód. — A duże armaty?

— W mgławicy gromadzi się flota. Jej rdzeń to jeden Specjalizowany Pojazd Systemowy i trzy Wszechstronne Jednostki Kontaktowe stacjonujące wokół skupiska. Do tego około osiemdziesięciu WJK w odległości miesiąca przyśpieszonego lotu. Cztery, pięć SPS-ów powinno przez następny rok przebywać w zasięgu dwóch do trzech miesięcy przyśpieszonego lotu. Wykorzystamy je, gdy już naprawdę wszystko zawiedzie.

— Gdyby były miliony ofiar, cała akcja wyglądałaby dwuznacznie? — spytała Sma z goryczą.

— Tak by to można określić — odparł Skaffen-Amtiskaw.

— Cholera — powiedziała cicho Sma, zamykając oczy. — Więc jak daleko jest Voerenhutz? Zapomniałam.

— Zaledwie około czterdziestu dni, ale najpierw musimy polecieć po Zakalwego. Powiedzmy, razem zajmie to dziewięćdziesiąt dni.

Odwróciła się.

— Kto będzie sterował moim dublerem, gdy polecę statkiem? — Spojrzała w niebo.

— Na wszelki wypadek zostanie tu „Tylko sprawdzam” — powiedział drona. — Do twojej dyspozycji oddano bardzo szybki statek pikietowy „Ksenofob”. Może wylecieć jutro, tuż po południu, nawet wcześniej… gdybyś sobie życzyła.

Sma stała spokojnie, ręce skrzyżowała, usta miała zaciśnięte, twarz ściągniętą. Skaffen-Amtiskaw poddał się przez chwilę introspekcji i doszedł do wniosku, że jej współczuje.

Stała nieruchomo i milczała; potem nagle ruszyła ku drzwiom wiodącym do hali turbin. Obcasy stukały po wyłożonej cegłami ścieżce.

Drona pikował za nią. Zajął pozycję na wysokości jej ramion.

— Życzyłabym sobie — powiedziała — żebyś miał lepsze wyczucie chwili.

— Przepraszam. W czymś ci przeszkodziłem?

— Nie. Ale, do diabła, co to znaczy „bardzo szybki statek pikietowy”?

— Nowa nazwa dla (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Zaczepnej — wyjaśnił drona.

Spojrzała na niego. Zachybotał się — odpowiednik wzruszenia ramionami.

— To ma lepiej brzmieć.

— I nazywa się „Ksenofob”. Znakomicie. Czy dubler może podjąć zadanie natychmiast?

— Jutro w południe. Możesz poddać się skanowaniu?

— Jutro rano — odparła Sma.

Drona śmignął przed nią, wytworzył podciśnienie, by otworzyć skrzydła wysokich drzwi. Przekroczyła je i zebrawszy z przodu spódnice, wskakiwała po schodach wiodących do hali turbin. Z rogu pomieszczenia ślizgając się, przybiegły hralzse; skomlały, stukały ją w nogi.

Przystanęła, a one krążyły wokół niej, obwąchiwały rąbki spódnic i lizały jej ręce.

— Nie — zwróciła się do drony. — Jeszcze raz to przemyślałam. Zeskanujcie mnie dziś wieczór, gdy dam znać. Jeśli mi się uda, pozbędę się wcześniej tego tłumu. Teraz znajdę ambasadora Onitnerta. Niech Maikril powie Chuzleis, żeby za dziesięć minut zaprowadziła ministra do baru przy turbinie pierwszej. Przeproś pismaków z „System Times”, zawieź ich z powrotem do miasta i zwolnij. Każdemu daj po butelce nocnokwiatu. Odwołaj fotografa, daj mu jeden stacjonarny aparat, niech zrobi… sześćdziesiąt cztery zdjęcia. Dokładnie tyle, na ile mu pozwolono. Niech ktoś z męskiej obsługi znajdzie Relstocha Sussepina i zaprosi go do moich apartamentów za dwie godziny. A, i jeszcze…

Przerwała nagle, przykucnęła i ujęła długi ryj jednego ze skowyczących hralzsów.

— Gracjo, Gracjo, wiem, wiem — powiedziała do lamentującego zwierzęcia o dużym brzuchu, które zaczęło lizać ją po twarzy. — Chciałam być obecna przy narodzinach twych dzieci, ale nie mogę… — Westchnęła, objęła zwierzę i jedną ręką przytrzymała mu podbródek. — Co mam zrobić, Gracjo? Mogę cię uśpić do mego powrotu i nawet nie poczujesz… ale wszyscy przyjaciele będą za tobą tęsknili.

— Uśpij wszystkie — zasugerował drona.

Sma pokręciła głową.

— Zaopiekujesz się nimi do mego powrotu — powiedziała do jednego z hralzsów. — Dobrze?

Pocałowała zwierzę w nos i wstała. Gracja kichnęła.

— Jeszcze dwie sprawy, drono — rzekła Sma, idąc wśród podnieconego stadka.

— Co takiego?

— Nigdy więcej nie nazywaj mnie „kłapouszkiem”, dobrze?

— Dobrze. Co jeszcze?

Okrążyli błyszczące cielsko dawno uśpionej turbiny numer sześć.

Sma stanęła, przyjrzała się zaaferowanemu tłumowi, wzięła głęboki oddech i wyprostowała ramiona. Z uśmiechem ruszyła do przodu.

— Nie chcę — powiedziała szybko do drony — żeby mój dubler pieprzył kogokolwiek.

— W porządku — odparł, gdy szli wśród rozstępujących się ludzi. — W pewnym sensie jest to twoje ciało.

— Drono, chodzi właśnie o to — rzekła, skinąwszy na kelnera, który podbiegł z tacą, proponując drinki — że to wcale nie jest moje ciało.


Samolot odleciał, pojazdy naziemne opuściły starą elektrownię, ważni ludzie wyjechali. Zostało kilku maruderów, ale nie była im potrzebna. Czuła znużenie i na polepszenie nastroju zsyntetyzowała w gruczołach jedną porcyjkę. Z południowego balkonu apartamentów w przeprojektowanym biurowcu elektrowni patrzyła na głęboką dolinę i na sznur tylnych świateł wzdłuż Bulwaru Nadrzecznego. W górze świsnął samolot, przechylił się, zakręcając przy łuku starej tamy, i zniknął.

Obserwowała odlot maszyny, potem odwróciła się do drzwi penthousu, zdjęła żakiecik, przewiesiła go sobie przez ramię.

Głęboko we wnętrzu rozkosznego mieszkania poniżej umieszczonego na dachu ogrodu grała muzyka. Sma udała się jednak do gabinetu, gdzie czekał Skaffen-Amtiskaw.

Skanowanie, mające uaktualnić dublera, zajęło ledwie parę minut.

Sma miała zwykłe wrażenie dezorientacji, ale minęło dość szybko.

Zrzuciła buty i przez miękkie, ciemne korytarze poszła w kierunku muzyki.

Relstoch Sussepin wstał z fotela. Trzymał w ręce łagodnie żarzący się kieliszek nocnokwiatu. Sma przystanęła w drzwiach.

— Dziękuję, że zostałeś — rzekła, rzucając żakiecik na kanapę.

— Nie ma za co. — Uniósł do ust kieliszek świetlistego płynu, ale zmienił zdanie i objął go obiema dłońmi.

— Co, aaa… czy coś szczególnego chciałabyś…?

Sma uśmiechnęła się jakoś smutno, położyła ręce na oparciach stojącego przed nią obrotowego fotela i patrzyła na skórzaną poduszkę.

— Może teraz pochlebiam sama sobie, ale żeby zanadto nie owijać w bawełnę… — podniosła wzrok. — Czy miałbyś ochotę się pieprzyć?

Relstoch Sussepin znieruchomiał. Po chwili podniósł kieliszek do ust i pił. Wreszcie odstawił go powoli.

— Tak — odparł. — Tak, chciałbym… od pierwszej chwili.

— Mamy tylko ten jeden wieczór — powiedziała, unosząc rękę. — Tylko dziś wieczór. Trudno mi to wyjaśnić, ale od jutra… przez następne pół roku, może dłużej, będę niesłychanie zajęta. Będę musiała praktycznie się rozdwoić, rozumiesz?

Wzruszył ramionami.

— Jasne, cokolwiek sobie życzysz.

Sma odprężyła się, na jej twarz powoli wypłynął uśmiech. Obróciła fotel, zdjęła bransoletkę z dłoni i upuściła ją na siedzenie. Powoli odpięła górę sukni. Czekała.

Sussepin wysączył drinka, odstawił kieliszek i podszedł do niej.

— Światła — szepnęła.

Światła powoli pociemniały, gasły, aż najjaśniejszym obiektem w pokoju stał się kieliszek z łagodnie świecącymi resztkami drinka.

XIII

— Zbudź się.

Zbudził się.

Ciemność. Ciągle przykryty, wyprostowany, zastanawiał się, kto do niego mówi w ten sposób. Od dawna nie przemawiano do niego takim tonem. Na wpół senny, niespodzianie obudzony — chyba w środku nocy — rozpoznał w tym głosie nutę, której nie słyszał od dwóch, trzech dziesięcioleci. Impertynencję. Brak poważania.

Wysunął głowę spod nakrycia w ciepłe powietrze pokoju i w mroku rozpraszanym jedną jedyną lampką usiłował dostrzec tego śmiałka.

Znikło ukłucie strachu — czyżby ktoś ominął straże i ekrany bezpieczeństwa? — chciał teraz jedynie zobaczyć, któż to ma czelność mówić do niego tym tonem.

Intruz siedział na krześle przy nogach łóżka. Wyglądał dziwacznie, dziwacznie w dziwaczny sposób; jakaś nowa, zupełnie obca ekscentryczność. Sprawiał wrażenie ukośnie rzutowanego obrazu. Również jego ubranie wyglądało dziwnie: workowate, jaskrawo barwne nawet w przyćmionym świetle lampki nocnej. Mężczyzna strojem przypominał klauna czy błazna, lecz zbyt symetryczna twarz miała wyraz… srogi? Pogardliwy? Ta cała… nietutejszość obcego utrudniała właściwą ocenę.

Po omacku sięgnął po okulary, lecz to tylko resztki snu utrudniały mu normalne widzenie. Pięć lat temu chirurdzy obdarzyli go nowymi oczyma, jednak po sześćdziesięciu latach krótkowzroczności pozostał mu odruch sięgania natychmiast po przebudzeniu po okulary. Zawsze uważał, że to niewielka cena, a teraz, po kuracji odmładzającej… Zaspane oczy pojaśniały, oczyściły się. Usiadł, spoglądał na mężczyznę na krześle. Chyba śnił albo widział ducha.

Przybysz wyglądał młodo. Miał szeroką, opaloną twarz i czarne, związane z tyłu włosy, lecz nie z tego powodu kojarzył się z duchem czy umarlakiem. To przez te ciemne, podobne do głębokich jam oczy i obce rysy.

— Dobry wieczór, etnarcho.

Mówił powoli i rytmicznie. Jego głos brzmiał jednak jak głos osoby o wiele starszej — na tyle starszej, by etnarcha poczuł się młodzieniaszkiem. Ton głosu mroził. Etnarcha rozejrzał się po pokoju. Kto to jest?

Jak się tu dostał? Pałac miał być niedostępny. Wszędzie byli strażnicy.

Co się dzieje? Strach wracał.

Dziewczyna z poprzedniego wieczoru leżała nieruchomo po drugiej stronie szerokiego łoża; bryła pod kołdrą. Wyłączone ekrany na ścianie odbijały słabe światło lampki nocnej.

Bał się, lecz już zupełnie rozbudzony myślał szybko. W wezgłowiu łóżka ukryty był pistolet, a mężczyzna nie wydawał się uzbrojony (ale w takim razie po co tu przyszedł?). Jednak pistolet to ostatni rozpaczliwy ratunek. Lepiej wykorzystać kod słowny. Mikrofony i kamery w pomieszczeniu, zawsze w stanie gotowości, aktywizowało określone zdanie. Czasami pragnął całkowitej izolacji, niekiedy nagrywał coś tylko dla siebie; oczywiście zawsze istniała możliwość, że bez względu na środki bezpieczeństwa wtargnie tu ktoś niepowołany.

Odchrząknął.

— A to niespodzianka — rzekł równym, spokojnym głosem.

Uśmiechnął się nieznacznie, zadowolony z siebie. Jego serce — przed jedenastu laty należało do młodej wysportowanej anarchistki — biło szybko, lecz nie nadmiernie szybko. Skinął głową.

— Prawdziwa niespodzianka — powtórzył.

Zrobione. W centrum zabezpieczeń w podziemiach już dzwoni alarm. Za kilka sekund w drzwiach pojawią się strażnicy. Może zresztą nie zaryzykują i zamiast tego otworzą pojemniki z gazem w suficie, a gęsta mgła wtrąci ich obu w stan nieświadomości. Istniało niebezpieczeństwo, że zniszczy mu to bębenki uszne (na tę myśl przełknął ślinę), ale zawsze może wziąć nową parę od zdrowego dysydenta. Nawet to może się okazać niepotrzebne: mówiono, że w procesie odmładzania ponownie odrastały pewne części ciała. Zwielokrotniona siła — dublowane zabezpieczenia nie są złe. Dawały przyjemne poczucie bezpieczeństwa.

— No, no — usłyszał własne słowa. Wypowiedział je na wypadek, gdyby poprzednio obwody nie przechwyciły hasła. — Prawdziwa niespodzianka.

Strażnicy powinni wpaść lada sekunda…

Jaskrawo ubrany młodzieniec uśmiechnął się, przegiął dziwnie, pochylił, łokcie złożył na rzeźbionym oparciu w nogach łóżka. Sięgnął do kieszeni workowatych spodni, wyciągnął mały czarny pistolet i wycelował prosto w etnarchę.

— Pańskie hasło nie zadziała, etnarcho Kerian. Nie będzie niespodzianek, których pan oczekuje, a ja nie. Centrum systemu bezpieczeństwa w podziemiach jest martwe, tak samo zresztą jak wszystko inne.

Etnarcha Kerian wpatrywał się w mały pistolet. Widywał pistolety na wodę, które robiły większe wrażenie.

Co się dzieje? Czy ten człowiek naprawdę przyszedł mnie zabić? Nie jest ubrany jak morderca, a ponadto każdy poważny morderca z pewnością zabiłby mnie we śnie. Ten facet tym bardziej się naraża, im dłużej tu siedzi, nawet jeśli przerwał połączenia do centrali bezpieczeństwa. Może jest szaleńcem, ale prawdopodobnie nie zabójcą. Niepodobna, żeby prawdziwy, zawodowy morderca zachowywał się w ten sposób. A tylko wyjątkowo zdolny i kompetentny zabójca potrafiłby przeniknąć przez system zabezpieczeń pałacu…

Etnarcha Kerian próbował uspokoić swe gwałtownie bijące, zbuntowane serce. Gdzie ci cholerni strażnicy? Znowu pomyślał o broni ukrytej w ozdobnym wezgłowiu łoża.

Młody człowiek skrzyżował ramiona; jego pistolet nie celował już w etnarchę.

— Czy ma pan coś przeciwko temu, bym opowiedział niedługą historyjkę?

To szaleniec.

— Ależ nie, niech pan opowiada — zachęcił go etnarcha przyjacielskim tonem dobrego wujaszka. — Nawiasem mówiąc, jak się pan nazywa? Zdaje się, że jeśli chodzi o informacje, ma pan nade mną przewagę.

— Rzeczywiście. — Z młodych ust ozwał się głos starca. — W istocie to dwie historie, ale jedną z nich już pan prawie zna. Opowiem obie jednocześnie — zobaczymy, czy zdoła pan odróżnić jedną od drugiej.

— Ja…

— Ciii… — Młodzieniec przyłożył pistolecik do warg.

Etnarcha przelotnie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie łóżka. Zdał sobie sprawę, że obaj rozmawiają dość cicho. Gdyby udało mu się zbudzić dziewczynę, ściągnęłaby na siebie ogień intruza albo przynajmniej odwróciła jego uwagę, a on sięgnąłby po pistolet w wezgłowiu; dzięki nowej kuracji był teraz szybszy niż przez ostatnie dwadzieścia lat… Do diabła, gdzie są ci strażnicy?

— Posłuchaj, młody człowieku! — zaryczał. — Chcę tylko wiedzieć, co tu porabiasz! Hę?

Jego głos, który bez wzmocnienia potrafił wypełnić sale i place, rozległ się echem w pomieszczeniu. Do cholery, strażnicy w podziemiach powinni to słyszeć, nawet jeśli nie działają mikrofony. Dziewczyna po drugiej stronie łóżka ani drgnęła.

Młody człowiek uśmiechał się bezczelnie.

— Wszyscy śpią, etnarcho. Nie ma nikogo, tylko my dwaj. A teraz opowiadanie…

— Co… — wykrztusił etnarcha, podciągając nogi pod kołdrą. — Po co pan tu przyszedł?

Intruz wydawał się nieco zdziwiony.

— Och, mam pana stąd zabrać, etnarcho. Zostanie pan usunięty.

Położył pistolet na szerokim szczycie deski w nogach łóżka. Etnarcha wpatrywał się w broń. Była zbyt daleko, by po nią sięgnąć, ale…

— Oto historia. — Intruz znowu usadowił się na krześle. — Dawno, dawno temu, za grawitacyjną studnią i bardzo daleko, była sobie czarodziejska kraina, gdzie nie było królów, prawa, pieniędzy ni własności, lecz gdzie każdy żył jak książę, zachowywał się wzorowo i niczego mu nie brakowało. I ludzie ci żyli sobie w spokoju, lecz nudzili się, gdyż raj po pewnym czasie może nudzić. Zajęli się więc czynieniem dobra — można to określić jako misje dobroczynne wśród biedniejszych. I zawsze próbowali ofiarować coś, co uważali za najcenniejszy z darów: wiedzę, informację. I jak najszerzej rozpowszechniali tę informację, gdyż byli to ludzie dziwaczni, bo pogardzali rangami i nienawidzili królów… i wszelkich hierarchów… nawet etnarchów…

Młody człowiek uśmiechnął się niewyraźnie — etnarcha również.

Wytarł czoło i przesunął się na łóżku nieco do tyłu, jakby sadowiąc się wygodniej. Serce nadal mu waliło.

— Przez pewien czas ogromne siły zagrażały dobroczynnym misjom, lecz ludzie z czarodziejskiej krainy stawili opór, zwyciężyli i wyszli z konfliktu silniejsi niż przedtem. Gdyby bardziej zależało im na władzy, budziliby powszechny strach. Teraz też budzą strach — rzecz oczywista, zważywszy ich potęgę — lecz niewielki. A jednym ze sposobów okazywania tej potęgi, sposobem, który uznali za zabawny, była interwencja w takich społeczeństwach, które, jak im się zdawało, mogą z tego wynieść korzyści; w wielu społeczeństwach najskuteczniejszym sposobem interwencji jest kontakt z ludźmi na szczytach władzy.

Niektórzy z nich zostali lekarzami przywódców i stosując kuracje, które ludziom z tamtych dość prymitywnych społeczeństw wydawały się magią, zwiększali szansę przeżycia wspaniałych i dobrych zarządców. Możesz ich nazwać ludźmi łagodnymi, ponieważ zabijali bardzo niechętnie, i może przyznaliby ci rację, lecz to łagodność oceanu, a zapytaj żeglarzy, czy ocean jest łagodny i niewinny.

— Tak, rozumiem — odparł etnarcha. Sadowił się, przesuwał poduszkę na właściwe miejsce za plecami, sprawdzał swoje położenie w stosunku do tej części wezgłowia, w której ukryty był pistolet. Serce wyrywało mu się z piersi.

— I jeszcze jedno robią ci ludzie, niosąc raczej życie niż śmierć.

W pewnych społeczeństwach, poniżej pewnego poziomu technicznego, proponują przywódcom coś, czego nie może im dostarczyć bogactwo i władza: powrót młodości.

Etnarcha wpatrywał się w młodego człowieka, bardziej teraz zaintrygowany niż przerażony. Czyżby tamten miał na myśli kurację odmładzającą?

— Ach, wszystko zaczyna się układać na swoim miejscu, prawda? — uśmiechnął się młodzieniec. — Nie myli się pan, chodzi właśnie o ten proces, któremu pana poddano, etnarcho Kerian. Za który pan płacił przez ostatni rok. Za który obiecał pan — jeśli pan sobie przypomina — zapłacić nie tylko platyną. Przypomina pan sobie, co?

— Ja… Nie jestem pewien. — Etnarcha Kerian się zająknął. Kątem oka widział panel w wezgłowiu, za którym leżał pistolet.

Dwa

— Obiecał pan powstrzymać zabijanie w Youricam, pamięta pan?

— Może mówiłem, że zrewiduję naszą politykę segregacji i przesiedleń w…

— Nie. — Młody człowiek machnął ręką. — Mam na myśli zabijanie, etnarcho. Chodzi o pociągi śmierci, pamięta pan? Pociągi, gdzie spaliny nie wychodzą z lokomotywy, lecz po pewnym czasie z ostatniego wagonu. — Młody człowiek uśmiechnął się szyderczo samymi ustami. Potrząsnął głową. — Czy budzi to w panu jakieś wspomnienia? Zupełnie nic?

— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — oznajmił etnarcha. Dłonie miał spocone, zimne i śliskie. Wytarł je o kołdrę. Kiedy już pochwyci pistolet, nie może go wypuścić. Broń intruza leżała nadal na wierzchu deski w nogach łóżka.

— Och, myślę, że pan wie. Jestem tego pewien.

— Jeśli ktoś z sił bezpieczeństwa wywołał jakieś ekscesy, zostanie to dokładnie…

— To nie konferencja prasowa, etnarcho.

Młody mężczyzna odchylił się nieco na krześle, oddalił od swego pistoletu. Etnarcha czekał, drżąc z napięcia.

— Sęk w tym, że zawarł pan układ, ale go nie dotrzymał. Przybyłem więc zainkasować kary umowne. Został pan ostrzeżony, etnarcho. Wszystko, co dane, może być również odebrane. — Intruz jeszcze bardziej przechylił się na krześle, rozejrzał po ciemnych apartamentach i kiwnął do etnarchy głową, zakładając na kark splecione dłonie. — Pożegnaj się z tym wszystkim, etnarcho Kerian. Jesteś…

Etnarcha obrócił się i walnął łokciem w ukrytą część wezgłowia, która opadła. Wyrwał pistolet z zacisków, z zamachem wycelował w mężczyznę, pociągnął za spust.

Bez efektu. Młodzieniec, z dłońmi nadal na karku, obserwował go, kołysząc się rytmicznie na krześle.

Etnarcha jeszcze kilka razy szczęknął spustem.

— Lepiej działa razem z tym — rzekł mężczyzna. Wydobył z kieszeni kilkanaście kul i rzucił na łóżko w nogi etnarchy.

Błyszczące pociski z brzękiem potoczyły się i zebrały w załamaniu kołdry. Etnarcha Kerian patrzył na nie.

— …dam ci, co zechcesz — powiedział grubym, wyschniętym językiem. Czuł, jak puszczają mu zwieracze. Ścisnął je rozpaczliwie. Nagle był jak dziecko, jak gdyby odmłodzenie przeniosło go wstecz dalej, niż należało. — Wszystko. Wszystko. Dam ci więcej, niż widziałeś w najśmielszych snach. Mogę…

— Nie jestem zainteresowany. — Młody mężczyzna potrząsnął głową. — Nie skończyłem jeszcze opowieści. Widzi pan, ci ludzie, ci mili, uprzejmi ludzie, tak łagodni, że wolą zajmować się życiem… kiedy ktoś łamie umowy, nawet jeśli ten ktoś zabija, choć obiecał, że przestanie zabijać… mimo to ci ludzie nie lubią mordować w odwecie. Raczej wykorzystają swą magię i współczucie, by wybrać metodę łagodniejszą, a tylko odrobinę mniej skuteczną. Tak więc ludzie znikają.

Młody człowiek, teraz pochylony w przód, oparł się o nogi łóżka.

Etnarcha patrzył na niego i dygotał.

— Mili ludzie usuwają złych ludzi — wyjaśnił młodzieniec. — Wysyłają innych, by zabrali precz tamtych brzydali. I ci wysłannicy lubią napędzać draniom strachu o własne życie i lubią się ubierać… — wskazał swój kolorowy strój błazna — nieformalnie. I dzięki czarom nigdy nie mają oczywiście problemu z dostaniem się do najlepiej nawet strzeżonego pałacu.

Etnarcha przełknął i trzęsącą się dłonią odłożył bezużyteczny pistolet.

