Rozdział dziewiąty

— To był bardzo stary nóż — oznajmił Storch. — I to pana uratowało. Carewe patrzył spokojnie w sufit przyczepy, w której leżał.

— Co ze mną? — spytał.

— Wyliże się pan. Nóż był tak zużyty od ostrzenia, że przypominał cienki szpikulec, a to akurat nie jest najskuteczniejsza broń.

— Na nic nie narzekam.

Ponieważ nic go nie bolało, Carewe spróbował unieść się na pryczy.

— Nie tak prędko — powstrzymał go Storch, ujmując go zdecydowanie za ramiona i kładąc z powrotem. — Przekłuto panu płuco i lekarz musiał zrobić zapad płuca.

— Zapad płuca? Czy to znaczy…?

— To chwilowa sprawa. Żeby płuco odpoczęło, nic więcej. — Storch obejrzał się za siebie na kogoś, kto znajdował się poza zasięgiem wzroku Carewe’a. — Prawda, doktorze?

— Oczywiście — odpowiedział męski głos. Nie ma powodu do niepokoju, panie Carewe. Pańskie płuco krwawiło przez jakiś czas, ale zatamowaliśmy krwotok i ściągnęliśmy krew. Teraz tylko trzeba dać mu odpocząć.

— Rozumiem.

Carewe’owi zrobiło się trochę słabo na myśl, że jedno płuco spoczywa zwiotczałe w jego piersiach. Oddychając, skupił się na swoich doznaniach wewnętrznych i po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że wdech bierze swój początek nie w płucach, ale w mięśniach klatki piersiowej. Żebra unoszą się, rozciągając przymocowane do nich żywe worki, dzięki czemu przez usta i nos wpada do środka nie znoszące próżni powietrze. W jego przypadku funkcjonowało jednak tylko jedno płuco. Nieledwie spodziewając się, że zabraknie mu powietrza, podczas transportowania go na noszach z przyczepy do ambulansu starał się oddychać miarowo.

Po powrocie do bazy przeniesiono go do średniej wielkości kopułodomu, gdzie mieścił się punkt pomocy medycznej. W jednej jedynej sali oprócz jego łóżka stały jeszcze trzy wolne, a w popołudniowym powietrzu brzęczały cisza i spokój. Co pół godziny wpadała do niego pielęgniarka, dwa razy też zajrzał lekarz o nazwisku Redding, żeby dowiedzieć się o jego samopoczucie, i za­wiadomił go, że nazajutrz zostanie stąd odesłany. Oboje odnosili się do niego z zawodową uprzejmością, co tylko wywoływało w nim przygnębienie i uczu­cie bezradności. Powszechnie wiadomo było, że brygady antynaturystyczne na całym świecie odczuwają brak chętnych do pracy i rzadko rezygnują ze zdatnego do służby ochotnika, a mimo to od samego początku czuł, że stare wygi uważają się za zawodowców, którzy co jakiś czas zmuszeni są godzić się na współpracę z pełnymi dobrych chęci amatorami. Kendy nazywał to syndromem Beau Geste’a. Carewe nie miał pojęcia, kto to jest Beau Geste, lecz przeczuwał, że z nadejściem wieczoru jego poranny wyczyn wywoła salwy śmiechu przy ogromnym okrągłym barze w klubie Współnarodów. Poddał się ogarniającej go senności w nadziei, że przyśni mu się Atena i dawne dobre czasy…

Wieczorem, kiedy o szyby tłukły się siwe ćmy, przewinęła się przez jego salę procesja gości, a wśród nich Kendy, Parma i kilka twarzy, które pamiętał jak przez mgłę ze swojego inauguracyjnego ochlaju. Jeden jedyny Parma chyba szczerze wyraził żal z powodu jego zaplanowanego wyjazdu, z uroczystą i poważną miną na posrebrzonej zarostem twarzy proponując mu, że przemyci z baru do szpitala trochę piwa na pożegnalne przyjęcie. Carewe grzecznie mu podziękował i po jego wyjściu poprosił pielęgniarkę o coś na uspokojenie. Połknął prążkowaną kapsułkę i czekając, aż zacznie działać, wpatrywał się ze stoickim spokojem w sufit.

