— Powiedz mi, co to jest szczęście.
— Szczęście? Szczęście… to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną… namiętną… wielokrotną morderczynią.
— O cholera. Tylko tyle?
Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się światłem. Płyn w kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy, poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane refleksy.
Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie, zafascynowany chropowatym dnem i jedwabną śliskością nierżniętych fragmentów powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, poskręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.
Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto.
Patrzył z ukosa ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicznych przykurzonych parkach, i dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym wzgórza, drżące w mgiełce żaru pod bezchmurnym niebem.
Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali. Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem.
— Ty draniu — odezwał się po pewnej chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. — Myślałem, że to ciężka artyleria. Omal się nie zesrałem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?… Do diabła, też pogryzłem szkło… mmm… krwawię. — Milczenie. — Słyszysz mnie? — Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. — Krwawię… Chcesz zobaczyć na podłodze gówno i rasową krew? — Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym zapadła cisza. A potem: — Ty draniu.
Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne ceramiczne detale przed uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony krzesłami. Pod ścianami poustawiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.
Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwieszono olbrzymimi mandalami starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wybuch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie nawzajem ponad przysłoniętymi kominkami.
Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych gobelinów, ale zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych palców.
Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu właściwą pozycję.
— Co za rasowa krew? — rzekł.
Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przejechał po głowie, jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczywistości czaszkę miał wygoloną.
— Co? — Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.
— Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?
Mężczyzna przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dłonią masował sobie twarz.
Nastąpiła dłuższa przerwa.
— Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.
Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.
— To nie jest dostateczny dowód — parsknął.
Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę.
Cmoknął, zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na miasto.
Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka.
Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspomnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach trzęsą się szyby; młoda dziewczyna — teraz już martwa — skulona w fotelu w wieży Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.
— A ty?
Młody znowu spojrzał w głąb sali.
— Co takiego?
— Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z… eee… lepszymi od ciebie i mnie?
Młody mężczyzna nagle spoważniał.
— Kiedyś… — zaczął, ale się zawahał. — Kiedyś znałem osobę, która była… niemal księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.
— Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś…
— Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.
Cisza. Potem uprzejmie:
— Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?
Młody wzruszył ramionami.
— To był dość dziwny związek.
Znów spojrzał na miasto. Wypatrywał dymu, ludzi, zwierząt, ptaków, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok mógłby być namalowaną na kotarze dekoracją. Poruszało się tylko powietrze, w którym wszystko drżało. Przez chwilę się zastanawiał, jak można by wprawić w drżenie kotarę, by wywołać ten sam efekt.
— Widzisz coś? — dudnił głos spod stołu.
Młody nic nie odpowiedział, podrapał się tylko po torsie przez koszulę w rozpięciu marynarki; generalskiej marynarki, choć nie był generałem.
Znów odszedł od okna i z niskiej konsoli przy ścianie wziął duży dzban. Wzniósł go ponad głowę i ostrożnie przekręcił szyjką do dołu, zamykając oczy i odwracając ku górze twarz. W dzbanie nie było wody, nic się więc nie stało. Westchnął, kątem oka obejrzał namalowany na dzbanie żaglowiec i delikatnie odstawił dzban dokładnie tam, skąd go wziął.
Pokręcił głową i ruszył ku jednemu z dwóch olbrzymich kominków.
Podciągnął się na szeroki gzyms, skąd uważnie oglądał starożytną broń zawieszoną na ścianie: strzelbę o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym. Usiłował zdjąć rusznicę z kamiennego muru, lecz była solidnie przymocowana. Zrezygnował po chwili i zeskoczył na podłogę, zatoczywszy się nieco przy lądowaniu.
— Widziałeś coś? — powtórzył z nadzieją ktoś niewidoczny.
Młody przeszedł ostrożnie od kominka do rogu pokoju, ku długiemu rzeźbionemu kredensowi. Na blacie i wokół mebla na podłodze stała obfitość butelek, przeważnie pustych lub potłuczonych. Przejrzał je i znalazł jedną nienaruszoną. Usiadł ostrożnie na podłodze, stłukł szyjkę o nogę krzesła i wypił połowę zawartości — reszta rozbryzgała się na jego ubraniu i na mozaice podłogi. Zakasłał, odpluł, postawił butelkę na ziemi i wstając, kopnął ją pod kredens.
Przeszedł w kąt komnaty, gdzie na kupie leżały ubrania i broń. Podniósł jeden pistolet, wyłuskał go z pasków, kabur i taśm z amunicją, obejrzał i rzucił z powrotem na stos. Odsunął na bok kilkaset małych pustych magazynków, by dogrzebać się do innego pistoletu, ale tego również nie wziął. Podniósł jeszcze dwa inne, sprawdził je, jeden przewiesił przez ramię, drugi ułożył na pokrytej kapą skrzyni. Nadal myszkował w stosie; aż w końcu miał na sobie trzy pistolety, a skrzynię przykrył częściami broni. Wrzucił graty ze skrzyni do mocnej, poplamionej smarami torby i cisnął je na podłogę.
