ROZDZIAŁ 18 KRÓLOWA KOPCA

Ewolucja nie dała jego matce dróg rodnych i piersi. Tak więc mała istota, która pewnego dnia miała otrzymać imię Człowieka, nie miała innego sposobu na wyjście z macicy niż poprzez użycie własnych zębów. On i jego rodzeństwo pożerali ciało matki. Człowiek był najsilniejszy i najbardziej żywotny, więc jadł najwięcej i stał się jeszcze silniejszy. Żył w absolutnej ciemności. Gdy zniknęła matka, do jedzenia pozostała tylko słodka ciecz płynąca po ścianach jego świata. Nie wiedział wtedy, że pionowa powierzchnia jest wewnętrzną stroną pustego pnia wielkiego drzewa, a ciecz, którą się żywił, jest „tego drzewa sokiem. Nie wiedział też, że ciepłe stworzenia, o wiele od niego większe, to starsze prosiaczki, gotowe niemal, by opuścić mrok drzewa; ani że mniejsze istoty to młodsi współplemieńcy, później od niego narodzeni.

Dbał wtedy tylko o to, by jeść, poruszać się i widzieć światło. Gdyż od czasu do czasu, wśród rytmów, których nie pojmował, nagły blask rozdzierał ciemność. Za każdym razem zaczynało się to od dźwięku, którego źródła nie dostrzegał. Drzewo drżało lekko i sok przestawał płynąć; drzewo poświęcało całą swą energię na zmianę kształtu pnia w jednym punkcie, na utworzenie szczeliny, przez którą wpadało do wnętrza światło. Widząc je, Człowiek podążał w jego stronę. Kiedy gasło, tracił poczucie kierunku i błąkał się w poszukiwaniu odżywczego płynu.

Aż pewnego dnia, gdy prawie wszystkie stworzenia były mniejsze od niego, a wszystkie większe zniknęły, nadeszło światło. Był wtedy tak silny i szybki, że dotarł do szczeliny, nim się zamknęła. Wygiął swe ciało wokół krzywizny pnia i po raz pierwszy poczuł miękkim brzuchem szorstką korę. Nie zauważył niemal tego nowego bólu, gdyż oszołomił go blask. Był wszędzie, nie tylko w jednym miejscu. I nie szary, a jaskrawy, zielony i żółty. To oszołomienie trwało wiele sekund. A potem znów poczuł głód. Tutaj, na zewnątrz matczynego drzewa, sok płynął jedynie przez pęknięcia w korze, gdzie trudno było dotrzeć. W dodatku stworzenia nie były już małe i nie mógł ich odsunąć na bok; wszystkie były większe od niego i odpychały go od miejsc karmienia. To było nowe doświadczenie, nowy świat, nowe życie. Bał się.

Później, gdy poznał mowę, pamiętał podróż z ciemności ku światłu i nazywał ją przejściem z pierwszego do drugiego życia, z życia w mroku do życia półoświetlonego.

Mówca Umarłych, Życie Człowieka, 1:1-5


Miro postanowił opuścić Lusitanię. Wziąć statek Mówcy i jednak polecieć na Trondheim. Może podczas procesu zdoła przekonać Sto Światów, by nie wyruszały na wojnę z Łuskania. W najgorszym razie zostanie męczennikiem, poruszy ludzkie serca, będzie pamiętany jako symbol. Cokolwiek się zdarzy, będzie lepsze, niż życie tutaj. Przez pierwsze dni po sforsowaniu ogrodzenia jego stan szybko się poprawiał. Odzyskał częściową zdolność ruchu i czucie w kończynach. Potrafił chodzić powłócząc nogami, jak starzec. Potrafił operować rękami i dłońmi. Nie przeżywał już poniżenia, gdy matka musiała go myć. Potem jednak postęp zwolnił i zatrzymał się.

— To wszystko — powiedział mu Navio. — Osiągnęliśmy poziom trwałych uszkodzeń. Miałeś szczęście, Miro. Możesz chodzić, mówić, dysponujesz sprawnym mózgiem. Jesteś ograniczony nie bardziej, niż, powiedzmy, stuletni mężczyzna w doskonałym zdrowiu.

Wolałbym ci obiecać, że twój organizm wróci do stanu, w jakim był zanim wspiąłeś się na ogrodzenie, że będziesz znowu silny i sprawny jak dwudziestolatek. Ale naprawdę się cieszę, że nie muszę ci tłumaczyć, że już do końca życia będziesz przykuty do łóżka, w pieluchach i z cewnikiem, zdolny co najwyżej do słuchania cichej muzyki i myśli o tym, co się stało z twoim ciałem.

Jestem wdzięczny, myślał Miro. Kiedy moje palce zamykają się w bezużyteczną bryłę na końcu ramienia, kiedy słyszę własny głos, bełkotliwy i niezrozumiały, niezdolny do poprawnej modulacji, tak się cieszę, że przypominam stuletniego mężczyznę i mogę oczekiwać jeszcze osiemdziesięciu lat życia stulatka.

Gdy tylko stało się jasne, że nie wymaga stałej opieki, rodzina porzuciła go i zajęła się swoimi sprawami. Zbyt wiele ciekawych rzeczy działo się ostatnio, by siedzieć w domu z okaleczonym synem, bratem, przyjacielem. Rozumiał to doskonale. Nie chciał, żeby z nim zostawali. Chciał iść z nimi. Czekała niedokończona praca. Zniknęły wreszcie wszelkie bariery, ogrodzenia i zakazy; mógł pytać prosiaczki o wszystko, co męczyło go od dawna. Z początku próbował prowadzić badania poprzez Ouandę. Przychodziła do niego codziennie rano i wieczorem, by wprowadzać swoje wyniki z terminala we frontowym pokoju domu Ribeirów. Czytał jej raporty, robił uwagi, słuchał opowieści. Ona zaś bardzo poważnie notowała pytania, które chciałby zadać prosiaczkom. Po kilku dniach jednak zauważył, że dostarcza mu wprawdzie odpowiedzi, lecz bez żadnych uzupełnień, bez wyjaśniania znaczeń. Całkowicie poświęciła się własnym studiom. Dlatego przestał zadawać pytania. Kłamał, że o wiele bardziej interesują go jej wyniki, że jej programy badawcze są ważniejsze. Prawda polegała na tym, że nienawidził spotkań z Ouandą. Dla niego odkrycie, że są rodzeństwem, było bolesne i straszne; wiedział jednak, że gdyby od niego tylko zależała decyzja, odrzuciłby tabu kazirodztwa, poślubił ją i, jeśli trzeba, zamieszkał w lesie, wśród prosiaczków. Lecz Ouandą była wierząca, była wyznawcą. Nie potrafiłaby naruszyć jedynego uniwersalnego prawa ludzi. Płakała, gdy dowiedziała się, że Miro jest jej bratem, ale od razu zaczęła się od niego odsuwać, zapominać dotknięcia, pocałunki, szepty, pieszczoty, śmiechy…

Lepiej, by on także je zapomniał. Nie potrafił jednak. Przy każdym spotkaniu cierpiał widząc, jak bardzo jest obojętna, uprzejma i grzeczna. Był jej bratem, był kaleką, będzie więc dla niego dobra. Ale miłość odeszła.

Bezlitośnie porównywał Ouandę do swojej matki, która kochała swojego wybrańca nie zważając na dzielące ich bariery. Ale kochanek matki był w pełni mężczyzną, nie taką bezużyteczną kłodą.