Po upływie długiego czasu ocknął się z uczuciem dziwnego niepokoju. Spojrzał na przegub ręki i przez chwilę wpatrywał się w gładką skórę, zanim uprzytomnił sobie, że rejon Nouvelle Anvers leży za daleko od nadajnika czasu, żeby jego zegarek działał. Koło łóżka rozległy się czyjeś kroki. Młody człowiek o śniadej cerze, ubrany w biały strój lekarski, podał mu szklankę wody i jasnoniebieską tabletkę.

— Przepraszam, że pana niepokoję, panie Carewe — odezwał się cicho przybysz. — Ale pora na pigułkę wzmacniającą.

— A po co? — spytał sennie Carewe.

— Doktor Redding woli nie ryzykować, w tutejszym klimacie rany są niebezpieczne.

— Wobec tego chyba… — Carewe podparł się na łokciu i sięgnął po szklankę wody. Bez słowa przyjął pigułkę i już niósł ją do ust, kiedy spostrzegł, że nieznajomy ma żałobę za paznokciami. Wytężył zmętniały wzrok i w słabym świetle ujrzał na wierzchu jego dłoni utrwaloną siateczkę brudu.

— Chwileczkę — powiedział, z ogromnym wysiłkiem otrząsając się z oszołomienia wywołanego środkiem uspokajającym. — Jest pan pewien, że doktor Redding polecił mi zażyć ten lek?

— Jak najbardziej.

— A gdybym odmówił, to co wtedy?

— Panie Carewe — rzekł nieznajomy z lekkim zniecierpliwieniem — proszę nie utrudniać nam życia i zażyć lekarstwo, dobrze?

— Zażyję,ale po rozmowie z doktorem Reddingiem — odparł Carewe, próbując przyjrzeć się twarzy nieznajomego, ale jego ramiona i głowa znajdowały się poza stożkiem światła z nocnej lampki.

— Jak pan chce, panie Carewe, nie będę się z panem wykłócał. Nieznajomy wyciągnął rękę i Carewe położył mu na dłoni pastylkę.

W następnej sekundzie został przygwożdżony do łóżka ciężarem ciała w bieli, a na jego ustach zacisnęła się silna ręka. Pigułka zgrzytnęła mu o zęby. Z mrożącą krew w żyłach pewnością, że umrze, jeżeli tabletka znajdzie się na języku, usiłował zrzucić z siebie napastnika, ale nogi uwięzły mu w pościeli. Twarda ręka ścisnęła mu nos pozbawiając go dopływu powietrza, a to oznaczało, że wytrzyma najwyżej jeszcze kilka sekund. Przed oczami zaczęły mu już latać czerwone płaty, kiedy uzmysłowił sobie, że ma w ręku gładki przedmiot — szklankę z wodą. Trzymając ją od spodu zadał nią cios, celując w majaczącą mu przed oczami twarz. Szkło rozprysło się na kawałki, po ręce spłynęła mu woda i nagle poczuł, że znów oddycha. Nieznajomy z jękiem odskoczył do tyłu, jedną ręką trzymając się za zraniony policzek, a drugą sięgając po nóż. Carewe jak szalony odrzucił pościel, stoczył się z łóżka po przeciwnej stronie, zerwał na równe nogi i bez zatrzymywania popędził do drzwi, słysząc tuż za sobą goniące go kroki. Coś łopotało mu w piersiach niczym mokra szmata. Zaświtała mu w głowie paskudna myśl, że to jego nieczynne płuco, ale resztę uwagi skupił całkowicie na tym, żeby uciec przed pchnięciem nożem w plecy. Wypadł przez wahadłowe drzwi, zobaczył następne prowadzące do pokoju służbowego i naparł na nie ramieniem.

W środku nie było żywej duszy. Chwycił stojącą na biurku rzeźbioną hebanową figurkę i obrócił się przyjmując postawę obronną, ale napastnik znikł. Słychać było tylko skrzypienie kołyszących się nie do taktu skrzydeł wahadłowych drzwi. Zachowując daleko posuniętą ostrożność, Carewe wyszedł do hallu w momencie, kiedy z czarnego prostokąta drzwi wejściowych wyłoniła się ubrana na biało postać. Uniósł prowizoryczną maczugę, ale okazało się, że przybyszem jest pielęgniarka, która opiekowała się nim wcześniej.

