MIRO: Prosiaczki nazywają siebie mężczyznami, ale mamy na to jedynie ich słowo.
OUANDA: Czemu mieliby kłamać?
MIRO: Wiem, że jesteś młoda i naiwna, ale sama rozumiesz, że brak im odpowiedniego wyposażenia.
OUANDA: Zdawałam antropologię fizyczną. Kto powiedział, że muszą to robić tak, jak my?
MIRO: Najwyraźniej tak nie jest. (Jeśli już o tym mowa, to MY wcale tego nie robimy.)
Chyba się domyślam, gdzie mają genitalia. Te obrzmienia na brzuchach, gdzie włosy są jasne i cienkie.
OUANDA: Szczątkowe sutki. Ty też je masz.
MIRO: Wczoraj obserwowałem Liściojada i Gliniaka. Stałem dziesięć metrów od nich, więc nie widziałem DOKŁADNIE, ale Gliniak głaskał brzuch Liściojada i te obrzmienia chyba się zwiększyły.
OUANDA: A może i nie.
MIRO: Jedno wiem na pewno. Brzuch Liściojada był wilgotny — słońce odbijało się od niego.
I wyraźnie mu się to podobało.
OUANDA: To perwersja.
MIRO: Dlaczego nie? Są przecież kawalerami, prawda? Są dorośli, ale tak zwane żony nie wprowadziły ich jeszcze w rozkosze ojcostwa.
OUANDA: Uważam, że spragniony seksu Zenador przenosi własne frustracje na przedmioty badań.
Na polance nikt się nie poruszał. Miro od razu dostrzegł, że dzieje się coś niedobrego. Prosiaczki niczego nie robiły. Po prostu stały czy siedziały tu i tam. W milczeniu, jakby nie oddychały. Wpatrzone w ziemię.
Wszystkie, prócz Człowieka, który wynurzył się z lasu i wolno, sztywnym krokiem wyszedł do przodu. Miro poczuł, że Ouanda przyciska łokieć do jego biodra; nie spojrzał na nią jednak.
Wiedział, że myśli to samo, co on: czy nadeszła już chwila, gdy nas zabiją, jak zabili Pipa i Liba? Przez kilka minut Człowiek przyglądał im się nieruchomo. Długie oczekiwanie denerwowało, ale Miro i Ouanda dobrze znali dyscyplinę. Nic nie mówili, nawet ich twarze nie zmieniły spokojnego, obojętnego wyrazu, jaki ćwiczyli od lat. Sztuka niekomunikacji była pierwszą, jaką musieli poznać, zanim Libo pozwolił im wyjść ze sobą do lasu. Dopóki ich twarze nie przestały wyrażać czegokolwiek, dopóki choćby pocili się w warunkach emocjonalnego napięcia, żaden prosiaczek nie mógł ich zobaczyć. Jakby to do czegoś prowadziło — Człowiek zbyt sprawnie zmieniał uniki w odpowiedzi, z pustych zdań wnioskował o faktach. Nawet ich absolutny spokój informował z pewnością o strachu. Jednak nie istniało wyjście z tego błędnego kręgu. Każde działanie było komunikacją.
— Okłamaliście nas — oświadczył Człowiek.
Nie odpowiadaj, prosił bezgłośnie Miro. Ouanda milczała, jakby usłyszała. Z pewnością myślała do niego to samo.
— Korzeniak twierdzi, że Mówca Umarłych chce nas odwiedzić.
Ten wybieg prosiaczków mógł doprowadzić do szału. Ile razy mieli do powiedzenia coś obraźliwego, zawsze zrzucali to na nieżyjącego prosiaczka, który nie mógł tego powiedzieć. Z pewnością w grę wchodził jakiś religijny rytuał: idź do drzewa-totemu, zadaj kluczowe pytanie, połóż się i obserwuj liście albo pień albo cokolwiek, aż otrzymasz dokładnie taką odpowiedź, jakiej oczekujesz.
— Nigdy nie twierdziliśmy, że jest inaczej. Ouanda zaczęła oddychać odrobinę szybciej.
— Powiedzieliście, że nie przyjdzie.
— To prawda — przyznał Miro. — Nie przyjdzie. Musi przestrzegać prawa, jak wszyscy inni. Gdyby próbował bez zezwolenia przekroczyć bramę…
— To kłamstwo. Miro umilkł.
— Takie jest prawo — odezwała się cicho Ouanda.
— Prawo było już łamane — odparł Człowiek. — Moglibyście go przyprowadzić, ale nie chcecie. Wszystko zależy od tego, czy tu przyjdzie. Korzeniak twierdzi, że jeśli nie, to królowa kopca nie będzie mogła ofiarować nam swych darów.
Miro stłumił irytację. Królowa kopca! Czy nie tłumaczył prosiaczkom chyba z dziesięć razy, że wszystkie robale zginęły? A teraz martwa królowa kopca przemawia do nich, tak samo jak martwy Korzeniak. Stosunki z prosiaczkami byłyby o wiele prostsze, gdyby nie przyjmowali rozkazów od umarłych.
— Takie jest prawo — powtórzyła Ouanda. — Gdybyśmy go choćby poprosili, żeby przyszedł, mógłby na nas donieść i wtedy już nigdy byśmy się nie spotkali.
— Nie doniesie na was. Chce przyjść.
— Skąd wiecie?
— Korzeniak powiedział.
Bywały chwile, gdy Miro miał ochotę zrąbać totemiczne drzewo, które wyrosło w miejscu śmierci Korzeniaka. Może przestaliby się powoływać na jego słowa. Chociaż, pewnie wtedy nazwaliby tym imieniem inne drzewo, a wściekli się i tak. Nie próbuj sugerować, że wątpisz w ich dogmaty religijne — tak brzmiała podręcznikowa zasada, znana wszystkim ksenologom; nawet antropolodzy to wiedzieli.
— Spytajcie go — powiedział Człowiek.
— Korzeniaka? — zdziwiła się Ouanda.
— Z wami nie będzie rozmawiał — odparł Człowiek pogardliwie. — Spytajcie Mówcę, czy przyjdzie.