Tak więc Miro siedział w domu i studiował raporty cudzych prac. Torturą było wiedzieć, co robią inni i nie brać w tym udziału; lepsze to jednak, niż nic nie robić, oglądać na terminalu nudne wideo czy słuchać muzyki. Potrafił pisać, powoli mierząc dłonią tak, by jego najsztywniejszy, wskazujący palec trafiał dokładnie w jeden klawisz. Procedura nie była dostatecznie szybka, by wprowadzić jakiekolwiek znaczące dane, czy choćby pisać notatki. Mógł jednak wywołać ogólnodostępne pliki innych badaczy i sprawdzić, czym się zajmują. W ten sposób zachowywał kontakt z kluczowymi wynikami, jakie otrzymano od chwili otwarcia bramy.

Ouandą pracowała nad kompletnym słownikiem Mowy Mężczyzn i Żon, wraz z fonologicznym systemem zapisu, by prosiaczki mogły notować własne słowa. Quim jej pomagał, lecz Miro wiedział, że ma w tym własny cel: zamierzał zostać misjonarzem wśród innych plemion, nieść im Słowo Boże, zanim poznają Królową Kopca i Hegemona. Planował też tłumaczenie przynajmniej fragmentów Pisma, by mówić do prosiaczków w ich własnej mowie. Studia nad językiem i kulturą prosiaczków były cenne, bardzo ważne dla wiedzy o historii i przygotowania kontaktów z innymi plemionami. Miro wiedział jednak, że równie dobrze mogli je prowadzić naukowcy Dom Cristao, którzy wędrowali w swych habitach, zadawali prosiaczkom pytania i udzielali rzeczowych, pełnych odpowiedzi. Zdaniem Mira, Ouandą z własnej woli schodziła na boczny tor.

Prawdziwą pracę z prosiaczkami wykonywał, według Mira, Ender i kilku głównych techników z wydziału służb miejskich Bosquinhy. Kładli rurociąg z rzeki do polany matczynego drzewa, by doprowadzić tam wodę. Zakładali elektryczność i uczyli braci korzystania z terminali komputerowych. Wykładali im także podstawy prymitywnego rolnictwa; próbowali oswoić cabry i nauczyć je ciągnąć pług. Pewne zamieszanie powodowało równoczesne wprowadzanie techniki na tak różnych poziomach. Ender omówił to z Mirem. Wyjaśnił, że chce, by prosiaczki zobaczyły szybkie, gwałtowne i natychmiastowe wyniki zawartego traktatu: bieżącą wodę, holograficzny terminal pozwalający czytać wszystko, co zawiera biblioteka. Wszystko to jednak pozostało magią, całkowicie zależną od dobrej woli ludzi. Jednocześnie Ender starał się, by społeczność prosiaczków była samowystarczalna i twórcza. Szok elektryczności stworzy mity, powtarzane we wszystkich plemionach świata, jednak przez wiele jeszcze lat pozostanie tylko bajką. Drewniany pług, kosa, brona, i nasiona amarantu dokonywały realnych zmian, a gdzie one nastąpią, populacja prosiaczków może wzrosnąć nawet dziesięciokrotnie. Dla takich przemian wystarczy garść ziarna w sakwie ze skóry cabry i wiedza, jak wykonać pracę.

To było dzieło, o którym marzył Miro. Ale do czego mogły się przydać jego niezgrabne ręce i chwiejny kok? Co mógł robić — siedzieć przy kołowrotku i prząść wełnę cabra? Nie chodził nawet tak dobrze, by zostać nauczycielem.

Ela tworzyła nowe odmiany ziemskich roślin, a nawet niewielkich zwierząt i owadów, nowych gatunków, odpornych czy wręcz neutralizujących Descoladę. Mama wspomagała ją radą, ale niczym więcej, gdyż pracowała nad najważniejszym i tajnym projektem. I znowu to właśnie Ender zjawił się u Mira, by powiedzieć mu o tym, o czym wiedziała tylko jego rodzina i Ouanda: królowa kopca żyje i zostanie rozbudzona, gdy tylko Novinha znajdzie sposób, by uodpornić na Descoladę ją samą i wszystkie robale, które urodzi. Gdy tylko tego dokona, królowa wróci do życia.

W tym przedsięwzięciu Miro także nie weźmie udziału. Po raz pierwszy w historii ludzie i dwie obce rasy żyły razem jako ranieni na tej samej planecie, a on został z tego wyłączony. Był człowiekiem w mniejszym stopniu niż prosiaczki. Nie potrafił mówić ani operować rękami nawet w połowie tak dobrze, jak one. Nie był już zwierzęciem używającym narzędzi i mowy. Stał się varelse. Trzymali go tylko jako domowe zwierzątko. Chciał odejść. A jeszcze lepiej zniknąć, uwolnić się nawet od samego siebie. Ale jeszcze nie teraz. Pojawiła się nowa zagadka, o której tylko on wiedział i tylko on mógł rozwiązać: jego terminal zachowywał się bardzo dziwnie.

Zauważył to w pierwszym tygodniu po ustąpieniu paraliżu. Sprawdzał jakieś dane Ouandy i nagle zdał sobie sprawę, że nie robiąc nic szczególnego uzyskał dostęp do jej osobistych plików. Były chronione kilkoma warstwami zabezpieczeń, a on nie miał pojęcia o hasłach, a mimo to zwykły, rutynowy skan odsłonił ukryte informacje. Dotyczyły hipotetycznej ewolucji prosiaczków i prawdopodobnych pre-Descoladowych wzorców społecznych i behawioralnych. Jeszcze dwa tygodnie temu rozmawiałaby o tym i kłóciła się z Mirem. Teraz umieściła w chronionych zbiorach i nie poruszała tego tematu. Miro nie zdradził jej, że widział pliki. Sterował jednak rozmową tak, by ją wysondować. Gdy okazał zainteresowanie, Ouanda swobodnie opowiadała mu o swoich teoriach. Zdawało się, że wróciły dawne czasy. Tyle że słysząc własny, bełkocący głos, Miro wolał zachować opinie dla siebie. Słuchał tylko, pomijając milczeniem kwestie, które dawniej wzbudziłyby jego sprzeciw. Dzięki jej poufnym danym wiedział, czym zajmuje się naprawdę. Ale jak do nich dotarł?

Podobne przypadki zdarzały się ciągle, ze zbiorami Eli, mamy, Dom Cristao. Gdy prosiaczki zaczęły się bawić nowym terminalem, Miro mógł je obserwować w trybie echa, z którego terminal jeszcze nigdy nie korzystał. Mógł śledzić wszystkie ich komputerowe przekazy, proponować pewne rozwiązania, dokonywać niewielkich zmian. Szczególną przyjemność odczuwał zgadując, czego prosiaczki naprawdę chcą i pomagając im dyskretnie. W jaki sposób uzyskał tak nietypowy, pełny dostęp do możliwości maszyny? Terminal także się do niego dostosowywał. Zamiast długich sekwencji kodu, Miro wystukiwał tylko kilka pierwszych znaków i komputer wykonywał jego polecenia. W końcu nie musiał nawet włączać się do sieci. Dotykał klawiatury i terminal wyświetlał listę wszystkich procedur, z jakich zwykle korzystał. Potem przesuwał je, a Miro wciskał dowolny klawisz i terminal uruchamiał żądaną funkcję, pomijając dziesiątki czynności wstępnych i oszczędzając męczących minut wystukiwania jednego znaku po drugim. Z początku Miro uznał, że Olhado napisał dla niego specjalny program. A może ktoś z biura burmistrz. Ale Olhado spojrzał zdziwiony na wyczyny terminala i oświadczył: Bacna, kapitalne. A kiedy Miro wysłał wiadomość do Bosquinhy, nigdy jej nie otrzymała. Odwiedził go za to Mówca Umarłych.

— Widzę, że twój terminal stał się pomocny — stwierdził.

Miro nie odpowiedział. Usiłował odgadnąć, czemu — w odpowiedzi na jego notkę — burmistrz wysłała Mówcę.