— Nie powinien pan wstawać, panie Carewe — powiedziała, patrząc podejrzliwie na drewnianą figurkę. — Co tu się dzieje?

— Ktoś mnie napadł i chciał zamordować — odparł z rezygnacją.

— Miał pan jakiś zły sen, proszę wrócić do łóżka.

— Wcale nie spałem, miałem oczy szeroko otwarte — powiedział Carewe, wręczając jej statuetkę. — Nie widziała pani, żeby ktoś przed chwilą wybiegał z budynku? A właściwie, to dlaczego pani wychodziła?

— Nie widziałam nikogo, a jeżeli koniecznie chce pan wiedzieć, to wyszłam, bo wezwano mnie telefonicznie do wypadku w dziale łączności.

— I rzeczywiście coś się stało?

— Nie.

— A więc wszystko jasne — triumfował Carewe.

— Co jest jasne?

— Że ktoś panią stąd wywabił, żeby umożliwić napaść na mnie.

— Panie Carewe — powiedziała pielęgniarka znużonym głosem, popychając go w stronę sali — jasne jest dla mnie tylko to, że Feliks Parma albo któryś z jego koleżków znów się dziś zalał w trupa. Pewnie pałętają się teraz po ciemku, wymyślając głupie kawały. A teraz bardzo proszę położyć się z powrotem do łóżka, dobrze?

— Wobec tego proszę popatrzeć tutaj — rzekł Carewe, któremu przyszła do głowy inna myśl.

Poprowadził pielęgniarkę do łóżka z rozkopaną pościelą i obszukał je wokoło. Niebieska pastylka znikła, a na leżących na podłodze kawałkach szkła z rozbitej szklanki nie było śladów krwi. Obejrzał dokładnie lewy rękaw piżamy i znalazł pojedynczą czerwoną kropkę, niemal doszczętnie zmytą przez wodę, która ściekła mu po ręku.

— O, proszę, tu jest kropka krwi — oznajmił dobitnie.

— A tu jeszcze jedna — odrzekła pielęgniarka, wskazując szkarłatną plamę, jaka pojawiła się na piżamie. — Otworzył pan ranę i muszę zmienić panu opatrunek.

Carewe zaczerpnął tchu, chcąc ją dalej przekonywać, ale w końcu postanowił zaczekać z wyjaśnieniem sprawy do jutra rana, kiedy spotka się z Kendym, koordynatorem ekipy Współnarodów.

— Widziałem na pewno w pańskiej kompkarcie, ale szczegóły wyleciały mi z głowy — powiedział Kendy. — Proszę mi powiedzieć, panie Carewe, ile naprawdę ma pan lat.

— Czterdzieści.

— O! A więc utrwalił się pan całkiem niedawno.

Wyrażenie „utrwalił się” nieprzyjemnie zazgrzytało Carewe’owi w uszach i o mały włos nie zwrócił Kendy’emu uwagi, żeby go nie używał, ale zaraz potem uprzytomnił sobie, co tamten ma na myśli. Było powszechnie wiadomo, że bardzo wiekowi ostudzeni, znużeni życiem, lecz i obawiający się śmierci, ulegają czasami nieodpartemu i przemożnemu pragnieniu wyjścia tej śmierci naprzeciw. Wówczas, bez udziału świadomej woli, szwendają się po niebezpiecznych okolicach, gdzie raz po raz zdarzają się nieszczęśliwe wypadki, aż wreszcie dochodzi do nieuchronnej tragedii.

— Całkiem niedawno — potwierdził Carewe. — I zapewniam pana, że nie jestem pechowcem.

— Tak tylko sobie pomyślałem. — Kendy z awersją rozejrzał się po niewielkiej salce, jakby dawał do zrozumienia, że mu się spieszy i ma inne, ważniejsze sprawy do załatwienia. Jego rumiana cera tryskała zdrowiem w ukośnych promieniach słońca wpadających przez okno. — Najpierw ta historia w pańskim domku, potem awaria poduszkowca na rzece, a teraz…

— Nie jestem pechowcem i całym sercem pragnę pozostać przy życiu — przerwał mu Carewe.