— Nie — powiedział.
Gdy to mówił, rozległo się głośne dudnienie z nie ustalonego źródła, pochodzące raczej z powietrza niż z ziemi. Ktoś spod stołu zamamrotał niewyraźnie.
Młody mężczyzna podszedł do okna i rozłożył broń na podłodze.
Przez chwilę wyglądał na zewnątrz.
— Słuchaj! — odezwał się ktoś spod stołu. — Pomóż mi wstać, dobrze? Jestem pod stołem.
— Co robisz pod stołem, Cullis? — spytał mężczyzna. Przyklęknął, by przejrzeć broń. Naciskał wskaźniki, kręcił tarczami, zmieniał parametry i patrzył w celowniki.
— No wiesz, to i owo…
Młody uśmiechnął się, podszedł do stołu i sięgnął pod blat. Wyciągnął zwalistego, czerwonego na twarzy mężczyznę w zbyt obszernej marynarce marszałka. Pomógł mu się podnieść. Człowiek ten miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tylko jedno prawdziwe oko. Stanął ostrożnie, strząsnął z siebie kilka odłamków szkła. Podziękował młodemu, ospale kiwając głową.
— Która to godzina? — zapytał.
— Co? Co tam mamroczesz, Cullis?
— Pytam o godzinę.
— Jest dzień.
— Aha — przytaknął Cullis ze zrozumieniem. — Tak właśnie myślałem.
Patrzył, jak młodzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam odepchnął się od stołu i w końcu dotarł do konsoli, na której stał wielki dzban na wodę z wymalowanym starym żaglowcem.
Lekko się kiwając, uniósł dzban, obrócił go nad głową, zamrugał, przetarł twarz dłonią i poprawił kołnierz marynarki.
— No, już lepiej — stwierdził.
— Jesteś pijany — rzekł młody, nie odwracając się od sterty broni.
Starszy zastanawiał się nad tym przez chwilę.
— Zabrzmiało to niemal jak przygana — odparł z godnością. Poklepał swe sztuczne oko i przez parę minut mrugał powieką. Odwrócił się z najwyższą ostrożnością w kierunku ściany. Patrzył na fresk przedstawiający bitwę morską. Z ogromną uwagą przyglądał się wielkiemu okrętowi i chyba nieco mocniej zacisnął szczęki.
Głowa mu odskoczyła — dało się słyszeć leciutkie kaszlnięcie i wycie, zakończone maleńką eksplozją. Trzy metry od namalowanego na ścianie okrętu rozprysła się w pył stojąca na podłodze waza.
Postawny siwy mężczyzna potrząsnął smutno głową i znów poklepał się po sztucznym oku.
— Rzeczywiście — stwierdził. — Jestem pijany.
Młody wstał, trzymając wybrane uprzednio pistolety, i odwrócił się ku starszemu.
— Gdybyś miał dwoje oczu, widziałbyś podwójnie. Masz, łap.
Powiedziawszy to, rzucił mu pistolet. Cullis wyciągnął rękę, by pochwycić broń, dokładnie w chwili gdy uderzyła w ścianę z tyłu za nim i z łoskotem upadła na podłogę.
— Wolę wrócić pod stół — stwierdził, mrugając.
Młody podszedł do ściany, podniósł pistolet, sprawdził go i wręczył Cullisowi, układając mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadził go ku stosowi ubrań i broni.
Cullis był wyższy od młodszego mężczyzny. Zdrowym okiem i sztucznym — które w rzeczywistości było lekkim mikropistoletem — patrzył na towarzysza, gdy ten wyciągał ze stosu pasy z amunicją i owijał je wokół jego ramion. Młody skrzywił się, widząc spojrzenie Cullisa.
Odwrócił mu dłonią twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyciągnął coś, co przypominało — i w istocie było — opancerzoną opaską na oko.
Starannie dopasował ją na krótko strzyżonej siwej głowie.
— Boże! — krzyknął Cullis. — Oślepłem.
Młody wyciągnął rękę i poprawił opaskę.
— Przepraszam. Założyłem nie na to oko.
— Tak lepiej. — Starszy mężczyzna wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza. — Gdzie są te sukinsyny? — Nadal bełkotał. Słysząc go, miało się ochotę odchrząknąć.
— Nie widzę ich. Prawdopodobnie nadal są na zewnątrz. Dzięki wczorajszej ulewie kurz się nie podnosi. — Młody zawiesił Cullisowi na ramieniu jeszcze jeden pistolet.
