CIDA: Nośnik Descolady nie jest organizmem bakteryjnym. Przedostaje się do wnętrza komórki i pozostaje tam na stałe, jak mitochondria. Reprodukcja następuje podczas rozmnażania komórki. Rozszerzył swoje działanie na nowy gatunek w ciągu zaledwie kilku lat od naszego przybycia, co sugeruje jego wysokie zdolności adaptacyjne. Z pewnością zaatakował już całą biosferę Lusitanii, mógł więc stać się czymś w rodzaju epidemii, permanentnym zakażeniem.
GUSTO: Jeśli istnieje permanentnie i we wszystkim, to nie jest infekcją. Jest częścią zwykłego życia.
CIDA: Ale niekoniecznie musi być wrodzony. Ma zdolność zarażania. Ale masz rację; jeśli jest endemiczny, to wszystkie miejscowe gatunki musiały znaleźć sposoby zwalczania go…
GUSTO: Albo się przystosowały i włączyły go w normalny cykl życiowy. Może go POTRZEBUJĄ.
CIDA: Potrzebują czegoś, co rozbija ich molekuły genetyczne i losowo składa z powrotem?
GUSTO: Może właśnie dlatego żyje tu tak mała ilość odrębnych gatunków. Descolada istnieje pewnie od niedawna, jakieś pół miliona lat, i nie zdołały się przystosować.
CIDA: Żałuję, że umieramy, Gusto. Następny ksenobiolog będzie prawdopodobnie pracował na standardowych adaptacjach genetycznych i nie pójdzie tym tropem.
GUSTO: Czy to jedyny powód, jaki potrafisz wymyślić, by żałować naszej śmierci?
Ender wrócił od Ribeirów do domu dopiero późnym wieczorem i przez ponad godzinę usiłował doszukać się sensu we wszystkim, co się wydarzyło, zwłaszcza po powrocie Novinhy. Mimo to rankiem zbudził się wcześnie, a jego umysł był już zajęty pytaniami, na które musiał odpowiedzieć. Zawsze tak było, kiedy się przygotowywał do Mowy o śmierci; nie potrafił się powstrzymać od prób ułożenia w całość historii przerwanego życia tak, jak zmarły sam je widział, czy też życia, które chciał przeżyć, nawet jeśli mu się nie udało. Tym razem jednak odczuwał większe niż zwykle podniecenie — bardziej niż kiedykolwiek interesowali go ci, którzy jeszcze żyli.
— Naturalnie, że jesteś mocniej zaangażowany — stwierdziła Jane, gdy próbował to wyjaśnić. — Pokochałeś Novinhę, zanim jeszcze odleciałeś z Trondheimu.
— Pokochałem może młodą dziewczynę, ale ta kobieta jest okrutna i samolubna. Widziałaś, co się stało z jej dziećmi.
— To ma być Mówca Umarłych? Osądzający ludzi według pozorów?
— Może pokochałem Grega?
— Zawsze miałeś silną skłonność do osób, które na ciebie siusiają.
— I Quarę. Ich wszystkich, nawet Mira. Naprawdę lubię tego chłopaka.
— A oni cię kochają, Ender. Zaśmiał się.
— Ludziom zawsze się wydaje, że mnie kochają, dopóki nie zacznę Mówić. Novinha jest bardziej wyczulona i znienawidziła mnie, zanim jeszcze powiedziałem prawdę.
— Jesteś ślepy wobec siebie, Mówco — oświadczyła Jane. — Tak samo jak każdy. Kiedy umrzesz, pozwól mi Mówić o twojej śmierci. Ileż ciekawych rzeczy będę mogła opowiedzieć!
— Zachowaj je dla siebie — mruknął zniechęcony Ender. — W tym fachu jesteś jeszcze gorsza ode mnie. Zaczął spisywać listę pytań bez odpowiedzi:
1. Dlaczego Novinha w ogóle wyszła za Marcao?
2. Dlaczego Marcao nienawidził swoich dzieci?
3. Dlaczego Novinha nienawidzi samej siebie?
4. Dlaczego Miro wezwał mnie, bym Mówił o śmierci Liba?
5. Dlaczego Ela wezwała mnie, bym Mówił o śmierci jej ojca?
6. Dlaczego Novinha zmieniła zdanie w sprawie Mowy o śmierci Pipa?
7. Jaki był bezpośredni powód śmierci Marcao? Zatrzymał się przy siódmym pytaniu. Nietrudno będzie znaleźć na nie odpowiedź; to kwestia czysto kliniczna. Od tego więc zacznie. Lekarza, który przeprowadzał autopsję Marcao, nazywano Navio, co oznacza „statek”.
— To nie z powodu tuszy — wyjaśnił ze śmiechem. — Ani dlatego, że dobrze pływam. Moje pełne imię brzmi: Enrique o Navigador Coronada. Cieszę się tylko, że przezwisko pochodzi od „dowódcy okrętu”, nie od „małej armaty”. Budziłoby zbyt wiele nieprzyzwoitych skojarzeń.