— Burmistrz nie dostała twojej wiadomości — wyjaśnił Ender. — Ja ją dostałem. Lepiej, żebyś nikomu więcej nie wspominał, co robi twój terminal.

— Czemu? — spytał Miro. Było to jedyne słowo, które potrafił wymówić w miarę wyraźnie.

— Bo to nie nowy program ci pomaga. To osoba.

Miro zaśmiał się. Program, który mu pomagał, był szybszy niż człowiek. Był szybszy nawet niż większość programów, z którymi dotąd pracował, bardzo pomysłowy i obdarzony intuicją. Szybszy niż człowiek, ale mądrzejszy niż program.

— To moja stara przyjaciółka. Tak sądzę. W każdym razie to ona powiedziała mi o twojej wiadomości i prosiła, żebym ci przekazał jej prośbę o dyskrecję. Widzisz, ona jest trochę wstydliwa. Nie ma wielu przyjaciół.

— Ilu?

— W tej chwili dokładnie dwóch. Przez ostatnie kilka tysięcy lat, dokładnie jednego.

— Nie człowiek — odgadł Miro.

— Ramen — potwierdził Ender. — Bardziej ludzka niż większość ludzi. Od bardzo dawna kochaliśmy się wzajemnie, pomagaliśmy sobie, zależeliśmy od siebie. Ale w ostatnich tygodniach, odkąd tu przyleciałem, oddaliliśmy się. Ja… zaangażowałem się w życie ludzi wokół mnie. Twojej rodziny.

— Mamy.

— Tak. Twojej matki, twoich braci i sióstr. W pracę z prosiaczkami, pracę dla królowej kopca. Kiedyś rozmawialiśmy ze sobą bez przerwy. Teraz nie mam czasu. Czasem raniliśmy swoje uczucia. Jest bardzo samotna, przypuszczam więc, że znalazła sobie nowego towarzysza.

— Nao quero. Nie potrzebuję.

— Owszem, potrzebujesz. Ona już ci pomogła. Teraz, kiedy wiesz, że istnieje, przekonasz się, że… jest dobrym przyjacielem. Nie znajdziesz lepszego. Bardziej lojalnego. I wiernego.

— Jak piesek?

— Nie bądź durniem — zirytował się Ender. — Poznaję cię właśnie z czwartą obcą rasą. Podobno jesteś ksenologiem? Ona cię zna, Miro. Twoje problemy zdrowotne nie mają dla niej znaczenia. W ogóle nie ma ciała. Istnieje wśród Biotycznych drgnień przekazów ansibli Stu Światów. To istota najinteligentniejsza spośród żyjących. Jesteś drugim człowiekiem, któremu postanowiła zdradzić swe istnienie.

— Jak? Jak powstała? Jak mnie poznała i dokonała wyboru?

— Sam jej zapytaj — Ender dotknął klejnotu w uchu. — Tylko jedna rada: kiedy ci zaufa, zawsze miej ją przy sobie. Niczego przed nią nie ukrywaj. Miała kiedyś ukochanego, który ją wyłączył. Na godzinę tylko, ale nic już nie było między nimi takie jak przedtem. Stali się… przyjaciółmi. Dobrymi, lojalnymi przyjaciółmi, na zawsze, póki on nie umrze. Ale przez całe życie będzie żałował jednego bezmyślnego aktu nielojalności.

Oczy Endera zalśniły i Miro pojął, że ta istota żyjąca w komputerze nie jest fantomem. Stała się częścią życia tego człowieka, który, jak ojciec synowi, przekazywał teraz Miro prawo poznania jego przyjaciółki.

Ender wyszedł bez słowa, a Miro spojrzał na terminal. Było tam holo kobiety. Niewysoka, siedziała na stołku, oparta o holograficzną ścianę. Nie była piękna. Ale nie brzydka. Jej twarz zdradzała charakter. Oczy były skupione, niewinne, smutne; usta delikatne, tuż przed uśmiechem, tuż przed szlochem. Suknia przypominała welon, niematerialny, ale nie prowokujący; odsłaniał czystą niewinność, dziewczęce ciało o małych piersiach, dłonie splecione na kolanach, stopy rozsunięte po dziecinnemu z palcami do wewnątrz. Mogła siedzieć w ten sposób na huśtawce z placu zabaw. Albo na łóżku kochanka.

— Bom dia — odezwał się cichym głosem Miro.

— Cześć — odpowiedziała. — Prosiłam go, żeby nas sobie przedstawił.

Była chłodna i spokojna, ale Miro czuł się zawstydzony. Od tak dawna jedyną kobietą w jego życiu była Ouanda — jeśli nie liczyć żeńskiej części rodziny. Nie wierzył w swój talent towarzyski. Równocześnie doskonale pojmował, że rozmawia z hologramem. Bardzo przekonywającą, ale jednak tylko przestrzenną projekcją laserową. Podniosła rękę i położyła na swojej piersi.

— Nic nie czuję — oznajmiła. — Nie mam nerwów. Miro łzy stanęły w oczach. Z żalu nad sobą, naturalnie. Już do końca życia nie będzie miał kobiety bardziej materialnej niż ta. Gdyby którejś dotknął, jego pieszczoty byłyby niezgrabnym obmacywaniem. Czasem, kiedy nie uważał, zaczynał się ślinić i nawet tego nie czuł. Cóż za kochanek!

— Mam za to oczy — powiedziała. — I uszy. Widzę wszystko na każdym ze Stu Światów. Obserwuję niebo tysiącami teleskopów. Codziennie słucham tryliona rozmów — zachichotała.

— Jestem największą plotkarką we wszechświecie.

Potem, niespodziewanie, wstała, urosła, zbliżyła się tak, że widział ją tylko od pasa w górę, jakby podeszła do obiektywu niewidocznej kamery. Jej oczy płonęły, gdy wpatrywała się prosto w niego.

— A ty jesteś tylko chłopaczkiem z parafii, który widział w życiu jedno miasteczko i jeden las.

— Nie miałem wielu możliwości wyjazdu.

— Pomyślimy o tym. No, dobrze. Co chcesz dzisiaj robić?

— Jak ci na imię? — zapytał.

— Nie musisz znać mojego imienia — odparła.

— Jak mam cię wołać?

— Będę tu, kiedy zechcesz. Dotknęła swego ucha.

— Kiedy tak ranie polubisz, że wszędzie ze sobą zabierzesz, wtedy ci powiem, jak mam na imię. Pchnięty nagłym impulsem, powiedział jej to, czego nie zdradził jeszcze nikomu.

— Chcę opuścić tę planetę. Możesz mnie zabrać z Lusitanii? Natychmiast przybrała kokieteryjną, kpiącą pozę.

— Przecież dopiero się poznaliśmy. Doprawdy, panie Ribeira, nie należę do tych dziewcząt.

— Może kiedy się lepiej poznamy — odparł ze śmiechem Miro. Dokonała subtelnego, cudownie płynnego przejścia i kobieta na ekranie stała się smukłą kotką, wyciągniętą zmysłowo na gałęzi. Zamruczała głośno, wysunęła łapę, przyczesała sierść.

— Mogę złamać ci kark jednym ciosem — szepnęła. Głos był uwodzicielski, lecz szpony groziły śmiercią. — Kiedy spotkam cię samego, mogę ci przegryźć gardło jednym pocałunkiem.

Zaśmiał się. Potem zdał sobie sprawę, że podczas rozmowy całkiem zapomniał, jak niewyraźnie mówi. Rozumiała każde słowo. Ani razu nie powiedziała: Co? Mógłbyś powtórzyć? Nie użyła żadnego z tych uprzejmych, choć doprowadzających do pasji zwrotów. Pojmowała go bez trudu.