— Mówiłem już, że tak tylko sobie pomyślałem.

— Rozumiem, ale nie nazwałbym pechowym zdarzeniem próby otrucia ani napaści z nożem w ręce.

— Wyciągnęliśmy poduszkowiec z rzeki — powiedział Kendy marszcząc brwi i wyraźnie nie mając ochoty na omawianie niczym nie potwierdzonego zamachu na życie.

— No i?

— Stwierdzono brak trzpienia w czujniku wysokości. Kiedy trzpień wypadł, dla czujnika był to sygnał, że pojazd został zaparkowany albo dotyka ziemi, no i — co zupełnie zrozumiałe — silnik zgasł.

— Zupełnie zrozumiałe.

— Tak czy owak trzeba to uznać za pechowy przypadek, bo naprawdę nie wiem jak trzpień mógł wypaść w określonym z góry punkcie podróży.

Carewe zaczerpnął tchu, chcąc ją dalej przekonywać, ale w końcu postanowił zaczekać z wyjaśnieniem sprawy do jutra rana, kiedy spotka się z Kendym, koordynatorem ekipy Współnarodów.

Carewe przejechał palcem po wzorach ułożonych z fałd pościeli.

— Nie znam konstrukcji waszych poduszkowców — rzekł — ale wyobrażam sobie, że kiedy przejeżdża się przez rzekę, to czujnik wysokości zanurz; się w wodzie.

— To nieuniknione.

— A gdyby ktoś usunął prawdziwy trzpień i na jego miejsce wstawił inny wykonany powiedzmy z gordonitu?

— A co to jest gordonit?

— Stop, który rozpuszcza się niemal natychmiast przy zetknięciu z wodą Kendy westchnął z teatralną przesadą.

— I znów wracamy do tajemniczego spisku na pańskie życie. Wysuwa pan przypuszczenie, że w bazie przebywa niedoszły morderca.

— Wcale nie! — Carewe poczuł nowy przypływ gniewu. — Takie przypuszczenie wysuwałem wczoraj, dziś stwierdzam to z całą pewnością.

— Sprawdziłem członków wszystkich ekip i nie znalazłem w bazie nikogo ze świeżą raną na twarzy — powiedział Kendy i wstał.

— A ten skrawek ziemi wokół bazy, który, o ile się nie mylę, nazywacie Afryką?

Kendy uśmiechnął się.

— Podoba mi się pańskie poczucie humoru, panie Carewe. Jest taki bardzo stary angielski kawał, o tym, jak król Dariusz rano przy śniadaniu spotyka się z Dawidem, którego poprzedniego dnia wtrącił do jaskini lwów. Król pyt; „Jak ci się spało?” „Źle — odpowiada Dawid — jeśli mam być szczery przeszkadzały mi lwy”. Na to król prycha z pogardą i mówi: „Widocznie sam je sprowadziłeś, a to już nie moja wina”.

Carewe uśmiechnął się niepewnie.

— To miał być dowcip?

— Ja też się nad tym dłuższy czas głowiłem. Ale potem, a trzeba pan wiedzieć, że interesuję się literaturą dziewiętnastego i dwudziestego wieki odkryłem, że to ostatnie zdanie, włożone w usta króla, miały w zwyczaj wypowiadać angielskie gospodynie odnajmujące pokoje, ilekroć jakiś lokator narzekał na pchły w łóżku.

— Mimo wszystko to nie jest specjalnie śmieszne. Chciałem pana spytać, c to znaczy Beau Geste, ale doszedłem do wniosku, że nie warto.

— Chodziło mi tylko o to, że jeżeli ktoś naprawdę dybie na pańskie życie to nie ma to nic wspólnego z bazą Współnarodów, że musiał się pan komuś narazić przed przybyciem tutaj.