Ta jowialność nie wprowadziła Endera w błąd. Navio był dobrym katolikiem, nie mniej od innych posłusznym swemu biskupowi. Nie miał zamiaru dzielić się informacjami, choć nie chciał także zachowywać się nieuprzejmie.
— Znam dwie metody zdobywania odpowiedzi na pytania — oświadczył spokojnie Ender. — Mogę cię zapytać, a ty mi szczerze odpowiesz. Mogę też przesłać petycję do Gwiezdnego Kongresu, prosząc, by udostępnili mi twoje rejestry. Opłaty za korzystanie z ansibla są bardzo wysokie, a że to rutynowe żądanie, zaś twój opór jest przeciwny prawu, koszt zostanie pobrany z mocno już nadwerężonego budżetu kolonii, razem z dwukrotnie wyższą grzywną. Plus nagana dla ciebie. W miarę, jak Ender mówił, z twarzy Navia stopniowo znikał uśmiech.
— Oczywiście, że odpowiem na twoje pytania — stwierdził lodowato.
— Nie ma żadnego „oczywiście”. Wasz biskup zalecił mieszkańcom Milagre, by stosowali nieuzasadniony i niczym nie sprowokowany bojkot wobec legalnie wezwanego kapłana. Zrobisz wszystkim przysługę informując, że jeśli ten czarujący brak współpracy będzie trwał nadal, poproszę o zmianę mego statusu z kapłana na inkwizytora. Zapewniam cię, że cieszę się w Kongresie dobrą reputacją i moja prośba z pewnością zostanie wysłuchana. Navio doskonale wiedział, co to oznacza. Jako inkwizytor, na podstawie oskarżenia o prześladowania religijne, Ender miałby prawo uchylić Licencję Katolicką kolonii. Spowodowałoby to ogromne wzburzenie wśród Lusitańczyków, także dlatego, że biskup utraciłby w efekcie swoje stanowisko i został wezwany do Watykanu celem odbycia kary.
— Czemu miałbyś zrobić coś takiego? — spytał. — Przecież wiesz, że cię tu nie chcemy.
— Ktoś chciał, żebym przyleciał — odparł Ender. — Inaczej by mnie tu nie było. Możesz nie lubić prawa, kiedy narzuca ci pewne ustępstwa, ale chroni też wielu katolików na planetach, gdzie licencjonowano inną wiarę. Navio zabębnił palcami o biurko.
— Co chcesz wiedzieć, Mówco? — zapytał. — Miejmy to już za sobą.
— Sprawa jest prosta, przynajmniej na początku. Jaka była przyczyna zgonu Marcosa Marii Ribeiry?
— Marcao! — zawołał Navio. — Nie mogłeś przecież przybyć, by Mówić o jego śmierci! Zmarł dopiero kilka dni temu…
— Wezwano mnie, bym Mówił o śmierci kilku osób i postanowiłem zacząć od Marcao.
— A jeśli poproszę o potwierdzenie twoich uprawnień? — skrzywił się Navio.
— Oszołomimy tego chłopaczka — szepnął w uchu Endera głos Jane i natychmiast terminal komputera ożył, wyświetlając oficjalne dokumenty.
— Andrew Wiggin, Mówca Umarłych, przyjął wezwanie i prośbę, by objaśnić życie i śmierć Marcosa Marii Ribeiry, z miasta Milagre, kolonia na Lusitanii.
Jednak to nie dokumenty wywarły na Navio największe wrażenie, ale fakt, że nie zadał pytania ani nie uruchomił komputera. Domyślił się od razu, że terminal został włączony poprzez klejnot w uchu Mówcy. Oznaczało to, że jakiś program logiczny bardzo wysokiego poziomu obserwował poczynania niechcianego gościa i realizował jego polecenia. Nikt na Lusitanii, nawet sama Bosquinha, nie miała takiej władzy. Ten Mówca był kimś bardzo ważnym, rybą zbyt grubą nawet dla biskupa Peregrino.
— Doskonale — Navio uśmiechnął się z przymusem. Najwyraźniej znowu przypomniał sobie, na czym polega jowialność. — I tak chciałem ci pomóc. Paranoja biskupa nie zaraziła jeszcze wszystkich mieszkańców Milagre. Ender uśmiechnął się także, przyjmując jego kłamstwo za dobrą monetę.
— Marcos Ribeira zmarł w wyniku wady wrodzonej — wyrzucił z siebie długą, pseudołacińską nazwę. — Pewnie nigdy nie słyszałeś o takiej chorobie. Zdarza się niezwykle rzadko i przenosi wyłącznie poprzez geny. W większości przypadków zaczyna się u progu dojrzałości i polega na stopniowym zastępowaniu lipidami tkanki gruczołów wydzielania wewnętrznego i zewnętrznego. Oznacza to, że przez lata, krok po kroku, w miejscu nadnerczy, przysadki mózgowej, wątroby, jąder, tarczycy i tak dalej, pojawiają się zbiorowiska komórek tłuszczowych.
— Zawsze jest śmiertelna? Nieodwracalna?