— Poczekaj — powiedział, próbując zapanować nad głosem. Jego pot moczył prześcieradła. — Czy chcesz powiedzieć…

— Zbliżamy się do końca historyjki — przerwał mu młody mężczyzna. — Ci mili ludzie, których nazwałby pan łagodnymi, usuwają brzydali i odwożą ich daleko, tam gdzie nie mogą już szkodzić. Nie jest to raj, ale nie jest to również więzienie. I ci brzydale muszą niekiedy słuchać miłych ludzi, którzy im przypominają brzydkie postępki, i nigdy już nie dostają szansy na zmienianie historii, choć prowadzą wygodne, bezpieczne życie i umierają w spokoju… dzięki tym miłym ludziom. Wprawdzie niektórzy uznaliby, że mili ludzie są zbyt łagodni, ale ci łagodni, mili ludzie odrzekliby, że okropna jest zbrodnia brzydali i ich cierpienia byłyby i tak milion razy mniejsze, więc odwet nie ma sensu. Zabicie tyrana stałoby się kolejną nieprzyzwoitością. — Młody człowiek zasępił się na chwilę, a potem wzruszył ramionami. — Jak już mówiłem, ktoś mógłby to określić jako nadmierną łagodność.

Zdjął pistolecik z deski i schował go do kieszeni pantalonów.

Wstał powoli. Serce etnarchy nadal waliło, lecz oczy miał pełne łez.

Młody człowiek schylił się, podniósł jakieś ubrania i rzucił etnarsze, który złapał je i przycisnął do piersi.

— Moja propozycja jest nadal aktualna — rzekł etnarcha Kerian. — Mogę ci dać…

— Satysfakcję z wykonanej pracy — westchnął młody człowiek, oglądając swe paznokcie. — Tylko to może mi pan dać, etnarcho. Nic innego mnie nie interesuje. Proszę się ubierać. Wyjeżdża pan.

Etnarcha zaczął naciągać koszulę.

— Czy jesteś pewien? Wymyśliłem kilka nowych występków, których chyba nie znało nawet stare Imperium. Z chęcią się nimi podzielę.

— Nie, dziękuję.

— No a kim są ci ludzie, o których mówisz? — Etnarcha zapinał guziki. — I czy mogę poznać twą godność?

— Niech się pan ubiera.

— Myślę, że moglibyśmy dojść do porozumienia. — Etnarcha majstrował przy kołnierzyku. — To wszystko jest dość dziwne, ale chyba powinienem być wdzięczny za to, że nie jest pan zabójcą.

Młody człowiek uśmiechnął się, skubał coś pod paznokciem. Włożył ręce do kieszeni, etnarcha tymczasem kopnięciem odrzucił kołdrę i podniósł swe bryczesy.

— Tak — przyznał młodzieniec. — Okropna musi być świadomość, że za chwilę czeka cię śmierć.

— Rzeczywiście, niezbyt przyjemne doświadczenie — odrzekł etnarcha, wkładając w spodnie najpierw jedną nogę, potem drugą.

— Ale, jak sobie wyobrażam, wielka ulga, gdy dostaje się odroczenie.

— Hmmm. — Etnarcha zaśmiał się półgębkiem.

— To trochę tak, jakby spędzono kogoś w wiosce wraz z innymi mieszkańcami i ta osoba myślałaby, że zaraz ją zastrzelą… — zadumał się młody człowiek, obserwując etnarchę z końca łoża — …a potem by usłyszała, że czekają najwyżej przesiedlenie.

Uśmiechnął się. Etnarcha przerwał ubieranie.

— Przesiedlenie. Pociągiem. — Młodzieniec wyjął czarny pistolecik z kieszeni. — Pociągiem, który wiezie rodzinę, sąsiadów, całą wioskę…

Młody człowiek nastawił coś na małym czarnym pistolecie.

— …A w końcu nie wiezie już nic, jedynie czarny dym i mnóstwo trupów. — Uśmiechnął się słabo. — Jak się panu zdaje, etnarcho Kerian? Czy to podobne uczucie?

Etnarcha zastygł i patrzył rozszerzonymi oczyma na pistolet.

— Ci mili ludzie nazywają się Kultura — wyjaśnił młody człowiek. — I naprawdę zawsze uważałem, że są zbyt łagodni. — Wyciągnął rękę z pistoletem. — Przestałem pracować dla nich jakiś czas temu. Teraz jestem wolnym strzelcem.

Etnarcha patrzył bez słowa w ciemne stare oczy ponad lufą czarnego pistoletu.

— A ja — ciągnął mężczyzna — nazywam się Cheradenine Zakalwe. — Opuścił pistolet na poziom nosa etnarchy. — Pan nazywa się trup.

Wypalił z pistoletu.

…Etnarcha odrzucił głowę w tył i zaczął wrzeszczeć. Tak więc pojedyncza kula, zanim wybuchła mu w czaszce, przebiła podniebienie.

Mózg rozbryzgał się na rzeźbionym wezgłowiu. Ciało opadło na delikatne kapy i drgnęło; krew rozlała się szeroko.

Młody obserwował wypływającą krew. Mrugnął. Zamrugał kilka razy.

Powoli zdjął z siebie jaskrawe ubrania. Zapakował je do małego czarnego plecaka. Pod spodem miał jednoczęściowy kombinezon ciemny jak cień.

Wyjął z plecaka matową czarną maskę i założył ją na szyję, choć jeszcze nie na twarz. Podszedł do wezgłowia łóżka, oderwał przezroczystą łatkę z szyi śpiącej dziewczyny, a potem wrócił w ciemne głębie pomieszczenia, nasuwając po drodze maskę na twarz.

Wykorzystując swą zdolność nocnego widzenia, odkręcił osłonę jednostki sterującej systemów zabezpieczających i starannie usunął stamtąd kilka małych kasetek. Potem — idąc teraz bardzo cicho i wolno — podszedł do pornograficznego całościennego malowidła, które zakrywało tajne przejście etnarchy do kanałów ściekowych i na dach pałacu.

Zanim powoli zamknął drzwi, odwrócił się i spojrzał na krwawy bałagan na podłodze i rzeźbionym wezgłowiu. Uśmiechnął się cienko, trochę niepewnie.

Potem wślizgnął się w kamienną czerń pałacowych trzewi, jakby był fragmentem samej nocy.


Zapora, wklinowana między porośnięte rzadkim lasem wzgórza, przypominała fragment olbrzymiej zbitej filiżanki. Poranne słońce wtargnęło w dolinę i zaatakowało wklęsłą szarą ścianę tamy, a odbite promienie zalały okolicę białym światłem. Za zaporą leżało podłużne, zredukowane jezioro, ciemne i zimne. Woda nie sięgała nawet do połowy potężnego betonowego muru. Już dawno temu lasy ponownie wpełzły na wzgórza, zatapiane niegdyś przez spiętrzone wody. Po jednej stronie jeziora przy pomostach stały przycumowane żaglówki. Lekka fala uderzała w ich połyskujące kadłuby.

W słonecznym cieple, wysoko ponad zacienioną doliną szybowały ptaki. Jeden z nich zapikował w dół i lotem ślizgowym sunął wzdłuż opuszczonej szosy na koronie zapory. Złożył skrzydła, jakby nie chciał zawadzić o białe barierki po obu stronach drogi, potem śmignął między oroszonymi słupkami, wykonał półobrót, rozwinął nieco skrzydła i zanurkował ku przestarzałej elektrowni zamienionej w niezwykle ekscentryczny — jak również symboliczny — dom kobiety o nazwisku Diziet Sma.

Ptak ustawił się brzuchem do dołu i zanurkował. Gdy opadł na wysokość ogrodu, zagarniając powietrze wyrzucił skrzydła i trzepotał nimi, by gwałtownie wyhamować. Wreszcie uczepił się szponami gzymsu okna na najwyższym piętrze starego biurowca przerobionego na budynek mieszkalny.

Złożył skrzydła, przechylił smolisty łebek z okiem jak paciorek, w którym lśniło światło odbite od ściany zapory. Skoczył w uchylone okno, gdzie na wietrze falowały czerwone zasłony. Wsunął łebek pod łopoczącą lamówkę i zajrzał do ciemnego pokoju.

— Spóźniłeś się — oznajmiła Sma z lekkim szyderstwem. Właśnie wzięła prysznic i przechodziła koło okna, popijając wodę. Jej smagłe ciało nadal pokrywały drobne kropelki.

Łebek ptaka wykrzywił się w ślad za Smą, która podeszła do szafy, by się ubrać. Jeszcze silniej obracając głowę, ptak zaczął obserwować blade męskie ciało leżące w powietrzu, prawie metr nad zamontowanym w podłodze stelażem. To Relstoch Sussepin wiercił się w mglistym polu AG. Ramiona poleciały mu na boki i dopiero słabe centrujące pole powoli zgarnęło je z powrotem. W garderobie Sma przepłukała krtań wodą; przełknęła.

Pięćdziesiąt metrów na wschód, w hali turbin, unosił się wysoko Skaffen-Amtiskaw, nadzorując pobojowisko po przyjęciu. Ta część mózgu drony, która sterowała droną-stróżem przebranym za ptaka, zarejestrowała po raz ostatni widok pośladków Sussepina, pokrytych siateczką zadrapań, i widok ramion Smy z blednącymi śladami ugryzień pod szyfonową bluzką. Potem Skaffen-Amtiskaw odłączył sterowanie droną-stróżem.

Ptak pisnął, wyplątał się z zasłony i odpadł od gzymsu, nerwowo trzepocząc skrzydłami. Wreszcie otworzył skrzydła i szybował w górę przy jasnej powierzchni zapory. Jego zaniepokojone piski odbijały się echem od betonowego muru.

Sma zapinała żakiet i uśmiechała się, słysząc zniekształcone dalekie odgłosy wzburzenia.

— Noc była dobra? Wyspałaś się? — zapytał Skaffen-Amtiskaw, spotkawszy Smę na ganku starego biurowca.

— Noc dobra, ale się nie wyspałam. — Sma ziewnęła, przeganiając kwilące hralzse do marmurowego hallu, gdzie naburmuszony majordomus Maikril stał z pękiem smyczy.

Wyszła na słońce, naciągając rękawiczki. Drona otworzył przed nią drzwi samochodu. Napełniła płuca rześkim powietrzem i zbiegła po schodach, postukując obcasami. Wskoczyła do samochodu, skrzywiła się nieco, siadając na fotelu kierowcy, przerzuciła przełącznik, by zwinąć dach.

Drona ładował torby do bagażnika. Poklepała wskaźnik stanu akumulatora na desce rozdzielczej i kilkakrotnie krótko nacisnęła gaz, by poczuć, jak silniki napędzające koła pokonują opór hamulców. Drona zamknął bagażnik i wpłynął na tylne siedzenie. Sma pomachała Maikrilowi, który gonił hralzsa po schodach przed halą turbin i nie zauważył tego gestu.

Sma zaśmiała się, przydepnęła pedał przyśpieszenia i puściła hamulec.

Samochód ruszył w rozpryskach żwiru, dość ostro skręcił pod drzewa w prawe odgałęzienie podjazdu, przemknął przez granitową bramę elektrowni z pożegnalnym poślizgiem tylnych kół i mocno przyspieszył po Bulwarze Nadrzecznym.

— Mogliśmy polecieć — zauważył drona w pędzie powietrza.

Podejrzewał jednak, że Sma nie słuchała.


Fortyfikacja to pojęcie pankulturowe, myślała Sma, schodząc po kamiennych stopniach z muru obronnego zamku i przyglądając się cylindrycznej wieży, widocznej jak przez mgłę na odległych wzgórzach za kolejnymi warstwami murów. Wychodziła z fortu tylną bramą, ze Skaffen-Amtiskawem przy ramieniu.

Rozciągał się stąd widok na nowy port i cieśninę, przez którą o tej późnej porze przepływały gładko statki po wyznaczonych trasach, na ocean lub na śródlądowe morze. Z drugiej strony kompleksu zamkowego miasto dawało znać o sobie odległym zgiełkiem i — ponieważ z tamtego kierunku wiał właśnie wiatr — zapachem czegoś… Sma, po trzyletnim pobycie w tym miejscu, uważała to za zapach miasta. Skłonna była jednak uważać, że każde miasto ma swój własny zapach.

Usiadła na trawie, podciągnęła nogi pod brodę i patrzyła ponad wiszącymi mostami na subkontynent po drugiej stronie cieśniny.

— Czy coś jeszcze? — spytał drona.

— Owszem. Wykreśl moje nazwisko z jury na pokazie Akademii… i wyślij list odwlekający sprawę do tego Petraina. — Zmarszczyła czoło, zacieniając oczy od słońca. — Nic więcej nie przychodzi mi do głowy.

Drona znalazł się przed nią, bawiąc się zerwanym z łąki kwiatkiem.

— Do układu wleciał „Ksenofob” — oznajmił.

— Co za szczęśliwy dzień — powiedziała kwaśno. Pośliniła palec i starła plamkę błota z końca buta.

— Ten młody mężczyzna z twojego łóżka właśnie się pokazał. Pyta Maikrila, gdzie jesteś.

Nie odpowiedziała, choć raz zadrżały jej ramiona. Uśmiechnęła się tylko. Opadła w trawę, podkładając rękę pod plecy.

Niebo o barwie akwamaryny pstrzyły pojedyncze chmury. Sma czuła zapach trawy i małych zdeptanych kwiatów. Przechyliła głowę, spojrzała do tyłu na piętrzące się tam ciemnoszare mury. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zaatakowano zamek podczas dnia takiego jak ten.

Czy niebo wydaje się tak bezkresne, wody w cieśninie tak czyste i świeże, kwiaty tak jasne i pachnące, gdy ludzie walczą i krzyczą, zadają ciosy i padają, widząc, jak ich krew plami trawę?

Zmrok i mgła, deszcz i nawisłe chmury to odpowiedniejsze tło, szata zakrywająca bitewny wstyd.

Sma przeciągnęła się. Nagle poczuła zmęczenie. Na wspomnienie nocnych wyczynów przeszedł ją dreszcz. Przypominała osobę, która upuściła cenny przedmiot, lecz dzięki swej szybkości i zręczności zdołała go pochwycić. Sięgnęła gdzieś do swego wnętrza i odzyskała niknące wspomnienie, które osuwało się już w zamęt i szum w jej umyśle. Zsyntetyzowała „przypominacz” i zatrzymała wrażenia, delektowała się nimi i przeżywała ponownie, aż zadrżała w pełnym słońcu i omal nie jęknęła.

Pozwoliła wspomnieniu uciec. Odchrząknęła, usiadła, rozejrzała się, by sprawdzić, czy drona coś zauważył. Przebywał w pobliżu i zrywał kwiatki.

Ścieżką od stacji metra nadchodziła grupa dzieci, prawdopodobnie uczniów. Kierowały się ku bocznej bramie zamku, głośno rozmawiały i piszczały. Hałaśliwą kolumnę otwierali i zamykali dorośli o twarzach zmęczonych i czujnych, jakie Sma widywała u nauczycieli i wielodzietnych matek. Kilkoro dzieci wskazało na unoszącego się dronę. Zdziwione, chichotały, zadawały pytania, aż wreszcie znikły w wąskiej bramie, a ich głosy ucichły.

Dzieci zawsze robiły koło tego szum. Dorośli po prostu przyjmowali, że korpus maszyny unosi się w powietrzu dzięki jakiemuś trikowi, dzieci natomiast chciały wiedzieć, jak to działa. Zaskoczonych było również paru uczonych i inżynierów, ale Sma przypuszczała, że działa tu stereotyp: jeśli urządzenie pochodzi z innego świata, nikt nie wierzy, iż zachodzą w nim dziwaczne zjawiska. A chodziło tu przecież o antygrawitację i w tym społeczeństwie drona był niczym elektryczna latarka w epoce kamiennej. Jednak ku rozczarowaniu Smy wszyscy łatwo akceptowali banalne i płytkie wyjaśnienia.

— Statki właśnie się spotkały — poinformował drona. — Przenoszą dublera w przestrzeni fizycznej, a nie teleportują.

Sma zaśmiała się, zerwała źdźbło trawy i possała je.

— Czyżby stary TS nie dowierzał swemu transporterowi?

— Uważam, że ma po prostu sklerozę — prychnął drona. Zrywał kwiaty, starannie wycinał dziurki w cienkich jak włos łodyżkach i przewlekał je przez siebie, tworząc łańcuch.

Sma obserwowała, jak maszyna za pomocą niewidzialnych pól manipuluje kwiatkami niczym dziergająca wzór koronczarka.

Drona nie zawsze wykazywał podobną finezję.

Jakieś dwadzieścia lat temu, daleko stąd, na innej planecie, w zupełnie innej części galaktyki, na szorowanym wiatrami dnie wyschłego morza, pod płaskowyżem, który dawniej był wyspą, na naniesionym pyle, w przygranicznym miasteczku mieszkała Sma. Tu dochodziła najbardziej wysunięta wypustka linii kolejowej. Sma chciała wynająć wierzchowce na wyprawę do serca pustyni w poszukiwaniu mesjasza-dzieciątka.

O zmierzchu na rynek przybyli jeźdźcy, by porwać ją z gospody.

Ktoś im powiedział, że dostaną za nią niezłą cenę choćby z powodu jej dziwnej karnacji.

Karczmarz popełnił błąd, usiłując przemówić porywaczom do rozsądku. Przyszpilili go mieczem do drzwi. Córki płakały nad nim, ale napastnicy odciągnęli je siłą.

Sma, czując obrzydzenie, odwróciła się od okna. Usłyszała odgłos butów na chybotliwych schodach. Skaffen-Amtiskaw był przy drzwiach. Patrzył na nią spokojnie. Z rynku i z pomieszczeń gospody dobiegały krzyki. Ktoś walił do drzwi w pokoju Smy — od ścian odpadał pył i trzęsła się podłoga. Sma czekała z rozszerzonymi oczyma, nie miała żadnego planu.

— Zrób coś. — Patrzyła na dronę, przełykając ślinę.

— Z przyjemnością — rzekł cicho Skaffen-Amtiskaw.

Drzwi otwarły się gwałtownie, uderzyły o glinianą ścianę. Sma uchyliła się. W przejściu stali dwaj mężczyźni w czarnych płaszczach.

Czuła ich zapach. Jeden z nich ruszył ku niej z wyciągniętym mieczem i sznurem w drugiej ręce. Nie zwracał uwagi na dronę.

— Przepraszam — powiedział Skaffen-Amtiskaw.

Mężczyzna spojrzał na maszynę, ale cały czas szedł naprzód.

I wtem już go nie było. Sma czuła dzwonienie w uszach. Kurz wypełnił pokój, z sufitu spadały, wirując w powietrzu, kawałki gliny i papieru, w ścianie powstała wielka dziura, przez którą widać było sąsiedni pokój, a przed nią wisiał w tym samym co poprzednio miejscu Skaffen-Amtiskaw — zapewne przeciwstawiając się prawu akcja-reakcja.

W odsłoniętym pomieszczeniu histerycznie wrzeszczała jakaś kobieta; do ściany nad jej łóżkiem przywarły szczątki mężczyzny, a jego krew spryskała obficie sufit, podłogę, ściany, pościel i samą kobietę.

Drugi mężczyzna wpadł do pokoju, wypalił z długiej strzelby, celując prosto w dronę; centymetr przed ryjem maszyny kula przybrała kształt płaskiej monety i z brzdękiem upadła na podłogę. Mężczyzna błyskawicznie wyciągnął z pochwy miecz i jak kosą, przez kurz i dym, ciął dronę. Ostrze złamało się po gwałtownym zderzeniu z czerwono zabarwionym polem tuż nad korpusem maszyny. I wtedy mężczyznę jakaś siła uniosła w powietrze.

Sma przykucnęła w rogu. Usta miała pełne pyłu; rękoma zakryła uszy. Słyszała własny wrzask.

Mężczyzna przez sekundę rzucał się jak szalony w geometrycznym środku pokoju, potem śmignął w powietrzu ponad Smą. Rozległ się huk i obok okna wychodzącego na rynek rozwarła się wielka postrzępiona dziura. Odskoczyły deski podłogi. Sma krztusiła się pyłem.

— Przestań! — wrzasnęła.

Ściana nad dziurą zatrzeszczała, sufit wygiął się i pękł. Na podłogę poleciały grudy gliny i słomy. Pył zatykał usta i nos. Sma wstała z wysiłkiem; omal nie wypadła przez okno, gdy rozpaczliwie usiłowała zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

— Przestań! — wycharczała, odkasłując pył.

Drona podfrunął do niej płynnie. Odganiał pył z jej twarzy płaskim polem, opadający sufit podtrzymał cienką kolumną. Obie składowe pola miały odcień głębokiej czerwieni — kolor droniego zadowolenia.

— Trzymaj się! — powiedział Skaffen-Amtiskaw, poklepując ją po plecach.

Sma zakrztusiła się i wycharczała kurz przez okno. Patrzyła z przerażeniem na rynek.

Między jeźdźcami, pod warstwą pyłu, leżało ciało drugiego mężczyzny — mokry czerwony wór. Zanim zdążyli wyciągnąć miecze i zanim córki karczmarza przywiązane powrozami do dwóch jeźdźców zorientowały się, co to jest i zaczęły zawodzić, zza pleców Smy wyleciało coś z dudniącym świstem i wystrzeliło w stronę mężczyzn.

Jeden z wojowników zawył i wymachując mieczem rzucił się ku drzwiom gospody.

Zrobił dwa kroki. Ciągle ryczał, gdy śmignął koło niego pocisk nożowy z rozwiniętym polem — oddzielił kark mężczyzny od korpusu.

Ryk przeszedł w odgłos uchodzącego odsłoniętą tchawicą powietrza, ciało bandyty runęło na ziemię.

Szybszy, bardziej zwrotny od ptaka czy owada pocisk nożowy zatoczył niemal niewidzialne koło po mężczyznach, wydając dziwny zacinający się odgłos.

Siedmiu jeźdźców — pięciu spieszonych — padło na ziemię w czternastu oddzielnych kawałkach. Sma usiłowała wrzasnąć na dronę, by zatrzymał pocisk, ale krztusiła się pyłem i już zaczynała wymiotować.

Drona poklepał ją po plecach.

— No, no — uspokajał ją zatroskany.

Na rynku dwie córki karczmarza osunęły się na ziemię z grzbietów wierzchowców — powrozy zostały przecięte tym samym ruchem, który zabił mężczyzn. Drona zadrżał lekko z zadowolenia.

Jeden bandyta rzucił miecz i zaczął uciekać. Pocisk nożowy przeszedł przez jego ciało, zatoczył łuk jak czerwona latarnia wisząca na haku i ciachnął po karkach dwóch ostatnich już spieszonych jeźdźców.

Obaj padli. Jeden wierzchowiec stanął dęba, odsłonił kły, wierzgał przednimi nogami, wystawił szpony. Nóż przeszedł przez szyję zwierzęcia i uderzył jeźdźca prosto w twarz.

Ustał huk, maszyna zastygła raptownie w powietrzu. Bezgłowe ciało spadło na ziemię z miotającego się wierzchowca. Pocisk powoli zatoczył koło, jakby oglądając swą parosekundową robotę, po czym ruszył z powrotem w kierunku okna.

Córki karczmarza zemdlały.

Sma wymiotowała.

Przerażone wierzchowce ryczały i skakały po podwórzu, niektóre wlokły za sobą jeźdźców.

Pocisk nożowy zanurkował i trafił w łeb jedno ze spłoszonych zwierząt, w chwili gdy miało stratować leżące na ziemi dziewczyny. Potem niewielka maszyna wyciągnęła je z tej rzezi do drzwi, gdzie leżało ciało ich ojca.

Wreszcie to wysmukłe, nieskazitelne urządzenie uniosło się na wysokość okna, zwinnie unikając żółci wyciekającej z ust Smy, i wślizgnęło się z powrotem do obudowy drony.

— Drań! — Sma usiłowała walnąć dronę, potem go kopnąć, wreszcie podniosła małe krzesło i cisnęła nim w korpus maszyny. — Drań i morderca!

— Prosiłaś, żebym coś zrobił — odparł drona rzeczowo. Nawet nie drgnął w powoli osiadających kłębach pyłu. Cały czas podtrzymywał sufit.

— Ty pieprzony rzeźniku! — Sma cisnęła w niego stołem.

— Pani Smo, co za język!

— Ty gówniany kutasie, mówiłam ci, żebyś przestał!

— Naprawdę? Widocznie nie dosłyszałem. Przepraszam.

Zamilkła, słysząc całkowitą obojętność w jego głosie. Mogła teraz wybierać: albo rozszlocha się i przez długi czas — a może nawet nigdy — nie będzie mogła przyjść do siebie i na zawsze zapamięta ten kontrast między chłodem drony a własnym załamaniem, albo…

Głęboko zaczerpnęła powietrza. Uspokoiła się.

Podeszła do drony i powiedziała spokojnie:

— Dobrze, tym razem ci się upiekło. Baw się dobrze, gdy będziesz to sobie odgrywał. — Położyła płasko dłoń na boku maszyny. — Tak, baw się dobrze. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego… — łagodnie poklepała go po boku — jesteś złomem, rozumiesz? — wyszeptała.

— Tak — odparł drona.