Miro czekał na odpowiedź Ouandy. Wiedziała przecież, co on o tym sądzi. Kłócili się na ten temat co najmniej dziesięć razy w ciągu ostatnich dwóch dni. To dobry człowiek, mówił Miro. To oszust, odpowiadała Ouanda. Był dobry dla maluchów… Tak, jak sprawcy czynów lubieżnych… Ja mu wierzę… Jesteś więc durniem… Można mu zaufać… Zdradzi nas… Rozmowa zawsze kończyła się niczym.
Prosiaczki jednak zmieniały układ. Prosiaczki dodały wagi argumentom Mira. Zwykle, gdy domagały się rzeczy niemożliwych, pomagał jej w dyskusji. Ale rzecz nie była niemożliwa i nie miał ochoty na sprzeciw. Dlatego milczał. Przyciśnij ją, Człowieku, bo masz rację i tym razem Ouanda musi ustąpić. Nie mogąc liczyć na pomoc Mira, Ouanda czuła się osamotniona i wycofała się nieco.
— Może gdybyśmy doprowadzili go tylko do skraju lasu…
— Przyprowadźcie go tutaj — upierał się Człowiek.
— Nie możemy. Popatrzcie na siebie. Nosicie ubrania. Robicie garnki. Jecie chleb.
— Owszem — uśmiechnął się Człowiek. — To wszystko prawda. Przyprowadźcie go.
— Nie.
Miro drgnął i cofnął rękę, zanim dotknął Ouandy. To była jedyna rzecz, której dotąd nie zrobili — ostra odmowa spełnienia prośby. Zawsze powtarzali: „Nie możemy, ponieważ…” albo „Chcielibyśmy, ale…” Teraz powiedziała coś, co oznaczało: nie zrobię tego. Ja, osobiście, odmawiam. Uśmiech Człowieka zbladł.
— Pipo powiedział nam, że kobiety nie rozkazują. Pipo powiedział, że ludzkie kobiety i mężczyźni decydują wspólnie. Dlatego nie możesz powiedzieć „nie”, jeśli on także tego nie powie — spojrzał na Mira. — Czy mówisz: nie? Miro milczał. Czul na biodrze ucisk łokcia Ouandy.
— Nie chcę, żebyś nic nie mówił — oświadczył Człowiek. — Masz powiedzieć: tak albo: nie. Miro nadal nie odpowiadał.
Kilku prosiaczków powstało. Miro nie wiedział, co planują, ale sam ruch w połączeniu z nieprzeniknionym milczeniem ksenologa wydawał się groźny. Ouanda, która nigdy nie ustąpiłaby przed groźbą, ugięła się wobec możliwego zagrożenia życia Mira.
— On mówi: tak — szepnęła.
— On mówi: tak, ale dla ciebie milczy. Ty mówisz: nie, ale nie chcesz zamilczeć dla niego — Człowiek wygarnął palcem z ust porcję gęstego śluzu i strzepnął go na ziemię. — Jesteś niczym.
Nagle skoczył w górę, wykręcił salto w tył, obróciwszy się w powietrzu wylądował plecami do ksenologów i odszedł. Pozostałe prosiaczki ożyły natychmiast i ruszyły za nim. Prowadził je między drzewa, oddalając się od Mira i Ouandy.
Niespodziewanie Człowiek zatrzymał się. Inny prosiaczek, zamiast iść za nim, stanął blokując drogę. Był to Liściojad. Jeśli on albo Człowiek coś mówili, Miro tego nie słyszał. Nie widział, by poruszali ustami. Zauważył jednak, jak Liściojad wyciągnął rękę, by dotknąć brzucha Człowieka. Dłoń pozostała przez chwilę w bezruchu, po czym Liściojad odwrócił się i odbiegł w krzaki, niby jakiś młodzik. Po chwili inni zniknęli także.
— To była walka — stwierdził Miro. — Człowiek i Liściojad. Stoją po przeciwnych stronach.
— Czego? — spytała Ouanda.
— Chciałbym to wiedzieć. Mogę się tylko domyślać. Jeśli sprowadzimy Mówcę, zwycięży Człowiek. Jeśli nie, wygra Liściojad.
— Co wygra? Jeśli przyprowadzimy Mówcę, on nas zdradzi i wtedy wszyscy przegramy.
— On nas nie zdradzi.
— Niby dlaczego, jeśli nawet ty mnie zdradziłeś? Głos ciął jak pejcz i Miro niemal krzyknął z bólu, jaki sprawiły jej słowa.
— Ja cię zdradziłem? — szepnął. — Eu nao. Jamais. Ja nie. Nigdy.
— Ojciec zawsze powtarzał: bądźcie jednością wobec prosiaczków, nie pozwólcie, by widzieli, że nie zgadzacie się ze sobą. A ty…
— Ja? Nie powiedziałem im: tak. To ty powiedziałaś: nie, ty zajęłaś stanowisko, z którym się nie zgadzałem. Wiedziałaś o tym.
— A kiedy się nie zgadzamy, masz…
Urwała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z własnych słów. Jednak Miro wiedział, co chciała powiedzieć. Miał robić, co mu kazała, póki nie zmieni zdania. Jakby był jej uczniem.
— A myślałem, że pracujemy razem… Odwrócił się i odszedł lasem w stronę Milagre.
— Miro! — krzyknęła. — Miro, ja nie chciałam… Zaczekał, aż go dogoni, po czym chwycił ją za ramię i syknął:
— Nie wrzeszcz! Chyba, że cię nie obchodzi, czy prosiaczki nas słyszą, czy nie. Czy może mistrz Zenador uznał, że teraz mogą już słyszeć wszystko, nawet mistrza strofującego ucznia?
— Nie jestem mistrzem. Ja…
— To prawda, nie jesteś — odwrócił się i ruszył dalej.
— Ale Libo był moim ojcem, więc naturalnie jestem…
— Zenadorem z urodzenia — dokończył. — Prawo krwi, tak? A ja kim jestem z urodzenia? Pijakiem i kretynem bijącym żonę? — ujął ją za ramiona i ścisnął boleśnie. — Czy za kogoś takiego mnie uważasz? Za pomniejszoną kopię mojego paizinho?