— Tak. Właściwie, Marcao żył o dziesięć lat dłużej, niż można by oczekiwać. Zresztą jego przypadek był z wielu względów nietypowy. U wszystkich zarejestrowanych pacjentów — a przyznaję, że nie było ich wielu — choroba atakuje przede wszystkim gruczoły rozrodcze, prowadząc do bezpłodności i, na ogół, impotencji. Marcos Ribeira miał szóstkę zdrowych dzieci, więc jego jądra najwyraźniej uległy porażeniu jako ostatnie. Kiedy jednak nastąpił atak, choroba rozwijała się niesamowicie szybko — jądra zostały całkowicie zastąpione tkanką tłuszczową, choć części wątroby i tarczycy wciąż jeszcze funkcjonowały.
— A co go w końcu zabiło?
— Przysadka mózgowa i nadnercza przestały działać. Był chodzącym trupem. Po prostu przewrócił się w barze, jak słyszałem, w samym środku jakiejś nieprzyzwoitej piosenki. Jak zwykle, mózg Endera natychmiast wychwycił pozorną sprzeczność.
— W jaki sposób rozprzestrzenia się choroba genetyczna, jeśli jej ofiary są bezpłodne?
— Zwykle poprzez boczne linie. Jedno z dzieci umiera, natomiast jego bracia i siostry nie wykazują żadnych objawów i przekazują wrażliwość swoim dzieciom. Naturalnie, skoro Marcao miał dzieci, obawialiśmy się, że przekazał im ten zdefektowany gen.
— Testowałeś je?
— Żadne nie ma najmniejszych wad genetycznych. Domyślasz się chyba, że Dona Ivanova patrzyła mi przez ramię przez cały czas. Natychmiast wykryliśmy podejrzane geny i sprawdziliśmy dzieci po kolei; niczego nie znaleźliśmy.
— Ani jedno nie jest chore? Żadnych skłonności recesywnych?
— Grał as a Deus — westchnął lekarz. — Kto by je wybrał na małżonków, gdyby miały zatrute geny? Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego nie wykryto wcześniej defektu genetycznego Marcao.
— Czy skan genetyczny jest u was badaniem rutynowym?
— Och, nie, wcale nie. Ale trzydzieści lat temu wybuchła u nas epidemia. Rodzice Dony Ivanovy, Venerado Gusto i Venerada Cida, przeprowadzili dokładne badanie genetyczne każdego mężczyzny, kobiety i dziecka w kolonii. W ten właśnie sposób znaleźli lekarstwo. A przy analizie porównawczej komputer musiałby wykryć taki defekt. W końcu dzięki temu dowiedziałem się o powodach śmierci Marcao. Nigdy nie słyszałem o takiej chorobie, ale była w rejestrach komputera. — I Os Venerados niczego nie wykryli?
— Chyba nie, bo inaczej powiedzieliby o tym Marcosowi. A gdyby nawet nie powiedzieli, Dona Ivanova musiałaby coś znaleźć.
— Może znalazła — mruknął Ender. Navio roześmiał się głośno.
— Wykluczone. Żadna zdrowa na umyśle kobieta nie urodziłaby dziecka mężczyźnie z taką skazą genetyczną. Marcao cierpiał przez wiele lat. Nikt by nie chciał, żeby jego dzieci spotkał taki sam los. Nie, Dona Ivanova jest może ekscentryczna, ale nie jest szalona. Jane była najwyraźniej rozbawiona. Gdy tylko Ender wszedł do domu, wyświetliła na terminalu swoją twarz — tylko po to, by ryczeć ze śmiechu.
— On nie potrafi inaczej — wyjaśnił Ender. — W tak sztywno katolickiej kolonii, kiedy chodzi o Biologistę, jedną z najbardziej szacownych osób, nikt nie próbuje podawać w wątpliwość podstawowych dogmatów.
— Nie usprawiedliwiaj go — przerwała mu Jane. — Nie oczekuję odmózgowania działań tak logicznych, jak od oprogramowania. Ale nie możesz wymagać, żeby mnie to nie bawiło.
— Właściwie, to miłe z jego strony — stwierdził Ender. — Woli raczej uwierzyć, że choroba Marcao różniła się od wszystkich zarejestrowanych przypadków, że rodzice Ivanovy przeoczyli jakoś defekt Marcosa, a ona sama wyszła za niego z niewiedzy. A przecież brzytwa Ockhama nakazuje uznawać najprostsze rozwiązania: schorzenie Marcao postępowało tak, jak zwykle, atakując najpierw gruczoły rozrodcze, a wszystkie dzieci Novinhy spłodził ktoś inny. Nic dziwnego, że Marcao był zgorzkniały i gniewny. Każde z sześciorga dzieci przypominało mu, że żona sypia z innym mężczyzną. Prawdopodobnie na samym początku zawarli umowę, że ona nie będzie mu wierna. Ale sześcioro dzieci to zbyt ostentacyjna przesada.
— Cudowne sprzeczności religijnego życia — oświadczyła Jane. — Z pełną świadomością planowała zdradę małżeńską, a nawet nie przyszło jej do głowy, żeby użyć jakiegoś środka antykoncepcyjnego.
— Sprawdziłaś wzorce genetyczne dzieci, żeby wykryć najbardziej prawdopodobnego ojca.