— Sukinsyny.
— Zgoda — potwierdził młody. Kilka pudełek amunicji umieścił w ramionach Cullisa, obok broni.
— Plugawe sukinsyny.
— Racja, Cullis.
— Te… no wiesz, przydałby mi się drink. — Cullis zatoczył się. Spojrzał na broń w swych objęciach, najwyraźniej usiłując zgadnąć, skąd się tu wzięła.
Młodzieniec obrócił się, chcąc zabrać ze stosu dodatkowe uzbrojenie, ale zmienił zdanie, gdy usłyszał za sobą silny łomot i szczęk.
— Cholera — wymamrotał Cullis z podłogi.
Młody podszedł do kredensu, wziął kilka pełnych butelek i wrócił do chrapiącego Cullisa. Zdjął z niego pistolety, pudełka i pasy z amunicją oraz połamane szczątki wytwornego ciemnego krzesła, odpiął parę guzików zbyt obszernej marszałkowskiej marynarki i wetknął pod nią butelki.
Cullis otworzył oko. Patrzył przez chwilę na młodego.
— Jak mówiłeś, co to za porę teraz mamy?
— Według mnie, pora iść. — Młody zapiął Cullisowi marynarkę.
— Nooo. Nieźle. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. — Cullis znów zamknął oko.
Młody mężczyzna, którego Cullis nazwał Zakalwe, szybko przeszedł na drugi koniec olbrzymiego stołu, gdzie leżał dość czysty koc.
Na nim spoczywał imponujący karabin. Młodzieniec podniósł broń i powrócił do zwalistej, mało imponującej postaci chrapiącej na podłodze. Podniósł śpiącego za kołnierz i ciągnął do drzwi w końcu sali. Zatrzymał się, wziął poplamioną torbę z wybraną wcześniej bronią i przewiesił sobie przez ramię.
W połowie drogi do drzwi Cullis przebudził się i spojrzał na młodego zdrowym okiem. Patrzył mętnie, oko miał wywrócone.
— Hej!
— Co takiego? — mruknął tamten, wlokąc go jeszcze parę metrów.
Cullis rozejrzał się po spokojnej, przesuwającej się przed nim sali.
— Nadal uważasz, że to zbombardują?
— Nooo.
Siwowłosy potrząsnął głową.
— Nie — powiedział. Głęboko zaczerpnął powietrza. — Nie — powtórzył, kręcąc głową. — Nigdy.
— Są już zwiastuny — rzekł cicho młody, rozglądając się wokół.
Cały czas panowała jednak cisza. Młody dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Schody prowadzące z sali na dziedziniec były z jasnozielonego marmuru, o brzegach wykończonych agatem. Butelki pobrzękiwały, pistolety stukały, obcasy ciągniętego ze stopnia na stopień zwalistego mężczyzny głucho uderzały i szurały.
Za każdym krokiem Cullis chrząkał i raz nawet wymamrotał:
— Nie tak cholernie mocno, kobieto.
Młody mężczyzna przystanął wtedy i spojrzał na starszego, który chrapał i ślinił się w kącikach ust. Pokręcił głową i szedł dalej.
Na trzecim półpiętrze zatrzymał się, by pociągnąć łyk. Dał Cullisowi pospać. Czuł się wzmocniony, mógł dalej schodzić. Oblizując wargi, chwytał właśnie Cullisa za kołnierz, gdy usłyszał nadciągający, coraz głośniejszy gwizd. Rzucił się na podłogę, powlókł towarzysza ku sobie.
Eksplozja nastąpiła tak blisko, że wyleciały szyby z wysokich okien.
Odłupany tynk spadał w klinach słonecznego światła i z wdziękiem osiadał na schodach.
— Cullis? — Młody mężczyzna schwycił drugiego za kołnierz i powlókł po schodach. — Cullis! — wrzeszczał. Poślizgiem przemknął na półpiętrze, omal nie upadł. — Cullis, ty zaspany kutasie. Obudź się!
Powietrze rozdarło kolejne wycie; cały pałac zadrżał od detonacji, okno wyleciało; tynk i szkło spadały w dół klatki schodowej. Na ugiętych nogach, cały czas ciągnąc Cullisa, młodzian zataczał się na stopniach.
— Cullis!!! — Pędził obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych fresków. — Ty pieprzona stetryczała dupo, obudź się!!!