— Odpadem, gratem, stopem.

— Proszę, nie — westchnął Skaffen-Amtiskaw.

— Mówię poważnie. Od tej pory używasz tylko tyle siły, ile potrzeba. Zrozumiano? Uzgodnione?

— Tak jest.

Odwróciła się, wzięła swą torbę i ruszyła do drzwi. Zerknęła do sąsiedniego pokoju przez dziurę, którą swym ciałem wybił pierwszy mężczyzna. Nocująca tam kobieta uciekła. Męski korpus nadal tkwił zagłębiony w ścianie, a krew spływała strugami jak lawa.

Sma spojrzała na maszynę i splunęła.

— „Ksenofob” już tu zmierza — informował Skaffen-Amtiskaw, pojawiając się nagle przed Smą. Jego korpus świecił w słońcu. — Masz. — Rozciągnął pole, podał jej spleciony wianuszek barwnych kwiatów.

Sma pochyliła głowę, a drona włożył jej wianek na szyję. Wstała i oboje poszli do zamku.

Ze szczytu wieży, niedostępnego dla zwiedzających, wystawały anteny, maszty i parę wolno obracających się radarów. Dwa piętra niżej, gdy wycieczka znikła za rogiem galerii, Sma i drona przystanęli przed grubymi metalowymi drzwiami. Drona za pomocą swego elektromagnetycznego efektora wyłączył alarm i otworzył elektroniczne zamki; potem włożył pole w zamek mechaniczny, poruszył zapadkami i otworzył drzwi. Sma wślizgnęła się do środka, za nią maszyna, starannie zamykając drzwi za sobą. Weszli na obszerny, zagracony dach pod kopułą turkusowego nieba. Mały pocisk zwiadowczy, wysłany przedtem przez dronę, podpłynął, jakby niepewnie, i wsunął się z powrotem w maszynę.

— Kiedy tu dotrze? — zapytała Sma, nasłuchując szumu ciepłego wiatru przemykającego wśród anten.

— Jest tam. — Skaffen-Amtiskaw wahnął się do przodu.

Spojrzała we wskazanym kierunku; dostrzegła słaby zakrzywiony kontur czteroosobowego modułu, który wylądował w pobliżu. Nieźle symulował przezroczystość.

Sma rozejrzała się po lesie masztów i podpór. Wiatr rozwiewał jej włosy. Potrząsnęła głową. Podeszła do modułu oszołomiona dziwnym wrażeniem, że w jednej chwili nic tam nie ma, a zaraz potem coś jest.

Z boku modułu otwarły się drzwi i ukazało się jakby przejście do innego świata. Rzeczywiście w pewnym sensie jest to takie przejście, pomyślała.

Razem z droną weszła do środka.

— Witamy na pokładzie, pani Smo — powiedział moduł.

— Cześć.

Drzwi się zamknęły. Moduł przechylił się do tyłu, niczym drapieżnik gotowy do skoku. Czekał przez chwilę, by odleciało stado ptaków szybujące sto metrów wyżej, a potem ruszył pędem w przestrzeń. Gdyby jakiś uważny obserwator oglądał to z ziemi — i akurat nie mrugnąłby w tym momencie — zauważyłby słup drżącego powietrza prowadzący ze szczytu wieży do nieba, nic by jednak nie słyszał. Nawet gdy moduł rozwijał szybkość znacznie wyższą od dźwięku, robił mniej hałasu niż jakikolwiek ptak; błyskawicznie przemieszczał przed sobą cieniutkie warstwy powietrza i przesuwał się w wytworzoną w ten sposób próżnię.

Gazy umieszczał w cieniutkiej jak naskórek przestrzeni za sobą; spadające piórko powodowało większą turbulencję.

Sma obserwowała główny monitor — widok pod modułem kurczył się gwałtownie, koncentryczne warstwy murów obronnych zamku cofały się od brzegów do środka ekranu jak oglądana we wstecznej sekwencji fala na wodzie; zamek stał się punktem między miastem a cieśniną, potem znikło samo miasto. Panorama przechyliła się, gdy moduł zmienił położenie, dążąc do spotkania z bardzo szybkim statkiem pikietowym „Ksenofob”.

Sma nadal obserwowała widok, próżno poszukując wzrokiem doliny na obrzeżach miasta, gdzie znajdowała się zapora i stara elektrownia.

Drona też obserwował, równocześnie przekazywał sygnały do czekającego statku; otrzymał potwierdzenie, że statek przeteleportował rzeczy Smy z bagażnika samochodu do jej apartamentów na pokładzie.

Skaffen-Amtiskaw uważnie patrzył na Smę, która śledziła — nieco ponuro, jak ocenił — zamglony obraz na ekranie modułu. Zastanawiał się, kiedy nadejdzie najstosowniejsza pora, by przekazać jej pozostałe przykre wiadomości.

Gdyż mimo tej całej wspaniałej techniki, w jakiś sposób (niewiarygodne; według informacji drony, to jedyny przypadek… jak, na litość chaosu, kupa mięsa mogła przechytrzyć i zniszczyć prawdziwy pocisk nożowy?) mężczyzna o nazwisku Cheradenine Zakalwe pozbył się szpiega, którego za nim posłano, gdy się wycofał po ostatniej akcji.

Przede wszystkim Sma i ja musimy znaleźć tego cholernego człowieka, myślał drona.

Jakaś postać wysunęła się zza budki radarowej i przeszła przez dach wieży pod jęczącymi na wietrze antenami. Zeszła po spiralnych schodach, sprawdziła, czy za metalowymi drzwiami nikogo nie ma, i otworzyła je.

Po minucie coś wyglądającego identycznie jak Diziet Sma dołączyło do wycieczki. Przewodnik opowiadał właśnie, jak rozwój artylerii, cięższych od powietrza pojazdów latających i rakiet sprawił, że fortece stały się przestarzałe.

XII

Dzielili swe górskie gniazdo z państwowym powozem mitoklasty, bezładną armią posągów i stosem rozmaitych skrzyń, pudeł i komód wypełnionych skarbami kilkunastu wielkich rodów.

Astil Tremerst Keiver wybrał bekieszę z wysokiej bieliźniarki, zamknął drzwi szafki i podziwiał się w lustrze. Tak, w płaszczu wyglądał bardzo dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Maszerował dumnie, zrobił kilka piruetów, z futerału wyjął paradny karabin i okrążył pomieszczenie wokół imponującego powozu. Wykrzykiwał „kaj-szo, kaj-szo!” i celował ku zasłoniętym czernią oknom. Jego cień wspaniale tańczył na ścianach i na szarych zarysach posągów. Keiver powrócił przed kominek, schował karabin do futerału i siadł gwałtownie i władczo na bogato ornamentowanym krzesełku z najlepszego kampeszynu.

Krzesło się załamało. Padł na kamienną posadzkę; broń w futerale przy boku wypaliła, wysyłając pocisk do kąta za jego plecami, tuż nad podłogę.

— Cholera, cholera, cholera! — zawołał.

Obejrzał swe spodnie — rozerwane i płaszcz — przedziurawiony.

Drzwi powozu otworzyły się nagle i ktoś wypadł stamtąd na stojącą obok sekreterę. Zdemolował ją; natychmiast znieruchomiał i w irytująco skuteczny, wojskowy sposób przyjął taką pozycję, by stanowić jak najmniejszy cel, oraz skierował przerażająco wielki i wstrętny karabin plazmowy prosto w twarz zastępcy nadwornego wiceregenta Astila Tremersta Keivera Ósmego.

— Lik! Zakalwe! — wykrzyknął Keiver i zarzucił sobie bekieszę na głowę. (Cholera!)

Po dłuższej chwili opuścił płaszcz. Uważał, że udało mu się to zrobić ze sporą dozą godności. Najemnik właśnie podnosił się wśród resztek sekretery, rozglądał się dokoła i wyłączał broń plazmową.

Keiver oczywiście natychmiast uświadomił sobie nieprzyjemne podobieństwo pozycji ich obu, więc szybko powstał.

— Ach. Zakalwe. Przepraszam. Obudziłem cię?

Mężczyzna skrzywił się, spojrzał w dół na resztki mebla, z hałasem zamknął drzwi powozu.

— Nie — powiedział. — Miałem po prostu zły sen.

— Ach. Dobrze.

Keiver pomajstrował przy ozdobnej gałce swej broni. Miał żal do Zakalwego, że ten wzniecił w nim takie — nieuzasadnione, do cholery! — poczucie niższości. Przeszedł przed kominkiem i usiadł (tym razem ostrożniej) na niedorzecznym porcelanowym tronie ustawionym obok ognia.

Patrzył, jak najemnik siada na kamieniach wysuniętego paleniska, odkłada na podłogę karabin plazmowy i przeciąga się.

— Pół wachty snu musi wystarczyć.

— Hm. — Keiver czuł się niezręcznie. Rzucił okiem na powóz ceremonialny. Uśmiechnął się i zebrał wokół siebie bekieszę. — Przypuszczam, że nie zna pan opowieści o tym starym powozie, prawda?

Najemnik — tak zwany (ha!) minister wojny — wzruszył ramionami.

— No cóż — odparł — wersja, którą słyszałem, opowiada, że w czasie bezkrólewia arcyprezbiter oznajmił mitoklascie, że może dostać daninę, dochód i dusze wszystkich klasztorów, powyżej których zdoła wznieść swój państwowy powóz, używając jednego konia. Mitoklasta zgodził się, zbudował ten zamek i za cudzoziemskie pożyczki wzniósł wieżę. Stosując wysoko wydajny system wielokrążków napędzany najlepszym rumakiem, w ciągu Trzydziestu Złotych Dni wywindował powóz na szczyt wieży i zgłosił pretensje do wszystkich klasztorów w kraju. Wygrał zakład i wojnę, która potem wybuchła, spłacił długi i sczezł tylko dlatego, że stajennemu opiekującemu się rumakiem nie spodobał się fakt, iż zwierzę zdechło z wyczerpania, więc udusił mitoklastę uzdą poplamioną krwią i pianą… Tę uzdę, jak głosi legenda, wmurowano potem w podstawę tronu z porcelany. Właśnie na nim siedzisz. Tak opowiadają.

Znowu wzruszył ramionami i spojrzał na Keivera, który zdał sobie sprawę, że ma otwarte usta. Zamknął je.

— Ach. Więc znasz tę historię.

— Nie. Po prostu przypadkowo ją odgadłem.

Keiver zawahał się, a potem głośno zaśmiał.

— Do diaska! Dziwny z ciebie gość, Zakalwe!

Najemnik poruszył ciężkim butem resztki kampeszynowego krzesła.

Milczał.

Keiver wiedział, że powinien teraz coś zrobić, więc wstał, powędrował do najbliższego okna, odciągnął zasłonę, otworzył wewnętrzne żaluzje, odchylił na bok żaluzje zewnętrzne i oparty ramieniem o mur, kontemplował widok w dole.

Pałac Zimowy w oblężeniu.

Na zewnątrz, na pokrytej śniegiem równinie, wśród ognisk i okopów stały ogromne konstrukcje oblężnicze i wyrzutnie pocisków, ciężka artyleria i ciskające kamienie katapulty; zmajstrowane naprędce projektory pól i gazowe reflektory; obrzydliwa zbieranina wyraźnych anachronizmów, paradoksów konstrukcyjnych i technicznych przestawień. I oni nazywali to postępem.

— Nie wiem — wydyszał Keiver. — Ludzie odpalają pociski sterowane z siodeł swych wierzchowców. Odrzutowce zestrzeliwują sterowanymi strzałami. Ciskają noże, które wybuchają jak pociski artyleryjskie, o ile nie zostają odepchnięte przez zbroje wspierane tymi cholernymi projektorami pól… Zakalwe, gdzie się to wszystko skończy?

— Tutaj, za trzy uderzenia serca, jeśli nie zamkniesz okiennic i nie zaciągniesz zasłon.

Szturchnął pogrzebaczem kłody za kratą paleniska.

— Ha! — Keiver cofnął się gwałtownie od okna. Zgięty ciągnął za dźwignię, zamykając zewnętrzne okiennice. — Racja! — Zasłonił okno i otrzepał ręce. Obserwował, jak najemnik trąca płonące bierwiona. — Istotnie! — Znów usiadł na swym porcelanowym tronie.

Oczywiście, tak zwany pan minister wojny Zakalwe lubił udawać, że wie, do czego to wszystko doprowadzi. Utrzymywał, że potrafi wyjaśnić te siły zewnętrzne, równowagę techniczną i błądzącą eskalację militarnych cudów. Robił aluzje do większych problemów i konfliktów, rozgrywających się poza marnym tu i teraz, mających ustanowić na zawsze — śmiechu warte! — innoświatową dominację. Ale czy zmieniało to fakt, że był jedynie najemnikiem — bardzo fartownym najemnikiem — który akurat uzyskał posłuchanie Świętych Dziedziców i zrobił na nich wrażenie absurdalnie ryzykownymi wyczynami oraz tchórzliwymi planami, a tymczasem to ten, którego mu dano na partnera — to znaczy on, Astil Tremerst Keiver Ósmy, ni mniej, ni więcej tylko zastępca nadwornego wiceregenta — ma za sobą tysiącletni rodowód, naturalne starszeństwo i — tak właśnie, do cholery, przedstawiają się sprawy! — wyższość. A poza tym co to za minister wojny, który nawet w czasie tych rozpaczliwych wydarzeń nie potrafi wydelegować kogoś innego i sam musi tu siedzieć na straży, czekając na atak, który prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie?

Keiver spojrzał na wpatrującego się w płomienie mężczyznę i zastanawiał się, co tamten myśli.

To wina Smy. To ona wpakowała mnie w ten nocnik pełen gówna.

Najemnik rozejrzał się po zagraconym pokoju. Co go właściwie łączyło z idiotami w rodzaju Keivera, z tym całym historycznym złomowiskiem? Nie mógł się z tym identyfikować, ale nie winił ich za to, że go nie słuchali. Czerpał pewną satysfakcję ze świadomości, że ostrzegł głupców, ale było to za mało, by się ogrzać podczas zimnych i przytłaczających nocy, takich jak ta.

Walczył; ryzykował dla nich życie, wygrał kilka beznadziejnych kampanii na tyłach, udzielał porad, co powinni zrobić; oni jednak za późno go usłuchali i dopiero wówczas obdarzyli pewną ograniczoną władzą, kiedy wojna była w zasadzie przegrana. Ale tacy już byli; byli szefami i jeśli ich świat zniknął wskutek doktryny głoszącej, że tacy jak oni znają się na wojnie lepiej niż ktoś najbardziej nawet doświadczony, ale pospolitego stanu — to nie było to niesprawiedliwe. W końcu wszystko się bilansuje. I jeśli oznacza to ich śmierć, niech sobie umierają.

Tymczasem, dopóki nie wyczerpano zapasów, cóż mogło być przyjemniejszego? Skończyły się długie marsze, żałosne biwaki na bagnach, latryny na wolnym powietrzu; już nie musi zdobywać jedzenia na spalonej ziemi. Bezczynność. W końcu zaczną go swędzić stopy, ale to wszystko z nawiązką wynagradzała możliwość złagodzenia Wędzeń wyżej położonych części ciała szlachetnych dam uwięzionych w tym samym zamku.

Niekiedy czuł ulgę, że nie słuchano jego zaleceń. Władza oznacza odpowiedzialność. Rada, do której się nie zastosowano, prawie zawsze mogła być słuszna, natomiast jej realizacja zawsze oznaczała przelew krwi. Lepiej, by ta krew pozostawała na ich rękach. Dobry żołnierz robi; co mu każą, i jeśli tylko ma trochę rozsądku, nigdy nie zgłasza się na ochotnika, zwłaszcza do awansu.

— Znaleźliśmy dzisiaj dalsze nasiona trawy — rzekł Keiver, kołysząc się na porcelanowym krześle.

— Och, wspaniale.

— Rzeczywiście.

Dziedzińce, ogrody i patia zamieniono w pastwiska; zerwano dachy kilku skromniejszych sal i również tam sadzono rośliny. Żywności starczy dla jednej czwartej zamkowego garnizonu na bardzo, bardzo długo, jeśli wcześniej nie zostaną wszyscy rozwaleni.

Keiver zadrżał i ciaśniej owinął nogi płaszczem.

— Ależ tu zimno, Zakalwe, prawda?

Najemnik już miał odpowiedzieć, kiedy drzwi w odległym końcu pokoju uchyliły się nieco. Chwycił za karabin plazmowy.

— Czy… wszystko w porządku? — spytał cichy żeński głos.

Najemnik odłożył karabin i uśmiechnął się do bladej twarzyczki zerkającej od progu. Długie czarne włosy spływały wzdłuż krawędzi obitych ćwiekami drewnianych drzwi.

— Ach, Neinte! — wykrzyknął Keiver, wstając jedynie na chwilę, by ukłonić się młodej dziewczynie (księżniczka, rzeczywiście!), która była — przynajmniej formalnie — jego podopieczną. Z pewnością nie wykluczało to innego, bardziej płodnego, nawet lukratywnego związku w przyszłości.

— Wejdź — usłyszał głos najemnika zwracającego się do dziewczyny.

(Niech go diabli, zawsze przejmuje inicjatywę; za kogo on się uważa?)

Dziewczyna wcisnęła się do pokoju, zbierając z przodu swe spódnice.

— Chyba słyszałam strzał…

Najemnik wybuchnął śmiechem.

— Strzelaliśmy już dość dawno temu. — Wstał, by wskazać dziewczynie miejsce przy ogniu.

— Musiałam się ubrać — wyjaśniła.

— Pani, za nic byśmy nie chcieli przerywać twej dziewiczej drzemki… — rzekł do niej Keiver, wstając trochę za późno, z dość niezgrabnym ukłonem.

Najemnik stłumił rechot, wkopując polano w głąb paleniska. Księżniczka Neinte zachichotała. Keiver poczuł gorąco na twarzy i postanowił też się zaśmiać.

Neinte — jeszcze bardzo młoda, lecz już delikatnie i krucho piękna — otoczyła ramionami podciągnięte kolana i zapatrzyła się w ogień.

Trzaskały polana, tańczyły szkarłatne płomienie. W milczeniu, które teraz zapadło (jeśli nie liczyć słów „Tak, właśnie” zastępcy nadwornego wiceregenta) najemnik wodził wzrokiem od niej do Keivera i myślał, jak bardzo tych dwoje młodych ludzi upodobniło się nagle do posągów.

Tylko ten raz, pomyślał, chciałbym wiedzieć, po czyjej naprawdę jestem stronie. Oto siedzę w tej absurdalnej fortecy wypchanej bogactwami, wypełnionej skoncentrowanym szlachectwem, spoglądam na oblegające hordy (waleczna brutalna siła połączona z brutalną inteligencją), próbuję ochraniać te delikatne, uśmiechające się wdzięcznie potomstwo rodów od tysięcy lat uprzywilejowanych i nie mam pojęcia, czy przyjąłem właściwą strategię albo taktykę.

Umysły nie czyniły takich rozróżnień; dla nich te dwa pojęcia tworzyły jedność. Taktyki splatały się w strategię, strategia rozpadała na taktyki na przesuwającej się skali ich dialektycznej moralnej algebry.

W ogóle nie oczekiwały, że mózg ssaka poradzi sobie z takimi zagadnieniami.

Wspomniał, co rzekła mu Sma dawno temu, w czasie tamtych nowych początków (które były efektem wielkiego poczucia winy i bólu). Że mają do czynienia z materiałem z gruntu opornym, gdzie zasady wykuwa się podczas działania, za każdym razem inne; gdzie po prostu z natury rzeczy nic nie wiadomo, nie można wydawać sądów z absolutną pewnością. Praca w Służbie Kontaktu — pozornie bardzo wyrafinowana, abstrakcyjna i śmiała — w istocie dotyczyła ludzi i ich problemów.

Tym razem chodziło właśnie o tę dziewczynę, złapaną w kamiennym zamku z resztą społecznej śmietanki (lub mętów — zależnie od punktu widzenia); czeka ich życie lub śmierć, zależnie od tego, jak dobrych udzielę rad i czy te pajace zdołają z nich skorzystać.

Patrzył na oświetloną płomieniami twarz dziewczyny. Czuł nie tylko niejasne pożądanie (gdyż była atrakcyjna) czy ojcowską opiekuńczość (gdyż była taka młoda, a on mimo swego wyglądu — tak stary).

Nie wiedział, jak to określić. Uświadomieniem sobie tragedii, którą stanowił ten cały epizod; klęską podstawowych zasad, roztopieniem się władzy i przywilejów, załamaniem się tego złożonego, zbyt obciążonego swym wierzchołkiem systemu, który reprezentowało to dziecko.

Szlam i błoto, zapchleni królowie. Za kradzież — okaleczenie; za niewłaściwe myśli — śmierć. Wielka śmiertelność niemowląt; mała oczekiwana długość życia. Ohydny system w otoczce bogactwa i przywilejów zapewniających ponurą dominację oświeconych nad ciemnymi. Najgorszy jednak był ten powtarzalny schemat, wariacje tego samego zdeprawowanego tematu w aż tylu rozmaitych miejscach.

Czy ta księżniczka zginie? Wojna przebiegała niekorzystnie i ta sama logika symboli, dzięki której dziewczynę czekała wysoka pozycja — jeśli sprawy potoczyłyby się dobrze — oznaczała również, że jeśli wokół wszystko się zawali, dziewczyna pójdzie na straty. Z rangą społeczną związany był hołd — uniżony ukłon lub podłe dźgnięcie, zależnie od wyniku toczącej się walki.

Zobaczył ją nagle jako osobę już starą, zamkniętą w jakimś wilgotnym lochu; okutana w worek, sparszywiała od wszy, z ogoloną głową, o oczach ciemnych i pustych, zniszczonej twarzy czekała z nadzieją; wreszcie wymarsz w śnieżycę, egzekucja pod ścianą lub spotkanie z zimnym ostrzem topora.

A może to wizja zbyt romantyczna? Może nastąpi jakaś rozpaczliwa ucieczka, gorzkie wygnanie. Kobieta stara i zniszczona, jałowa i zdziecinniała, rozpamiętująca dawne złote czasy, pisząca bezskuteczne petycje, oczekująca powrotu. Sytuacja zmieniająca się powoli, nieubłaganie, w stan sytej bezużyteczności, w stan, do którego dziewczynę przygotowywało wychowanie, lecz bez kompensacji, jakie daje wysoka pozycja społeczna.

Zobaczył, że dziewczyna jest jeszcze jedną nieistotną częścią jeszcze jednej historii, zmierzającej — samodzielnie albo popychanej starannie obliczonymi szturchnięciami Kultury, w kierunku uważanym przez Kulturę za właściwy — prawdopodobnie ku lepszym czasom i łatwiejszemu życiu. Jednak akurat teraz nie dotyczy to tej dziewczyny.

Gdyby urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, mogłaby się spodziewać dobrego zamążpójścia, dochodowych dóbr, dostępu do dworu, krzepkich synów, utalentowanych córek… dwadzieścia lat później przebiegłego kupca za męża, a nawet — w nieprawdopodobnym wypadku, gdyby w takim kierunku poszło to seksistowskie społeczeństwo — życia samodzielnego: kariery w nauce, w interesach, w działalności charytatywnej.

Teraz najprawdopodobniej czeka ją śmierć.

Wysoko w wieży oblężonego i wspaniałego wielkiego zamku wznoszącego się na czarnej skale ponad ośnieżonymi równinami, napchanego skarbami imperium, siedziała przy ogniu smutna i śliczna księżniczka… Kiedyś marzyłem o takich rzeczach, aż do bólu za nimi tęskniłem. Zdawały się samą kwintesencją życia. Skąd więc ten posmak popiołów?

Smo, powinienem był zostać tam na plaży. Może jednak robię się na to za stary.

Oderwał oczy od dziewczyny. Sma twierdziła, że zbytnio się angażuje, i częściowo miała rację. Zrobił, o co go proszono; zapłacą mu, a gdy to wszystko się skończy, spróbuje uzyskać odpuszczenie dawnej zbrodni.

Livueto, powiedz, że mi wybaczasz.

— Och! — Księżniczka Neinte zauważyła właśnie szczątki kampeszynowego krzesła.

— To… — Keiver poruszył się zażenowany. — Niestety ja. Należało do ciebie? Do twojej rodziny?

— Och, nie! Ale znałam je: stało w pałacyku myśliwskim mego wuja arcyksięcia. Nad krzesłem wisiał ogromny zwierzęcy łeb. Zawsze bałam się na nim usiąść, gdyż wydawało mi się, że głowa odpadnie od ściany, kieł bestii przebije mi czaszkę i umrę. — Spojrzała na obu mężczyzn i nerwowo zachichotała. — Niemądre, prawda?

— Cha, cha! — zaśmiał się Keiver.

(Najemnik patrzył na nich i drżał. I próbował się uśmiechać).