— Puść! Odepchnął ją.
— Twój uczeń sądzi, że zachowałaś się dzisiaj głupio. Twój uczeń uważa, że powinnaś zaufać jego sądom o Mówcy i jego ocenie, jak bardzo prosiaczkom na nim zależy, gdyż w obu tych sprawach popełniłaś kretyńskie błędy, które, być może, będą kosztowały życie Człowieka. Było to straszne oskarżenie, ale tego właśnie oboje się lękali: że Człowiek skończy tak, jak Korzeniak, jak inni przez te lata — poćwiartowany, z młodym pędem wyrastającym ze zwłok. Wiedział, że jest niesprawiedliwy, i że będzie miała rację, jeśli się wścieknie. Nie miał prawa jej oskarżać, gdyż żadne z nich wcześniej nie wiedziało, czym ryzykuje Człowiek. Ouanda jednak nie była wściekła. Uspokoiła się wyraźnie, oddychała równo i spoważniała. Miro poszedł za jej przykładem.
— Najważniejsze — stwierdziła Ouanda — to nie tracić głowy. Egzekucje odbywały się zawsze nocą. Jeśli mamy ocalić Człowieka, to musimy ściągnąć tu Mówcę dziś po południu, przed zmrokiem.
— To prawda — Miro kiwnął głową. — Przepraszam.
— Ja też cię przepraszam — powiedziała.
— Ponieważ nie wiemy, co robimy, nikt nie będzie winien, jeśli coś zrobimy niewłaściwie.
— Chciałabym tylko wierzyć, że właściwy wybór jest w ogóle możliwy. Ela siedziała na głazie i moczyła nogi w wodzie, czekając aż przyjdzie Mówca Umarłych. Ogrodzenie wznosiło się ledwie kilka metrów dalej, ponad stalową kratą, nie pozwalającą ludziom przepływać dołem. Tak, jakby ktokolwiek chciał tego spróbować. Większość ludzi w Milagre udawała, że ogrodzenie nie istnieje. Nigdy się do niego nie zbliżali. Dlatego umówiła się właśnie tutaj. Dzień był ciepły i trwały już wakacje. Jednak dzieci nie pływały w Vila Ultima, w miejscu, gdzie ogrodzenie przecinało rzekę, a las zbliżał się do ogrodzenia. Pojawiali się jedynie mydlarze, garncarze i wytwórcy cegieł, ale i ci odchodzili zaraz po skończeniu pracy. Ela mogła powiedzieć, co miała do powiedzenia nie obawiając się, że ktoś usłyszy albo przeszkodzi.
Nie czekała długo. Mówca przypłynął małą łódką, jak farmerzy z drugiego brzegu, którzy nie korzystali z dróg. Skórę na plecach miał szokująco białą; nawet Lusos o cerze tak jasnej, że nazywano ich „loiros”, byli o wiele smaglejsi od niego. Ta bladość sprawiała, że zdawał się mały i słaby. Zauważyła jednak, jak szybko, choć pod prąd, płynie łódź, jak równo zanurzają się wiosła za każdym płynnym pociągnięciem, jak skóra opina jego muskuły. Poczuła ukłucie żalu i zrozumiała, że mimo głębokiej nienawiści jest to żal za ojcem. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że cokolwiek w nim kochała. Żałowała jednak siły jego ramion i grzbietu, kropelek potu na skórze, błyszczących oślepiająco w blasku słońca. Nie, pomyślała. Nie płaczę po tobie, Cao. Płaczę, bo nie byłeś bardziej podobny do Mówcy, który jest obcym człowiekiem, a jednak w ciągu trzech dni ofiarował nam więcej dobrego, niż ty przez całe życie; płaczę, bo twoje piękne ciało było przeżarte od środka. Mówca dostrzegł ją i podpłynął do miejsca, gdzie czekała. Brnąc przez trzciny i błoto pomogła mu wyciągnąć łódkę na brzeg.
— Przepraszam, że się przeze mnie zabłociłaś — powiedział. — Ale od kilku tygodni nie używałem mięśni, a woda przyzywała… — Dobrze wiosłujesz — zauważyła.
— Planetę, z której przybyłem, Trondheim, pokrywa głównie lód i woda. Jakaś skała tu czy tam, odrobina żyznej gleby, ale ten, kto nie potrafi wiosłować, jest kaleką bardziej jeszcze niż gdyby nie umiał chodzić.
— Czy tam się urodziłeś?
— Nie. Tam ostatnio Mówiłem — usiadł na gramie, przodem do wody. Usiadła obok.
— Mama jest zła na ciebie. Wargi ułożyły się w półuśmiech.
— Mówiła mi. Bez zastanowienia Ela zaczęła usprawiedliwiać matkę.
— Próbowałeś odczytać jej zbiory.
— Odczytałem jej zbiory. Większość. Wszystkie prócz tych, na których mi najbardziej zależało.
— Wiem. Quim mi powiedział — zauważyła, że odczuwa rodzaj dumy z systemu zabezpieczeń mamy, który okazał się dla niego za trudny. Potem przypomniała sobie, że w tej sprawie nie stoi po stronie matki. Od lat próbowała ją nakłonić, by odblokowała dla niej te pliki. Rozpęd jednak niósł ją dalej; wypowiadała słowa, których nie miała zamiaru wypowiadać. — Olhado siedzi w domu z wyłączonymi oczami i na cały regulator puszcza muzykę. Jest bardzo zły.
— No cóż… uważa, że go zdradziłem.
— A to nieprawda? — nie to chciała powiedzieć.
— Jestem Mówcą Umarłych. Kiedy mówię, mówię tylko prawdę i nie trzymam się z daleka od cudzych tajemnic.
— Wiem. Dlatego wezwałam Mówcę. Dla nikogo nie czujesz szacunku.
— Po co mnie tu sprowadziłaś? — spytał poirytowany.