Carewe już miał się temu sprzeciwić, ale nie przyszedł mu do głowy żaden sensowny argument. Odprowadził Kendy’ego wzrokiem, aż jego barczysta sylwetka zniknęła za drzwiami, i próbował połączyć wydarzenia minionych kilku dni w jakąś logiczną całość. Jedyny ogólny wniosek, do jakiego doszedł, był taki, że całe jego życie piekielnie się pogmatwało mniej więcej od chwili, gdy dowiedział się o E.80. Barenboima i Pleetha niepokoiła możliwość szpiegostwa przemysłowego. Być może starannie obmyślane kroki, jakie podjęto dla utrzymania w tajemnicy ich wspólnych poczynań, okazały się wbrew oczekiwaniom nie dość skuteczne — na przykład kiedy wylał na Rona Ritchiego swoją whisky, tamten robił obraźliwe aluzje do jego związków z Barenboimem. Przypuśćmy jednak, że wieść o E.80 dotarła do uszu potężnych i bezwzględnych konkurentów, to w jaki sposób próbowaliby się dowiedzieć czegoś więcej? Czy nie zechcieliby porwać go żywego, żeby go przesłuchać i przebadać? No bo czego można się dowiedzieć od trupa? I czy nie interesowałaby ich także Atena?

Carewe nacisnął guzik wzywający pielęgniarkę.

— Kiedy mam być stąd odesłany? — spytał, gdy się zjawiła.

— Doktor Redding zamówił na dziś wieczór pionowzlot przystosowany do przewożenia noszy. Poleci pan prosto do Lizbony.

Ton jej głosu zdradzał, że nie wybaczyła mu jeszcze zakłócenia jej rozkładu zajęć zeszłej nocy.

— Ach tak… i zostało to załatwione normalnymi kanałami? Wszyscy wiedzą, kiedy i czym odlatuję?

— Nie wszyscy — odparła chłodno pielęgniarka. — Mało kogo to interesuje.

Carewe odprawił ją gestem ręki.

— Dziękuję, to wszystko. Zawołam panią, jeżeli znów ktoś mnie zaatakuje.

— Proszę się nie trudzić.

Kiedy sobie poszła, wziął z nocnego stolika komunikator i powiedział, łechce rozmawiać z szefem transportu Farmy. Po krótkiej zwłoce uzyskał połączenie.

— Tu Parma z Farmy. — Głos Parmy z charakterystycznym szkockim akcentem brzmiał nieufnie. — Z kim mówię?

— Tu Will Carewe. — Carewe spojrzał na drzwi sali, upewniając sit, czy są zamknięte. — Gdzie teraz jesteś, Feliks?

— W klubie. Właśnie piję swoje litrowe śniadanie.

— Jedziesz dziś na spotkanie wahadłowca?

— Tak, przylatuje za jakieś pięćdziesiąt minut, nie wiem, czy zdążę.

— Zdążysz, a poza tym weźmiesz mnie za sobą.

— Ale przecież… — głos Farmy zamarł ze zdumienia.

— To dla mnie bardzo ważne. Mógłbyś po drodze wziąć z mojego domku bagaż i podjechać tu po mnie za pięć minut? — spytał Carewe, dokładając starań, zęby jego słowa zabrzmiały możliwie dramatycznie. — I nic nikomu o tym nie powiesz?

— No dobrze. Ale co się stało?

— Opowiem ci później, przyjeżdżaj jak najprędzej.

Carewe odłożył komunikator i ostrożnie wstał z łóżka. Przeszukał sąsiadującą z nią szafkę, ale nie znalazł w niej ubrania, w którym mógłby stąd wyjść. Stanął przy oknie i wyglądał przez nie, aż zobaczył uważnie prowadzoną ciężarówkę jadącą przez główny plac. Odczekawszy, aż podjedzie do wejścia, szybko znalazł się przy drzwiach i wyszedł z sali. Kiedy szedł, wiszące mu w piersiach prawe płaco podchwyciło rytm jego kroków i zaczęło się lekko obijać o żebra. idąc dalej równym tempem, niepostrzeżenie opuścił budynek, a potem wsiadł do czekającej na niego ciężarówki. Mimo ulgi, jaka go ogarnęła, w niewytłumaczalny sposób czuł się urażony faktem, że nikt nie zauważył jego ucieczki.