— Musisz mi obiecać — rzekł Keiver — że nie powiesz wujowi, iż złamałem jego krzesełko, bo nigdy już nie zaprosi mnie na polowanie! — Roześmiał się głośniej. — A nawet mógłby moją głowę przytwierdzić do ściany!

Dziewczyna pisnęła i przyłożyła dłoń do ust.

(Odwrócił wzrok; drżał. Potem podsycił ogień. Nie zauważył ani wtedy, ani potem, że w płomienie włożył nie polano, lecz kawałek kampeszynowego krzesła).

Trzy

Sma podejrzewała, że załogi wielu statków są zwariowane. Co więcej, podejrzewała, że same statki też niekiedy mają tęgiego fioła. Na bardzo szybkim statku pikietowym „Ksenofob” przebywało zaledwie dwadzieścia osób, a Sma już wcześniej zauważyła, że im mniejsza załoga, tym dziwaczniej się zachowuje. Przed dokowaniem modułu przygotowała się więc na spotkanie ze świrusami.

— A psik! — kichnął młody mężczyzna. Jedną ręką zakrył nos, drugą wyciągnął do Smy opuszczającej właśnie moduł. Sma cofnęła dłoń. Patrzyła na czerwony nos i łzawiące oczy mężczyzny. — Ais Disgarb. Pani Sma? — odezwał się facet z urażoną miną, pociągając nosem. — Wytamy na pokładze.

Sma ostrożnie wysunęła rękę. Dłoń mężczyzny była bardzo gorąca.

— Dziękuję — powiedziała.

— Skaffen-Amtiskaw — przedstawił się drona zza jej pleców.

— Jak się masz. — Młody załogant pomachał maszynie. Z rękawa wyjął kawałek materiału i osuszył cieknące oczy i nos.

— Dobrze się czujesz? — spytała Sma.

— Niesupełnie — odparł. — Pszesiebiłem sze. Proszę za mnom. — Pokazał drogę.

— Przeziębienie. — Sma pokręciła głową, idąc obok mężczyzny.

Ubrany był w dżelabę, jakby właśnie wyszedł z łóżka.

— Tak — potwierdził. Prowadził przez hangar, gdzie stały małe statki, satelity i rozmaity sprzęt. Sma szła tuż za nim. Znów kichnął, pociągnął nosem. — To osztatni szał na sztatku i wyszyszka. (Krocząca za mężczyzną Sma odwróciła się szybko, spojrzała na Skaffen-Amtiskawa i bezgłośnie poruszyła ustami: Co takiego? Maszyna kiwnęła się — jakby wzruszenie ramionami — i w polu swej emanacji, na różowym tle szarymi literami wydrukowała JA TEŻ NIE WIEM). Wszyszcy myszleliszmy, sze oszłabienie odpornoszci bendzie zapawne i przesiepiliszmy sze — wyjaśniał młody mężczyzna, prowadząc do windy przy końcu hangaru.

— Wszyscy? — spytała Sma, gdy drzwi zamknęły się i winda ruszyła. — Cała załoga?

— Tak, ale nie wszyszcy naraz. Lucie, któszy wyzdrowieli, mófią, sze to barco miłe, kiedy jusz pszejcie.

— Tak. — Sma popatrzyła na dronę, który nadał aurze standardową barwę formalnego błękitu i tylko z boku pulsowała szybko duża czerwona kropka. Prawdopodobnie jedynie Sma ją widziała i sama również miała ochotę się roześmiać. Odchrząknęła. — Tak, przypuszczam, że takie można mieć wrażenie.

Młody mężczyzna kichnął głośno.

— Idziemy coś przegryźć? — spytał go Skaffen-Amtiskaw. Sma szturchnęła dronę łokciem.

Załogant spojrzał zdziwiony na maszynę.

— Własznie skonszliszmy kołacze.

Patrzył na drzwi windy, które się otwierały; Skaffen-Amtiskaw i Sma wymienili spojrzenia; Sma zrobiła zeza.

Wkroczyli do obszernego klubowego pomieszczenia, o ścianach i podłogach wyłożonych ciemnoczerwonym wypolerowanym drewnem.

Stały tam miękkie kanapy i fotele oraz kilka niskich stołów. Niezbyt wysoki, bardzo dekoracyjny sufit pokryto zebraną w pęki materią tworzącą pyszne fałdy; z góry zwisało mnóstwo lampionów. Na podstawie jasności światła można było wnioskować, że panuje wczesny ranek czasu statkowego. Kilkoro ludzi, siedzących przy okrągłym stoliku, wstało i podeszło do Smy.

— Pany Sma — zaprezentował ją młody załogant. Mówił coraz mniej wyraźnie. Pozostałe osoby — mniej więcej tyle samo mężczyzn co kobiet — przedstawiały się z uśmiechem. Sma skinęła każdemu głową, zamieniała kilka słów. Drona przywitał się ogólnie ze wszystkimi.

Jeden z ludzi trzymał w ramionach niewielki futrzasty, brązowożółty kształt. Tak trzyma się dziecko.

— Proszę — powiedział mężczyzna, przekazując Smie drobną figurkę.

Przyjęła ją z ociąganiem. Stworzenie było ciepłe, miało duże uszy i dużą głowę oraz cztery nogi dość typowo rozmieszczone, pachniało przyjemnie i nie przypominało żadnych zwierząt, z którymi Sma dotychczas się stykała. Otworzyło olbrzymie oczy, patrzyło na Smę.

— To statek — powiedział mężczyzna, który wręczył jej zwierzaka.

— Cześć — zapiszczało stworzenie.

Sma oglądała je dokładnie.

— To ty jesteś „Ksenofobem”?

— Jestem jego przedstawicielem. Tą częścią, z którą możesz rozmawiać. Mów do mnie Kseny. — Uśmiechnęło się, odsłaniając małe okrągłe zęby. — Wiem, że większość statków używa po prostu dron, ale czasami są trochę nudne, nie sądzisz? — Stworzenie spojrzało na Skaffen-Amtiskawa.

Sma uśmiechnęła się; kątem oka dostrzegła mignięcie droniej aury.

— Owszem, czasami — przyznała.

— Tak, ja jestem znacznie milszy — odparło stworzenie. Zadowolone wierciło się w jej dłoniach. — Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do twojej kabiny.

— Świetnie — odparła Sma i położyła sobie stworzenie na ramieniu.

Członkowie załogi mówili jej „do zobaczenia”, gdy wraz z dziwnym zdalnym droną statku i Skaffen-Amtiskawem opuszczała klub. Szli do części mieszkalnej korytarzem wyłożonym miękkim dywanem.

— Jesteś taka ciepła — mamrotało sennie brązowo-żółte stworzenie, wtulając się w szyję Smy. Poruszyło się, a Sma odruchowo poklepała je po grzbiecie. — Tu na lewo — powiedziało, gdy doszli do rozwidlenia. — Nawiasem mówiąc, opuszczamy teraz orbitę.

— Świetnie — odrzekła Sma.

— Czy mogę się do ciebie przytulić, gdy będziesz spała?

Sma przystanęła, jedną ręką zdjęła sobie łapkę stworka z pleców i spojrzała mu prosto w oczy.

— Co takiego?

— Taki koleżeński gest. — Istota ziewnęła szeroko i zamrugała. — Nie jestem nachalny. To miła metoda, by się zaprzyjaźnić.

Sma dostrzegała za sobą świecącego na czerwono Skaffen-Amtiskawa. Przysunęła sobie bliżej brązowo-żółte urządzenie.

— Słuchaj, „Ksenofobie”…

— Kseny.

— Słuchaj, Kseny, jesteś statkiem o masie miliona ton. Szybką Jednostką Zaczepną klasy Oprawca. I nawet…

— Ale jestem zdemilitaryzowany!

— Nawet pozbawiony podstawowego uzbrojenia mógłbyś zniszczyć planetę, gdybyś tylko…

— E tam, tego może dokonać nawet głupia WJK!

— To po co te wszystkie bzdury? — Potrząsnęła mocno futrzastym stworem, aż zadzwoniły mu zęby.

— Dla zabawy! Co ty, Sma, nie lubisz pożartować?

— Daj spokój. Podobałoby ci się, gdyby wzięto cię za kark i wykopsano do sekcji mieszkalnej?

— No, o co chodzi, szanowna pani? Masz coś przeciw puszystym zwierzątkom? Posłuchaj, pani Smo, wiem, że jestem statkiem; wykonuję to, o co mnie poproszą, między innymi wiozę cię do tego raczej mgliście określonego miejsca. Wszystko to robię bardzo sprawnie. Gdyby zaszła najmniejsza potrzeba prawdziwej akcji i musiałbym zadziałać jak okręt wojenny, ta istota w twoich rękach natychmiast zwisłaby martwa, a ja walczyłbym wściekle i zdecydowanie, tak jak mnie szkolono. Ale teraz, podobnie jak ludzie, z którymi pracuję, niewinnie się zabawiam. Jeśli nie podoba ci się moja obecna postać, zmienię ją. Stanę się zwykłym droną albo tylko głosem bez ciała. Albo będę z tobą rozmawiał przez Skaffen-Amtiskawa lub przez twój osobisty terminal. Bardzo bym nie chciał obrazić żadnego ze swych gości.

Sma wydęła usta. Poklepała stworzenie po łebku i westchnęła.

— No dobrze.

— Mogę zachować tę postać?

— Oczywiście.

— Wspaniale! — zapiszczało z zadowolenia, otworzyło wielkie oczy i z nadzieją spojrzało na Smę. — A przytulić się?

— Przytul się. — Sma przygarnęła je i poklepała po grzbiecie.

Odwróciła się. Skaffen-Amtiskaw, przewrócony teatralnie w powietrzu na grzbiet, dryfował otoczony jaskrawopomarańczową aurą sygnalizującą chorego dronę w bardzo poważnym stanie.

Brązowo-żółty zwierzak poczłapał korytarzem do pomieszczeń klubowych. Sma pomachała mu na pożegnanie (stworzenie też jej pokiwało puszystą łapką), po czym zamknęła drzwi kabiny i sprawdziła, czy wyłączony jest system monitorowania wewnętrznego.

— Ile czasu spędzimy na tym statku? — spytała Skaffen-Amtiskawa.

— Ze trzydzieści dni? — zasugerował drona.

Sma zgrzytnęła zębami. Rozejrzała się po kabinie przytulnej, ale jednak niewielkiej w porównaniu z przestronnymi pomieszczeniami starej, przerobionej na rezydencję elektrowni.

— Trzydzieści dni z załogą męskich masochistów i statkiem, który uważa się za futrzaka. — Potrząsnęła głową, usiadła na polu siłowym łóżka. — Subiektywnie może to być długa podróż. — Rzuciła się na wznak.

Skaffen-Amtiskaw doszedł do wniosku, że nie jest to odpowiedni moment, by poinformować ją o zniknięciu Zakalwego.

— Jeśli pozwolisz, pójdę się rozejrzeć. — Przedryfował do drzwi, nad starannie ustawionym bagażem Smy.

— Dobra, idź. — Machnęła leniwie ręką, zerwała z siebie żakiet i rzuciła go na podłogę.

Drona był już prawie przy drzwiach, gdy Sma usiadła wyprostowana na łóżku, zmarszczyła czoło.

— Zaczekaj. Co statek miał na myśli, mówiąc o mgliście określonym miejscu? Do diabła, czy on nie wie, dokąd zmierzamy?

Ojejej, pomyślał drona.

Obrócił się w powietrzu.

— Ach — powiedział.

Sma zmrużyła oczy.

— Jedziemy przecież po Zakalwego, prawda?

— Tak, oczywiście.

— I nie robimy przy okazji czegoś innego?

— Jasne, że nie. Znajdziemy Zakalwego, odbierzemy od niego raport, zawieziemy do Voerenhutz. Tylko tyle. Może poproszą nas, byśmy chwilę tam pozostali i nadzorowali akcję, ale nic jeszcze nie wiadomo.

— Tak, tak, oczekiwałam tego, ale… gdzie ten Zakalwe dokładnie jest?

— Gdzie dokładnie? — powtórzył drona. — To znaczy, chodzi o to, że chciałem powiedzieć…

— W porządku — przerwała mu niecierpliwie. — W takim razie powiedz w przybliżeniu.

— Nic prostszego — odparł Skaffen-Amtiskaw, cofając się do drzwi.

— Nic prostszego? — spytała zaintrygowana.

— Tak, nic prostszego. Wiemy to. Wiemy, gdzie jest.

— Dobrze. W takim razie gdzie?

— Co gdzie?

— No gdzie on jest? — podniosła głos.

— Crastalier.

— Cra…co?

— Crastalier. Tam jedziemy.

Pokręciła głową, ziewnęła.

— Nigdy o takim miejscu nie słyszałam. — Padła na łóżko, wyciągając się na polu. — Crastalier. — Ziewała coraz szerzej, zakryła dłonią usta. — Cholera, wystarczyło, żebyś to powiedział od razu.

— Przepraszam.

— Hm, nic nie szkodzi. — By ściemnić lampy, machnęła ręką przez promień przy łóżku sterujący światłami w kabinie. Znowu ziewnęła. — Chciałabym się zdrzemnąć. Mógłbyś mi zdjąć buty?

Łagodnie, lecz sprawnie drona ściągnął jej buty, podniósł żakiet, powiesił go w wielkiej szafie, wsunął tam również walizki. Gdy Sma obróciła się w polu siłowym łóżka, zamykając powieki, drona wymknął się z kajuty.

Unosił się w korytarzu, oglądając swe odbicie w polerowanym drzewie.

— Omal nie oberwałem — rzekł do siebie i ruszył na wędrówkę.


Sma przybyła na „Ksenofoba” tuż po śniadaniu, czasu statkowego; obudziła się wczesnym popołudniem. Zajmowała się swą toaletą, a drona porządkował według kolorów jej ubrania i wieszał je lub układał w szafie.

Zadzwoniono do drzwi. Sma wyszła z łazienki w krótkich spodenkach, z ustami pełnymi pasty do zębów. Próbowała wydać polecenie „otworzyć”, lecz kajutowy monitor prawdopodobnie nie zrozumiał zniekształconego słowa. Musiała podejść do drzwi i nacisnąć mechanizm.

Oczy jej rozszerzyły się. Zakrztusiła się, zapluła, krzyk zamarł jej w krtani.

W momencie gdy jej oczy rozszerzały się — ale nim do mięśni nóg dotarł sygnał nerwowy nakazujący odskoczenie do tyłu — w kabinie poruszyło się coś ledwo widzialnego. Łomot i skwierczenie zabrzmiały z pewnym opóźnieniem.

Między Smą a drzwiami zawisły wszystkie trzy pociski nożowe drony, jeden na wysokości jej oczu, drugi — mostka, trzeci — łona. Sma patrzyła na nie przez mgiełkę pola, które maszyna przed nią wytworzyła.

Potem pole wyłączyło się z pstryknięciem.

Pociski nożowe powróciły powoli i wpasowały się w korpus Skaffen-Amtiskawa.

— Nie próbuj ze mną takich rzeczy — wymamrotał drona i powrócił do układania skarpetek.

Sma wytarła usta. Patrzyła na trzymetrowe, brązowo-żółte futrzaste monstrum kulące się za drzwiami na korytarzu.

— Statku… Kseny, co ty wyprawiasz?

— Przepraszam — odparła olbrzymia postać głosem nieco tylko głębszym niż poprzednio, gdy miała szczenięce rozmiary. — Pomyślałem, że jeśli nie odpowiadają ci małe puszyste zwierzaki, to może większa wersja…

— Cholera! — Sma kręciła głową. — Wejdź. — Przeszła do łazienki, wypluła pastę, popłukała usta. — Może chciałeś mi tylko pokazać, jak urosłeś?

Kseny przecisnął się przez drzwi i przycupnął w rogu.

— Przepraszam, Skaffen-Amtiskaw.

— Drobiazg — odparła druga maszyna.

— Pani Smo, chciałem tylko porozmawiać o…

Kseny zamilkł zaledwie na sekundę. Tak naprawdę nastąpiła dość długa, szczegółowa i ożywiona wymiana myśli między droną a Umysłem statku, lecz Sma zauważyła jedynie, że Kseny przerwał swą wypowiedź.

— …przygotowywanym dziś wieczór na twą cześć balu kostiumowym — improwizował statek.

— Dziękuję, Kseny. Cudowna idea, statku — odparła Sma z uśmiechem.

— To dobrze. Postanowiłem przekonać się najpierw, czy ci się spodoba. Masz jakiś pomysł na kostium?

— Tak, pójdę przebrana za ciebie. Zrób mi takie okrycie, jakie ty nosisz.

— Ach, tak, dobry pomysł. W zasadzie to dość typowy strój, ale ustalimy, że nie może być dwóch jednakowych kostiumów. Dobrze. Porozmawiamy później.

Kseny niezgrabnie wytoczył się z kajuty i zasunął drzwi. Sma wyszła z łazienki, nieco zaskoczona nagłym odejściem gościa, ale tylko wzruszyła ramionami.

— Wizyta krótka, lecz dostarczająca wielu wrażeń — zauważyła, przebierając w skarpetkach, które Skaffen-Amtiskaw ułożył kolorystycznie.

— Ta maszyna sfiksowała.

— A co myślałaś? Przecież to statek — odparł drona.

…Mogłeś mnie poinformować (Mózg statku komunikował Skaffen-Amtiskawowi), że trzymasz przed nią w tajemnicy to, iż cel naszej podróży jest aż tak nieokreślony.

…Mam nadzieję (odparł drona), że nasi ludzie już znaleźli faceta, którego szukamy, i przekażą nam dokładną pozycję, a wtedy Sma w ogóle nie musi się dowiedzieć, że mieliśmy jakieś problemy.

…Istotnie. Ale dlaczego nie powiedzieć jej szczerze wszystkiego?

…Ha, nie znasz Smy!

…Czy to oznacza, że jest wybuchowa?

…A jak myślisz? Przecież to człowiek.

Statek przygotował ucztę; do potraw i napitków dodał substancje zmieniające chemię mózgu człowieka, użył jednak takich ilości, że nie musiał dołączać ostrzegawczych tabliczek do mis, talerzy i dzbanków.

Zawiadomił załogę o imprezie, przemeblował pomieszczenia klubowe, wstawił tam lustra i pola odwracające. Ponieważ miało być tylko dwudziestu jeden gości — nie licząc samego statku — jednym z głównych problemów była aranżacja przestrzeni tak, by stworzyć wrażenie tłoku ułatwiającego dobrą zabawę.


Po śniadaniu oprowadzono Smę po statku. Niewiele było do oglądania: prawie wyłącznie silnik. Przez resztę dnia Sma przypominała sobie wiadomości z historii i polityki skupiska Voerenhutz.

Statek wysłał zaproszenia do wszystkich członków załogi, zaznaczając, że podczas przyjęcia zabronione są rozmowy na tematy zawodowe.

Miał nadzieję, że dzięki temu zakazowi oraz obfitości narkotyków w jedzeniu ludzie nie zaczną dyskutować o tym, dokąd właściwie ten statek zmierza. Myślał nawet, żeby otwarcie powiedzieć załodze, na czym polega problem, i poprosić o zachowanie tajemnicy, ale wiedział, że przynajmniej dwie osoby potraktowałyby zalecenie jako wyzwanie dla swej uczciwości i przy pierwszej okazji zaczęłyby o tym dyskutować. „Ksenofob” w podobnych okazjach zwykł się zastanawiać, czyby nie zmienić swego statusu na statek bezzałogowy. Tęskniłby jednak za nimi — dostarczali mu przecież tyle przyjemności.

Statek puścił głośną muzykę, pokazywał ekscytujące hologramy ekranowe i stworzył bajeczny holograficzny krajobraz, gdzie na tle intensywnego błękitu wyrastały soczyście zielone zarośla, a w koronach wysokich drzew skakały ośmioskrzydłe ptaki; dalej połyskiwała biała warstwa mgieł, wśród których przepływały leciutkie obłoki, przechodząca w wysokie urwisko pastelowych skał, przybrane małymi chmurami i biało-złocistymi wodospadami; na szczycie stały bajkowe miasta z wieżami i smukłymi mostami. Generowane przez statek soligramy znanych postaci historycznych przechadzały się między gośćmi, powiększając wrażenie tłumu, i chętnie wdawały się w rozmowę z przebranymi załogantami. W dalszej części przyjęcia zapowiedziano poczęstunek i niespodzianki.

Sma wystąpiła jako Kseny, Skaffen-Amtiskaw — jako model „Ksenofoba”, a sam statek wytworzył nowego zdalnego dronę, brązowożółte stworzenie przypominające wielkooką rybę, pływającą w wodnej kuli utrzymywanej przez pole, dryfującej w powietrzu jak dziwny balon. Mówiąc, bulgotał.

— To jest Ais Disgarve. Spotkałaś go już przedtem — statkowy drona przedstawił Smie mężczyznę, z którym poprzedniego dnia witała się w hangarze. — A to jest Jetart Hrine.

Sma z uśmiechem skinęła obojgu. Starała się nie zmieniać w myślach nazwiska Disgarve na Disgarb.

— Witaj ponownie. Jak się masz?

— Cześć — odparł Disgarve, zakutany w futra niczym starożytny badacz zimnych krain.

— Cześć — rzekła Jetart Hrine. Niewysoka, pulchna, wyglądała bardzo młodo. Skórę miała czarną, aż granatową. Ubrana była w starożytny, niezwykle barwny mundur wojskowy, przez ramię zadziornie przewiesiła karabin o gładkiej lufie. Pociągała teraz drinka. — Wiem, pani Smo, że nie prowadzi się tu rozmów zawodowych, ale ja i Ais zastanawialiśmy się, dlaczego kier…

— Ach! — zakrzyknął statkowy drona. Jego akwarium nagle pękło i woda rozlała się u stóp Smy, Hrine i Disgarvego. Wszyscy odskoczyli do tyłu. Rybie stworzenie miotało się po podłodze. — Wody! — krakało.

Sma podniosła je za ogon.

— Co się stało? — spytała.

— Pole się popsuło. Wody, szybko!

Sma spojrzała na Disgarvego i Hrine — mieli zaskoczone miny. Przebrany za statek Skaffen-Amtiskaw prześlizgnął się ku nim między gośćmi.

— Wody! — wołał statkowy drona, rzucając się gwałtownie.

Sma, w brązowo-żółtym kostiumie, spojrzała na przebraną za żołnierza kobietę.

— Co chciała pani powiedzieć, pani Hrine? — spytała, marszcząc czoło.

— Właśnie… ojej!

Model statku „Ksenofob”, w skali jeden do pięciuset dwunastu, wpadł na kobietę, która gwałtownie się cofnęła i wypuściła z dłoni szklankę.

— Uważaj! — krzyknął Disgarve, odpychając nacierającego Skaffen-Amtiskawa. Nieco zdenerwowana Hrine rozcierała sobie ramię.

— Przepraszam. Niezdara ze mnie — rzekł głośno Skaffen-Amtiskaw.

— Wody! Wody! — wołał statkowy drona, szamocząc się w futrzastej łapie Smy.

— Cisza! — rozkazała Sma. Podeszła do Hrine, zasłoniła ją od Skaffen-Amtiskawa. — Pani Hrine, proszę dokończyć pytanie.

— Chciałam po prostu wiedzieć, dlaczego…

Podłoga zatrzęsła się, krajobraz zadrżał, światła zamigotały; w blednącym powoli świetlnym kwieciu znikały bajkowe miasta na szczycie urwiska, zostawiając za sobą ruiny, rozbite wieże i zerwane mosty. Potężny klif rozstąpił się, ze szczeliny wypłynęła kilometrowa fala skwierczącej lawy oraz ciemnoszare kłęby dymu i popiołu. Wszystko to zalewało drżącą scenerię w dolinie, obłoki koziołkowały w dół, ośmioskrzydłe ptaki kręciły się tak szybko, że aż odpadały im skrzydła, a same ptaki pikowały w niebieskozielone gałęzie, lądując tam w fontannie piór i liści.

Jetart Hrine patrzyła na to z niedowierzaniem. Sma chwyciła ją jedną łapą za kołnierz i potrząsnęła.

— Odciąga twą uwagę! — krzyknęła. — Natychmiast przestań! — zwróciła się do ryby, którą trzymała w drugiej łapie. Nadal potrząsała kobietą. Disgarve usiłował uwolnić Hrine, ale Sma go odtrąciła. — Co chciałaś powiedzieć?

— Dlaczego nie wiemy, dokąd lecimy? — zawołała Hrine prosto w jej twarz, przekrzykując hałas trzeszczącej, zalewanej ogniem ziemi.

Z przepaści wychynęła czarna postać o czerwonych oczach.

— Lecimy do Crastaliera! — wrzasnęła Sma.

Na niebie pojawił się olbrzymi srebrny ludzki osesek otoczony promieniami i tańczącymi postaciami.

— Też mi odpowiedź! — zawołała Hrine. Z kolosalnego niemowlaka wystrzeliła błyskawica w kierunku ziemnej bestii; zagrzmiało. — Crastalier to Otwarte Skupisko; jest w nim z pół miliona gwiazd!