Wszystko przebiegało całkiem inaczej niż planowała. Rozmawiała z nim, jakby była jego przeciwnikiem, jakby wcale nie czuła wdzięczności za to, co już dla nich uczynił. Rozmawiała jak z wrogiem. Czy Quim opanował mój umysł, że mówię nie to, co myślę?
— Sama zaprosiłaś mnie nad rzekę. Nikt z rodziny nie chce ze mną rozmawiać, aż nagle dostaję wiadomość od ciebie. Chcesz się poskarżyć na to, że ingeruję w sprawy osobiste? Czy powiedzieć, że nikogo nie szanuję?
— Nie — odparła żałośnie. — Miało być całkiem inaczej.
— Nie przyszło ci do głowy, że nie zostałbym Mówcą, gdybym nie czuł szacunku dla innych? Zrozpaczona odpowiedziała bez zastanowienia:
— Chciałabym, żebyś dotarł do wszystkich plików. Żebyś wykrył wszystkie jej sekrety i opublikował je na Stu Światach! Miała łzy w oczach, choć sama nie wiedziała, dlaczego.
— Rozumiem. Tobie także nie pokazała zapisów.
— Sou aprendiz dela, nao sou? E porque choro, diga-me! O senhor tem o jeito.
— Nie mam daru skłaniania ludzi do płaczu, Elu — odpowiedział cicho. Jego głos był jak pieszczota. Nie, mocniej: był jak uścisk dłoni trzymającej jej rękę, uspokajający i dodający sił. — To prawda sprawia, że płaczesz.
— Sou ingrata, sou ma filha…
— Tak, jesteś niewdzięczną i okropną córką — zaśmiał się cicho. — Przez wszystkie lata chaosu i zaniedbania utrzymujesz rodzinę matki w całości, z niewielką tylko pomocą z jej strony, a kiedy zaczynasz karierę w jej zawodzie, nie udziela ci najbardziej istotnej informacji. Zasługujesz na jej miłość i zaufanie, ona zaś odpłaca ci zamykając swoje życie, w domu i w pracy. Wtedy wreszcie mówisz komuś, że masz tego dosyć. Doprawdy, jesteś jedną z najgorszych osób, jakie w życiu spotkałem.
Rozśmieszyło ją własne samooskarżenie, ale — po dziecinnemu — nie chciała śmiać się z samej siebie.
— Nie pouczaj mnie — starała się zawrzeć w swoim głosie jak najwięcej dumy. Zauważył. Jego oczy stały się nagle odległe i zimne.
— Nie opluwaj przyjaciela — powiedział. Nie chciała, by się od niej oddalał. Nie mogła się jednak opanować.
— Nie jesteś moim przyjacielem — rzuciła zimno. Przez chwilę bała się, że uwierzy. Potem jednak na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Nie poznałabyś przyjaciela, choćbyś się z nim zderzyła. Owszem, poznałabym, pomyślała. Właśnie jednego widzę. Uśmiechnęła się do niego.
— Elu — powiedział. — Czy jesteś dobrym ksenobiologiem?
— Tak.
— Masz osiemnaście lat. Mogłaś zdawać egzaminy, kiedy skończyłaś szesnaście. Nie przystąpiłaś do nich.
— Mama mi nie pozwoliła. Powiedziała, że nie jestem gotowa.
— Po skończeniu szesnastu lat nie potrzebujesz zgody matki.
— Uczeń potrzebuje zgody swojego mistrza.
— Teraz masz osiemnaście i nawet to nie jest ci potrzebne.
— Ona nadal jest ksenobiologiem Lusitanii. To jej laboratorium. A jeśli zdam ten egzamin i będę mogła tam wejść dopiero po jej śmierci?
— Groziła d tym?
— Jasno dała do zrozumienia, że nie powinnam przystępować do testów.
— Ponieważ, gdy tylko przestaniesz być uczniem, gdy dopuści cię do laboratorium jako współksenobiologa, uzyskasz pełny dostęp…
— Do wszystkich roboczych plików. Do wszystkich zablokowanych plików.
— I dlatego postanowiła zniszczyć karierę własnej córce, dlatego na zawsze zepsuła ci opinię: nie przygotowana do egzaminu w wieku osiemnastu lat. Żebyś tylko nie dotarła do tych zbiorów.
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo jest szalona.
— Nie, Elu. Kimkolwiek jest Novinha, z pewnością nie jest szalona.
— Ela e boba mesma, Senhor Falante. Roześmiał się i usiadł wygodnie.
— Więc powiedz mi, w jaki sposób jest boba.
— Mogę ci podać całą listę powodów. Po pierwsze: nie dopuściła do badań Descolady. Trzydzieści cztery lata temu Descolada niemal zniszczyła kolonię. Moi dziadkowie, Os Venerados, Deus os abencoe, z najwyższym wysiłkiem zwalczyli epidemię. W oczywisty sposób nośniki choroby nadal są obecne — musimy jeść pewne elementy, rodzaj dodatkowej witaminy, by powstrzymać atak choroby. Mówili ci o tym, prawda? Jeśli nośnik dostanie się do twojego organizmu, musisz jeść te środki do końca życia, nawet jeśli stąd odlecisz.
— Tak, wiedziałem o tym.
— Nie pozwala mi badać czynnika Descolady. Wcale. Wyniki znajdują się w części zablokowanych zbiorów. Odcięła dostęp do wszystkich odkryć Gusta i Cidy. Niczego nie można odnaleźć. Oczy Mówcy zwęziły się.
— Rozumiem. To trzecia część boba. Co z resztą?
— To więcej niż jedna trzecia. Cokolwiek było nośnikiem choroby, potrafiło się zaadaptować i stało ludzkim pasożytem po dziesięciu latach od założenia kolonii. Po dziesięciu latach! Jeśli raz się przystosowało, to może się przystosować po raz drugi.
— Może ona tak nie uważa.
— Może powinnam mieć prawo do własnej opinii. Uspokajająco położył dłoń na jej kolanie.
— Masz rację. Ale mów dalej. Jaki masz drugi dowód, że jest boba?