— Nie zrozum mnie źle — powiedział Parma, rozsiewając w kabinie odór piwa. — Jak wszyscy lubię się rozerwać, zwłaszcza w takiej zapadłej dziurze, ale czy przypadkiem nie powinieneś leżeć w łóżku?

— Jedźmy już — ponaglił go Carewe, spoglądając niespokojnie na drzwi szpitala.

— No dobrze, Willy, ale to mi się nie podoba — oznajmił Parma raptownie puszczając sprzęgło, aż koła zawirowały w miejscu wzbijając kurz, a potem ciężarówka ruszyła przez plac z piskiem i zgrzytem podwozia i karoserii, protestujących przeciwko takiemu traktowaniu. — I powiem ci od razu, że nie jest to wymarzony samochód do ucieczki.

— Ujdzie.

Ciekawe rozejrzał się uważnie dookoła, szukając jakichś oznak zainteresowania jego niezwykłym odjazdem. Ale w prażonej słońcem bazie panowała ciemność i widać było jedynie dwóch mężczyzn w niebieskich uniformach Współnarodów, bijących się w cieniu markizy. Całkiem możliwe, że to ci sami których widział poprzedniego ranka dokładnie w tym samym miejscu. Żaden z nich nawet się nie obejrzał za ciężarówką, która minęła ich wlokąc za sobą wir pyłu i suchych liści.

A właściwie to co ty takiego przeskrobałeś? — spytał Parma, kiedy ciężarówka wjechała na leśną drogę i drzewa po obu stronach zwarły się, rzucając na nią cień.

— Nic. Zupełnie nic.

— Ach tak — mruknął zaskoczony Panna. — Pytam dlatego, że lubię wiedzieć zawczasu, kiedy pakuję się w jakieś nieprzyjemności.

— Przepraszam cię, Feliksie — odparł Carewe, nagle pojmując, jak daleko się posunął, wykorzystując ich niezmiernie krótką znajomość. Nie próbowałem się wykręcić od wyjaśnień. Ja naprawdę nic nie zrobiłem, chyba że uznasz za wykroczenie niewypełnienie poleceń lekarza.

— Czemu tak ci zależy, żeby być tam, kiedy przyleci wahadłowiec?

— Zależy mi nie tylko, żeby tam być, ale żeby nim odlecieć — wyjaśnił Carewe i dodał po chwili: — Jak myślisz, da się to zorganizować?

— Ale tu gorąco — rzekł ponuro Parma. — Trzeba było zabrać ze sobą parę baniek piwa.

— No więc, jak będzie? — dopytywał się Carewe.

— Przypierasz mnie do muru, Willy. Ja też pracuję dla Farmy, a szef transportu nie powinien szmuglować ludzi razem z ładunkiem.

— Nie chcę, żeby mnie szmuglowano. Wpisz mnie na listę przewozową, czy jak tam to się nazywa, i nic więcej.

Parma westchnął i wypełniający kabinę odór piwa zmieszany z wonią potu stał się prawie me do wytrzymania.

— Co masz przeciwko podróży samolotem zamówionym dla ciebie przez doktora Reddinga?

— Nic. I dlatego właśnie nie chcę nim lecieć.

— Co? — spytał Panna i zaklął, bo ciężarówka podskoczyła na wyboju i zarzuciło nią. Mocując się z kierownicą wyprowadził woź z powrotem na drogę.

— Jest w bazie ktoś, kto dybie na moje życie, i może się posunąć do tego, że podłoży w samolocie bombę.

Słysząc to Panna ryknął śmiechem, aż zjeżył mu się srebrzysty zarost na pokrytych czerwonymi żyłkami policzkach.

— Ach ty głąbie — tak mówią w Glasgow zamiast kapuściany łbie — komu zależy na twojej śmierci?

— Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.

— Willy, jedyni ludzie w tych okolicach, mający coś przeciwko tobie, to ci byli naturyści, których wczoraj ostudziłeś, a oni nie mogą się nawet zbliżyć do bazy — powiedział Parma, parskając radosnym śmiechem.

Carewe zapanował nad irytacją ogarniającą go z powodu faktu, że sprawy, które dla niego były sprawami życia i śmierci, u innych wywoływały najwyżej śmiech lub powątpiewanie.