Sma skamieniała.

Hologramy przybrały formę sprzed kataklizmu. Muzyka znów zagrała, teraz jednak ciszej, kojąco. Członkowie załogi stali zaintrygowani. Niektórzy wzruszali ramionami.

Ryba i Skaffen-Amtiskaw wymienili spojrzenia. Statkowy drona, nadal uwięziony w dłoni Smy, przemienił się w hologram rybiego szkieletu. Skaffen-Amtiskaw wytworzył obraz „Ksenofoba” padającego na pokład w pióropuszu dymu. Obaj w mgnieniu oka powrócili do swych poprzednich postaci. Sma odwróciła się powoli i spojrzała na nich.

— Otwarte… Skupisko? — Zdjęła brązowo-żółtą głowę swego kostiumu.

Usta Smy ułożyły się do uśmiechu. Tę minę Skaffen-Amtiskaw już rozpoznawał. Zawsze wzbudzała u niego niesamowitą trwogę.

…Cholera.

…Skaffen, mamy tu chyba do czynienia ze zirytowaną kobietą.

…I ty mi to mówisz! Masz jakiś pomysł?

…Żadnego. Ty to załatw. Zabieram stąd swój rybi tyłek.

…Statku! Nie możesz mi tego zrobić!

…Mogę i zrobię. Jesteś skonstruowany na jej modłę. Porozmawiamy później. Cześć.

Ryba zwiotczała. Sma wypuściła ją z dłoni na mokrą podłogę.

Drona pozbył się statkowego przebrania. Podleciał do Smy, wytworzył pole całkowicie przezroczyste. Pochylił się przed nią nieco.

— Smo, przepraszam — powiedział cicho. — Nie skłamałem, ale wprowadziłem cię w błąd.

— Do kajuty — powiedziała Sma spokojnie po chwili. — Wybaczcie, proszę — zwróciła się do Disgarvego i Hrine.

Odeszła, a za nią drona.


Unosiła się nad łóżkiem w pozycji lotosu. Miała na sobie jedynie szorty. Kostium Kseny’ego rzuciła na podłogę. Syntetyzowała w gruczołach „spokój” i nie była teraz wściekła, lecz smutna. Skaffen-Amtiskaw spodziewał się walki i w obliczu takiego tłumionego rozczarowania czuł się okropnie.

— Sądziłem, że jeśli ci o tym powiem, nie polecisz.

— Drono, to przecież moja praca.

— Wiem, ale tak niechętnie zbierałaś się do drogi…

— Czego oczekiwałeś? Po trzech latach, bez uprzedzenia. Jak długo się ociągałam? Nawet wiedząc o sobowtórze? Daj spokój, drono. Poinformowałeś mnie o sytuacji i przyjęłam to do wiadomości. Niepotrzebnie ukryłeś przede mną, że Zakalwe nam się wymknął.

— Przepraszam — powiedział drona bardzo cicho. — To nie wystarczy jako zadośćuczynienie, ale jest mi naprawdę przykro. Powiedz, proszę, że kiedyś mi wybaczysz.

— Och, nie przesadzaj z tą skruchą. Po prostu w przyszłości mów mi o wszystkim.

— Dobrze.

Sma na moment spuściła głowę, ale zaraz ją podniosła.

— Zacznij od tego, w jaki sposób Zakalwe uciekł. Czym go śledziliśmy?

— Pociskiem nożowym.

— Pociskiem nożowym? — Sma miała zdziwioną minę. Potarła policzek.

— Najnowszy model — dodał drona. — Nanostrzelba, monoliniowe warpy, efektory. Umysł o sprawności zero siedem.

— I Zakalwemu udało się umknąć tej bestii? — Sma prawie się śmiała.

— Nie tylko umknął, ale ją zlikwidował.

— Cholera! — Sma westchnęła. — Nie sądziłam, że Zakalwe jest taki sprytny. Sprytny czy po prostu miał niesamowite szczęście? Co się stało? Jak tego dokonał?

— To bardzo tajne — odparł drona. — Nikomu tego nie opowiadaj.

— Przysięgam — odparła ironicznie i położyła dłoń na sercu.

— No więc — zaczął drona z westchnieniem — zabrało mu to rok. Na planecie, gdzie go zrzuciliśmy, po tym jak wykonał dla nas ostatnią robotę, miejscowe humanoidy mieszkały z wielkimi morskimi ssakami o zbliżonej do nich inteligencji. Dość udana symbioza, rozbudowane kontakty międzykulturowe. Zakalwe wykorzystał gotówkę, którą zapłaciliśmy mu za robotę, kupił firmę produkującą lasery medyczne i sygnalizacyjne. Jego pułapka zawierała kompleks szpitalny, który humanoidy postawiły na wybrzeżu, by leczyć tamte ssaki wodne. Jednym z urządzeń szpitalnych był bardzo wielki jądrowy skaner rezonansu magnetycznego.

— Co takiego?

— Bardzo prymitywny sposób zaglądania do wnętrza przeciętnej istoty wodnej. Istnieją tylko trzy sposoby prymitywniejsze.

— Mów dalej.

— Ten proces wykorzystuje bardzo silne pola magnetyczne. Podczas dnia wolnego, gdy nikogo w pobliżu nie było, Zakalwe testował prawdopodobnie laser przyłączony do urządzenia i jakoś udało mu się przekonać pocisk, by wleciał do wnętrza skanera. A potem włączył zasilanie.

— Wydawało mi się, że pociski nożowe nie są magnetyczne.

— Nie są, ale zawierają dość metalu, by wzbudzić niszczące prądy wirowe, jeśli pocisk usiłuje poruszyć się zbyt szybko.

— Ale przecież nadal się mógł poruszać?

— Jednak zbyt wolno, by uciec z drogi lasera, który przy wlocie skanera umieścił Zakalwe. Miał on tylko oświetlać, pomagać w wytworzeniu hologramu ssaków, lecz Zakalwe w gruncie rzeczy skonstruował wydajny sprzęt wojskowy. I upiekł pocisk nożowy.

— Nieźle. — Sma patrzyła w podłogę. — Ten człowiek zawsze potrafi zadziwić. — Spojrzała na dronę. — Widocznie Zakalwe bardzo chciał się od nas uwolnić.

— Na to wygląda — potwierdził drona.

— Może więc nigdy już nie zechce dla nas pracować. Może nawet nie chce, byśmy mu posyłali jakieś wiadomości.

— Tego się obawiam.

— Nawet jeśli go odszukamy.

— Właśnie.

— A wiemy jedynie, że to gdzieś w Otwartym Skupisku o nazwie Crastalier? — pytała z niedowierzaniem.

— Miejsce jest określone trochę dokładniej — odparł Skaffen-Amtiskaw. — Jeśli Zakalwe opuścił tamtą planetę natychmiast po utrupieniu pocisku nożowego i wsiadł na najszybszy dostępny statek, to jest gdzieś w jednym z dziesięciu czy dwunastu układów. Na szczęście poziom techniki w tamtej metacywilizacji nie jest zbyt wysoki… — Po chwili wahania drona ciągnął dalej: — Prawdę mówiąc, mogliśmy go dogonić, gdybyśmy natychmiast szybko i zdecydowanie ruszyli. Myślę jednak, że trik Zakalwego zrobił duże wrażenie na Umysłach sterujących i doszły do wniosku, że zasługuje on na osiągnięcie powodzenia w ucieczce. Bardzo ogólnie obserwowaliśmy tamten obszar przestrzeni. Dopiero przez ostatnich dziesięć dni prowadzimy naprawdę poważne poszukiwania. Zewsząd zwołujemy statki i ludzi. Znajdziemy go na pewno.

— Dziesięć albo dwanaście układów? — Sma kręciła głową.

— Dwadzieścia kilka planet, może trzysta większych habitatów kosmicznych… statków oczywiście nie liczę.

Sma przymknęła powieki.

— Nie do wiary.

Skaffen-Amtiskaw wolał tego nie komentować.

Kobieta otworzyła oczy.

— Czy chciałbyś przekazać kilka moich sugestii?

— Naturalnie.

— Szkoda tracić czasu na habitaty. Oraz na planety, które nie są zbyt standardowe. Sprawdźcie pustynie, strefy wysokich temperatur, lasy, ale nie dżungle… i zostawcie w spokoju miasta. — Wzruszyła ramionami, potarła usta dłonią. — Jeśli bardzo zależy mu na ukryciu się, nigdy go nie znajdziemy. Jeśli natomiast chciał się tylko wycofać, by prowadzić własne życie, bez obserwatorów, mamy szansę. A, i należy oczywiście rozejrzeć się za wojnami, zwłaszcza niewielkimi… i ciekawymi. Wiesz, co mam na myśli?

— Słusznie. Przekazałem.

Zwykle drona opatrzyłby szyderstwem takie amatorskie psychologiczne węszenie, teraz jednak postanowił przygryźć swój metaforyczny język i przekazał uwagi Smy do powstrzymującego się od komentarzy statku, by dalej przetransmitowano je do floty poszukującej.

Sma odetchnęła głęboko, jej ramiona wzniosły się i opadły.

— Czy przyjęcie nadal trwa?

— Tak — odparł zdziwiony Skaffen-Amtiskaw.

Skoczyła z łóżka, weszła w strój Kseny’ego.

— Nie psujmy innym zabawy.

Zapięła ubranie, wzięła brązowo-żółtą głowę i ruszyła do drzwi.

Drona leciał za nią.

— Myślałem, że będziesz wściekła.

— Może się wścieknę, gdy zużyję „spokój” — odparła. Otworzyła drzwi i nałożyła głowę od kostiumu. — Teraz jednak nic nie może mnie tak naprawdę poruszyć.

Poszli korytarzem. Sma obejrzała się na maszynę i jej przezroczyste pole.

— No, drono, to ma być strój z fantazją. Zastosuj coś bardziej pomysłowego niż statek wojenny.

— Masz jakąś propozycję?

— Nie wiem, co by do ciebie pasowało. Jakie przebranie byłoby stosowne dla tchórzliwego kłamcy, protekcjonalnego, hipokrytycznego drania, który nikomu nie ufa?

Z tyłu zapanowała cisza. Zbliżali się do hałaśliwego, rozświetlonego przyjęcia. Sma obejrzała się i zamiast drony zobaczyła przystojnego, klasycznie zbudowanego, choć nieco pozbawionego indywidualności młodego mężczyznę. Szedł za nią i właśnie spojrzał jej w oczy.

Sma roześmiała się.

— Znakomicie. — Uszła parę kroków. — Ale właściwie wolę okręt wojenny.

XI

Nigdy nie pisał nic na piasku. Nawet ślady stóp zostawiał z niechęcią. Zbierał przedmioty wyrzucane na brzeg, a morze wciąż dostarczało materiałów — uważał to za rodzaj jednostronnego handlu. Plaża była jakby pośrednikiem — rozkładała towary na długiej, ociekającej wilgocią sklepowej ladzie. Podobała mu się prostota tego układu.

Obserwował niekiedy statki przechodzące daleko na morzu. Czasami żałował, że nie znajduje się na jednym z tych drobnych ciemnych kształtów, w drodze do jakiegoś miejsca jasnego i obcego lub — jeśli bardziej wysilił wyobraźnię — w drodze do spokojnego rodzinnego portu, do mrugających świateł, do ciepłego śmiechu, do przyjaciół i życzliwości. Na ogół jednak nie zwracał uwagi na przesuwające się powoli plamki i kontynuował swój spacer. Zbierał przedmioty, nie odrywając wzroku od szarobrązowego piaszczystego stoku. Horyzont przeważnie był czysty, daleki i pusty, w wydmach nisko mruczał wiatr, a morskie ptaki krążyły w górze i krzyczały — pocieszająco przypadkowe i kłótliwe w zimnym niebie.

Z głębi kraju przybywały czasami dziarskie, hałaśliwe samochody-domy błyszczące metalem, migające światłami, o wielokolorowych oknach i bardzo ozdobnych maskach. Łopotały flagami i ociekały malunkami zaplanowanymi z rozmachem, lecz wykonanymi podle. Stękały, wyginały się przeładowane, kaszlały, pluły, bekały spalinami na piaskową drogę z miasta-parkingu. Dorośli wychylali się z okien lub stali na jednej nodze na stopniach kabiny szofera. Dzieci biegły obok albo czepiały się drabinek i pasów przyczepionych do boków wehikułów.

Niektóre siedziały na dachach, piszcząc i krzycząc.

Wszyscy przyjeżdżali zobaczyć dziwnego człowieka ze śmiesznego drewnianego szałasu na wydmach. Fascynował ich, a także budził lekki wstręt dziwnym sposobem życia w czymś nieruchomym, wkopanym w ziemię, co zupełnie nie mogło się poruszać. Przyglądali się linii styku drewna i papy z piaskiem i kręcili głowami; obchodzili małą przekrzywioną chatkę, jakby szukając kół. Dyskutowali o tym, jak to jest, gdy ma się cały czas ten sam widok wokół, taki sam klimat. Otwierali rozklekotane drzwi, wąchali ciemne, zadymione, przesycone zapachem mężczyzny powietrze w szałasie i czym prędzej zamykali drzwi, twierdząc, że na pewno niezdrowo jest mieszkać tuż przy ziemi, stale w jednym miejscu. Owady. Zgnilizna. Zatęchłe powietrze.

Ignorował ich. Rozumiał ich język, lecz udawał, że nie rozumie.

Wiedział, że wciąż zmieniająca się ludność miasta-parkingu nazywa go „człowiek-drzewo” — wyobrażali sobie, że zapuścił korzenie tak jak jego pozbawiony kół szałas. Gdy przychodzili do chatki, i tak zwykle nie było go w domu. Przekonał się, że szybko przestawali się nim interesować. Podchodzili do wody, piszczeli, gdy fale zmoczyły im stopy, ciskali do morza kamienie, budowali samochodziki z piasku. Potem zostawiali go w spokoju i wsiadali do samochodów-domów, które plując i trzeszcząc, z migotaniem świateł oraz trąbieniem klaksonów odjeżdżały w głąb lądu.

Cały czas znajdował martwe morskie ptaki, co parę dni — wymyte przez fale ciała morskich ssaków. Zielska i ukwiały leżały rozciągnięte na piasku jak serpentyny po przyjęciu, a kiedy wyschły, rwały się na wietrze i powoli rozplątywane rozpadały się zupełnie. Wiatr niósł ich resztki do morza lub w głąb lądu w obłokach jaskrawych barw i zgnilizny.

Kiedyś znalazł martwego marynarza. Napęczniałe ciało z obgryzionymi kończynami leżało omywane oceanem. Jedna noga poruszała się w wolnym rytmie pienistych fal. Przez chwilę patrzył na nieboszczyka, potem opróżnił swój płócienny worek z zebranych na plaży łupów, rozerwał go na płachtę i delikatnie nakrył głowę i ramiona martwego mężczyzny. Zaczynał się odpływ, więc nie wciągał trupa wyżej na plażę.

Poszedł do miasta-parkingu — po raz pierwszy nie pchając przed sobą wózeczka z morskimi skarbami — i powiadomił tamtejszego szeryfa.

Pewnego razu znalazł krzesełko. Zignorował je, lecz gdy wracając, znów mijał tamten kawałek plaży, nadal tam było. Nie zatrzymał się, a następnego dnia poszedł brzegiem w drugim kierunku. Myślał, że wczorajszy wicher je usunął. Jednak następnego dnia znów się na nie natknął, więc zabrał mebel do swego szałasu, zreperował dratwą, z wypłukanego przez morze konara zrobił nową nogę. Krzesełko postawił przy drzwiach chatki, lecz nigdy na nim nie siadał.

Co kilka dni do chatki przychodziła kobieta. Spotkał ją w mieście-parkingu, wkrótce po przybyciu w te okolice, po paru dobach samotnej popijawy. Płacił jej porankami, zawsze więcej niż — jak sądził — oczekiwała, gdyż wiedział, że lękiem napawał ją dziwaczny, nieruchomy szałas.

Mówiła mu o swych dawnych ukochanych, starych i nowych nadziejach, a on słuchał jednym uchem; myślała, że on tak naprawdę nie rozumie jej słów. W jego własne historie — opowiadane w innym języku — trudniej było uwierzyć. Kobieta leżała przy nim, z głową na jego gładkim, pozbawionym blizn torsie, a on mówił w ciemność nad łóżkiem, głosem tłumionym w ograniczonej przestrzeni kruchego drewnianego domku i niezrozumiałymi dla niej słowami opowiadał o magicznej krainie, gdzie każdy był czarownikiem, nikt nigdy nie musiał dokonywać okropnych wyborów, gdzie prawie nie znano poczucia winy, a o ubóstwie i poniżeniu uczono dzieci, by mogły zrozumieć, jakie mają szczęście. Kraina, gdzie nie ma złamanych serc.

Opowiadał jej o wojowniku pracującym dla czarowników. Wojownik robił rzeczy, których oni nie potrafili czy też nie chcieli robić, i w końcu nie mógł już dla nich pracować, ponieważ podczas jakiejś szaleńczej, osobistej kampanii, gdy chciał zrzucić brzemię, do którego się nie przyznawał — i którego nawet czarodzieje nie odkryli — przekonał się, że tylko powiększa swe brzemię, a jego zdolność dźwigania ciężarów ma jednak granice.

Opowiadał jej też niekiedy, jak w innym czasie i innym miejscu, odległym w przestrzeni i odległym w czasie, a w historii nawet jeszcze dalszym, czworo dzieci bawiło się w ogromnym, cudownym ogrodzie i zobaczyło, jak ich idyllę niszczy ogień artyleryjski; mówił także o chłopcu, który stał się młodzieńcem, a potem mężczyzną, i później nosił w sercu coś więcej niż miłość do jednej z dziewczynek. Po wielu latach w tym odległym miejscu stoczono małą, lecz okropną wojnę i ogród został spustoszony. (A on w końcu usunął dziewczynkę z serca). Prawie uśpiony swymi słowami, gdy noc wchodziła w najciemniejszą fazę, a kobieta już dawno przebywała w krainie snów, szeptał do niej o ogromnym metalowym okręcie wojennym, zastygłym w kamieniu, lecz nadal strasznym, okropnym i potężnym, i o dwóch siostrach, które miały wpływ na los okrętu, a także o ich własnych losach, o Krześle i o Krzesłorobie.

Potem zapadał w sen, a kiedy się budził, za każdym razem dziewczyny i pieniędzy już nie było.

Odwracał się wtedy do ciemnych ścian ze smołowanego papieru i próbował zasnąć, lecz bezskutecznie. Wstawał więc, wychodził i znowu zbierał przedmioty wyrzucone na ciągnącą się aż po horyzont plażę.

Szedł pod niebem niebieskim lub czarnym, gdzie krążące morskie ptaki wrzeszczały morzu i nasyconej solanką bryzie swe pozbawione znaczenia pieśni.

Nigdy nie wiedział, jaka jest pora roku, gdyż nigdy nie zadał sobie trudu, by się tego dowiedzieć. Pogoda jednak zmieniała się cyklicznie od słonecznej i ciepłej do zimnej i pochmurnej. Czasami przychodził deszcz ze śniegiem, a wokół ciemnego szałasu dmuchały wiatry, jęcząc przez szpary między deskami i dziury w papie i tworząc na piasku na podłodze szałasu leniwe spirale, niby zatarte wspomnienia.

Wewnątrz chatki zbierał się piasek, przywiany ze wszystkich kierunków, a człowiek wybierał go starannie, stawał w drzwiach, wyrzucał na wiatr niczym ofiarę i czekał na następny sztorm.

Zawsze podejrzewał, że powolne falowanie piasku odbywa się według jakiegoś rytmu, nigdy jednak nie zbadał, co to za rytm. Co kilka dni pchał drewniany wózeczek do miasta-parkingu, sprzedawał swe zrodzone przez morze towary, brał pieniądze, jedzenie oraz dziewczynę, która przychodziła do chatki co pięć, sześć dni.

Za każdym razem miasto-parking wyglądało inaczej. Ulice powstawały lub znikały wraz z przyjazdem lub odjazdem samochodów-domów: wszystko zależało od tego, gdzie ludzie parkowali. Dość stabilne punkty orientacyjne — siedziba szeryfa, zagroda z paliwem, samochód kowala, urządzony na przyczepach warsztat elektryków — też powoli się zmieniały, a wszystko wokół nich było w ciągłym ruchu. Ta chwiejna stałość dostarczała mu cichej satysfakcji i wizyty w mieście nie były dla niego aż tak nieprzyjemne, jak sobie wmawiał.

Droga, miękka i pełna kolein, nigdy się nie skracała. Miał nadzieję, że ożywione miasto-parking powoli podciągnie bliżej pod jego siedlisko, lecz nigdy to nie nastąpiło. Miało to swoje zalety — przecież wówczas przybliżyliby się również ciekawscy ludzie.

Bliżej zainteresowała się nim córka jednego z kupców, z którymi handlował w mieście-parkingu: robiła mu napoje, przynosiła słodycze z przyczepy ojca. Rzadko się odzywała, lecz ukradkiem podsuwała mu jedzenie, uśmiechała się nieśmiało i szybko odchodziła, a jej udomowiony morski ptak — nie latał, miał podcięte skrzydła — szedł za nią rozkołysanym krokiem i skrzeczał.

Mężczyzna odpowiadał jej tylko wtedy, gdy musiał, zawsze odwracał oczy, nie patrzył na jej szczupłe, brązowe ciało. Nie znał zasad tutejszego flirtu i choć przyjmowanie pożywienia wydawało się najłatwiejszą drogą, nie chciał zbytnio ingerować w życie tych ludzi.

Dziewczyna wkrótce odjedzie wraz z rodziną, tłumaczył sobie i przyjmował poczęstunki skinieniem głowy, lecz nie uśmiechał się i nie zawsze zjadał wszystko do końca. Zauważył, że gdy dziewczyna go obsługiwała, w pobliżu stale się kręcił jakiś młody człowiek. Kilka razy napotkał przelotnie wzrok chłopaka i zrozumiał, że on pragnie tej dziewczyny.

Pewnego dnia, gdy wracał do swej chatki na wydmach, młodzieniec ruszył za nim, zaszedł go z przodu i próbował sprowokować do mówienia: uderzył go w ramię, krzyczał mu w twarz. Udał, że nie rozumie.

Młody człowiek narysował przed nim linie na piasku, a on zaraz wjechał na nie wózkiem i z dłońmi na wózku stał, patrząc na chłopaka.

Ten krzyczał i rysował między nimi następne linie.

To przedstawienie uznał za nużące. Następnym razem, gdy młody mężczyzna go pchnął, wykręcił mu rękę. Nie chciał jej złamać, lecz dobrał wystarczającą siłę, by unieruchomić chłopaka na parę minut.

Znów wziął swój wózek i powoli odjechał przez wydmy.

Chyba poskutkowało.

Dwa wieczory później — poprzedniej nocy była u niego tamta zwykła kobieta; opowiedział jej o straszliwym okręcie wojennym, dwóch siostrach i mężczyźnie, który dotychczas nie uzyskał przebaczenia — dziewczyna zapukała do jego drzwi. Morski ptak z uciętymi skrzydłami skakał i skrzeczał na zewnątrz, gdy dziewczyna szlochała, mówiła, że go kocha i że pokłóciła się z ojcem. Próbował ją odepchnąć, lecz przemknęła mu pod ramieniem i płacząc, rzuciła się na łóżko.

Wyjrzał w bezgwiezdną noc, patrzył w oczy kalekiego, milczącego ptaka. Potem wyciągnął dziewczynę z łóżka, wyprowadził ją na zewnątrz, zatrzasnął i zaryglował drzwi.

Krzyki dziewczyny i ptaka dochodziły przez szczeliny w deskach, jak wsypujący się piasek. Zakrył uszy, naciągnął na głowę brudne derki.

Jej rodzina, szeryf i dwudziestka innych ludzi z miasta-parkingu przyszli po niego następnego wieczoru.

Tamtej nocy dziewczynę, pobitą, zgwałconą i martwą, znaleziono na ścieżce do jego chatki. Stał w progu szałasu, patrzył na oświetlone łuczywami zbiegowisko i wtedy napotkał wzrok młodego człowieka.

Zrozumiał.

Był bezsilny: poczucie winy tego jednego chłopaka nie miało znaczenia wobec żądzy zemsty całego tłumu, więc zatrzasnął drzwi i prosto przez rozchybotane deski w tyle szałasu pobiegł w ciemność, na wydmy.

Tej nocy walczył z pięcioma ludźmi i omal nie zabił dwóch, wreszcie znalazł młodego człowieka z jego kumplem. Bez entuzjazmu poszukiwali go przy ścieżce do miasta.

Ogłuszył kolegę, złapał chłopaka za gardło. Wziął ich noże i przystawiwszy ostrze do gardła młodzieńca, poprowadził go do szałasu.

Podpalił chatkę.