— Chcę zrozumieć wszystko — oświadczył Miro. — Chcę wiedzieć wszystko, a potem zestawić razem i zbadać, co się tam kryje.

— Znakomity projekt — przyznała. — Będzie dobrze wyglądał w twoim resume.

Ender przekonał się, że Olhado był lepszym kierowcą od niego. Miał większą głębię ostrości, a kiedy podłączył oko bezpośrednio do pokładowego komputera, nawigacja przestała sprawiać kłopoty. Ender skupił całą uwagę na obserwacji okolicy.

Od pierwszych lotów badawczych sceneria była wyjątkowo monotonna. Nieskończona preria, ogromne stada cabry, z rzadka daleki las — nigdy się nie zbliżali, by nie zwracać uwagi żyjących tam prosiaczków. Zresztą, szukali domu dla królowej kopca, a ten nie powinien się znaleźć zbyt blisko któregoś z plemion.

Dziś wyruszyli na zachód, za Las Korzeniaka. Lecieli wzdłuż niewielkiej rzeczki, aż do jej ujścia. Tam wylądowali na piasku, o który łagodnie uderzały fale. Ender spróbował wody. Słona. Morze.

Na polecenie Olhada pokładowy komputer wyświetlił mapę tego regionu Lusitanii i zaznaczył ich pozycję, Las Korzeniaka oraz pobliskie osiedla prosiaczków. To było dobre miejsce, i gdzieś w głębi umysłu Ender wyczuwał aprobatę królowej kopca. Blisko morza, dużo wody, słońce.

Prześliznęli się nad falami, przelecieli kilkaset metrów w górę rzeki do miejsca, gdzie prawy brzeg wznosił się tworząc niewysokie urwisko.

— Znajdziesz miejsce do lądowania? — spytał Ender.

Olhado znalazł, pięćdziesiąt metrów od szczytu wzgórza. Pieszo wrócili do rzeki, gdzie trzcina ustępowała miejsca gramie. Wszystkie rzeki na Lusitanii wyglądały podobnie. Gdy tylko Ela uzyskała dostęp do danych Novinhy oraz zgodę na podjęcie tematu, bez trudu udokumentowała wzorce genetyczne. Trzciny reprodukowały się wspólnie z muchopijkami. Grama kopulowała z wężami wodnymi. Wreszcie, nieskończone przestrzenie capim, pocierającej pełnymi pyłku kwiatami o podbrzusza cabra, by zapłodnić kolejną generację produkujących nawóz zwierząt. Wplecione w korzenie i łodygi capim wiły się tropeęos, długie pnącza o tych samych genach co xingadora, ptak używający żywych roślin na swe gniazda. Te same układy par obowiązywały także w lesie: robaki macios wykluwały się z nasion powoju merdony i rodziły jej nasiona. Puladory, niewielkie owady, łączyły się z krzewami o lśniących liściach. A ponad wszystkim prosiaczki i drzewa, na szczytach swoich królestw zwierząt i roślin, splatały się w jedno długie życie.

Tak wyglądała lista, pełna lista, lądowych zwierząt i roślin planety. Pod wodą było ich więcej, o wiele więcej. Lecz Descolada uczyniła Łuskanie monotonną.

Jednak nawet monotonia posiadała swe piękno. Geografia była zmienna, jak na każdej innej planecie — rzeki, wzgórza, góry, pustynie, oceany, wyspy. Dywan capim i łaty lasów tworzyły tło dla symfonii form geologicznych. Oko stawało się wyczulone na falowania, skalne odkrywki, urwiska, doliny, a przede wszystkim na iskrzenie płynącej w słońcu wody. Lusitania, podobnie jak Trondheim, była jednym z nielicznych światów, gdzie zamiast pełnej gamy możliwości dominował jeden tylko motyw. Na Trondheimie powodem tego było położenie planety na samej granicy zdatności do zasiedlenia. Życie lądowe ledwie trwało w ostrym klimacie. Za to klimat i gleba Lusitanii prosiły o pług oracza, kilof górnika, kielnię murarza. Przynieście nam życie, wołały.

Ender nie zdawał sobie sprawy, że kocha to miejsce właśnie dlatego, że jest zniszczone i nagie jak jego życie, ogołocone i zniekształcone w dzieciństwie przez wydarzenia równie straszne, jak Descolada dla tego świata. A jednak planeta kwitła; znalazła, kilka wątków dostatecznie silnych, by przetrwać i rosnąć. Z wyzwania Descolady powstały trzy życia Małego Ludu. Ze Szkoły Bojowej i długich lat odosobnienia powstał Ender Wiggin. Pasował tutaj, jakby sam projektował ten świat. Chłopiec, idący z nim przez gramę, wydawał się jego prawdziwym synem — jakby go znał od niemowlęcia. Wiem, jak to jest, gdy metalowa bariera odgradza cię od świata, Olhado. Ale tutaj i teraz zburzyłem tę barierę; ciało dotyka ziemi, pije wodę, daje pocieszenie i bierze miłość.

Gliniasty brzeg rzeki wznosił się tarasami, może dziesięć metrów od wody do szczytu. Gleba była dostatecznie wilgotna, by łatwo dawała się kopać i nie traciła kształtu. Królowa kopca należała do ryjących — Ender zapragnął kopać i kopał. Grunt ustępował bez oporu, a strop małej groty nie zapadał się.

‹Tak. Tutaj›

I tak zostało postanowione.

— To tutaj — oznajmił głośno Ender. Olhado uśmiechnął się. Naprawdę jednak Ender mówił do Jane i jej odpowiedź usłyszał.

— Novinha uważa, że znaleźli. Wszystkie próby wypadły ujemnie; w obecności nowego Coladora Descolada w klonowanych komórkach robali pozostaje nieaktywna. Ela sądzi, że stokrotki, nad którymi teraz pracuje, dadzą się zaadaptować do naturalnej produkcji Coladora. Jeśli to się uda, wystarczy posadzić tu i tam parę nasion, a robale zdołają zahamować rozwój Descolady ssąc kwiaty. Mówiła ożywionym tonem, ale rzeczowo, bez śladu radości.

— Świetnie — odparł Ender. Poczuł ukłucie zazdrości — Jane z pewnością bardziej swobodnie rozmawiała z Mirem, kpiła z niego i drażniła, jak kiedyś Endera.

Bez trudu jednak stłumił to uczucie. Objął ramieniem Olhada, przyciągnął go do siebie, po czym razem poszli w stronę oczekującego śmigacza. Olhado zaznaczył na mapie pozycję i przesłał dane do pamięci. Śmiał się i żartował po drodze do domu, a Ender śmiał się wraz z nim. Chłopiec nie był Jane. Ale był Olhadem, potrzebował Endera, a Ender go kochał. Miliony lat ewolucji zdecydowały, że tego właśnie potrzebuje najbardziej. Tęsknota za nimi przeżerała go przez wszystkie lata spędzone z Valentine, pędziła z planety na planetę: za tym chłopcem z metalowymi oczami; za jego inteligentnym i nieznośnym bratem, Gregiem; przenikliwą i rozumiejącą Quarą, jej niewinnością; absolutnym opanowaniem, ascetyzmem i wiarą Quima; za Elą niezawodną jak skała, a przecież wiedzącą, kiedy ruszyć do akcji; i Miro…

Miro. Dla niego nie ma pocieszenia, przynajmniej nie na tej planecie, nie w tym czasie. Utracił pracę swego życia, ciało, nadzieję na przyszłość; nic, co mógłbym powiedzieć lub zrobić, nie stworzy dla niego ważnego zajęcia. Żyje wśród bólu: jego ukochana stała się siostrą, nie może już żyć między prosiaczkami, właśnie teraz, gdy szukają u ludzi wiedzy i przyjaźni.

— Miro powinien… — zaczął Ender.