— To się zaczęło jeszcze przed moim udziałem w ekspedycji — wyjaśnił. — A zeszłej nocy jakiś człowiek wszedł na salę w szpitalu i chciał mnie zadźgać nożem.

— To był sen, normalna sprawa po tym, co się wydarzyło w ciągu dnia.

— To nie był sen. Zostałem zaatakowany — powiedział Carewe, po czym szczegółowo opisał napastnika, uświadamiając sobie jednocześnie, że płuco zaczęło mu się ocierać o żebra, zgodnie z rytmem podskakującej na nierównościach ciężarówki. — Mógłbyś jechać trochę wolniej? Znów mi rezonuje płuco.

— Oczywiście — odparł Parma zwalniając i spoglądając ze współczuciem na klatkę piersiową Carewe’a. — Widzę, że naprawdę chcesz się stąd wydostać za wszelką cenę. Nie znam nikogo, kto pasowałby do rysopisu, który przedstawiłeś, ale możliwe, że dostał się do bazy ktoś obcy.

— Tak właśnie sobie pomyślałem. No więc, jak będzie? Wsadzisz mnie na ten wahadłowiec czy nie?

Przez chwilę Parma ugniatał palcami czerwony perkaty nos.

— Wiesz, Willy, podoba mi się, jak radzisz sobie z piwem, ale gdyby nie to…

— Dziękuję ci, Feliksie. Gdzież ten mój sakwojaż?

Carewe przeczołgał się na tył ciężarówki i zdjął z siebie piżamę. Pocieszyło go, że opatrunek na piersiach jest mały i dobrze się trzyma. Szamocząc się z ubraniem, włożył je i ledwie wrócił na fotel obok kierowcy, kiedy gromki huk ustawionych pionowo silników odrzutowych zagłuszył warkot ciężarówki Parmy. W zasięgu ich wzroku przeleciał srebrzysty samolot, zadarł dziób dc góry i znikł im z oczu za drzewami.

— Masz swój wahadłowiec, trochę się pośpieszył — rzekł Parma.

— Nie wiedziałem, że tak hałasuje.

— Wszystkie samoloty pionowego startu i lądowania hałasują. To ich cecha konstrukcyjna, ale ty normalnie słyszysz je tylko, jak startują i lądują w wyciszonych tunelach — wyjaśnił Parma pociągając głośno nosem. — Tutaj nikt nie zawraca sobie głowy takimi wymysłami.

— A co z pilotem? Będzie robił z mojego powodu jakieś trudności?

— Raczej nie — odparł Parma spoglądając na zegarek. Był to przestarzały model radiowy, ale — jak z żalem zauważył Carewe — działał on tam gdzie jego tatuaż odpierający fale radiowe okazywał się nieprzydatny. — To pewnie Colleen Bourgou. Kiedy znajdzie się w naszych stronach, zawsze przylatuje przed czasem, żeby się trochę poopalać. Zdążyłem dość dobrze ją poznać.

— Czy to ta, z którą tu przyleciałem?

— Zgadza się, zapomniałem o tym. — Parma szturchnął Carewe’a w bok. — Wpadła ci w oko, co?

— Owszem.

Carewe wrócił myślami do ciemnowłosej dziewczyny, która na jego oczach tak niedbale zdjęła bluzkę. Ogarnęło go wówczas podniecenie zmieszane z poczuciem winy, ale było to niczym wobec prymitywnej żądzy, którą zapłonął teraz na samą myśl o jej obnażonym biuście. Nie pomylili się co do tego E.80, pomyślał, wcale nie jestem ostudzony. W kilka minut później ciężarówka wjechała na zalane światłem lądowisko. Pilotka, która siedziała już na przednich schodkach, ze zwinnością dzikiego zwierzęcia, łyskając opalonym ciałem, wciągnęła bluzkę.

— Jest — szepnął Parma i, po raz pierwszy robiąc aluzję do wyglądu Carewe’a wskazującego na jego stan, dodał: — Przeżyłeś, Willy, kilkadziesiąt dobrych lat. Niczego nie żałujesz?

— Trochę tak — odparł Carewe — ale być może nie tego, o czym myślisz.

Загрузка...