— Chcesz powiedzieć, że się nie domyśliłeś?
— Domyśliłem się, ale nie chcę, by ewidencja kliniczna wykluczyła oczywistą odpowiedź.
— To Libo, naturalnie. Co za drań! Spłodził sześcioro dzieci z Novinhą i jeszcze czwórkę z własną żoną.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego Novinha zwyczajnie nie wyszła za Liba. To przecież nie ma sensu: została żoną człowieka, którym w oczywisty sposób pogardzała, o którego chorobie musiała wiedzieć, a potem rodziła dzieci mężczyźnie, którego kochała od początku.
— Splątane i pełne perwersji są ścieżki ludzkiego umysłu — zaintonowała Jane. — Pinokio był durniem, że chciał się stać prawdziwym chłopcem. Drewniana głowa lepiej by mu służyła. Miro starannie wybierał drogę przez las. Od czasu do czasu rozpoznawał jakieś drzewo — przynajmniej tak mu się wydawało. Żaden człowiek nie mógł dorównać prosiaczkom, nadającym imiona wszystkim drzewom. Ale też ludzie nie czcili drzew jako wcieleń swych przodków.
Specjalnie wybrał dłuższą trasę. Odkąd Libo przyjął go jako drugiego ucznia, by pracował obok jego córki, Ouandy, zawsze powtarzał, że nie wolno wydeptywać ścieżki wiodącej z Milagre do domu prosiaczków. Pewnego dnia, ostrzegał, coś niedobrego może się zdarzyć między prosiaczkiem a człowiekiem; nie wolno zostawiać śladów, prowadzących pogrom do celu. Dlatego dzisiaj Miro szedł drugą stroną strumienia, wzdłuż wysokiego brzegu.
Oczywiście, natychmiast zjawił się prosiaczek, by go obserwować. Wiele lat temu podsunęło to Libowi myśl, że kobiety muszą mieszkać gdzieś dalej w tym kierunku; mężczyźni pilnowali Zenadorów, by nie podchodzili zbyt blisko. I, tak jak nakazywał Libo, Miro nie próbował posuwać się dalej w głąb zakazanego rejonu. Ciekawość słabła na wspomnienie, jak wyglądało znalezione przez Ouandę ciało Liba. Żył jeszcze; jego otwarte oczy poruszały się. Skonał, kiedy oboje uklękli, chwytając jego zalane krwią ręce. Och, Libo, twoja krew płynęła ciągle, choć serce leżało nagie w odkrytej piersi. Gdybyś mógł do nas przemówić, jedno słowo wyjaśniłoby, dlaczego cię zabili.
Brzeg obniżył się i Miro przeszedł przez strumień, lekko skacząc po porośniętych mchem kamieniach. Po kilku minutach dotarł na miejsce i od wschodu wyszedł na niewielką polanę.
Ouanda już tam była. Uczyła prosiaczki, jak ubijać śmietankę mleka cabry, by otrzymać coś w rodzaju masła. Od kilku tygodni doskonaliła ten proces, nim wreszcie uzyskała jakieś wyniki. Na pewno poszłoby łatwiej, gdyby mogła poprosić o pomoc mamę, czy nawet Elę, gdyż obie doskonale znały chemiczne właściwości mleka. Współpraca z Biologistą nie wchodziła jednak w grę. Już trzydzieści lat temu Os Venerados stwierdzili, że mleko cabry nie ma żadnych składników odżywczych, przydatnych dla ludzi. Każda próba jego przeróbki i magazynowania mogła służyć jedynie tubylcom. Miro i Ouanda nie mogli dopuścić, by wyszło na jaw ich łamanie prawa i aktywna działalność zmierzająca do zmiany poziomu życia prosiaczków.
Młodsze osobniki z zapałem przystąpiły do ubijania. Uciskanie kolanami pęcherzy cabry zmieniły w taniec i śpiewały teraz bezsensowną piosenkę, w której stark, portugalski i ich własne dwa języki mieszały się w prymitywny, ale bardzo wesoły tekst. Miro spróbował oddzielić od siebie poszczególne słowa. Naturalnie, rozpoznał Mowę Mężczyzn, a także kilka fragmentów w Mowie Ojców, której używali do porozumiewania się z totemowymi drzewami. Poznał ten język wyłącznie po brzmieniu; nawet Libo nie potrafił przetłumaczyć choćby jednego słowa. Wszystkie brzmiały jak m, b i g, bez dających się rozróżnić samogłosek.
Prosiaczek, który śledził Mira wśród drzew, teraz wynurzył się i powitał pozostałych głośnym pohukiwaniem. Taniec trwał nadal, ale pieśń ucichła natychmiast. Mandachuva odłączył się od grupy skupionej wokół Ouandy i ruszył na spotkanie Mira.