Kiedy światło przyciągnęło kilkunastu mężczyzn, stanął na najwyższej wydmie. Jedną dłonią trzymał młodzieńca.

Ludzie z miasta-parkingu gapili się na oświetlonego płomieniami obcego. Wypuścił chłopca na piasek, rzucił mu oba noże.

Chłopak podniósł noże, zaatakował go, ale on się usunął, pozwolił chłopcu przelecieć obok, rozbroił go. Schwycił oba noże, rzucił je — wbiły się przed chłopcem w piasek. Chłopak zaatakował znowu, z nożem w każdej dłoni. Wydawało się, że mężczyzna nawet nie drgnął; znowu pozwolił młodzieńcowi przebiec obok i wyłuskał mu noże z garści. Podstawił chłopcu nogę, a kiedy ten leżał rozpostarty na szczycie wydmy, rzucił oba noże — wbiły się z głuchym dźwiękiem tuż obok głowy młodziana, z obu stron. Chłopak wrzasnął, wyrwał noże z ziemi i cisnął nimi.

Mężczyzna ledwie poruszył głową, gdy zaświstały mu przy uszach.

Ludzie, obserwujący to z oświetlonego płomieniami zagłębienia, obrócili się, śledząc tor, po którym musiały lecieć noże. Spojrzeli znowu na wydmę, zastanawiając się, co się stało: oba ostrza, przechwycone w locie, spoczywały w rękach obcego. Znowu rzucił je chłopcu.

Ten je złapał, wrzasnął. Niezgrabnie poruszał zakrwawionymi rękami, obracając ostrza do właściwej pozycji, i znowu zaatakował. Obcy go przewrócił, wyrwał mu noże i przez chwilę trzymał łokieć młodzieńca nad swoim kolanem, unosząc rękę, gotów złamać kończynę przeciwnikowi… ale tylko odepchnął chłopaka, podniósł noże i wsunął je w otwarte dłonie napastnika.

Chłopak łkał w ciemny piasek; ludzie patrzyli.

Obcy przygotował się do ucieczki, zerkając za siebie.

Kaleki morski ptak przybył w podskokach, podciętymi skrzydłami trzepał piasek i powietrze, wlazł na wierzchołek wydmy. Nachylił ku obcemu jedno oko, jasne od płomieni.

Ludzie w dole stali jak zmrożeni tańczącym ogniem.

Ptak pokuśtykał do rozłożonego na piasku, łkającego chłopca i wrzasnął. Zatrzepotał skrzydłami, zaskrzeczał i dźgnął go w oko.

Chłopak próbował ptaka odpędzić, lecz zwierzę wyskakiwało w powietrze, krzyczało i atakowało. Pióra leciały, a kiedy chłopak złamał mu jedno skrzydło, ptak upadł na piasek i wystrzelił ku niemu ciekłymi odchodami.

Twarz chłopaka opadła znowu na ziemię; wstrząsał nim szloch.

Obcy patrzył w oczy ludziom w dole; chatka się zapadła, pomarańczowe iskry wirowały, ulatując w nocne niebo.

Nadszedł szeryf z ojcem dziewczyny. Zabrali chłopaka. Miesiąc później rodzina dziewczyny odjechała, a dwa miesiące później ciasno związane ciało młodego człowieka zostało spuszczone do świeżo wykutej dziury w pobliskim ostańcu i przykryte kamieniami.

Ludzie w mieście-parkingu nie odzywali się do mieszkańca plaży, choć jeden z kupców nadal przyjmował od niego rzeczy zebrane na brzegu. Dziarskie i hałaśliwe samochody-domy nie przyjeżdżały już piaszczystą drogą. Nie przypuszczał wcześniej, że będzie mu ich brakowało. Obok sczerniałych resztek szałasu rozbił mały namiot.

Kobieta już nie przychodziła, nigdy więcej jej nie zobaczył. Dostawał tak mało za rupiecie zebrane na brzegu, że nie mógłby jej płacić.

Najgorsze było to, że nie miał się do kogo odezwać.

Jakieś pięć miesięcy po pożarze chatki zobaczył w dali na plaży siedzącą postać. Wahał się chwilę, potem poszedł w tamtym kierunku.

Przystanął dwadzieścia metrów od kobiety i sprawdził odcinek swojej sieci rybackiej; pływaki błyszczały w bladym porannym świetle jak przywiązane do ziemi słońca.

Zerknął na kobietę: siedziała ze skrzyżowanymi nogami, zgięte w łokciach ramiona położyła na podołku i patrzyła w morze; jej prosta sukienka miała kolor nieba.

Podszedł i położył przy niej swój nowy płócienny worek. Nie poruszyła się.

Usiadł, nogi i ręce ułożył podobnie jak ona i tak jak ona wpatrzył się w morze.

Ze sto fal podpłynęło, załamało się i znów odpłynęło. Odchrząknął.

— Kilka razy czułem, że ktoś mnie obserwuje — oznajmił.

Sma milczała przez chwilę. Morskie ptaki latały w powietrzu, nawołując się w języku, którego nadal nie rozumiał.

— Och, ludzie często mają takie wrażenie — rzekła w końcu.

Wygładził ślad robaka na piasku.

— Nie jestem waszą własnością, Diziet.

— Nie — powiedziała, obracając się do niego. — Masz słuszność. Nie jesteś naszą własnością. Możemy cię jedynie prosić.

— O co?

— Żebyś wrócił. Mamy dla ciebie pracę.

— Co to takiego?

— Och… — Sma wygładziła sukienkę na kolanach. — Pomoc w przeciąganiu kupy aristosów w następne tysiąclecie. Od środka.

— Po co?

— To ważne.

— Wszystko jest chyba ważne?

— Tym razem możemy ci należycie zapłacić.

— Zapłaciliście mi bardzo przyzwoicie ostatnim razem. Dostałem mnóstwo pieniędzy i nowe ciało. O cóż więcej może chodzić facetowi? — Wskazał płócienny worek i poplamione solą łachmany. — Niech cię to nie zmyli. Nie straciłem łupu. Jestem bogaczem; wielkim bogaczem, tutaj. — Popatrzył, jak fale toczą się ku nim, załamują, pienią i odpływają.

— Po prostu zachciało mi się prostego życia. — Wydał z siebie coś w rodzaju śmiechu, a potem zdał sobie sprawę, że pierwszy raz od przybycia w to miejsce w ogóle się roześmiał.

— Wiem — oznajmiła Sma. — Ale teraz to co innego. Tak jak powiedziałam: tym razem możemy zapłacić ci należycie.

Patrzył na nią bacznie.

— Wystarczy. Dość tych tajemnic. Co masz na myśli?

Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Zmuszał się, by nie odwracać wzroku.

— Znaleźliśmy Livuetę — oświadczyła.

Przez pewien czas obserwował jej twarz, potem zamrugał i odwrócił wzrok. Odchrząknął, znowu spojrzał na połyskujące morze. Musiał pociągnąć nosem i przetrzeć oczy. Bezwiednie podniósł dłoń do swej piersi i potarł skórę dokładnie nad sercem.

— Hm… Jesteście pewni?

— Tak, jesteśmy pewni.

Spojrzał na fale i nagle zrozumiał, że już nie są posłańcami dalekich sztormów, nie przynoszą łupu, lecz stały się drogą wiodącą ku następnej odległej, kuszącej okazji.

To takie proste? — myślał. Słowo, jedno imię, i jestem gotów iść, startować, znowu wziąć ich broń? Właśnie z jej powodu?

Poczekał, aż przypłynęło i odpłynęło jeszcze kilka fal. Morskie ptaki zawodziły. Westchnął.

— W porządku — rzekł. Przeczesał dłonią zmierzwione włosy. — Opowiedz mi o tym.


— Jedno jest pewne — mówił Skaffen-Amtiskaw — gdy ostatni raz przechodziliśmy przez tę mordęgę, Zakalwe wszystko spieprzył. Wtedy w Pałacu Zimowym nieźle zmrozili mu dupę.

— Dobrze już! — odparła Sma. — Ale to nie było w jego stylu. Zdarza się, raz mu się nie udało. Nie wiemy dlaczego. Może teraz już to przetrawił i będzie chciał dowieść, że nadal jest dobry w swoim fachu. I nie może się doczekać naszego przybycia.

— O rety! — westchnął drona. — Pobożne życzenie Smy Cynicznej. Chyba tracisz wyczucie.

— Przestań!

Obserwowała na monitorze modułu zbliżającą się szybko planetę.

Na „Ksenofobie” upłynęło dwadzieścia dziewięć dni.

Bal kostiumowy wypadł znakomicie — ludzie doskonale się poznali.

Sma obudziła się w wyłożonej poduszkami alkowie w klubowej części statku. Leżała nagusieńka, zaplątana wśród równie nagich kończyn i torsów. Delikatnie wyciągnęła jedno ramię spod zmysłowego ciała uśpionej Jetart Hrine, wstała drżąca i spojrzała po spokojnie oddychających postaciach, uważniej przyglądając się mężczyznom; potem bardzo ostrożnie, stąpając po miękkich poduszkach, dotarła zakosami wśród śpiącej załogi na twardą podłogę z czerwonego drzewa. Pozostałą część pomieszczenia już uprzątnięto. Statek musiał widocznie posortować odzież gości, gdyż ubrania leżały starannie złożone na dużych stołach tuż przy wnęce.

Krzywiąc się, Sma rozmasowała swe lekko mrowiące genitalia.

Schyliła się i zobaczyła, że są zaczerwienione, otarte i oślizłe; postanowiła wziąć kąpiel.

Drona czekał na nią w korytarzu. Czerwono świecące pole wyglądało trochę jak wyraz krytyki.

— Dobrze przespana noc? — zapytał.

— Znowu zaczynasz?

Ruszyła do windy, drona unosił się przy jej ramieniu.

— Zaprzyjaźniłaś się z załogą.

Sma kiwnęła głową.

— Chyba ze wszystkimi jestem bardzo zaprzyjaźniona. Gdzie tu jest basen?

— Piętro wyżej nad hangarem — poinformowała maszyna.

— Czy ubiegłej nocy zarejestrowałeś coś ekscytującego? — Sma oparła się o drzwi zjeżdżającej windy.

— Smo, nie byłbym tak nietaktowny! — wykrzyknął drona.

— Doprawdy? — Uniosła brwi.

Winda stanęła, drzwi się otworzyły.

— Choć z drugiej strony, co za wspomnienia — westchnął drona. — To nienasycenie i energia przynoszą zaszczyt twemu gatunkowi. Tak myślę.

Sma zanurzyła się w mniejszym basenie; wypływając, chlapnęła wodą na maszynę, która zrobiła unik i wycofała się do windy.

— Idę sobie. Sądząc po ostatniej nocy, nawet niewinny drona, model zaczepny, musi się mieć przed tobą na baczności, gdy się do czegoś przyssiesz, że tak powiem.

Sma znów na niego chlapnęła.

— Wynoś się, ty obleśny nocniku.

— A czułe słówka też nie po… — zaczął drona, ale winda się zamknęła.

Sma nie zdziwiłaby się, gdyby po przyjęciu panowało na statku zakłopotanie, ale członkowie załogi traktowali całą sytuację zupełnie naturalnie. Doszła do wniosku, że to nieźli kumple. Na szczęście moda na przeziębienie szybko minęła. Sma zajęła się Voerenhutz. Usiłowała dociec, w której z tych powiązanych cywilizacji mógł przebywać Zakalwe.

Oddawała się również rozrywce… choć bez tej żarliwości i nie na taką skalę, jak pierwszej nocy na pokładzie.

Po dziesięciu dniach „Tylko sprawdzam” przesłał wiadomość, że Gracja powiła bliźniaki; matka i maleństwa czują się dobrze. Sma przygotowała sygnał, żeby jej sobowtór serdecznie ucałował hralzsa, ale potem uświadomiła sobie, że urządzenie, które ją ucieleśniało, niewątpliwie już to zrobiło. Poczuła smutek i wysłała jedynie formalne potwierdzenie przyjęcia wiadomości.

Zasięgała informacji na temat ostatnich wydarzeń na Voerenhutz.

Najnowsze prognozy Służby Kontaktu były coraz bardziej ponure.

Tlące się na kilkunastu planetach lokalne konflikty mogły przerodzić się w pełną wojnę. Sma nie miała danych bezpośrednich, opierała się więc na intuicji. Uważała, że nawet jeśli natychmiast po wylądowaniu znajdą Zakalwego, przekonają go i zabiorą na pokład „Ksenofoba”, statek rozwinie swą największą szybkość, to i tak szansę, że Zakalwe zdąży do Voerenhutz na czas, by jego interwencja odniosła skutek, wynosiły najwyżej pięćdziesiąt procent.

— A niech mnie! — powiedział drona pewnego dnia, gdy Sma w swej kabinie przeglądała umiarkowanie optymistyczne raporty na temat konferencji pokojowej u siebie w domu (tak w duchu określała tamto miejsce).

— Co takiego? — Odwróciła się do maszyny.

Drona spojrzał na nią.

— Zmienili właśnie rozkład jazdy statku „Jakie są zastosowania cywilne?”

Sma czekała.

— To jest Wszechstronny Pojazd Systemowy klasy Kontynent, podklasa Śmigły, specjalizowany — wyjaśnił drona.

— Powiedziałeś, że wszechstronny, a teraz mówisz, że specjalizowany. Zdecyduj się.

— Chodziło mi o to, że wyprodukowano specjalną serię. Model przystosowany do zwiększonych szybkości. Jak zacznie pruć, jest szybszy od tego potwora. — Drona podleciał do Smy, pola zabarwił na oliwkowo i fioletowo, co, jak pamiętała Sma, oznaczało pełen czci zachwyt.

Nigdy przedtem nie widziała takich uczuć u Skaffen-Amtiskawa.

— Zmierza do Crastaliera — oznajmiła maszyna.

— Po nas? Po Zakalwego? — zaniepokoiła się Sma.

— Nikt tego nie mówi wyraźnie, ale na to mi wygląda. Cały WPS tylko dla nas. Ho, ho!

— Ho, ho — przedrzeźniała go Sma z kwaśną miną. Nacisnęła ekran monitora, by uzyskać widok przestrzeni przed „Ksenofobem”, prującym przez układy gwiezdne do Crastaliera. W nierealistycznej wizualizacji ekranu gwiazdy jaśniały niebieskobiałym światłem i przy odpowiednim powiększeniu wyraźnie widoczna była cała struktura Otwartego Skupiska.

Sma potrząsnęła głową i wróciła do studiowania raportów z konferencji pokojowej.

— Zakalwe, ty dupku — mamrotała do siebie — ujawnij się jak najszybciej, do cholery.

Pięć dni później, ciągle oddalona od nich o pięć dni, Wszechstronna Jednostka Kontaktowa „Naprawdę minimum powagi” zasygnalizowała z głębin Otwartego Skupiska Crastalier, że natknęła się na ślad Zakalwego.

Cztery

Niebiesko-biały glob wypełnił ekran; moduł nachylił dziób i zanurkował w atmosferę.

— Mam wrażenie, że to będzie całkowita klapa — powiedział drona.

— Tak, ale ty tu nie dowodzisz — odparła Sma.

— Mówię poważnie — rzekła maszyna. — Zakalwe się wyprztykał. Nie chce, by go znaleziono, namawiano, a nawet jeśli jakimś cudem się uda, nie powtórzy już tego samego numeru z Beychaem. Facet jest skończony.

W pamięci Smy zamigotał nagle obraz: brzeg morza od horyzontu do horyzontu; obok niej przysiadł na chwilę mężczyzna; obserwuje fale oceanu bijące o połyskliwą piaszczystą plażę.

Sma przepędziła wizję.

— Nadal jednak jest w na tyle dobrej formie, by utrupić pocisk nożowy — rzekła do drony. Cały czas obserwowała zamglone, przykryte chmurami morze, sunące pod opadającym modułem. Docierali do wierzchołków chmur.

— Zrobił to dla siebie. Dla nas to będzie kolejna robota w stylu Pałacu Zimowego. Czuję to.

Pokręciła głową, zahipnotyzowana widokiem chmur i wypukłego oceanu.

— Nie wiem, co tu się stało. Dostał się w oblężenie i po prostu nie wyszedł z niego. Ostrzegaliśmy go przecież, ale on jakby… nie potrafił tego zrobić. Nie wiem, co się z nim stało. Nie był sobą.

— Stracił głowę na Fohls. A może nie tylko głowę. Może całkiem się pogubił na Fohls. Może niezupełnie zdążyliśmy z pomocą.

— Zdążyliśmy dotrzeć do niego na czas — odparła Sma, przypominając sobie teraz Fohls. Zanurzali się właśnie w skłębione chmury i na monitorze zapanowała szarość. Sma nie wyregulowała długości fal, wystarczał jej widok połyskującego, bezkształtnego wnętrza cumulusów.

— To było jednak traumatyczne przeżycie — stwierdził drona.

— Jestem tego pewna, ale… — wzruszyła ramionami.

Na ekran znów wdarł się widok oceanu i chmur. Moduł przechylił się jeszcze bardziej i pędził ku falom. Mignęło zbliżające się szybko morze; Sma wyłączyła ekran. Spojrzała zawstydzona na Skaffen-Amtiskawa.

— Nie lubię na to patrzeć — wyznała.

Drona milczał. W module panowała cisza. Po chwili Sma zapytała:

— Nadal w tym jesteśmy?

— Udajemy łódź podwodną — odparł drona dziarsko. — Lądowanie za kwadrans.

Sma ponownie włączyła ekran, nastawiła na przekaz dźwięków.

Obserwowała przesuwające się szybko morskie dno. Moduł wykonywał rozmaite manewry: zakręcał, nurkował, gwałtownie przyśpieszał, omijał podwodne zwierzęta; cały czas wznosił się po szelfie w kierunku brzegu. Obraz na ekranie niepokoił Smę, więc go wyłączyła.

— Będzie w doskonałej formie i pójdzie z nami — powiedziała do drony. — Wiemy, gdzie jest ta kobieta.

— Pogardliwa Livueta? — prychnął drona. — Ostatnio dała mu odprawę. Gdyby mnie tam nie było, odstrzeliłaby mu głowę. Dlaczego Zakalwe chce się z nią znowu spotkać?

— Nie wiem. — Sma się nachmurzyła. — Nie powiedział, a Służba Kontaktu nie zakończyła pełnej procedury w miejscu, skąd, jak sądzimy, Zakalwe pochodzi. Chyba idzie o jakieś sprawki z jego przeszłości, nim jeszcze o nim usłyszeliśmy. Nie wiem. Może on ją kocha albo kochał i nadal mu się tak wydaje. Albo chce…

— Czego chce? No, mów.

— Przebaczenia.

— Uwzględniając wszystkie czyny Zakalwego, od kiedy go znamy, trzeba by stworzyć specjalnego boga, tylko dla niego, by zaczął mu przebaczać.

Sma odwróciła się i spojrzała na pusty ekran.

— Te mechanizmy działają zupełnie inaczej — powiedziała do Skaffen-Amtiskawa.

Albo zupełnie dowolnie, pomyślał drona, lecz nie rzekł nic.

Moduł wynurzył się w opuszczonym doku w centrum miasta, pośród pływających morskich śmieci. Pofałdował zewnętrzne pola, by przylgnęła do nich mazista piana z powierzchni wody.

Sma obserwowała, jak zamyka się górny luk modułu. Zeszła z grzbietu drony na wyszczerbiony beton doku. Tylko jedna dziesiąta modułu była wynurzona; przypominał przewróconą płaskodenną łódź.

Sma wygładziła niegustowne spodnie, jakie niestety były tu teraz szczytem mody, i rozejrzała się po rozwalonych pustych magazynach stłoczonych wokół cichego doku. Z dziwną przyjemnością stwierdziła, że z oddali dobiega pomruk miasta.

— Mówiłaś, zdaje się, żeby w miastach nie szukać — przypomniał jej Skaffen-Amtiskaw.

— Nie bądź gburem. — Klasnęła i zatarła dłonie. Spojrzała na dronę.

— Nadszedł czas, koleżko, byś zaczął myśleć jak teczka. Z rączką.

— Mam nadzieję, że uświadamiasz sobie, iż uważam to za tak uwłaczające, jak to sobie zaplanowałaś — odparł Skaffen-Amtiskaw z godnością. Z jednej strony wytworzył soligram rączki i położył się na boku. Sma ujęła rączkę i z wysiłkiem podniosła teczkę.

— Pusta teczka, głupku — zrzędziła.

— O, przepraszam, tak jest — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw i pozbył się ciężaru.

Sma otworzyła portfel pełen pieniędzy (które poczciwy statek „Ksenofob” przemieścił przed paroma godzinami ze śródmiejskiego banku) i zapłaciła taksówkarzowi. Po bulwarze jechały z łomotem wojskowe transporty. Usiadła na ławce, tworzącej część kamiennego muru otaczającego wąski trawnik i kilka drzew. Dronę postawiła obok siebie.

Obserwowała imponujący kamienny budynek po drugiej stronie bulwaru. Po jezdni pędziły z rykiem pojazdy; chodnikiem w obu kierunkach śpieszyli ludzie.

Przynajmniej należą do Typu Standardowego, pomyślała. Nigdy nie lubiła dokonywać zmian, by wcielić się w tubylców. W każdym razie był tu węzeł komunikacji międzyukładowej i ludzie przyzwyczaili się do widoku osób wyglądających odmiennie, czasami nawet kosmitów.

Jak zwykle Sma była wyższa od przeciętnego tutejszego mieszkańca, ale potrafiła znieść zaciekawione spojrzenia.

— Nadal tam jest? — spytała cicho, widząc uzbrojonych strażników przed gmachem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

— Z najwyższymi dowódcami omawia plan jakiegoś zwariowanego trustu — szepnął drona. — Chcesz podsłuchać?

— Nie.

Mieli pluskwę w pokoju konferencyjnym. Dosłownie — owada na ścianie.

— To ci dopiero! — krzyknął drona. — Nie dowierzam temu człowiekowi.

Sina odruchowo spojrzała na Skaffen-Amtiskawa.

— Co takiego powiedział? — spytała zaniepokojona.

— Nie o to chodzi — wysapał drona. — „Naprawdę minimum powagi” rozpracował właśnie, co ten wariat tutaj wyrabia.

WJK nadal była na orbicie i udzielała wsparcia „Ksenofobowi”; dzięki procedurom Służby Kontaktu i wyposażeniu miała informacje o tym miejscu; jej pluskwy szpiegowały w pomieszczeniu konferencyjnym. Równocześnie przeglądała komputery i banki informacji całej planety.

— I co? — Sma patrzyła na kolejny wojskowy transporter przetaczający się po bulwarze.

— Facet jest nienormalny. Szalony — mamrotał do siebie drona. — Nieważny teraz Voerenhutz. Musimy go stąd wydostać dla dobra tutejszych ludzi.

Sma szturchnęła walizkę łokciem.

— Mów, o co chodzi.

— Dobrze. Zakalwe na tej planecie to cholerne panisko, nie? Wpływowy, ma wszędzie interesy. Jego wstępny kapitał stanowiło to, co zabrał z tamtego miejsca, gdzie rozwalił pocisk nożowy; forsa, którą mu zapłaciliśmy, do tego zyski. I zgadnij, na czym oparł tutaj swój biznes? Na technice genetycznej.

Sma zastanawiała się przez chwilę.

— Ohoho! — Odchyliła się na ławce i skrzyżowała ramiona.

— Smo, jest gorzej, niż sobie wyobrażasz. Na tej planecie rządzi pięciu starych autokratów w rywalizujących hegemoniach. Są coraz zdrowsi. I coraz młodsi. Takie możliwości powinni mieć najwyżej za dwadzieścia, trzydzieści lat.

Sma nic nie odrzekła. W brzuchu czuła dziwne wiercenie.

— Firma Zakalwego dostaje od tych pięciu ludzi niesamowity szmal. Brała też łapówy od szóstego zgreda, ale ten umarł jakieś sto dwadzieścia dni temu. Zamordowany. Etnarcha Kerian. Sprawował władzę nad połową tego kontynentu. To z powodu jego śmierci ta cała wojskowa aktywność. Ponadto, wyłączywszy etnarchę Keriana, ci wszyscy nagle odmłodzeni autokraci wykazywali oznaki nietypowej łaskawości, odkąd stali się tak podejrzanie dziarscy.

Sma przymknęła na chwilę oczy.

— Czy to działa? — spytała suchymi wargami.

— Jak diabli. Wszystkim grozi przewrót, głównie ze strony ich własnych wojskowych. Co gorsza, śmierć Keriana zapaliła powolny lont. Robi się tu gorąco. Ci tępi idioci mają głowice termonuklearne. On jest szalony! — zaskrzeczał nagle drona. Sma uciszyła go niecierpliwie, choć wiedziała, że dzięki jego polom tylko ona słyszy te słowa. Drona trajkotał: — Musiał złamać kod genetyczny swych własnych komórek. Stałe ustabilizowane odmładzanie, które mu daliśmy. Sprzedał to. Za pieniądze i przywileje, usiłując zrobić z tych dyktatorów porządnych ludzi. Smo, on próbuje ustanowić własny oddział Służby Kontaktu! I popieprzył to całkowicie.