— Nie pozwala na żadne badania teoretyczne. Żadnej taksonomii. Żadnych modeli ewolucyjnych. Kiedy próbuję czegoś takiego, mówi, że chyba nie mam nic do roboty i dodaje mi zleceń póki nie uzna, że zrezygnowałam.
— Jak rozumiem, nie zrezygnowałaś.
— Przecież to właśnie jest celem ksenobiologii. Naturalnie, to świetnie, że potrafi wyprodukować ziemniaki do maksimum wykorzystujące miejscowe składniki odżywcze. Albo amarant, który sprawił, że kolonia otrzymuje dostateczną ilość protein z dziesięciu akrów upraw. Ale to tylko molekularna żonglerka.
— To przetrwanie.
— Ale my nic nie wiemy! To tak, jak pływanie po powierzchni oceanu. Dobrze ci idzie, możesz poruszać się dookoła, ale nie wiesz, czy w dole nie ma rekinów. Może właśnie otaczają nas rekiny, a ona nie chce o tym wiedzieć.
— A po trzecie?
— Nie chce wymieniać informacji z Zenadorami. Kropka. Niczego. I to już naprawdę szaleństwo. Nie możemy wyjść poza ogrodzenie. Nie mamy nawet jednego drzewa, które moglibyśmy badać. Nie mamy pojęcia o florze i faunie tej planety, z wyjątkiem okazów, które przypadkiem znalazły się wewnątrz ogrodzenia. Jedno stado cabry, kępa trawy capim, trochę inna ekologia nadrzeczna i to wszystko. Nic na temat gatunków zwierząt leśnych, żadnej wymiany informacji. My im niczego nie mówimy, a jeśli oni przesyłają nam dane, kasujemy zbiory bez czytania. Można pomyśleć, że ona zbudowała wokół nas mur, przez który nic nie może się przedostać. W żadną stronę.
— Może ma powody.
— Oczywiście, że ma. Szaleńcy zawsze mają. Przede wszystkim nienawidziła Liba. Naprawdę nienawidziła. Nie pozwalała Miro o nim mówić, nie pozwalała nam się bawić z jego dziećmi. China przez całe lata była moją najlepszą przyjaciółką, a ona nie pozwalała jej zaprosić do domu, ani nie zgadzała się, żebym ja tam poszła po lekcjach. A kiedy Miro został uczniem Liba, przez prawie rok nie odzywała się do niego i nie stawiała dla niego nakrycia przy stole. Widziała wyraźnie, że Mówca jej nie wierzy i sądzi, że przesadza.
— Naprawdę, przez cały rok. Kiedy pierwszego dnia, jako uczeń Liba, poszedł do stacji Zenadora, a potem wrócił do domu, mama nie odezwała się do niego ani jednym słowem, a kiedy siadł do kolacji, zabrała mu talerz sprzed nosa i sprzątnęła sztućce, zupełnie jakby go tam nie było. Przesiedział na miejscu przez cały posiłek i tylko na nią patrzył. Wreszcie ojciec się rozgniewał, że jest bezczelny i kazał mu wyjść.
— I co? Wyprowadził się z domu?
— Nie. Nie znasz Mira — Ela zaśmiała się gorzko. — On nie walczy, ale się nie poddaje. Nigdy nie odpowiedział na ataki ojca, nigdy. Przez całe życie ani razu nie słyszałam, żeby mówił w gniewie. A mama… Miro codziennie wracał ze stacji Zenadora, siadał na swoim miejscu przy stole, i codziennie mama zabierała jego talerz i sztućce, a on siedział, aż ojciec kazał mu wyjść. Naturalnie już po tygodniu ojciec wrzeszczał, gdy tylko mama sięgała po nakrycie. Ten drań to uwielbiał. Zawsze nienawidził Mira i w końcu mama stanęła po jego stronie.
— Kto zrezygnował?
— Nikt nie zrezygnował — Ela zapatrzyła się na wodę. Pojęła, że to wszystko brzmiało strasznie, że kompromituje rodzinę przed obcym. Ale on nie był obcy, prawda? Przecież Cjuara zaczęła z nim rozmawiać, Olhado zaczął się czymś interesować, a Grego — choć tylko na krótko — stał się prawie normalnym chłopcem. To nie był obcy.
— I jak się to wszystko skończyło? — spytał Mówca.
— Skończyło się, kiedy prosiaczki zabiły Liba. Sam widzisz, jak mama go nienawidziła. Uczciła jego śmierć wybaczając swemu synowi. Tej nocy Miro wrócił do domu bardzo późno, już po kolacji. To była straszna noc, wszyscy byli przestraszeni, a prosiaczki wydawały się potworami. I wszyscy kochali Liba… wszyscy z wyjątkiem mamy. Czekała na Mira. Wrócił, poszedł do kuchni, usiadł przy stole, a mama postawiła przed nim talerz i nałożyła jedzenie. Bez słowa. On zjadł, też bez słowa. Jakby ten rok w ogóle nie istniał. Obudziłam się w nocy, bo usłyszałam, jak Miro w łazience wymiotuje i płacze. Myślę, że nikt więcej tego nie słyszał. Nie poszłam do niego, bo chyba nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział. Teraz sądzę, że powinnam pójść, ale się bałam. Straszne rzeczy działy się w mojej rodzinie. Mówca pokiwał głową.
— Powinnam iść wtedy do niego — powtórzyła Ela.
— Tak — zgodził się Mówca. — Powinnaś.
Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Mówca zgodził się z nią, że tamtej nocy popełniła błąd, a ona wiedziała, że to prawda, że jego osąd jest słuszny. A jednak poczuła się uleczona — jakby samo wyznanie błędu usunęło część bólu. Właśnie wtedy po raz pierwszy dostrzegła, jaką moc ma Mówienie. To nie była kwestia spowiedzi, pokuty i rozgrzeszenia, jakie proponowali księża. To było coś zupełnie innego: opowieść o tym, kim była i zrozumienie, że stała się kimś całkiem innym. Że popełniła błąd i ten błąd ją odmienił, ale teraz już go nie popełni, gdyż jest innym człowiekiem, ma w sobie więcej współczucia, a mniej lęku.