— Miro powinien opuścić Łuskanie — dokończył Olhado.

— Mhm.

— Masz przecież statek. Pamiętam, czytałem kiedyś o tym, czy może oglądałem wideo. O bohaterze Wojen z Robalami, Mazerze Rackhamie. Raz ocalił Ziemię przed zagładą, ale wiedzieli, że umrze na długo przed następną bitwą. Więc wysłali go w przestrzeń z prędkością relatywistyczną. Zwyczajnie, wysłali go tam i z powrotem. Na Ziemi upłynęło sto lat, ale dla niego tylko dwa.

— Sądzisz, że Miro potrzebuje czegoś tak drastycznego?

— Zbliża się bitwa. Czekają ważne decyzje. Miro jest najmądrzejszą osobą na Lusitanii. I najlepszą. Nie wścieka się. Nawet podczas najgorszych awantur z ojcem. Z Marcao. Przepraszam, że wciąż nazywam go ojcem.

— Nie masz za co przepraszać. Był nim przecież.

— Miro się zastanawiał, a potem decydował co jest najlepsze. I zawsze miał rację. Mama polegała na nim. Będziemy go potrzebować, gdy Gwiezdny Kongres wyśle na nas flotę. On przestudiuje całą informację, wszystko, czego się dowiemy pod jego nieobecność, wyciągnie wnioski i powie, co robić. Ender nie mógł się powstrzymać. Wybuchnął śmiechem.

— Uważasz, że to głupi pomysł — zmartwił się Olhado.

— Lepiej to wszystko rozumiesz, niż ktokolwiek inny. Muszę się zastanowić, ale całkiem możliwe, że masz rację. Przez chwilę jechali w milczeniu.

— Tak tylko mówiłem — oświadczył Olhado. — To o Miro. Wymyśliłem to, kiedy przypomniałem sobie tę starą historię. Zresztą, pewnie nawet nie jest prawdziwa.

— Jest prawdziwa.

— Skąd możesz wiedzieć?

— Znałem Mazera Rackhama. Olhado gwizdnął z podziwem.

— Jesteś stary. Starszy, niż wszystkie drzewa.

— Jestem starszy, niż wszystkie ludzkie kolonie. Niestety, nie stałem się od tego mądrzejszy.

— Czy naprawdę jesteś' Enderem? Tym Enderem?

— Dlatego mam takie hasło.

— To zabawne. Zanim tu dotarłeś, biskup chciał nas przekonać, że jesteś Szatanem. W naszej rodzinie tylko Quim traktował to poważnie. Ale gdyby biskup powiedział, że jesteś Enderem, ukamieniowalibyśmy cię na praca zaraz po lądowaniu.

— Czemu teraz tego nie zrobicie?

— Teraz cię znamy. Na tym polega cała różnica. Nawet Quim przestał cię nienawidzić. Kiedy pozna się kogoś naprawdę, nie można go nienawidzić.

— A może nikogo nie można naprawdę poznać, póki nie przestanie się go nienawidzić?

— Czy to paradoks błędnego koła? Dom Cristao twierdzi, że większość prawd daje się wyrazić jedynie poprzez błędne koło.

— Nie sądzę, by miało to związek z prawdą. To po prostu kwestia przyczyny i skutku. Nigdy nie zdołamy ich rozróżnić. Nauka nie uznaje żadnych przyczyn prócz najpierwszej — jeśli przewrócisz klocek domina, sąsiedni upadnie także. Jeśli idzie o istoty ludzkie, to jedyną przyczyną, która ma znaczenie, jest przyczyna ostateczna — cel. Co dana osoba chce osiągnąć. Kiedy zrozumiesz, czego ludzie naprawdę pragną, nie możesz ich już nienawidzić. Możesz się ich bać, ale nie nienawidzić, ponieważ zawsze znajdziesz te same pragnienia we własnym sercu.

— Mamie się nie podoba, że jesteś Enderem.

— Wiem.

— Ale i tak cię kocha.

— Wiem.

— A Quim… to śmieszne, ale kiedy poznał prawdę o tobie, bardziej cię polubił.

— Dlatego, że jest krzyżowcem — wyjaśnił Ender. — A ja zyskałem moją fatalną reputację wygrywając krucjatę.

— No i ja — uzupełnił Olhado.

— Tak. ty także.

— Zabiłeś więcej istot, niż ktokolwiek w naszej historii.

— Bądź zawsze najlepszy, cokolwiek byś robił. Tak mawiała moja matka.

— Ale kiedy Mówiłeś o ojcu, było mi go żal. Dzięki tobie ludzie zaczęli się kochać i wybaczać sobie. Jak mogłeś w Ksenocydzie zabić te miliony istot?

— Myślałem, że to gra. Nie wiedziałem, że wszystko dzieje się naprawdę. Ale to żadne usprawiedliwienie, Olhado. Gdybym wiedział, że to prawdziwa bitwa, postąpiłbym tak samo. Myśleliśmy, że chcą nas zniszczyć. Myliliśmy się, ale wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć — Ender pokręcił głową. — Tyle, że ja wiedziałem. Znałem swojego wroga. Tak właśnie ją pokonałem — królową kopca. Poznałem ją tak dobrze, że pokochałem, a może pokochałem ją tak bardzo, że ją znałem. Nie chciałem dłużej z nią walczyć. Chciałem rzucić wszystko i wracać do domu. Dlatego rozsadziłem jej planetę.

— A dzisiaj znaleźliśmy miejsce, gdzie wróci do życia — Olhado był śmiertelnie poważny. — Jesteś pewien, że nie zechce wyrównać rachunków? Że nie spróbuje zniszczyć ludzkości, od ciebie poczynając?

— Tak, pewien — odparł Ender — jak to tylko możliwe.

— Nie absolutnie pewien — stwierdził Olhado.

— Wystarczająco, by ją ożywić. Czyli tak, jak jestem pewien czegokolwiek. Kiedy wierzymy w coś tak mocno, że działamy, jakby to była prawda, wtedy nazywamy to wiedzą. Faktami. Ręczymy za to życiem.

— To chyba robisz. Ręczysz życiem za to, że jest taka, za jaką ją uważasz.

— Ryzykuję jeszcze bardziej. Ręczę także twoim życiem, życiem wszystkich ludzi. I nawet nie pytam nikogo o zdanie.

— Wiesz, to zabawne — zauważył Olhado. — Gdybym spytał kogoś, czy można powierzyć Enderowi decyzję, która może wpłynąć na przyszłość ludzkiej rasy, odpowiedziałby: nie, oczywiście, że nie. Gdybym jednak zapytał, czy można ją powierzyć Mówcy Umarłych, powiedziałby: tak, przynajmniej większości z nich. I nawet by nie pomyślał, że to jedna i ta sama osoba.

— Tak — zgodził się Ender. — To zabawne.

Żaden z nich się nie roześmiał. Potem, po długiej chwili, Olhado przemówił znowu. Jego myśli krążyły wciąż wokół najważniejszej kwestii.

— Nie chcę, żeby Miro odlatywał na trzydzieści lat.

— Powiedzmy: dwadzieścia.

— Za dwadzieścia lat będę miał trzydzieści dwa. A on wróci w tym samym wieku, co teraz. Dwadzieścia. O dwanaście młodszy ode mnie. Jeśli spotkam dziewczynę, która zechce wyjść za chłopaka z lustrzanymi oczami, mogę być nawet żonaty i mieć dzieci. Nie pozna mnie. Przestanę być jego młodszym bratem — Olhado przełknął ślinę. — To tak, jakby umarł.

— Nie — sprzeciwił się Ender. — To tak, jakby przeszedł do trzeciego życia.

— To też rodzaj śmierci.

— I rodzaj narodzin. Warto czasem umrzeć, jeśli rodzisz się na nowo.