— Witaj, Spoglądam-Na-Ciebie-Z-Pożądaniem — było to, oczywiście, przesadnie dokładne tłumaczenie imienia Mira na stark. Mandachuva uwielbiał przekładać imiona z portugalskiego na stark i odwrotnie, choć i Miro, i Ouanda tłumaczyli mu, że naprawdę niczego nie oznaczają i tylko przypadkiem przypominają jakieś wyrazy. Mandachuva jednak lubił te słowne gry i dlatego Miro odpowiadał na „Spoglądam-Na-Ciebie-Z-Pożądaniem”, tak jak Ouanda reagowała na „Vaga”, co po portugalsku oznaczało „wędrówkę”, która z kolei w starku najbardziej przypominała brzmieniem „Ouandę”.
Mandachuva był niezwykłym osobnikiem, najstarszym wśród prosiaczków. Pipo go znał i pisał o nim jako o cieszącym się wysokim prestiżem. Libo także uważał go za przywódcę. Czy jego imię nie było portugalskim slangowym określeniem „szefa”? Jednak Miro i Ouanda mieli wrażenie, że Mandachuva jest najmniej ważnym i szanowanym z prosiaczków. Nikt nie zasięgał jego rady; tylko on zawsze miał wolną chwilę, by porozmawiać z Zenadorami, a to dlatego, że prawie nigdy nie był zajęty niczym ważnym.
Mimo to on właśnie dostarczał Zenadorom najwięcej wiadomości. Miro nie potrafił zgadnąć, czy utracił prestiż właśnie ze względu na udzielanie informacji ludziom, czy raczej udzielał informacji, by wynagrodzić sobie swój niski prestiż wśród prosiaczków. Zresztą, nie miało to znaczenia. Miro po prostu lubił Mandachuvę. Myślał o starym pequenino jak o przyjacielu.
— Czy kobieta zmusiła cię do zjedzenia tej cuchnącej masy? — zapytał.
— To śmiecie. Nawet małe cabry płaczą, kiedy muszą ssać sutki — zachichotał Mandachuva.
— Jeśli dasz to żonom w prezencie, nigdy więcej się do ciebie nie odezwą.
— Jednak musimy… musimy — Mandachuva westchnął. — Wszystko trzeba pokazywać tym wścibskim macios.
Tak, znowu zadziwiająca kwestia kobiet. Czasem prosiaczki mówiły o nich ze szczerym, głębokim szacunkiem, jak o bóstwach. A potem któryś określał je wulgarnie jako „macios”, robaki pełzające po pniach drzew. Zenadorowie nie mogli nawet prosić o wyjaśnienia — prosiaczki nie reagowały na żadne pytania dotyczące kobiet. Dawniej, przez bardzo długi czas, nie wspominali nawet o ich istnieniu. Libo uważał, że zmiana nastawienia miała jakiś związek ze śmiercią Pipa. Przedtem samo mówienie o nich było tabu — chyba że z najwyższą czcią, w rzadkich chwilach, gdy panował wyjątkowo świątobliwy nastrój. Zawsze potem prosiaczki w smutny, melancholijny sposób żartowały sobie z „żon”. Ksenologowie jednak nie mogli uzyskać żadnych odpowiedzi na pytania o kobiety. Prosiaczki wyraźnie dawały do zrozumienia, że to nie ich interes.
Ktoś gwizdnął głośno w grupie otaczającej Ouandę. Mandachuva natychmiast pociągnął Mira w tamtą stronę.
— Strzała chce z tobą porozmawiać. Miro podszedł i usiadł obok dziewczyny. Nie spojrzała na niego — już dawno się przekonali, że prosiaczki były niespokojne, kiedy musiały patrzeć na kobietę i mężczyznę zajętych bezpośrednią rozmową, czy nawet porozumiewających się wzrokiem. Rozmawiali z samą Ouandą, ale gdy tylko zjawiał się Miro, przestawali się do niej odzywać i nie znosili, by ona zaczynała rozmowę. Miro czasami wpadał we wściekłość, gdy nie mógł nawet do niej mrugnąć. Wyczuwał dało dziewczyny, niczym emitującą ciepło niewielką gwiazdę.
— Przyjacielu — zaczął Strzała. — Chcę cię prosić o wielki dar. Miro wyczuł, że Ouandą sztywnieje. Prosiaczki nieczęsto prosiły o cokolwiek, ale gdy do tego dochodziło, zawsze zaczynały się kłopoty. Miro wolno pokiwał głową.
— Pamiętaj jednak — powiedział — że wśród ludzi jestem nikim; nie mam żadnej władzy. Libo odkrył, że prosiaczki nie czuły się urażone przysyłaniem przedstawiciela bez żadnych uprawnień, natomiast zasada bezsilności wyjaśniała ostre ograniczenia zakresu swobody Zenadorów.
— Ta prośba nie pochodzi od nas. Nie wymyśliliśmy jej siedząc nocą przy ognisku, nie zrodziła się z naszych niemądrych i bezsensownych rozmów.
— Chciałbym dostrzegać mądrość, którą wy nazywacie głupotą — odparł, jak zawsze, Miro.