Jeśli nie jestem tą przerażoną dziewczynką, która słyszała, jak jej brat rozpaczliwie cierpi i bała się mu pomóc, to kim jestem? Lecz woda płynąca przez kratę pod ogrodzeniem nie udzieliła jej odpowiedzi. Może nie mogła jeszcze wiedzieć, kim się stała. Musiała jej wystarczyć świadomość, że nie jest już tym, kim była.
Mówca nadal leżał na gramie, wpatrzony w płynące od zachodu ciemne chmury.
— Powiedziałam ci już wszystko — oświadczyła Ela. — Powiedziałam, co jest w tych zbiorach: informacja o Descoladzie. Nic więcej nie wiem.
— Owszem, wiesz — stwierdził Mówca.
— Nie. Daję słowo.
— Chcesz powiedzieć, że byłaś posłuszna? Że kiedy matka poleciła ci przerwać badania teoretyczne, zwyczajnie wyłączyłaś swój umysł i zrobiłaś, co kazała?
— Ona tak myśli — zachichotała Ela.
— Ale to nieprawda.
— Jestem naukowcem, nawet jeśli ona nie jest.
— Kiedyś była — zauważył Mówca. — Zdała egzaminy w wieku trzynastu lat.
— Wiem.
— I dzieliła się informacjami z Pipem, zanim zginął.
— To też wiem. Tylko Liba nienawidziła.
— Powiedz mi więc, Elu, co odkryłaś w swoich badaniach.
— Nie znalazłam żadnych odpowiedzi. Ale przynajmniej wiem, jak stawiać pytania. To już jakiś początek, prawda? Nikt nie zadaje pytań. To zabawne. Miro mówi, że ksenolodzy framlingów ciągle go męczą o dodatkowe informacje, chociaż prawo zakazuje zdobywania większej ilości danych. A żaden framling-ksenobiolog nie poprosił nas o cokolwiek. Wszyscy studiują tylko biosfery własnych planet i żaden nie zadał mamie nawet jednego pytania. Tylko ja pytam, i nikogo to nie obchodzi.
— Mnie to obchodzi — oświadczył Mówca. — Chcę wiedzieć, jak brzmią pytania.
— Proszę bardzo. Na przykład takie: mamy wewnątrz ogrodzenia stado cabry. Zwierzęta nie mogą przeskoczyć na zewnątrz, nawet nie dotykają ogrodzenia. Zbadałam i oznakowałam każdą sztukę. I wiesz co? Nie ma tam ani jednego samca, Same samice.
— Pech — stwierdził Mówca. — Mogliby zostawić w środku przynajmniej jednego.
— To bez znaczenia — odparła Ela. — Nie wiem nawet, czy samce w ogóle istnieją. W ciągu ostatnich pięciu lat każda dojrzała samica przynajmniej raz rodziła. I żadna nie była kryta.
— Może przez klonowanie…
— Potomstwo nie jest genetycznie tożsame z matką. Udało mi się to sprawdzić, w tajemnicy przed mamą. Jakiś transfer genów jednak zachodzi.
— Hermafrodyty?
— Nie. Czyste samice. Żadnych męskich narządów płciowych. Czy można to uznać za ważne pytanie? W jakiś sposób cabry dokonują wymiany genetycznej bez stosunków płciowych.
— Same implikacje teologiczne są wstrząsające.
— Nie żartuj.
— Z czego? Z nauki, czy z teologii?
— Ani z jednego, ani z drugiego. Chcesz poznać jeszcze inne pytania?
— Chcę — zapewnił Mówca.
— Pomyśl więc o tym. Ta trawa, na której leżysz. Nazywamy ją grama. Wszystkie węże wodne się w niej wylęgają. To małe robaki, prawie ich nie widać. Wyżerają trawę niemal do ziemi i zjadają siebie nawzajem, zrzucając skórę za każdym razem, kiedy trochę podrosną. Potem, zupełnie nagle, kiedy trawa jest całkiem śliska od ich skór, wszystkie węże zsuwają się do rzeki i nigdy więcej nie wracają.
Nie był ksenobiologiem. Nie od razu zrozumiał, o co jej chodzi.
— Węże wodne wylęgają się tutaj — wyjaśniła. — Ale nie wracają, żeby złożyć jaja.
— Więc zapłodnienie następuje, zanim jeszcze wrócą do wody.
— Świetnie, naturalnie, oczywiście. Sama widziałam, jak kopulują. Nie na tym polega problem. Problem brzmi: dlaczego są wężami wodnymi? Nadal nie rozumiał.
— Są doskonale przystosowane do środowiska wodnego. Oprócz płuc mają skrzela, są znakomitymi pływakami, mają płetwy sterujące, wyewoluowały idealnie do dojrzałego życia w wodzie. Ale dlaczego, skoro rodzą się na lądzie, kopulują na lądzie i rozmnażają się na lądzie? Jeśli idzie o ewolucję, wszystko, co następuje po reprodukcji, nie ma najmniejszego znaczenia. Chyba że matki karmią młode, a węże wodne z pewnością nie opiekują się młodymi. Życie w wodzie nie zwiększa zdolności przetrwania do okresu reprodukcji. Mogłyby zwyczajnie czołgać się do wody i tonąć; nic by to nie zmieniło, bo reprodukcja jest już zakończona.
— Tak — mruknął Mówca. — Teraz rozumiem.
— W wodzie można znaleźć przezroczyste jaja. Nigdy nie widziałam, żeby jakiś wąż wodny je składał, ale ponieważ w rzece ani w jej pobliżu nie ma żadnego zwierzęcia dostatecznie dużego, by składało jaja, wydaje się logiczne, że to jaja węży wodnych. Tyle że te duże jaja — mają prawie centymetr średnicy — są całkowicie sterylne. Składniki odżywcze są na miejscu, brakuje tylko embriona. Pustka. Niektóre mieszczą w sobie gametę — połowę zestawu genów, gotową do zapłodnienia — ale nawet jedno nie zaczęło żyć. I nigdy nie znaleźliśmy jaj węży wodnych na lądzie. Jednego dnia rośnie tam tylko grama, coraz bujniejsza, a następnego źdźbła gramy roją się od maleńkich węży. Czy sądzisz, że warto by zbadać ten problem?