Następnego dnia odezwała się Valentine. Enderowi drżały palce, gdy wystukiwał na terminalu instrukcje. Nie była to zwykła wiadomość. To była rozmowa, pełny kontakt. Potwornie kosztowny, ale nie na tym polegał problem. Komunikacja ansiblem ze Stu Światami była formalnie odcięta. Jane przepuściła wezwanie, a to oznaczało, że sprawa jest poważna. Ender natychmiast pomyślał, że Valentine coś zagraża, że Gwiezdny Kongres odkrył udział Endera w buncie i wyśledził ich powiązania.

Postarzała się. Hologram ukazał twarz ogorzałą wiatrem po wielu dniach, spędzonych na wyspach, polach lodowych i łodziach Trondheimu. Lecz uśmiech pozostał taki sam i taki sam blask migotał w jej oczach. Ender nie mógł mówić, oszołomiony zmianami, jakich dokonały lata; ona także milczała zdumiona faktem, że się nie zmienił. Był jak wizja odległej przeszłości.

— Och, Ender — westchnęła w końcu. — Czy ja też byłam kiedyś taka młoda?

— A czy ja zestarzeję się tak pięknie?

Roześmiała się. I rozpłakała. Ender nie; jak mógłby? Tęsknił za nią przez kilka miesięcy, ona za nim — dwadzieścia dwa lata.

— Słyszałaś pewnie — powiedział — o naszych nieporozumieniach z Kongresem.

— Pewnie tkwisz w samym centrum zatargu.

— Sytuacja była już nabrzmiała, gdy tu trafiłem — odparł. — Ale cieszę się, że jestem.

Zamierzam zostać.

Kiwnęła głową i otarła oczy.

— Tak myślałam. Ale chciałam się upewnić. Nie mam ochoty spędzić kilkudziesięciu lat w podróży tylko po to, żeby na miejscu stwierdzić, że odleciałeś.

— Na miejscu?

— Ta wasza rewolucja jest zbyt ekscytująca. Po dwudziestu latach wychowywania dzieci, nauczania studentów, kochania męża i życia w zgodzie z sobą, myślałam, że nigdy już nie wskrzeszę Demostenesa. Ale nadeszła wiadomość o nielegalnym kontakcie z prosiaczkami, a zaraz potem, że Lusitania się zbuntowała. Ludzie zaczęli nagle powtarzać jakieś idiotyzmy i zrozumiałam, że powraca stara nienawiść. Pamiętasz filmy o robalach? Jakie były przerażające i straszne? Nagle wszędzie pojawiły się obrazy zwłok ksenologów, nie pamiętam ich nazwisk; gdziekolwiek spojrzysz, krwawe zdjęcia. Podgrzewały wojenną gorączkę. A potem historie o Descoladzie; o tym, że gdyby ktokolwiek poleciał z Lusitanii na inną planetę, zniszczyłby wszystko… najgorsza zaraza, jaką można sobie wyobrazić.

— To prawda — stwierdził Ender. — Ale pracujemy nad tym. Szukamy sposobu, by nie zarażać Descoladą innych planet.

— Prawda czy nie, Ender, to wszystko prowadzi do wojny. A nikt tu nie pamięta wojny, oprócz mnie. Dlatego ożywiłam Demostenesa. Przypadkiem trafiłam na pewne wiadomości i raporty. Ich flota niesie Małego Doktora. Jeśli zechcą, mogą rozwalić Lusitanię na kawałki. Tak, jak… — Jak ja wtedy. Poetyczna sprawiedliwość, nie sądzisz? Że skończę w ten sam sposób? Kto mieczem wojuje…

— Przestań sobie żartować, Ender! Jestem poważną matroną w średnim wieku i straciłam cierpliwość dla głupich dowcipów. Przynajmniej na razie. Napisałam kilka nieprzyjemnych prawd o tym, co robi Gwiezdny Kongres, i opublikowałam jako Demostenes. Szukają mnie teraz. Nazywają to zdradą.

— Więc przylecisz tutaj?

— Nie tylko ja. Kochany Jakt przekazuje flotę swoim braciom i siostrom. Kupiliśmy już kosmolot. Istnieje chyba jakiś ruch oporu, który udziela nam pomocy. Jakaś Jane namieszała w komputerach, żeby zatrzeć nasze ślady.

— Znam Jane.

— Widzę, że macie tu organizację! Byłam zaszokowana, kiedy dostałam wiadomość, że mogę z tobą porozmawiać. Podobno wysadziliście ansibla.

— Mamy potężnych przyjaciół.

— Ender, startujemy z Jaktem jeszcze dzisiaj. Zabieramy troje dzieci.

— Twoje pierwsze…

— Tak, Syfte. To przez nią byłam taka gruba, kiedy odlatywałeś. Ma już dwadzieścia dwa lata. Piękna dziewczyna. I jeszcze naszą przyjaciółkę, wychowawczynię dzieci. Ma na imię Plikt.

— Miałem kiedyś taką studentkę — mruknął Ender, wspominając rozmowy sprzed zaledwie kilku miesięcy.

— No wiesz, to było dwadzieścia dwa lata temu. Leci z nami kilku najlepszych ludzi Jakta i ich rodziny. Coś w rodzaju arki. Nie musisz się spieszyć. Masz dwadzieścia dwa lata na przygotowania. Nawet dłużej; raczej koło trzydziestu. Pokonamy tę odległość w kilku skokach, z czego pierwsze w innym kierunku. Nikt nie powinien wiedzieć, że ruszamy na Lusitanię.

Przylatuje. Za trzydzieści lat. Będę starszy, niż ona teraz. Przylatuje. Będę miał własną rodzinę. Dzieci Novinhy i moje, jeśli się urodzą. Dorosłe, jak jej dzieci. Wtedy właśnie, wspominając Novinhę, przypomniał sobie o Miro, o tym, co mówił Olhado tego dnia, gdy znaleźli miejsce na gniazdo królowej kopca.

— Czy będzie wam strasznie przeszkadzać — zapytał — jeśli wyślę kogoś na spotkanie w drodze?

— Nam na spotkanie? W przestrzeni? Nie, nikogo nie wysyłaj, Ender. To zbyt wielka ofiara…

lecieć tak daleko, gdy komputery doprowadzą nas bez problemów…

— Nie robię tego dla was, choć chciałbym, żebyś go poznała. To jeden z ksenologów. Miał wypadek i doznał ciężkich urazów. Jakieś uszkodzenia mózgu; coś w rodzaju udaru. Jest… jest najinteligentniejszą osobą na Lusitanii. Tak twierdzi ktoś, kogo opinii mogę zaufać. Stracił wszelki kontakt z życiem tutaj. Będziemy go potrzebować. Później, kiedy dolecisz. To dobry człowiek, Val. Może was wiele nauczyć w ciągu ostatniego tygodnia podróży.

— Czy twoja przyjaciółka może dostarczyć danych kursu do takiego spotkania? Jesteśmy nawigatorami, ale tylko na morzu.

— Przed startem Jane wprowadzi korekcję danych nawigacyjnych do waszego komputera pokładowego.

— Ender… dla ciebie minie trzydzieści lat, a dla mnie… zobaczę cię za kilka tygodni — rozpłakała się.

— Może polecę ci na spotkanie razem z Mirem.

— Nie! — zawołała. — Kiedy dotrzemy, chcę, żebyś był możliwie stary i zrzędny. Nie wytrzymałabym z takim trzydziestoletnim bachorem, jakiego widzę na terminalu.

— Mam trzydzieści pięć.

— Tylko czekaj, kiedy tam dolecę! — zażądała.

— Będę czekał — obiecał. — A Miro… ten chłopak, którego wam posyłam. Uważaj go za mojego syna. Ze smutkiem kiwnęła głową.