— To Korzeniak przemówił ze swego drzewa i polecił nam to zrobić. Miro westchnął dyskretnie. Lubił rozmawiać o religii prosiaczków mniej więcej tak, jak o własnym katolicyzmie. W obu wypadkach musiał udawać, że najbardziej nawet nieprawdopodobne stwierdzenia traktuje poważnie. Gdy tylko padała jakaś szokująca lub dociekliwa uwaga, prosiaczki zawsze przypisywały ją któremuś z przodków, żyjących we wszechobecnych drzewach. Dopiero przez ostatnie kilka lat, tuż przed śmiercią Liba, zaczęły wyróżniać Korzeniaka jako źródło najbardziej śmiałych pomysłów. Zdawało się ironią losu, że ten, którego zabiły jako buntownika, teraz traktowany był z najwyższym szacunkiem. Mimo to, Miro odpowiedział tak, jak zwykle Libo.
— Skoro wy szanujecie Korzeniaka, i my czujemy dla niego jedynie miłość i podziw.
— Musimy dostać metal.
Miro zamknął oczy. To tyle, jeśli idzie o stałą politykę Zenadorów, by nigdy w obecności prosiaczków nie używać metalowych narzędzi. Najwyraźniej oni także mieli swych badaczy, obserwujących ludzi przy pracy z jakiegoś dogodnego punktu w pobliżu ogrodzenia.
— Po co wam metal? — zapytał spokojnie.
— Kiedy lądował prom z Mówcą Umarłych, wydzielał straszliwe gorąco, większe, niż ognie, jakie potrafimy rozpalić. A jednak nie spalił się ani nie roztopił.
— To nie był metal, ale osłona z pochłaniającego ciepło plastiku.
— To mogło pomóc, ale sercem tej maszyny jest metal. Metal tkwi we wszystkich waszych urządzeniach, które używają ognia i ciepła, by się poruszać. Nigdy nie zdołamy stworzyć takich ogni jak wasze, jeśli nie zdobędziemy metalu.
— Nie mogę — stwierdził Miro.
— Chcesz powiedzieć, że jesteśmy skazani, by na zawsze pozostać varelse i nigdy nie zmienić się w ramenów?
Wiesz, Ouando, chciałbym, żeby nikt nigdy nie tłumaczył im Hierarchii Obcości Demostenesa.
— Na nic nie jesteście skazani. To, co daliśmy wam do tej pory, stworzyliśmy z rzeczy, które istnieją w waszym świecie, jak cabry. Jednak, gdyby to wykryto, zostalibyśmy wygnani z tego świata. Nigdy więcej nie moglibyśmy was spotykać.
— Metal, którego używacie wy, ludzie, także pochodzi z naszego świata. Widzieliśmy waszych górników, wydobywających go z ziemi daleko na południe stąd.
Miro zapamiętał tę informację. Będzie musiał ją dokładnie przeanalizować. Nie było takiego punktu, który znajdowałby się poza ogrodzeniem i umożliwiał obserwację kopalni. Zatem, prosiaczki musiały jakoś przekraczać barierę i badać kolonię od wewnątrz.
— Pochodzi z ziemi, ale zalega jedynie w pewnych miejscach. Nie wiem, jak je znaleźć. Zresztą, nawet po wydobyciu jest zmieszany ze skałą. Proces oczyszczenia i obróbki jest bardzo trudny. Liczy się każdy wydobyty na powierzchnię okruch metalu. Gdybyśmy podarowali wam choćby jedno narzędzie, na przykład śrubokręt czy piłę, zauważyliby jego brak. Zaczęliby szukać. Mleka cabry nikt nie szuka. Strzała przez chwilę patrzył na niego badawczo. Miro nie odwracał wzroku.
— Pomyślimy o tym — stwierdził Strzała. Wyciągnął rękę, a Kalendarz wsunął mu w dłoń trzy strzały. — Spójrz na nie. Czy są dobre?
Były znakomite, jak wszystko, co wychodziło spod jego ręki — proste i ze starannie umocowanymi piórami. Niezwykłe były groty, nie wykonane z obsydianu.
— Kości cabry — ocenił Miro.
— Używamy cabry, by zabijać cabry — oddał strzały Kalendarzowi, po czym wstał i odszedł.
Kalendarz trzymał smukłe strzały przed sobą i śpiewał im coś w Mowie Ojców. Miro rozpoznał pieśń, choć nie rozumiał słów. Mandachuva wytłumaczył mu kiedyś, że to rodzaj modlitwy, prośba do martwego drewna, by wybaczyło użycie innych niż drewniane narzędzi. Inaczej, twierdził Mandachuva, drzewa pomyślałyby, że Mały Lud ich nienawidzi. Religia… Miro westchnął.
Kalendarz odszedł ze strzałami. Po chwili jego miejsce zajął młody prosiaczek imieniem Człowiek, który przykucnął przed Mirem. Przyniósł opakowane w liście zawiniątko, położył je na ziemi i rozwinął ostrożnie.
Był to wydruk Królowej Kopca i Hegemona, który Miro podarował im cztery lata temu. Pokłócił się zresztą o to z Ouandą. Wszystko zaczęło się od rozmowy Ouandy z prosiaczkami na temat religii. Właściwie nie było w tym jej winy. To Mandachuva pierwszy zapytał:
— Jak możecie żyć bez drzew? Oczywiście, od razu zrozumiała, o co mu chodzi. Nie pytał o rośliny, ale o bóstwa.