— Wydaje się to zupełnie naturalną reakcją.
— No właśnie. Chciałam uzyskać trochę dodatkowych danych i przetestować alternatywne hipotezy, ale mama nie pozwoliła. Kiedy ją zapytałam, kazała mi przejąć wszystkie próby z amarantem, żebym nie miała czasu grzebać przy rzece. I jeszcze jedno pytanie: dlaczego żyje tutaj tak mało gatunków? Na każdej planecie, nawet pustynnej typu Trondheimu, żyją tysiące różnych gatunków, przynajmniej w wodzie. Tutaj, o ile wiem, mamy ledwie garstkę. Xingadory to jedyne ptaki, jakie widzieliśmy. Muchopijki to jedyne muchy. Cabry to jedyne przeżuwacze, żywiące się trawą capim. Poza cabrą jedyne większe zwierzęta to prosiaczki. Jeden gatunek drzew. Jeden gatunek trawy stepowej, czyli capim, i tylko jedna roślina, która z nią współzawodniczy — tropeca, długie liany pełznące po ziemi. Xingadora buduje gniazda z jej pędów. I tyle. Xingadory jedzą muchopijki i nic więcej. Muchopijki żywią się algami nad rzeką i naszymi odpadkami. Nic nie zjada xingadory. Nic nie zjada cabry.
— Ograniczony zakres ewolucji — stwierdził Mówca.
— Niesamowicie ograniczony. Istnieje dziesięć tysięcy nie wypełnionych nisz ekologicznych. To niemożliwe, by ewolucja zostawiła ten świat tak pustym.
— Chyba, że nastąpiła katastrofa.
— Dokładnie.
— Coś, co zniszczyło wszystkie gatunki z wyjątkiem nielicznych, które potrafiły się dostosować.
— Tak — zgodziła się Ela. — Sam rozumiesz. A ja mam na to dowód. Cabry prezentują stadny wzorzec zachowania. Kiedy się na nie natkniesz, kiedy cię wyczują, tworzą krąg. Dorosłe osobniki stają głowami do środka, by tylnymi nogami kopać napastnika i chronić młode.
— Wiele zwierząt tak robi.
— Przed kim bronić? Prosiaczki żyją wyłącznie w lesie. Nigdy nie polują na prerii. Drapieżnik, który uwarunkował cabrom taki wzorzec reakcji, zniknął. I to niedawno: w ciągu ostatnich kilkuset tysięcy, może miliona lat.
— Nie ma śladów po żadnym meteorze, który trafiłby planetę mniej niż dwadzieścia milionów lat temu — zauważył Mówca.
— To nie to. Taka katastrofa wybiłaby wszystkie większe gatunki, pozostawiając masę drobnych. Albo zniszczyła całe życie lądowe, pozostawiając zwierzęta wodne. Ale i ląd, i morze, i wszystkie środowiska ucierpiały, a jednak przetrwało kilka wielkich stworzeń. Nie, moim zdaniem to była choroba. Choroba, która zaatakowała ponad granicami międzygatunkowymi, która potrafiła się przystosować do wszystkich żywych istot. Naturalnie, dzisiaj nie możemy jej wykryć, bo gatunki, które przetrwały, zdołały się zaadaptować. Stała się częścią ich normalnego cyklu życiowego. Zauważamy tę chorobę tylko w jednym wypadku…
— Kiedy się zarazimy — dokończył Mówca. — Descolada.
— Pojmujesz? Wszystko prowadzi do Descolady. Moi dziadkowie znaleźli sposób, by przestała zabijać ludzi, ale wymagało to manipulacji genetycznych. Cabra i węże wodne także się przystosowały i nie sądzę, by potrzebowały uzupełnień dietetycznych. Moim zdaniem wszystkie problemy wiążą się w jeden. Te niezwykłe anomalie procesu reprodukcji, pusty ekosystem, wszystko wskazuje na ciała Descolady, a mama nie zgadza się na badania. Nie pozwala mi sprawdzić, czym są, jak działają, jaki mają związek…
— Z prosiaczkami.
— Oczywiście, ale nie tylko. Chodzi o wszystkie zwierzęta…
Mówca wyglądał, jakby z trudem tłumił podniecenie. Jakby wytłumaczyła mu właśnie coś bardzo trudnego.
— Tamtej nocy, kiedy zginął Pipo, zablokowała pliki zawierające wyniki jej aktualnych prac i rezultaty badań epidemii. Cokolwiek pokazała Pipowi, miało związek z nośnikiem Descolady. I miało związek z prosiaczkami…
— Wtedy zablokowała dostęp? — spytała Ela.
— Tak. Wtedy.
— Zatem mam rację.
— Tak — powtórzył. — Dziękuję ci, Elu. Pomogłaś mi bardziej, niż możesz sobie wyobrazić.
— Czy to oznacza, że już niedługo będziesz Mówił o śmierci ojca? Mówca przyjrzał się jej uważnie.
— Tak naprawdę, to wcale nie chcesz, żebym Mówił o twoim ojcu. Chcesz, żebym Mówił o twojej matce.
— Ona nie umarła.
— Ale zdajesz sobie sprawę, że w żaden sposób nie mogę Mówić o Marcao nie wyjaśniając, czemu poślubił Novinhę i dlaczego przez tyle lat pozostali razem.
— To prawda. Chcę, żebyś odsłonił wszystkie sekrety, odblokował wszystkie pliki. Nic nie powinno pozostać w ukryciu.
— Sama nie wiesz, o co prosisz. Nie wiesz, ile bólu spowoduje odkrycie wszystkich tajemnic.
— Przyjrzyj się mojej rodzinie, Mówco — odparła. — Czy prawda może sprawić większy ból, niż zadały do tej pory sekrety? Uśmiechnął się do niej, ale nie był to wesoły uśmiech — raczej czuły, nawet litościwy.