— Nadeszły niebezpieczne czasy, Ender. Żałuję, że nie ma z nami Petera.

— Ja nie. Gdyby to on dowodził naszą małą rebelią, skończyłby jako Hegemon wszystkich Stu Światów. My chcemy tylko, żeby zostawili nas w spokoju.

— Jedno bez drugiego może się okazać niemożliwe — stwierdziła Val. — Ale o tym podyskutujemy później. Do zobaczenia, drogi bracie.

Nie odpowiedział. Po prostu patrzył na nią i patrzył, aż uśmiechnęła się z przymusem i przerwała połączenie. Ender nie musiał prosić Mira, by poleciał. Jane opowiedziała mu już o wszystkim.

— Twoja siostra jest Demostenesem? — spytał Miro. Ender przyzwyczaił się już do jego bełkotliwej wymowy. A może zaczynał mówić wyraźniej? W każdym razie łatwiej było go zrozumieć.

— Jesteśmy utalentowaną rodziną — powiedział. — Mam nadzieje, że ją polubisz.

— Mam nadzieję, że ona mnie polubi — Miro uśmiechał się, ale wyglądał na przestraszonego.

— Prosiłem ją, żeby uważała cię za mojego syna.

— Wiem — Miro kiwnął głową. I dodał, niemal wyzywająco: — Pokazała mi waszą rozmowę. Ender zlodowaciał.

— Powinnam cię zapytać — szepnęła mu do ucha Jane. — Ale wiesz przecież, że byś się zgodził. Ale nie naruszenie tajemnicy rozmowy zaszokowało Endera, lecz fakt, że Jane stała się tak bliska Miro. Lepiej, żebyś się przyzwyczaił, mruknął do siebie. To jemu poświęca teraz swoją uwagę.

— Będziemy za tobą tęsknić — powiedział na głos.

— Ci, którzy będą tęsknić, już zatęsknili — odparł Miro. — Ponieważ już teraz uważają mnie za zmarłego.

— Potrzebujemy cię żywego.

— Kiedy wrócę, wciąż będę dwudziestolatkiem. Z urazem mózgu.

— Wciąż będziesz Mirem, inteligentnym, wiernym i kochanym. Ty zacząłeś tę rebelię, Miro. Bariera runęła dla ciebie. Nie dla jakichś wyższych celów, ale dla ciebie. Nie zostawiaj nas. Miro uśmiechnął się, a Ender nie wiedział, czy skrzywienie warg jest efektem paraliżu, czy też faktu, że był to gorzki, zjadliwy uśmiech.

— Powiedz mi coś — poprosił Miro.

— Jeśli ja ci nie powiem, ona to zrobi.

— To nietrudne. Chciałbym wiedzieć, dlaczego zginęli Pipo i Libo. Za co prosiaczki chciały ich uhonorować.

Ender rozumiał to lepiej, niż sam Miro; wiedział, czemu chłopca dręczy to pytanie. Usłyszał, że jest synem Liba na kilka godzin przed tym, jak przekroczył ogrodzenie i utracił swoją przyszłość. Pipo, Libo i Miro; ojciec, syn i wnuk; trzech ksenologów, którzy poświęcili swą przyszłość dla prosiaczków. Miał nadzieję, że pojąwszy powody śmierci swych przodków, zrozumie sens własnej ofiary.

Problem w tym, że prawda mogła go przekonać o bezsensie wszystkich trzech ofiar. Dlatego Ender odpowiedział pytaniem.

— Czyżbyś nie wiedział, dlaczego? Miro odpowiadał wolno i starannie, by Ender zrozumiał od razu.

— Wiem; prosiaczki uważały, że czynią im zaszczyt. Wiem też, że Mandachuva i Liściojad mogli zginąć zamiast nich. W przypadku Liba znam nawet bezpośredni powód. To nastąpiło, kiedy zebrali pierwszy plon amarantu i było mnóstwo jedzenia. Za to chciały go wynagrodzić. Ale dlaczego nie wcześniej? Czemu nie wtedy, kiedy ich nauczyliśmy przygotowywać korzenie merdony? Kiedy uczyliśmy ich garncarstwa i łucznictwa?

— Czy chcesz znać prawdę? — spytał Ender. Z tonu głosu Miro wywnioskował, że prawda nie będzie miła.

— Tak.

— Naprawdę ani Pipo, ani Libo nie zasłużyli na ten honor. To nie amarant wynagrodziły żony. Chodziło o to, że Liściojad je przekonał, by pozwoliły na poczęcie i narodziny nowej generacji prosiaczków. Nie miały żywności, by je wykarmić, kiedy opuszczą matczyne drzewo.

Ryzykował straszliwie. Gdyby się mylił, wszystkie te młode prosiaczki zginęłyby z głodu. Libo przyniósł plon, ale można powiedzieć, że to Liściojad doprowadził populację do takiego punktu, że potrzebowała ziarna. Miro pokiwał głową.

— A Pipo?

— Pipo opowiedział o swoim odkryciu. O tym, że zabójcza dla ludzi Descolada jest częścią ich fizjologii. Że ich ciała potrafią dokonać adaptacji, do której nasze nie są zdolne. Mandachuva wyjaśnił żonom, co z tego wynika: ludzie nie są boscy i wszechmocni. W pewien sposób są nawet słabsi od Małego Ludu. To, co daje nam siłę, nie jest wrodzone: ani nasz wzrost, ani mózg, ani język. Wynika z czysto przypadkowego faktu, że wyprzedzamy ich o kilka tysięcy lat. Jeśli zdobędą naszą wiedzę, utracimy panowanie. I właśnie odkrycie Mandachuvy, że prosiaczki są potencjalnie równe ludziom, nagrodziły żony. Nie informację, której udzielił Pipo i która do odkrycia doprowadziła.

— Więc obaj…

— Prosiaczki nie chciały zabijać ani Pipa, ani Liba. W obu przypadkach kluczowe osiągnięcie należało do prosiaczka. Pipo i Libo zginęli wyłącznie z jednego powodu: nie potrafili wznieść noża i zabić przyjaciela.

Miro musiał dostrzec cierpienie na twarzy Endera, gdyż jego słowa były odpowiedzią na ten ból.

— Ty potrafisz zabić.

— To dar, z którym się urodziłem.

— Zabiłeś Człowieka, bo wiedziałeś, że dzięki temu rozpocznie nowe, lepsze życie.

— Tak.

— I mnie — dodał Miro.

— Tak — powtórzył Ender. — Wysłanie cię w przestrzeń jest bardzo podobne do zabójstwa.

— Ale czy rozpocznę nowe, lepsze życie?

— Nie wiem. Na razie radzisz sobie lepiej od drzewa.

— Przynajmniej mam pewną przewagę nad starym Człowiekiem — zaśmiał się Miro. — Mogę chodzić. I nie trzeba mnie stukać kijem, żebym przemówił — znowu sposępniał. — Naturalnie, on może teraz mieć tysiąc dzieci.

— Nie licz na celibat do końca życia — pocieszył go Ender. — Możesz się rozczarować.

— Mam nadzieję.

— Mówco — odezwał się po chwili milczenia.

— Nazywaj mnie Enderem.

— Powiedz mi, Enderze, czy w takim razie Pipo i Libo zginęli bez powodu? Ender zrozumiał prawdziwe pytanie: czy ja także cierpię to wszystko bez powodu?

— Są gorsze powody by zginąć, niż ten, że nie potrafisz zabić.

— A co powiesz o kimś, kto nie potrafi zabić, nie potrafi umrzeć i nie potrafi żyć?