— My także mamy Boga, człowieka, który umarł i żył nadal — wyjaśniła.
— Tylko jednego? Gdzie żyje teraz?
— Tego nikt nie wie.
— Więc do czego jest potrzebny? Jak możecie z nim rozmawiać?
— Mieszka w naszych sercach. To ich zdumiało. Libo śmiał się później.
— Widzisz? — powiedział. — Skomplikowana teologia wydaje im się zabobonem. Mieszka w naszych sercach, dobre sobie! Cóż to za religia w porównaniu z taką, gdzie widzisz swoich bogów, możesz ich dotknąć…
— I wspinać się na nich i szukać macios, że nie wspomnę o możliwości ścięcia kilku na budowę chaty — dodała Ouandą.
— Ściąć? Ściąć ich? Bez kamiennych ani metalowych narzędzi? Nie, Ouando, oni zmodlają te drzewa.
Lecz żarty z wiary nie bawiły Ouandy.
Na prośbę prosiaczków przyniosła im później wydruk Ewangelii św. Jana z uproszczonej, siarkowej wersji Biblii Douai. Miro nalegał, by dostarczyć także kopię Królowej Kopca i Hegemona.
— Św. Jan nie wspomina o istotach, żyjących na innych światach — powiedział. — Za to Mówca Umarłych tłumaczy ludziom robale, a robalom ludzi.
Ouandą była wściekła, słysząc te bluźnierstwa. Jednak rok później zobaczyła, jak prosiaczki używają stron św. Jana na podpałkę, gdy Królową Kopca i Hegemona przechowują starannie owinięte w liście. Przez pewien czas bardzo się tym przejmowała, a Miro doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie się z niej nie naśmiewać.
Teraz Człowiek otworzył książkę na ostatniej stronie. Miro zauważył, że wszystkie prosiaczki stanęły w milczeniu dookoła, przerywając taniec ubijania masła. Człowiek wskazał palcem ostatnie słowa tekstu.
— Mówca Umarłych — mruknął.
— Tak, spotkałem się z nim wczoraj wieczorem.
— To jest prawdziwy Mówca. Korzeniak tak powiedział. Miro uprzedził ich, że jest wielu Mówców, a twórca Królowej Kopca i Hegemona dawno już nie żyje. Najwyraźniej nie potrafili wyzbyć się nadziei, że ten, który ma przybyć, jest prawdziwym — autorem świętej księgi.
— Wierzę, że jest dobrym Mówcą — oświadczył. — Był dobry dla mojej rodziny i uważam, że można mu zaufać.
— Kiedy się zjawi, by do nas Mówić?
— Jeszcze go nie prosiłem. To nie coś, co można powiedzieć od razu. Potrzebuję czasu. Człowiek odchylił głowę do tyłu i zawył. Czy oznacza to moją śmierć? pomyślał Miro.
Nie. Pozostali pomogli Człowiekowi owinąć książkę w liście i odnieść ją. Miro wstał. Żaden z prosiaczków nawet na niego nie spojrzał. Oddalił się spokojnie, gdy wszyscy byli zajęci czymś ważnym. Właściwie, równie dobrze, mógłby być niewidzialny. Ouandą dogoniła go tuż przed skrajem lasu, gdzie gęste krzewy zasłaniały ich przed patrzącymi od strony Milagre — choć nikt nigdy nie spoglądał w tę stronę.
— Miro! — zawołała cicho.
Odwrócił się akurat na czas, by chwycić ją w ramiona. Biegła tak szybko, że musiał cofnąć się o kilka kroków, by nie upaść.
— Chcesz mnie zabić? — zapytał, a raczej próbował zapytać, gdyż całowała go, a to utrudniało formułowanie pełnych zdań. Wreszcie zrezygnował z rozmowy i pocałował ją także, mocno i długo. Wtedy cofnęła się nagle.
— Stajesz się lubieżny — oświadczyła.
— To się zdarza zawsze wtedy, gdy kobiety napadają na mnie w lesie i całują.
— Nie podniecaj się, Miro, zostało jeszcze dużo czasu — chwyciła go za pasek, przyciągnęła do siebie i pocałowała jeszcze raz. — Dwa lata, zanim będziemy mogli się pobrać bez zgody twojej matki.
Miro nawet nie próbował się sprzeczać. Nie przejmował się kapłańskim zezwoleniem na kopulację, rozumiał jednak, że w tak nielicznej społeczności jak Milagre, zwyczaje małżeńskie powinny być ściśle przestrzegane. Duże i stabilne społeczeństwa mogły zaabsorbować rozsądny procent par żyjących ze sobą bez zwyczajowych sankcji; Milagre było zbyt małe. To, co Ouandą robiła ze względu na swoją wiarę, Miro robił z powodów racjonalnych — mimo tysięcznych sposobności pozostawali w celibacie, jak mnisi. Chociaż, gdyby choć przez chwilę pomyślał, że będą musieli dotrzymywać takich samych ślubów czystości, jak w klasztorze Filhos, dziewictwo Ouandy zostałoby natychmiast poważnie zagrożone.