— Masz rację — powiedział. — Absolutną rację, chociaż trudno ci będzie się z tym pogodzić, gdy usłyszysz całą historię.
— Znam już całą historię, o ile można ją poznać.
— Wszystkim się tak wydaje i wszyscy się mylą.
— Kiedy będziesz Mówił?
— Jak najprędzej.
— Więc czemu nie zaraz? Dzisiaj? Na co jeszcze czekasz?
— Nic nie mogę zrobić, dopóki nie porozmawiam z prosiaczkami.
— Chyba żartujesz. Z wyjątkiem Zenadorów, nikomu nie wolno z nimi rozmawiać. To Polecenie Kongresu. Nie da się go ominąć.
— Owszem — zgodził się Mówca. — Właśnie dlatego sprawa będzie trudna.
— Nie trudna, ale niemożliwa…
— Może — mruknął. Wstał; ona także. — Elu, bardzo mi pomogłaś. Powiedziałaś mi wszystko, co miałem nadzieję od ciebie usłyszeć. Tak jak Olhado. Ale jemu nie spodobał się sposób, w jaki wykorzystałem to, czego mnie nauczył. Teraz uważa, że go zdradziłem.
— Jest jeszcze dzieckiem. Ja mam osiemnaście lat. Mówca kiwnął głową, położył dłoń na jej ramieniu i uścisnął.
— Zatem wszystko w porządku. Jesteśmy przyjaciółmi. Była prawie pewna, że w jego słowach dosłyszała ironię. Ironię i — może — prośbę.
— Tak — powtórzyła z naciskiem. — Jesteśmy przyjaciółmi. Na zawsze. Jeszcze raz skinął głową, odepchnął łódź od brzegu i chlapiąc ruszył poprzez trzciny i błoto. Kiedy wpłynęła na głębszą wodę, wskoczył do środka i wysunął wiosła. Machnął kilka razy, podniósł głowę i uśmiechnął się. Ela odpowiedziała uśmiechem, który nie mógł jednak wyrazić jej uniesienia, poczucia absolutnej ulgi. Mówca wysłuchał wszystkiego i wszystko zrozumiał, a wkrótce wszystko naprawi. Wierzyła w to, wierzyła tak mocno, że nawet nie zauważyła, iż właśnie ta wiara była źródłem jej euforii. Wiedziała tylko, że spędziła godzinę z Mówcą Umarłych i od wielu lat nie czuła się bardziej ożywiona. Znalazła swoje buty, włożyła je i ruszyła do domu. Mama jest pewnie jeszcze w Stacji Biologisty, Ela jednak nie miała dziś ochoty na pracę. Chciała wrócić do domu i zająć się kolacją — to zawsze należało tylko do niej. Miała nadzieję, że nikt nie zechce z nią rozmawiać, że nie pojawi się żaden problem, który powinna rozwiązać. Oby to uczucie trwało wiecznie. Jednak już po kilku minutach od jej powrotu, do kuchni wpadł Miro.
— Elu — zawołał. — Nie widziałaś Mówcy Umarłych?
— Widziałam — odparła. — Na rzece.
— Gdzie na rzece? Jeśli mu powie, gdzie się spotkali, od razu się domyśli, że nie był to przypadek.
— Po co ci to? — spytała.
— Słuchaj, Elu, nie czas na podejrzenia. Proszę. Muszę go znaleźć. Zostawiliśmy wiadomość, ale komputer nie potrafi go odszukać.
— Wiosłował w dół rzeki, w stronę domu. Pewnie niedługo będzie u siebie. Miro wybiegł z kuchni do salonu. Ela słyszała, jak pisze coś na klawiaturze terminala. Po chwili wrócił.
— Dzięki — powiedział. — Nie czekajcie na mnie z kolacją.
— Co się stało?
— Nic.
To „nic”, gdy Miro był tak podniecony i tak wyraźnie się spieszył, było bardzo zabawne. Oboje wybuchnęli śmiechem.
— No, dobrze — powiedział w końcu Miro. — To nie jest nic i to bardzo pilne, ale nie mogę o tym mówić. W porządku?
— W porządku. Ale już niedługo, Miro, nie będzie żadnych tajemnic.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego nie odebrał naszej wiadomości. Komputer go wzywał. Nosi przecież ten implant w uchu. Chociaż… mógł go wyłączyć.
— Nie — zaprzeczyła Ela. — Światełko się paliło. Miro pochylił głowę i spojrzał na nią z ukosa.
— Nie mogłaś zauważyć malutkiej, czerwonej lampki implantu. W każdym razie nie wtedy, gdybyś tylko widziała, jak wiosłuje po rzece.
— Podpłynął do brzegu. Rozmawialiśmy.
— O czym?
— O niczym — uśmiechnęła się Ela.
Odpowiedział jej uśmiechem, mimo to jednak wydawał się zaniepokojony. Rozumiała to: wszystko w porządku, jeśli ty masz przede mną tajemnice, ale nie kiedy ja mam przed tobą.
Prawda, Miro?
Nie starał się niczego dowiedzieć; za bardzo się spieszył. Musiał odszukać Mówcę, natychmiast. I nie wróci na kolację.
Ela miała wrażenie, że Mówcy uda się porozmawiać z prosiaczkami trochę szybciej, niż uważała to za możliwe. Przez chwilę czuła radość — oczekiwanie się skończyło.
Potem radość minęła, a jej miejsce zajęło inne uczucie: mdlący strach. Koszmar papai Chiny, kochanego Liba, leżącego na zboczu, rozerwanego na strzępy przez prosiaczki. Tyle że nie Liba widziała wyobrażając sobie potworną scenę. To był Miro. Nie, nie, to nie Miro. To Mówca. To Mówcę zamęczą na śmierć.
— Nie — szepnęła.
Drgnęła, i koszmar opuścił świadomość. Wróciła do kuchni, próbując tak doprawić makaron, by smakował choć trochę, lepiej niż klej z amarantu.