Walnęła maszynę pięścią.

— Uspokój się, do cholery.

— Smo, jestem spokojny — powiedział drona omdlewającym głosem. — Usiłuję tylko oddać ogrom planetarnego pierdolstwa, które zmajstrował Zakalwe. „Naprawdę minimum powagi” wścieka się, nawet teraz, gdy my tu rozmawiamy. Umysły Służby Kontaktu w rozszerzającej się sferze o środku właśnie w tym miejscu czyszczą swe zasoby intelektualne i zastanawiają się, jak uporządkować ten niesamowity bałagan. Gdyby ten WPS nie zmierzał w tym kierunku, to i tak by go tu zawrócili. Asteroida z gówna poleci i wszystkich na tej planecie ochłapie przez te śmieszne spiski Zakalwego i zabawy w ugrzecznianie. Służba Kontaktu ma zamiar wszystko wyprostować. — Zamilkł na chwilę. — Tak, właśnie dostałem wiadomość — powiedział z ulgą. — Masz dzień na wywleczenie stąd tego dupka, bo jeśli nie, to go porwiemy. Teleportacja awaryjna; wszystkie chwyty dozwolone.

Sma zaczerpnęła powietrza.

— A poza tym… wszystko w porządku?

— Pani Smo, nie czas na lekkomyślność — odparł poważnie drona. — Cholera!

— Co takiego?

— Spotkanie się skończyło, ale Zakalwe Szalony nie wsiada do samochodu, idzie do windy i zjeżdża do kolejki podziemnej. Kierunek jazdy… baza morska. Czeka tam na niego łódź podwodna.

Sma wstała.

— Łódź podwodna? — Wygładziła spodnie. — Wracamy do doków, zgadzasz się?

— Jasne.

Podniosła dronę i ruszyła. Rozglądała się za taksówką.

— Poprosiłem „Naprawdę minimum powagi”, by zasymulował sygnał radiowy — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — Taksówka powinna natychmiast podjechać.

— A powiadają, że gdy się śpieszysz, nigdy ich nie ma w pobliżu.

— Martwisz mnie, Smo. Przyjmujesz to wszystko zbyt spokojnie.

— Och, w przerażenie wpadnę później. — Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. — Czy to jest właśnie taksówka?

— Chyba tak.

— Jak jest „do doków”?

Drona podpowiedział i Sma głośno to powtórzyła. Taksówka ruszyła między pojazdami, przeważnie wojskowymi.

Minęło sześć godzin, a oni nadal podążali za łodzią podwodną, która wyła, warkotała i bulgotała, sunąc przez warstwy oceanu ku morzu równikowemu.

— Sześćdziesiąt kilosów na godzinę — wściekał się Skaffen-Amtiskaw. — Sześćdziesiąt kilosów na godzinę!

— Dla nich to szybko. Bądź wyrozumiały dla twych krewnych maszyn. — Sma obserwowała ekran, na którym kilometr przed nimi mknęła łódź. Kilometry pod nimi ziało dno.

— Ona nie jest jedną z nas — odparł drona znużony. — To tylko łódź podwodna. Najinteligentniejszy w niej jest kapitan, człowiek. Natomiast naszego przypadku nie będę omawiać.

— Wiesz już, dokąd płyną?

— Nie. Kapitan ma rozkaz zabrać Zakalwego tam, gdzie on zechce, a po podaniu ogólnego kierunku Zakalwe nie odzywał się więcej. Może płynąć na jedną z licznych wysp lub któryś z atoli, albo na jakieś miejsce spośród wielu tysięcy kilometrów wybrzeża innego kontynentu, co przy tej pełznącej szybkości zajmie kilka dni.

— Sprawdź wyspy i wybrzeże. Ma jakiś powód, by tam zmierzać.

— Właśnie są sprawdzane! — warknął drona.

Sma spojrzała na niego — drona wytworzył delikatny odcień fioletu, sugerujący skruchę.

— Smo, ten… ten facet spartolił robotę poprzednim razem i jesteśmy pięć lub sześć milionów do tyłu, tylko dlatego że nie wyrwał się z Pałacu Zimowego i nie doprowadził spraw do stanu równowagi. Mógłbym ci pokazać przerażające sceny stamtąd, po których byś osiwiała. A teraz jest o krok od spowodowania na tej planecie globalnej katastrofy. Ten facet to czarna rozpacz, od czasu tego, co mu się zdarzyło na Fohls, i próbuje zostać pozytywnym bohaterem na swoją modłę. Jeśli go wydostaniemy i sprowadzimy na Voerenhutz, obawiam się, że wywoła tam poważne zamieszanie. To zły duch. Wydostanie Beychaego nie jest ważne. Odsunięcie Zakalwego byłoby dla wszystkich przysługą.

Sma spojrzała prosto w środek taśmy sensorycznej drony.

— Po pierwsze, nie wyrażaj się o życiu człowieka tak, jakby to było coś drugorzędnego. — Odetchnęła głęboko. — Po drugie, przypomnij sobie masakrę w gospodzie — rzekła cicho. — Pamiętasz mężczyzn za ścianą i twój pocisk nożowy spuszczony ze smyczy?

— Po pierwsze, przykro mi, że uraziłem twoją ssaczą wrażliwość. Po drugie, czy kiedykolwiek pozwolisz mi o tamtym zapomnieć?

— Pamiętasz, co ci zapowiedziałam, jeśli jeszcze raz powtórzysz coś podobnego?

— Smo — rzekł drona zmęczonym tonem — jeśli poważnie sugerujesz, że mógłbym zabić Zakalwego, mogę ci jedynie powiedzieć: to śmieszne.

— Tylko pamiętaj, wydano nam polecenia. — Sma obserwowała wolno zmieniający się obraz na ekranie.

— Uzgodnienia w sprawie ogólnych działań. Smo, weź pod uwagę, że nikt nie wydaje nam rozkazów.

Sma kiwnęła głową.

— Tak, uzgodnienia w sprawie ogólnych działań. Zabieramy pana Zakalwego na Voerenhutz. Jeśli na jakimś etapie będziesz miał odmienne zdanie, zawsze możesz się wycofać. Przydzielą mi innego dronę ofensywnego.

Skaffen-Amtiskaw milczał przez chwilę.

— Nigdy nie słyszałem od ciebie czegoś tak przykrego — odezwał się wreszcie — choć mówiłaś mi wiele przykrych słów. Ale zapomnę o tym, gdyż oboje jesteśmy teraz silnie zestresowani. Niech czyny mówią za mnie. Jak powiedziałaś, weźmiemy tego planetopsuja i spuścimy go na Voerenhutz. Ale jeśli ta podróż potrwa zbyt długo, zabiorą tę sprawę z naszych rąk czy też pól, jak w tym wypadku, a Zakalwe obudzi się na „Ksenofobie” albo na WJK i nie będzie wiedział, co się stało. Możemy tylko czekać.

Potem drona zamilkł.

— Chyba zmierzamy do wysp równikowych — rzekł wreszcie. — Zakalwe jest właścicielem połowy z nich.

Sma w milczeniu kiwała głową, obserwując, jak odległa łódź podwodna pełznie przez ocean. Podrapała się po łonie.

— Na pewno nic nie nagrałeś z tej, hm… orgii na „Ksenofobie”? — zwróciła się do drony.

— Zgadza się.

Nachmurzyła się i znowu patrzyła w monitor.

— Szkoda.

Po dziewięciu godzinach łódź podwodna wynurzyła się w pobliżu atolu. Na brzeg wypłynął ponton. Sma i drona obserwowali samotną postać idącą po złocistej słonecznej plaży w stronę niskich budynków — luksusowych hoteli przeznaczonych dla klasy rządzącej państwa, z którego ten człowiek właśnie przybył.

— Co on robi? — spytała Sma.

Był już na lądzie od dziesięciu minut. Łódź podwodna pobrała swój ponton, po czym znowu się zanurzyła i zawróciła ku portowi macierzystemu.

— Żegna się z dziewczyną — westchnął drona.

— I to wszystko?

— Chyba tylko po to tu przybył.

— Cholera, nie mógł polecieć samolotem?

— Nie ma tu lądowiska, a poza tym jest to dość ważna strefa zdemilitaryzowana. Nie pozwala się na żadne nie przewidziane loty, a następny wodolot miał przybyć dopiero za kilka dni. Łódź była w tej sytuacji najszybsza…

Drona zamilkł.

— Co jest, Skaffen-Amtiskaw?

— Dziewucha potłukła przed chwilą wiele ozdób i rozbiła kilka wartościowych mebli, potem uciekła do swego pokoju i z płaczem rzuciła się na łóżko. Ponadto Zakalwe siedzi pośrodku salonu z dużym drinkiem i mówi, cytuję: „Dobra, jeśli to ty, Smo, chodź tu, porozmawiamy”.

Sma spojrzała na monitor: ukazywał mały atol i centralną zieloną wyspę, wciśniętą między rozedrganą zieleń oceanu a błękit nieba.

— Wiesz co, miałabym ochotę zabić Zakalwego — oświadczyła.

— Musiałabyś czekać w długiej kolejce. Wynurzamy się?

— Wynurzamy. Spotkajmy się z tym dupkiem.

X

Światło. Nieco światła. Niewiele. Zatęchłe powietrze i wszędzie ból.

Chciał wrzeszczeć i wić się, lecz nie mógł ani się poruszyć, ani złapać oddechu. Narastała w nim ciemna niszcząca mroczność, unicestwiając myśl. Stracił przytomność.

Światło. Nieco światła. Niewiele. Wiedział, że jest też ból, ale nie wydawało się to zbyt ważne. Teraz patrzył na to inaczej. Jedno tylko należało czynić: myśleć o tym inaczej. Zastanawiał się, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, i chyba przypomniał sobie, że nauczono go, jak to robić.

Wszystko jest metaforą; żaden obiekt nie jest sobą. Ból, na przykład, ocean, a on się na nim unosi. Jego ciało to miasto, umysł — cytadela. Łączność między obydwoma została przerwana, lecz w donżonie, którym był umysł, nadal miał władzę. Ta część świadomości, co mu mówiła, że ból nie sprawia cierpienia i że każda rzecz jest jak każda inna, przypominała mu… przypominała… trudno mu było znaleźć właściwe porównanie. Może magiczne zwierciadło.

Gdy wciąż o tym myślał, światło zniknęło, a on znowu odpłynął daleko w ciemność.

Światło. Nieco światła (był tu już wcześniej, prawda?). Niewiele.

Chyba opuścił donżon — swój umysł — i teraz znajdował się w miotanej burzą przeciekającej łódce, a przed nim tańczyły obrazy.

Siła światła powoli rosła, prawie do bólu. Poczuł nagłe przerażenie, gdyż wydało mu się, że naprawdę znajduje się na małej skrzypiącej i przeciekającej łódce miotanej wichrem po kipiącym czarnym oceanie, w szponach wyjącego huraganu, ale teraz było tam światło, pochodziło jakby z góry, lecz kiedy spróbował spojrzeć na swoją dłoń albo na małą łódkę, nadal nic nie widział. Światło świeciło mu w oczy, ale nie oświetlało nic innego. Ta myśl go przestraszyła; łódeczkę przewróciła fala, a on znowu zanurzył się w oceanie bólu, płonącego we wszystkich porach jego ciała. Na szczęście ktoś przerzucił przełącznik, a on odpłynął w ciemność, ciszę i… w brak bólu.

Światło. Nieco światła. Pamiętał to. Światło pokazywało łódkę atakowaną przez fale na szerokim, ciemnym oceanie. Za nim, na razie nieosiągalna, znajdowała się wielka cytadela na wysepce. I był tam dźwięk. Dźwięk… To nowość. Byłem tu wcześniej, ale bez dźwięku.

Usilnie nasłuchiwał, nie mógł jednak rozróżnić słów. Mimo to uformował wrażenie, że — być może — ktoś zadaje mu pytania.

Ktoś zadawał pytania… Kto…? Czekał na odpowiedź, z zewnątrz lub z wnętrza siebie, ale znikąd nic nie nadchodziło; czuł się zagubiony i porzucony, a najgorsze, że czuł się porzucony przez samego siebie.

Postanowił sam zadać sobie kilka pytań. Czym była cytadela? To jego umysł. Do cytadeli powinno należeć miasto, które było jego ciałem, lecz chyba coś innego zagarnęło miasto i został tylko zamek, jedynie donżon. Czym były łódka i ocean? Ocean to ból. Teraz znajdował się w łódce, lecz przedtem był w oceanie, zanurzony po szyję, a nad nim załamywały się fale. Łódka to… jakaś wyuczona technika, która chroniła go przed bólem, nie pozwalała zapomnieć, że ból jest, lecz odsuwała jego obezwładniające skutki, pozwalając myśleć.

Jak dotąd dobrze, pomyślał. Czym jest światło?

Może należy powrócić do tego pytania. I do pytania, czym jest dźwięk.

Spróbował zadać następne pytanie: gdzie to się dzieje?

Przeszukał swe zmoczone ubranie, lecz nie znalazł nic w żadnej kieszeni. Szukał naszywki z nazwiskiem, która powinna być na kołnierzu, lecz ktoś ją chyba oderwał. Przeszukał łódkę — nadal nie dostał odpowiedzi. Próbował sobie wyobrazić, że jest w odległym donżonie nad spiętrzonymi falami, że wchodzi do przepastnego magazynu gratów, bzdur i wspomnień złożonych głęboko w zamku… lecz nie widział żadnych szczegółów. Zamknął oczy i łkał sfrustrowany, a łódeczka kiwała się i przechylała.

Kiedy otworzył oczy, trzymał w ręce kawałeczek papieru z wydrukowanym na nim słowem FOHLS. Tak go to zdumiało, że wypuścił papier; wiatr uniósł skrawek w ciemne niebo nad czarnymi falami.

Przypomniał sobie jednak — Fohls to odpowiedź. Planeta Fohls.

Czuł ulgę i lekką dumę. Coś odkrył.

Co tu robił?

Pogrzeb. Zdawało mu się, że przypomina sobie jakiś pogrzeb.

Z pewnością nie był to jego własny pogrzeb.

Czyżby nie żył? Rozmyślał nad tym chwilę. Niewykluczone. Może, mimo wszystko, istnieje życie pozagrobowe. No cóż, jeśli jest jakieś życie po śmierci, da mu ono w kość. Czy ten ocean bólu to kara boska?

Czy światło to jakiś bóg? Opuścił dłoń za burtę łódki, zanurzył w ból — ból go wypełnił, cofnął więc dłoń. Byłby to okrutny bóg. Czy to wszystko, co zrobiłem dla Kultury, skompensowało część zła? A może te zarozumiałe, zadowolone z siebie kreatury cały czas się myliły? Boże, jak chciałbym wrócić i powiedzieć im o tym. Tylko sobie wyobrazić wyraz twarzy Smy!

Sądził jednak, że nie jest martwy. To nie był jego pogrzeb. Przypominał sobie, jak na wieżę o płaskim szczycie przy nadmorskich klifach pomagał wnosić ciało jakiegoś starego wojownika. Tak, ktoś umarł i pozbywano się go z całym ceremoniałem.

Coś go stale drażniło.

Nagle schwycił przegniłe deski łódki i zaczął się wpatrywać w dal ponad falujący ocean.

Statek. Co parę chwil ukazywał się w oddali statek. Punkcik zaledwie, zasłaniany przez fale, ale jednak statek. Gdzieś w środku mężczyzny jakby otwarła się dziura; wypadły przez nią wnętrzności.

Wydawało mu się, że rozpoznał ten statek.

Potem łódka się rozleciała, a on wypadł przez nią, przez wodę pod spodem, z pluskiem wychynął przez dno wody znowu w powietrze i zobaczył ocean pod sobą i drobną cętkę na jego powierzchni. Spadał ku tej cętce. To inna łódeczka; przebił ją, przeleciał przez inną wodę, inne powietrze, następne szczątki łódki, przez następną warstwę wody i następny poziom powietrza…

Tak właśnie Sma opisuje Rzeczywistość, pomyślała część jego mózgu, gdy spadał.

…z pluskiem przez kolejne fale, przez wodę, w powietrze, ku dalszym falom.

To wszystko nie zamierzało się skończyć. Przypomniał sobie, że zgodnie z opisem Smy, Rzeczywistość ciągle się rozszerza. Można spadać przez nią całą wieczność. Naprawdę wieczność, a nie tylko aż do końca wszechświata. Dosłownie wieczność.

To na nic, rzekł sobie w duchu. Muszę stawić czoło okrętowi.

Wylądował w trzeszczącej, przeciekającej łódeczce.

Teraz statek znajdował się znacznie bliżej. Ogromny, ciemny, najeżony armatami, kierował się wprost na niego. Fala dziobowa tworzyła wielkie pieniste V wgniecione kadłubem. Cholera, nie ujdzie temu.

Okrutne krzywizny fali sunęły prosto na niego. Zamknął oczy.

Pewnego razu był sobie… statek. Wielki statek. Statek do niszczenia innych statków, ludzi, miast… Był bardzo duży i przeznaczony do zabijania, a istoty znajdujące się w jego wnętrzu miał chronić.

Starał się nie wywoływać z pamięci nazwy wielkiego statku. Natomiast zobaczył ten okręt umieszczony pośrodku miasta; zdezorientowany, nie mógł zrozumieć, jak statek się tam dostał. Okręt zaczął wyglądać jak zamek — to miało sens, a jednocześnie było bez sensu. Zaczynał się bać. Nazwa statku przypominała bestię morską walącą w kadłub jego łodzi, taran walący w ściany zamkowego donżonu. Próbował usunąć ten taran, wiedząc, że to jedynie nazwa; nie chciał jej usłyszeć, gdyż zawsze na dźwięk tego słowa czuł się źle.

Zatkał uszy dłońmi. Poskutkowało przez chwilę. Potem jednak okręt, osadzony w kamieniu pośrodku zniszczonego miasta, wypalił z wielkich dział, tryskał czernią, błyskał bladą żółcią, a on wiedział, co nadchodzi, i próbował wrzeszczeć, by zagłuszyć hałas, lecz kiedy dźwięki dotarły, okazało się, że była to wypowiedziana przez armaty nazwa statku, i ta nazwa rozbiła łódkę na kawałki, zniszczyła zamek; rezonowała w kościach, w czaszce, jak śmiech szalonego boga, przez wieczność.

Wtedy światło zgasło, a on z wdzięcznością zapadł się w głąb, daleko od tego strasznego, oskarżającego dźwięku.

Światło.

— „Staberinde” — usłyszał spokojny głos gdzieś z wewnątrz. — „Staberinde”. To tylko słowo.

„Staberinde”. Statek. Odwrócił się od światła, z powrotem w ciemność.

Światło. Również dźwięk — głos. O czym to ja myślałem wcześniej?

(Przypomniał sobie, że chodziło o jakąś nazwę, lecz zignorował to.) Pogrzeb. Ból. I statek. Był statek lub może był i przeminął. Może jeszcze jest, mimo wszystkich… ale było też coś o pogrzebie. Pogrzeb — to dlatego tu jesteś. To cię właśnie poprzednio myliło. Myślałeś, że jesteś martwy, a w rzeczywistości po prostu żyłeś. Pamiętał jakieś łodzie, oceany, zamki, miasta, lecz już ich nie widział.

A teraz dotyk, dociera skądś tam z zewnątrz. Nie ból, lecz dotyk.

To dwie różne rzeczy…

Ten dotyk. Znowu. Jakby dotyk dłoni. Dłoń dotyka jego twarzy, powoduje dalszy ból, a jednak to dotyk i najwyraźniej dłoń. Twarz okropnie boli. Musi okropnie wyglądać.

Gdzież znowu jestem? Katastrofa. Pogrzeb. Fohls.

Katastrofa. Oczywiście. Nazywam się…

To za trudne.

Więc cóż robię?

To prostsze. Jesteś płatnym agentem najbardziej rozwiniętej… — a na pewno najbardziej energicznej — humanoidalnej cywilizacji w…

Rzeczywistości? (Nie.) Wszechświecie? (Nie.) Galaktyce? Tak, w Galaktyce… i reprezentowałeś ich na… na… pogrzebie, wracałeś jakimś głupim „samolotem” do miejsca, skąd miano cię zabrać od tego wszystkiego, kiedy coś się stało na pokładzie… i widziałeś płomienie, i… i była prastara dżungla lecąca tuż… potem nic i ból, i nic, i ból. Potem dryfowanie, wpływanie do bólu i wypływanie z niego.

Ręka znowu dotyka jego twarzy. Tym razem coś zobaczył — chmurę lub księżyc przez chmurę sam niewidoczny, lecz przeświecający.

Może obie rzeczy są połączone, pomyślał. Tak. Oto znowu nadchodzi i tak, oto są. Wrażenie, odczucie: znowu dłoń na twarzy. Gardło, przełykanie wody czy innego płynu. Dano ci coś do picia. Ze sposobu, w jaki schodzi, wydaje się, że… pionowo, tak, jesteśmy pionowi, nie na plecach. Dłonie, własne dłonie, są… otwarte uczucie, czują się bardzo otwarte, wrażliwe, gołe.

Myśli o ciele wywołały znowu ból. Daj temu spokój. Spróbuj czegoś innego.

Cofnij się do katastrofy. Powrót z pogrzebu i pustynia podchodzi aż do… nie, to góry. A może dżungla? Nie mógł sobie przypomnieć.

Gdzie jesteśmy? Dżungla, nie… pustynia, nie… co w takim razie? Nie wiem.

Spałeś, pomyślał nagle. Spałeś w nocy w samolocie i zdążyłeś jedynie przebudzić się w ciemności, zobaczyć płomienie i zacząć myśleć przytomnie, kiedy światło wybuchło wewnątrz twej głowy. Lecz nie widziałeś żadnego terenu, który płynie czy pędzi naprzeciw, gdyż było bardzo ciemno.

Następnym razem, gdy odzyskał świadomość, wszystko się zmieniło. Czuł się odkryty i narażony na niebezpieczeństwo. Gdy z wysiłkiem otworzył oczy i spróbował przypomnieć sobie, na czym polega czynność patrzenia, powoli rozróżnił zakurzone promienie światła w brązowym półmroku, ceramiczne naczynia pod ścianą z nie wypalonej gliny lub ziemi, małe palenisko pośrodku pomieszczenia, a o ścianę oparte dzidy i rozmaite ostrza. Naprężając szyję, by podnieść głowę, widział coś jeszcze: prymitywną drewnianą ramę, do której go przywiązano.

Drewniana rama miała kształt kwadratu; wewnątrz niej dwie przekątne tworzyły literę X. Był nagi, ręce i nogi miał przytwierdzone do rogów kwadratu; ramę oparto o ścianę pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Gruby skórzany rzemień przytwierdzał go w talii do środka iksa, całe ciało pokrywały wzory z krwi i farby.

Przestał napinać szyję.

— O cholera! — usłyszał swój skrzek. Nie podobało mu się to, co zobaczył.

Gdzie, do diabła, była Kultura? Powinni go ratować, to ich zadanie.

On odwalał brudną robotę — oni o niego dbali. Taka była umowa.

Więc gdzie są, do diabła?

Ból powrócił, jak stary znajomy, napierał zewsząd. Naciągnięta szyja bolała. W głowie łupało (może wstrząs mózgu); nos złamany, żebra popękane lub połamane, jedna ręka złamana, obie złamane nogi. Może obrażenia wewnętrzne: wnętrze też go bardzo bolało, najbardziej ze wszystkiego. Czuł, że jest napęczniały i pełen zgnilizny.

Cholera, pomyślał, może rzeczywiście umieram.

Przesunął głowę, krzywiąc się: ból wlał się do niego, jakby przy tym ruchu pękła jakaś skorupa ochronna; spojrzał na liny mocujące go do drewnianej ramy. Rozciąganie to nie był sposób na leczenie złamań, rzekł sobie i zaśmiał się, bardzo krótko, — gdyż przy pierwszym ruchu mięśni brzucha żebra gwałtownie zapulsowały, jakby dotknięto je rozżarzonym do czerwoności prętem.

Słyszał różne rzeczy: odległe hałasy pokrzykujących ludzi, wrzask dzieci, ujadanie jakiegoś zwierzęcia.

Zamknął oczy, lecz dźwięki nie stały się wyraźniejsze. Otworzył oczy. Zobaczył ziemną ścianę; prawdopodobnie znajdował się w dole, gdyż wokół niego ze ściany wystawały grube, poobcinane korzenie.

Oświetlenie składało się z dwóch prawie pionowych słupów, nieco nachylonych promieni bezpośredniego słonecznego światła; jest zatem… około południa, w pobliżu równika. Podziemie, pomyślał z niepokojem. Dość trudne do znalezienia. Zastanawiał się, czy samolot rozbił się na swojej trasie i jak daleko powleczono go od miejsca katastrofy. Nie było sensu się tym martwić.