— Ten Mówca — powiedziała Ouandą. — Wiesz, co myślę o sprowadzaniu go tutaj.
— To katolicyzm przez ciebie przemawia, nie racjonalne myślenie — spróbował ją pocałować, ale spuściła głowę i trafił na nos. Całował go długo i namiętnie, aż wreszcie roześmiała się i odepchnęła chłopaka od siebie.
— Jesteś nieuprzejmy i niekonsekwentny, Miro — wytarła nos rękawem. — Naukowe metody wyrzuciliśmy na śmietnik, gdy zaczęliśmy pomagać prosiaczkom i podnosić ich standard życia. Mamy jeszcze dziesięć do dwudziestu lat, zanim satelity wykryją efekty. Przez ten czas zmiany mogą już być nieodwracalne. Ale nie mamy żadnej szansy, jeśli dopuścimy kogoś obcego. Opowie komuś.
— Może opowie, a może i nie. Sama wiesz, że ja też kiedyś byłem obcym.
— Byłeś kimś nowym, ale nigdy obcym.
— Powinnaś widzieć go wczoraj, Ouando. Najpierw z Gregiem, a potem, kiedy Quara zbudziła się z płaczem…
— Zrozpaczone, samotne dzieci… czego to dowodzi.
— I Ela. Śmiała się. I Olhado, zachowujący się w końcu jak ktoś z rodziny.
— A Quim?
— Przynajmniej przestał wrzeszczeć, żeby niewierny sobie poszedł.
— Cieszę się ze względu na twoją rodzinę, Miro. Mam nadzieję, że potrafi ich trwale uleczyć. Naprawdę. Widzę, że ty także się zmieniłeś, że jesteś pełen optymizmu. Bardzo dawno cię takiego nie widziałam. Ale nie przyprowadzaj go.
Miro przez chwilę przygryzał policzek, po czym odwrócił się i odszedł. Ouanda dogoniła go i chwyciła za ramię. Stali na otwartej przestrzeni, ale drzewo Korzeniaka wznosiło się między nimi a bramą.
— Nie zostawiaj mnie w ten sposób! — powiedziała gniewnie. — Nie możesz tak po prostu odejść!
— Wiem, że masz rację — mruknął Miro. — Ale nie potrafię zmienić tego, co czuję. Kiedy był w naszym domu, wydawało się… było tak, jak gdyby przyszedł Libo.
— Tato nienawidził twojej matki, Miro. Nigdy by tam nie poszedł.
— Ale gdyby… W naszym domu ten Mówca był taki, jak zawsze Libo w Stacji. Rozumiesz?
— A czy ty rozumiesz? Wszedł i zachowywał się tak, jak powinien wasz ojciec, tylko że nigdy taki nie był. A wy wszyscy wystawiliście brzuchy do drapania, jak stado szczeniaków. Pełen pogardy ton doprowadzał go do wściekłości. Miał ochotę ją uderzyć. Zamiast tego podszedł do drzewa Korzeniaka i walnął dłonią o pień. W ciągu zaledwie ćwierć wieku drzewo urosło do prawie osiemdziesięciu centymetrów średnicy, a pień był szorstki i uderzenie sprawiło ból. Podeszła do niego.
— Przepraszam cię, Miro. Nie chciałam…
— Chciałaś, ale to było głupie i egoistyczne…
— Masz rację, było. Ja…
— To, że mój ojciec był draniem, nie oznacza jeszcze, że przewracam się na grzbiet przed pierwszym miłym facetem, który pogłaszcze mnie po głowie… Dłoń dziewczyny gładziła jego włosy, ramię, pierś.
— Wiem, Miro. Wiem…
— To dlatego, że wiem, jakim dobrym jest człowiekiem. Nie po prostu ojcem, ale dobrym człowiekiem. Przecież znałem Liba, prawda? Kiedy więc mówię, że ten Mówca, ten Andrew Wiggin, jest jak Libo, to słuchaj mnie i nie traktuj tego jak skomlenia jakiegoś cao.
— Słucham. I chcę go poznać, Miro.
Miro zaskoczył sam siebie: płakał. Było to częścią tego, co potrafił uczynić Mówca, choćby — nawet nieobecny. Odkrył wszystkie tajne zakątki jego serca i teraz Miro nie potrafił ukryć swych uczuć.
— Częściowo masz rację — powiedział cicho, drżącym z emocji głosem. — Kiedy przyszedł, z tym swoim uzdrawiającym dotknięciem, pomyślałem: czemu nie jest moim ojcem? — stanął przed Ouanda nie dbając o to, że zobaczy jego zaczerwienione oczy i mokrą od łez twarz. — Tak, jak powtarzałem sobie codziennie, wracając do domu ze Stacji Zenadora: gdyby tylko Libo był moim ojcem, gdybym mógł być jego synem. Uśmiechnęła się i przytuliła go. Łzy wsiąkały w jej włosy.
— Miro, cieszę się, że Libo nie był twoim ojcem. Ponieważ wtedy byłabym twoją siostrą i nie miałabym żadnej nadziei, że kiedyś zdobędę cię tylko dla siebie.