Poślizgiem przebył następny podest, butelki brzęknęły wściekle, duży pistolet odłupał kawałek ozdobnego panelu. Znowu rozległ się narastający gwizd. Młody mężczyzna dał nura, schody skoczyły mu w twarz, w górze pękło szkło. Wszystko zakrył wirujący biały pył. Młodzian wstał, zatoczył się i zobaczył, że Cullis siedzi wyprostowany, otrzepując z torsu kawałki tynku i przecierając zdrowe oko. Gdzieś dalej zadudnił wybuch.
Cullis wyglądał nieszczęśliwie. Jedną ręką odganiał pył.
— To nie mgła, a tamto to nie był piorun, prawda?
— Prawda! — krzyknął młody, już zbiegając ze schodów.
Jego kompan odkaszlnął i zataczając się, podążył za nim.
Na podwórcu wybuchł pocisk. Młody człowiek wskoczył do półgąsienicówki i usiłował ją uruchomić. Pocisk zmiótł dach z królewskich apartamentów. Na dziedziniec poleciał grad dachówek i kafelków.
Roztrzaskiwały się o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Osłonił głowę ręką i zaczął szukać hełmu pod fotelem dla pasażera. Od maski silnika odbił się spory kawałek muru; wgniótł blachę i pozostawił po sobie chmurę pyłu.
— Chooolllera! — Młody mężczyzna znalazł wreszcie hełm i wciskał go na głowę.
— Zakichane sukin…! — wrzasnął Cullis. Potknął się tuż przed półgąsienicówką i upadł w pył. Zaklął, podciągnął się na maskę pojazdu.
Dwa kolejne pociski orały pomieszczenia z lewej strony.
Chmury pyłu po bombardowaniu płynęły wokół ścian pałacu.
Światło słoneczne olbrzymim klinem przedzierało się przez chaos na dziedzińcu; cienie kontrastowały z jasnością.
— Naprawdę myślałem, że zaatakują budynek parlamentu — powiedział Cullis łagodnie, spoglądając na płonący dalej pod murem wrak ciężarówki.
— Ale nie zaatakowali! — Młody mężczyzna wrzeszczał i walił w rozrusznik.
— Miałeś rację. — Cullis westchnął. Patrzył zaintrygowany. — O cośmy się zakładali?
— Wszystko jedno! — odwrzasnął młody. Kopnął coś pod tablicą rozdzielczą i silnik zaskoczył.
Cullis strząsał z włosów kawałki dachówki. Jego towarzysz zapinał na głowie hełm i podawał mu drugi. Wziął go z ulgą, zaczął wachlować nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywał się po piersiach w okolicy serca.
Wyciągnął potem rękę i z niedowierzaniem spojrzał na swą dłoń pokrytą ciepłymi plamami czerwonej cieczy.
Silnik zamilkł. Cullis słyszał, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi i wali w starter. Maszyna zakasłała i prychnęła w towarzystwie świstu pocisków, które wybuchały daleko, w tumanach kurzu.
Półgąsienicówka drgnęła. Cullis spojrzał na siedzenie fotela — było czerwone.
— Sanitariusz! — wrzasnął.
— Co?
— Sanitariusz! — wrzeszczał Cullis, przekrzykując kolejną eksplozję. Wyciągnął przed siebie dłoń w czerwonych plamach. — Zakalwe! Trafili mnie! — Zdrowe oko miał rozszerzone z przerażenia, ręka mu drżała.
Młody mężczyzna spojrzał na niego z irytacją i odtrącił wyciągniętą dłoń.
— To wino, idioto! — Pochylił się szybko, zza pazuchy munduru Cullisa wyjął butelkę i rzucił mu na kolana.
Cullis spojrzał zdziwiony.
— O, nieźle — powiedział. Zerknął pod marynarkę i ostrożnie wydostał stamtąd kilka kawałków potłuczonego szkła. — Dziwiłem się, że nagle zaczęła tak dobrze pasować.
Silnik nagle zaskoczył, zawył, jakby wściekły na drżący grunt i wirujący pył. Ponad murem dziedzińca przelatywały kawałki rozbitych rzeźb i brunatne fontanny ziemi, obryzgując wszystko dokoła.
Młodzian mocował się z dźwignią zmiany biegów. Obaj pasażerowie omal nie wypadli, gdy półgąsienicówka gwałtownie ruszyła do przodu przez podwórzec, na pylistą drogę. Sekundę później duża część wielkiej sali zapadła się, trafiona kilkunastoma ciężkimi pociskami artyleryjskimi. Runęła na dziedziniec, wypełniając go połupanym drewnem, odłamkami muru i nowymi kłębami pyłu.
Cullis drapał się po głowie i mamrotał coś do hełmu, w który właśnie zwymiotował.
— Sukinsyny — powiedział.
— Masz rację, Cullis.
— Śmierdzące sukinsyny.
— Zgadza się.
Pojazd zakręcił za róg i z wyciem pomknął w pustynię.