Co jeszcze widział? Prymitywne ławy. Zgrzebną poduszkę, wgniecioną, jakby ktoś tam przedtem siedział i spoglądał na niego. Przypuszczalnie właściciel ręki, której dotyk czuł, jeśli w ogóle była jakaś ręka.

W kręgu kamieni pod jedną z dziur w dachu nie palił się ogień. Dzidy stały oparte o ścianę, inne wojenne utensylia walały się w całym pomieszczeniu. Nie była to broń do walki, lecz ceremonialna, a może do tortur. Wtedy doleciał go zapaszek czegoś okropnego, wiedział, że to gangrena, i wiedział, że to on tak pachnie.

Zaczynał znów ześlizgiwać się ze zbocza, niepewny, czy zasypia, czy naprawdę traci przytomność, ale z nadzieją oczekując albo jednego, albo drugiego, gdyż w tej chwili i tak nie mógł znieść tego wszystkiego. Wtedy weszła dziewczyna. Miała w ręce dzban. Postawiła naczynie, spojrzała mu w twarz. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Może również wcześniej, gdy mu się wydawało, że powiedział „cholera”, też niczego nie wyrzekł… Spojrzał na dziewczynę i spróbował się uśmiechnąć.

Wyszła.

Widok dziewczyny jakoś go pokrzepił. Mężczyzna byłby złą nowiną, myślał. Dziewczyna oznacza, że mimo wszystko sprawy nie przedstawiają się chyba aż tak źle. Niewykluczone.

Dziewczyna wróciła z misą wody. Wymyła go, ścierając krew i farbę. Trochę bolało. Jak przewidywał, gdy myła jego genitalia, nic się nie wydarzyło; chciałby dać oznaki życia, choćby dla zachowania formy.

Próbował mówić, ale mu się nie udało. Dziewczyna dała mu nieco wody z płaskiej miski, a on coś do niej niezrozumiale zaskrzeczał. Znowu wyszła.

Następnym razem powróciła z kilkoma mężczyznami. Mieli na sobie dziwne ubrania: pióra, skóry, kości i zbroje z drewnianych płytek powiązanych jelitami. Byli również pomalowani. Przynieśli małe garnuszki i patyczki, którymi odświeżyli na nim malunki.

Skończyli i wycofali się. Chciał im powiedzieć, że w czerwonym mu nie do twarzy, ale żadne dźwięki nie wychodziły mu z gardła. Poczuł, jak odpływa w ciemność.

Gdy znowu odzyskał przytomność, znajdował się w ruchu.

Całą ramę, do której go przymocowano, musiano podnieść i teraz wieziono na wózku w mroku. Twarz miał zwróconą ku niebu. Oślepiające światło wypełniło mu oczy, kurz wypełnił nos i usta, a krzyki i wrzaski wypełniły mu umysł. Czuł, że drży jak w febrze, z każdej połamanej kończyny dochodził szarpiący ból. Próbował krzyczeć i podnieść głowę, by coś zobaczyć, lecz były tam jedynie kurz i hałas.

Wnętrzności strasznie bolały. Skóra na brzuchu napięła się.

Potem znowu stał pionowo, a wioska leżała w dole. Była mała, trochę namiotów, chat z gliny i wikliny oraz kilka dziur w ziemi.

Sucha. Nieokreślone krzaki — wydeptane w granicach wioski — szybko nikły w oddali w świetlistej, żółtej mgiełce. Słońce było ledwo widoczne, bardzo nisko. Nie mógł się zorientować, czy to świt, czy zmierzch.

Dokładnie widział tylko ludzi zgromadzonych przed nim. Stał na kopcu, ramę przywiązano do dwóch dużych słupów, a ludzie byli poniżej, wszyscy na klęczkach, z pochylonymi głowami; małym dzieciom głowy przyginali dorośli; starców podtrzymywali przed upadkiem stojący dookoła.

Wystąpiły ku niemu trzy osoby, dziewczyna i dwaj mężczyźni po obu jej stronach. Pochylili głowy, szybko przyklękli, znowu wstali i uczynili jakiś znak. Jeden z mężczyzn trzymał wielki gliniany garnek.

Drugi miał długą krzywą szablę z szerokim ostrzem. Dziewczyna nieruchomo wpatrywała się w punkt między jego oczami. Teraz miała na sobie jasnoczerwoną suknię. Nie mógł sobie przypomnieć, co nosiła przedtem.

— Hej — zaskrzeczał. Tylko tyle zdołał powiedzieć. Ból stawał się teraz okropny. Pozycja pionowa zupełnie nie służyła jego połamanym kończynom.

Od śpiewu tłumu kręciło mu się w głowie. Słońce dało nura i ostro skręciło, a trójka ludzi przed nim stała się wielością — mnożyła się, rozmywała i falowała chwiejnie w mgiełce i kurzu.

Gdzie, do diabła, podziała się Kultura?

W głowie mu rozbrzmiał okropny ryk, a rozproszone świecenie w środku — słońce — zaczęło pulsować. Miecz błyszczał z jednej strony, gliniany garnek z drugiej. Dziewczyna stanęła tuż przed nim, włożyła mu rękę we włosy.

Ryk napełnił mu uszy, nie wiedział, czy sam też krzyczy. Mężczyzna po prawej uniósł szablę.

Dziewczyna schwyciła go za włosy, szarpnęła głowę w górę; wrzasnął, przekrzykując ryczący hałas, a jego połamane kości zazgrzytały.

Patrzył na ziemię i na brzeg szaty dziewczyny.

Wy sukinsyny! — pomyślał, niepewny, nawet teraz, kogo ma na myśli.

Zdołał wrzasnąć jedną sylabę.

— EL…!

I wtedy ostrze uderzyło go w szyję.

Imię zamarło. Wszystko się skończyło, lecz trwało nadal.

Ryk stał się cichszy, nie było już bólu. Patrzył w dół na wioskę i przykucniętych ludzi. Obraz kołysał się. Nadal czuł korzonki włosów naprężonych na skórze czaszki. Kołysano nim.

Bezwładne, bezgłowe ciało broczyło krwią po klatce piersiowej.

To byłem ja! — pomyślał. — Ja!

Znowu nim zakołysano. Człowiek z szablą wycierał szmatą krew z ostrza. Mężczyzna z glinianym garnkiem odwracał wzrok od jego patrzących oczu i wyciągał garnek ku niemu. W drugiej dłoni miał pokrywkę. Więc to jest po to, pomyślał, wpadając w jakieś spokojne, niesamowite odrętwienie. Potem ryk się wzmógł i natychmiast zaczął zamierać. Cała scena zabarwiała się na czerwono. Zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać. Jak długo żyje mózg po odcięciu tlenu?

Teraz jestem podwójny, myślał, wspominając i zamykając oczy.

I pomyślał o swym sercu, obecnie zatrzymanym, i dopiero wówczas uświadomił coś sobie i chciał, lecz nie mógł zapłakać, gdyż wreszcie ją stracił. W umyśle uformowało mu się jeszcze jedno imię. Dar…

Ryk rozerwał niebiosa. Czuł, jak dziewczyna zwalnia swój chwyt.

Wyraz twarzy młodziana trzymającego garnek był niemal komicznie trwożny. Ludzie z tłumu spoglądali w górę. Ryk przeszedł we wrzask, podmuch powietrza wzbił w górę kurz, trzymająca głowę dziewczyna zatoczyła się. Ciemny kształt przemknął szybko nad wioską.

Trochę późno… — usłyszał swe myśli, uchodząc w nicość.

Podniosły się dalsze hałasy — może wrzaski — i coś walnęło go w głowę, a on odtaczał się, miał pył w ustach i oczach… ale przestało go interesować to wszystko i cieszył się, że zamyka się nad nim ciemność. Później może znowu go ktoś podniósł.

Lecz to jakby przytrafiało się już komu innemu.

Gdy rozległ się straszny hałas i wielki, rzeźbiony czarny kamień wylądował pośrodku wsi — dokładnie po tym, jak ofiara niebios została oddzielona od swego ciała i w ten sposób połączona z powietrzem — wszyscy wbiegli w rzednącą mgłę, by uciec od wyjącego światła. Zebrali się nad wodną dziurą, jęczeli w głos.

Szybko, po pięćdziesięciu uderzeniach serca ciemny kształt znowu pojawił się nad wioską, wznosząc się niewyraźnie w rzadsze opary w pobliżu niebios. Nie ryczał tym razem, lecz szybko odpływał z szumem niczym wiatr. Skurczył się i zniknął.

Szaman wysłał swego ucznia, by zobaczył, jak sprawy stoją. Dygoczący młodzian zniknął we mgle. Powrócił bezpiecznie i szaman poprowadził ciągle przerażonych ludzi z powrotem do wioski.

Ciało ofiary niebios nadal wisiało bezwładnie na drewnianej ramie na szczycie kopca. Głowa zniknęła.

Zaśpiewy, zmielenie wnętrzności, wypatrywanie kształtów we mgle, trzy transe — po tym wszystkim kapłan i jego uczeń uznali, że to dobry omen, ale jednocześnie ostrzeżenie. Poświęcili w ofierze mięsne zwierzę — własność rodziny dziewczęcia, które upuściło głowę ofiary niebios — i zamiast niej włożyli do glinianego gara łeb zwierzęcia.

Pięć

— Dizzy! Do diabła, jak się masz? — Wziął ją za rękę i pomógł wejść na drewniane molo z dachu modułu, który się dopiero wynurzył. Objął ją ramionami. — Ale się cieszę, że cię znowu widzę! — powiedział roześmiany. Sma poklepała go w pasie. Nie miała ochoty go ściskać, ale on jakby tego nie dostrzegał.

Przepuścił ją przodem i spojrzał na dronę wychodzącego z modułu.

— I Skaffen-Amtiskaw! Nadal wypuszczają cię bez dozoru?

— Cześć, Zakalwe — powitał go drona.

Zakalwe objął Smę w talii.

— Chodźmy do chaty na lunch.

— Dobrze — odparła.

Maszerowali po niewielkim drewnianym molo do kamiennej ścieżki ułożonej na piasku, aż do cienia pod drzewami, których olbrzymie korony, granatowe i fioletowe, ciemne na tle jasnobłękitnego nieba, pochylały się w porywach ciepłego wiatru. Srebrzyste pnie wydzielały delikatny zapach. Kilkakrotnie napotykali ludzi — drona wzlatywał wtedy do samych wierzchołków drzew.

Alejkami doszli do wielkiego basenu, w którym odbijało się ze dwadzieścia białych chat. Mały opływowy wodolot unosił się na wodzie przy drewnianym falochronie. Po schodkach weszli na taras nad basenem i wąskim kanałem prowadzącym do laguny po drugiej stronie wyspy.

Słońce świeciło przez korony drzew, po tarasie tańczyły cienie, przykrywały plamami mały stolik i dwa hamaki.

Mężczyzna gestem zaprosił Smę, by usiadła w bliższym hamaku.

Zamówił lunch dla dwojga, gdy pojawiła się służąca, a kiedy odeszła, Skaffen-Amtiskaw zleciał z góry na murek tarasu. Sma ostrożnie usiadła w hamaku.

— To prawda, że jesteś właścicielem tej wyspy?

— Hm… — rozejrzał się niepewnie, ale kiwnął głową. — Tak, owszem. — Zrzucił sandały, wskoczył do drugiego hamaka i rozhuśtał go. Wziął z podłogi butelkę i za każdym wahnięciem hamaka nalewał trochę alkoholu do dwóch kieliszków stojących na niskim stoliku. Gdy je napełnił, mocniej rozkołysał hamak i podał drinka Smie.

— Dziękuję.

Z zamkniętymi powiekami sączył alkohol. Kobieta obserwowała szklankę, którą przytrzymywał na piersi, i brązowawy płyn leniwie omywający szkło. Spojrzała na twarz mężczyzny: nie zmienił się, włosy mu nieco pociemniały. Odgarnął je z szerokiego, opalonego czoła i związał z tyłu w koński ogon. Wydawało się, że jest w doskonałej kondycji, jak zwykle. Oczywiście nie postarzał się, gdyż ustabilizowali mu wiek; w ten sposób między innymi zapłacili za jego ostatnie zadanie.

Rozwarł ciężkie powieki, spojrzał na kobietę, powoli się uśmiechnął. Po oczach można jednak poznać, że się postarzał, pomyślała. Ale mogła się mylić.

— Prowadzisz tu swoje gierki, Zakalwe?

— Co chcesz powiedzieć, Dizzy?

— Mam cię stąd zabrać. Chcą, byś podjął się kolejnego zadania. Domyślasz się tego, więc powiedz mi od razu, czy tracę czas. Nie mam ochoty z tobą dyskutować…

— Dizzy! — zawołał jak zraniony. Opuścił nogi z hamaka na podłogę. — Nie bądź taka. — Uśmiechnął się pojednawczo. — Oczywiście nie tracisz czasu. Już jestem spakowany.

Promieniał jak uszczęśliwione dziecko; jego szczera, opalona twarz jaśniała. Sma patrzyła na niego z ulgą i niedowierzaniem.

— Po co więc bawiłeś się w ciuciubabkę?

— W jaką ciuciubabkę? — spytał niewinnie. Znowu usiadł w hamaku.

— Musiałem tu przyjechać, by się pożegnać z kimś bliskim. To wszystko. Ale gotów jestem do drogi. Co znowu knujecie?

Sma patrzyła na niego zdumiona.

— Ruszamy natychmiast? — zwróciła się do drony.

— Nie ma po co — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — WPS jest na takim kursie, że możemy tu jeszcze zostać ze dwie godziny, potem powrócić na „Ksenofoba”, który spotka się z „Jakie są” za trzydzieści godzin. — Odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. — Musimy mieć jednak ostateczną odpowiedź. To jest teratonowy WPS z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie. Jeśli miałby tu zaczekać, musiałby najpierw zwolnić, więc chce wiedzieć na sto procent. Naprawdę jesteś gotów? Dziś po południu?

— Drono, powiedziałem przecież. Jestem gotów. — Nachylił się do Smy. — Co to znowu za zadanie?

— Voerenhutz. Tsoldrin Beychae — wyjaśniła.

Rozpromienił się, błysnął zębami.

— Stary Tsoldrin jeszcze dyszy? Cóż, miło będzie go znowu spotkać.

— Musisz go nakłonić, by ponownie zakasał rękawy.

— Nic prostszego. — Machnął lekko ręką.

Obserwowała, jak popija alkohol. Pokręciła głową.

— Cheradenine, nie chcesz wiedzieć dlaczego?

Rozpoczął fuch dłonią — odpowiednik wzruszenia ramion — ale zrezygnował z tego gestu.

— Hm, tak, oczywiście. Dlaczego, Diziet? — spytał z westchnieniem.

— Voerenhutz składa się z dwóch grup. Ludzie, którzy zdobyli obecnie przewagę, prą do agresywnego terraformowania…

— Czyli… — czknął — przemeblowania planety?

Sma przymknęła na chwilę oczy.

— Coś w tym stylu. Łagodnie mówiąc, znaczna ingerencja ekologiczna. Ci ludzie, nazywający samych siebie Humanistami, domagają się płynnych kryteriów zaliczania poszczególnych gatunków do istot rozumnych, co miałoby taki skutek, że mogliby przejmować wszystkie zamieszkane światy, jeśli tylko byliby do tego zdolni militarnie. Obecnie na Yoerenhutz toczy się kilka lokalnych konfliktów. Mogą się przekształcić w zawieruchę na dużą skalę. Humaniści to podsycają, gdyż wojny mają jakoby dowieść, że Skupisko jest przeludnione i należy szukać nowych siedzib planetarnych.

— A do tego — wtrącił Skaffen-Amtiskaw — nie uznają w pełni rozumności maszyn. Używają protoświadomych komputerów i twierdzą, że jedynie ludzkie subiektywne doświadczenie ma jakieś wartości wewnętrzne. Węglowi faszyści.

— Rozumiem. — Mężczyzna zrobił bardzo poważną minę. — Chcielibyście namówić starego Beychaego, by wspomógł moralnie Humanistów, zgadza się?

— Cheradenine! — zbeształa go Sma, a pola Skaffen-Amtiskawa stały się lodowate.

Mężczyzna miał minę urażoną.

— Ale przecież nazywa się ich Humanistami?

— To tylko nazwa.

— Nazwy są istotne — oznajmił z poważnym wyrazem twarzy.

— Tylko tak na siebie mówią, ale przez to nie stają się dobrymi facetami.

— Rozumiem. Przepraszam. — Uśmiechnął się do Smy. — Chcecie, by Beychae pociągnął w drugą stronę, tak jak zeszłym razem? — Starał się okazać rzeczowe zainteresowanie.

— Właśnie.

— Świetnie. To chyba łatwe. Żadnej wojaczki?

— Żadnej wojaczki.

— Podejmuję się.

— Coś mi tu zgrzyta — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw.

— Prześlij sygnał — poleciła mu Sma.

— Dobrze — powiedział drona. — Sygnał przesłany. — Wytworzył pola dobrze oddające wrażenie gniewnego spojrzenia. — Ale lepiej, żebyś się nie rozmyślił.

— Jedynie perspektywa spędzenia choćby chwili w twoim towarzystwie, Skaffen-Amtiskaw, mogłaby mnie odwieść od podróży do Voerenhutz z rozkoszną panią Smą. — Spojrzał na nią zaniepokojony. — Mam nadzieję, że ty też tam jedziesz.

Skinęła głową. Służąca postawiła talerzyki na stole.

— Tak po prostu, Zakalwe? — Sma zaczęła sączyć drinka, gdy dziewczyna odeszła.

— Tak po prostu… co, Diziet? — Uśmiechnął się znad szklanki.

— Wyjeżdżasz sobie po… iluż to? Pięciu latach? Budowałeś imperium zgodnie ze swym pomysłem na bezpieczny świat. Wykorzystałeś naszą technikę, próbowałeś stosować nasze metody… i jesteś gotów to wszystko zwyczajnie opuścić, nie wiadomo na jak długo? Wyraziłeś zgodę, nim się dowiedziałeś, że chodzi o Voerenhutz. To mogło być na drugim krańcu Galaktyki, mogło być w Obłokach. Mogłeś się przecież a priori zgodzić na czteroletnią podróż.

Wzruszył ramionami.

— Lubię długie podróże.

Sma patrzyła mu w twarz. Wyglądał, jakby się niczym nie przejmował. Werwa i krzepa, tak by go określiła. Czuła dziwny niesmak.

Wziął owoce z talerzyka.

— Ponadto zorganizowałem tu trust, który zaopiekuje się wszystkim aż do mego powrotu.

— O ile będzie do czego wracać — zauważył Skaffen-Amtiskaw.

— Oczywiście, że będzie do czego wracać. — Wypluł pestkę za murek tarasu. — Ci ludzie lubią rozprawiać o wojnie, ale nie są samobójcami.

— Aaa, w takim razie wszystko w porządku. — Drona odwrócił się.

Mężczyzna tylko się do niego uśmiechnął. Wskazał nietkniętą przekąskę na talerzyku Smy.

— Nie jesteś głodna, Diziet?

— Straciłam apetyt.

Wyszedł z hamaka, zatarł dłonie.

— Chodźmy popływać.


Obserwowała, jak próbuje złapać rybę w małym skalnym zagłębieniu. Sma pływała w majteczkach.

Człapał w długich bokserkach. Pochylił się, z poważną, skupioną miną wpatrzony w wodę, gdzie odbijało się jego oblicze. Wydawało się, że właśnie do niego przemawia.

— Nadal wyglądasz świetnie. Mam nadzieję, że odpowiada ci ten komplement?

Wyszła z wody.

— Jestem za stara na komplementy.

— Bzdury. — Zaśmiał się, pod jego wargami na wodzie powstały drobne zmarszczki. Powoli zanurzył dłonie.

Sma siadła przy skale; obserwowała jego napiętą twarz, gdy coraz głębiej sięgał pod wodę. Oczy zmrużył, ręce zatrzymał, oblizywał wargi.

Rzucił się naprzód, krzyknął podekscytowany, wyjął z wody złożone dłonie. Uśmiechnięty szeroko, podszedł do Smy. Wyciągnął ku niej ręce. Zobaczyła w dłoniach rybkę, połyskujący błękit, zieleń, czerwień i złoto. Wielobarwne trzepotanie w złożonych dłoniach. Oparł się o skałę.

— Cheradenine, teraz zanieś ją z powrotem tam, gdzie ją złowiłeś — rzekła nachmurzona.

Zasmucił się i Sma już zamierzała powiedzieć coś łagodniejszego, kiedy znowu się uśmiechnął i wrzucił rybę do basenu.

— I tak zamierzałem to zrobić.

Wrócił i usiadł obok niej na skale.

Patrzyła w morze. Drona był na plaży dziesięć metrów za nimi. Wygładziła ciemne włoski na swym ramieniu.

— Po co się do tego wziąłeś, Zakalwe?

— Dlaczego dałem eliksir młodości naszym wspaniałym przywódcom? — Wzruszył ramionami. — Uważałem to wówczas za dobry pomysł — stwierdził beztrosko. — Nie wiem. Sądziłem, że ingerencja to coś znacznie łatwiejszego niż wy tam wszyscy twierdzicie. Że jeden człowiek mający dobry plan, któremu nie zależy na powiększeniu własnych wpływów… To jeszcze może zadziałać, nigdy nie wiadomo.

— Zakalwe, to nie zadziała. Zostawiasz nam tu straszny bałagan.

— No tak. Chyba chcecie się wmieszać. Tak przypuszczałem.

— W pewnym sensie musimy.

— Powodzenia.

— Powodzenie… — zaczęła Sma, ale nie dokończyła, pomyślała, że nie warto gadać po próżnicy. Przejechała dłonią po mokrych włosach.

— Będę miał poważne kłopoty?

— Z powodu tego, co tu zrobiłeś?

— Tak. I z powodu pocisku nożowego. Słyszałaś o tym?

— Słyszałam. — Potrząsnęła głową. — Nie sądzę, Cheradenine, żebyś miał większe kłopoty od tych, w jakich stale siedzisz z powodu swego charakteru.

— Nienawidzę w Kulturze tej… tej tolerancji.

— Więc jakie są twoje warunki? — Sma wciągała bluzkę przez głowę.

— Zapłata jak zwykle, co? — uśmiechnął się. — Minus odmłodze… to samo co ostatnim razem. Plus dziesięć procent więcej walut.

— Dokładnie to samo? — Spojrzała na niego smutno. Strąki mokrych włosów opadały jej na twarz.

— Dokładnie — potwierdził.

— Jesteś głupcem, Zakalwe.

— Staram się.

— Tym razem będzie tak samo.

— Skąd wiesz?

— Mam mocne podstawy tak przypuszczać.

— A ja mam nadzieję. Dizzy, to moja sprawa i jeśli chcesz, bym pojechał z tobą, musisz zgodzić się na wszystkie moje warunki.

— Dobrze.

Spojrzał czujnie.

— Wiesz, gdzie ona teraz jest?

— Tak, wiem.

— Zatem umowa stoi?

Patrzyła w morze.

— Och, tak to uzgodniono. Sądzę tylko, że źle robisz, nie powinieneś do niej znowu iść. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Taka jest moja rada.

Wstał, otrzepał nogi z piasku.

— Zapamiętam.

Wrócili do domku nad spokojnym basenem pośrodku wyspy. Sma usiadła na murku, a Zakalwe poszedł się pożegnać. Nasłuchiwała — może dotrze do niej płacz lub odgłos łamanych mebli. Na próżno.

Wiatr targał łagodnie jej włosami. Czuła zadziwiające ciepło i błogość. Owiewał ją zapach drzew, ich ruchome cienie sprawiały, że w rytm wiatru pulsowała również ziemia. Powietrze, drzewa, światło, ziemia kołysały się i falowały jak wody basenu. Sma zamknęła oczy; podeszły do niej dźwięki niczym wierne psy, łaskotały ją w uszy. Szelest gałęzi, jak szuranie zmęczonych tańczących kochanków; szum morza, które omywało skały, głaskało łagodnie złotą plażę; nieznajome odgłosy.

Może wkrótce znowu znajdzie się w budynku pod szarą tamą.

Zakalwe, jaki z ciebie dupek, pomyślała. Mogłam zostać w domu, mogli posłać mojego sobowtóra, co tam, mogli nawet posłać dronę, a ty i tak byś się zgodził…

Pojawił się energiczny i świeży, z marynarką na ramieniu. Służący niósł za nim bagaż.

— Dobrze, ruszamy — rzekł Cheradenine.

Szli w kierunku mola; drona unosił się nad nimi.

— A dlaczego tym razem chcesz dostać dziesięć procent więcej pieniędzy? — spytała Sma.

Wchodzili na drewniane molo.

— Inflacja — wyjaśnił, wzruszając ramionami.

Zmarszczyła brwi.

— A co to takiego?

Загрузка...