— Nie oszukuj się. Pewnego dnia dokonasz wszystkich trzech rzeczy. Żegnany płaczem Miro odleciał następnego ranka. Przez całe tygodnie Novinha unikała własnego domu, gdyż nieobecność syna sprawiała jej ból. Wprawdzie całym sercem zgadzała się z Enderem, że Miro powinien lecieć, ale i tak nie mogła znieść straty dziecka. Eender zastanawiał się, czy jego rodzice cierpieli tak samo, gdy go zabrano. Podejrzewał, że nie. I nie liczyli na jego powrót. On sam już teraz kochał dzieci innego mężczyzny bardziej, niż jego rodzice własnego syna. Bardzo dobrze. Zemści się srodze za to, że go zaniedbywali. Po trzech tysiącach lat pokaże im, jak powinien się zachowywać ojciec. Biskup Peregrino udzielił im ślubu w swoim gabinecie. Novinha wyliczyła, że jest dostatecznie młoda, by urodzić jeszcze szóstkę dzieci, jeśli się pospieszą. Z ochotą wzięli się do dzieła.

Przed ślubem zdarzyły się dwa dni, godne zapamiętania. Latem Ela, Ouanda i Novinha przedstawiły mu wyniki swych badań i spekulacji: tak pełny, jak to tylko możliwe, obraz cyklu życiowego i struktury społecznej prosiaczków, mężczyzn i kobiet, a także prawdopodobną rekonstrukcję systemu życia z okresu, zanim Descolada na zawsze przywiązała ich do drzew. Przedtem las był dla nich tylko mieszkaniem. Ender zrozumiał wtedy, kim były prosiaczki, a zwłaszcza kim był Człowiek, zanim rozpoczął życie w świetle. Nim napisał Życie Człowieka, na tydzień zamieszkał wśród prosiaczków. Mandachuva i Liściojad uważnie czytali tekst i dyskutowali z Enderem, a on przerabiał i rewidował. Wreszcie dzieło było gotowe. Tego dnia zaprosił wszystkich, którzy pracowali z prosiaczkami: całą rodzinę Ribeirów, Ouandę z siostrami, wielu robotników, którzy dostarczyli prosiaczkom cudów techniki, uczonych mnichów Dzieci Umysłu, biskupa Peregrino i burmistrz Bosquinhę. Przeczytał im książkę. Nie była długa — niecała godzina lektury. Zebrali się na wzgórzu, w pobliżu rosnącego coraz wyżej, niemal trzymetrowego pędu drzewa Człowieka. Korzeniak osłaniał ich przed blaskiem słońca.

— Mówco — powiedział biskup. — Przekonałeś mnie niemal, bym stał się humanistą. Inni, mniej elokwentni, nie znaleźli słów, wtedy ani nigdy. Jednak od tego dnia wiedzieli, kim są prosiaczki. Tak samo, jak czytelnicy Królowej Kopca rozumieli robale, a czytelnicy Hegemona pojmowali ludzkość w jej nieskończonym pościgu za wielkością — poprzez pustkowia izolacji i podejrzeń.

— Po to cię wezwałam — powiedziała Novinha. — Marzyłam kiedyś o stworzeniu takiej książki. Ale to ty musiałeś ją napisać.

— Odegrałem w tej opowieści większą rolę, niż chciałbym dla siebie przeznaczyć — odparł Ender. — Ale spełniłaś swe marzenie, Ivanova. Twoja praca doprowadziła do tej książki. A ty sama i twoje dzieci uczyniliście mnie pełnym człowiekiem. Dopiero wtedy mogłem ją napisać. Podpisał ją tak, jak poprzednie: Mówca Umarłych.

Jane wzięła książkę i poprzez lata świetlne przeniosła ansiblem do Stu Światów. Wraz z nią zaniosła tekst Przymierza i rejestrację Olhada składania podpisów i przejścia Człowieka do pełnego światła. Umieściła je tu i tam, w dziesięciu miejscach na każdej z planet, u ludzi, którzy mogli je przeczytać i zrozumieć. Kopie wysyłano z komputera do komputera; zanim Gwiezdny Kongres się zorientował, książka rozeszła się zbyt szeroko, by można ją było ukryć.

Zamiast tego spróbowali zdyskredytować wszystko jako fałszerstwo. Fotografie były prymitywną symulacją. Analiza tekstu wykazała, że autorem książki nie mógł być człowiek, który napisał dwie poprzednie. Zapis dostępu do ansibla ujawnił, że informacja nie może pochodzić z Lusitanii, gdzie nie ma ansibla. Część ludzi uwierzyła. Większość się nie przejęła. Wielu, którzy przeczytali Życie Człowieka, mimo to nie potrafiło uznać w prosiaczkach ramenów.

Niektórzy to potrafili, przeczytali pochodzące sprzed kilku miesięcy oskarżenia Demostenesa i zaczęli nazywać flotę lecącą już ku Lusitanii „Drugim Ksenocydem”. Było to bardzo brzydkie określenie. Na Stu Światach nie wystarczyłoby więzień, by pomieścić wszystkich, którzy go używali. Gwiezdny Kongres sądził, że wojna zacznie się, gdy za czterdzieści lat ich statki osiągną Lusitanię. Tymczasem wojna zaczęła się już, teraz. I miała być gwałtowna. Wielu ludzi uwierzyło w słowa Mówcy Umarłych; wielu było gotowych uznać w prosiaczkach ramenów, a tych, którzy dążyli do ich śmierci, uważać za morderców. Wtedy, pewnego jesiennego dnia, Ender wyjął starannie zawinięty kokon. On, Novinha, Olhado, Quim i Ela przemknęli nad kilometrami capim, aż dotarli do wzgórza niedaleko rzeki. Posadzone niedawno stokrotki kwitły jak oszalałe; zima będzie tutaj łagodna, a królowa kopca bezpieczna od Descolady.

Ender delikatnie przeniósł królową kopca na brzeg, do komory, którą przygotowali z Olhadem. W pobliżu ułożyli świeżo zabitą cabrę.

Potem Olhado zawiózł ich z powrotem. Ender szlochał, czując potężną, niemożliwą do opanowania ekstazę, jaką przesyłała do jego umysłu królowa kopca; zbyt wielką czuła radość, by ludzkie serce mogło ją wytrzymać. Novinha obejmowała go, Quim modlił się cicho, a Ela nuciła skoczną piosenkę, dawno temu śpiewaną na wzgórzach Minas Gerais, wśród caipiras i mineiros dawnej Brazylii. To był dobry dzień i dobre miejsce. O takim Ender nie mógł nawet marzyć w sterylnych korytarzach Szkoły Bojowej, kiedy był mały i walczył o życie.

— Mogę już chyba umrzeć — oznajmił. — Praca mojego życia dobiegła końca.

— Moja także — powiedziała Novinha. — Ale oznacza to chyba, że powinniśmy zacząć żyć.

Za nimi, w chłodnym, wilgotnym powietrzu płytkiej jaskini obok rzeki, silne kleszcze rozerwały kokon i na zewnątrz wyśliznęło się słabe, szkieletowe ciało. Skrzydła rozsunęły się stopniowo i wyschły na słońcu. Z trudem dotarła do wody, by wchłonąć w wysuszony tułów energię i wilgoć. Ugryzła kawałek mięsa cabry. Jajeczka w ciele krzyczały, by je uwolnić. Złożyła pierwszy tuzin w martwym zwierzęciu. Potem zjadła najbliższe stokrotki, próbując wczuwać się w zmiany, zachodzące w organizmie, nareszcie wracającym do życia. Światło słońca na grzbiecie, wiatr w skrzydłach, chłodna woda pod stopami, rozgrzane jajeczka dojrzewające w mięsie cabry: to życie, na które tak długo czekała. Do dzisiaj nie była pewna, czy zamiast ostatnią, będzie kiedyś pierwszą ze swego plemienia.

Загрузка...