Rozdział drugi

— Muszę dokładnie wiedzieć, co się z tym wiąże — powiedział Carewe, mimo że podjął już decyzję. Atena wyglądała atrakcyjnie jak nigdy, ale ostatnio spostrzegł na jej twarzy pierwsze słabe znaki ostrzegawcze, że czas skończyć tę grę w dreptanie w kółko i udawanie, że buty się od tego nie zdzierają… Spędzamy zachwycający weekend z księżycami w purpurowej poświacie, a kiedy przeciekają nam przez palce ostatnie jego minuty, nie starcza nam szczerości, by zapłakać z żalu. „Za tydzień będzie nam tak samo dobrze”, mówimy, udając, że nasz własny kalendarz powtarzających się tygodni, miesięcy i pór roku to prawdziwa mapa czasu. Ale czas to prosta czarna strzała…

— Naturalnie, mój drogi — odparł Barenboim. — Przede wszystkim musi pan pamiętać o konieczności zachowania najściślejszej tajemnicy. A może jestem jajem, które chce być mądrzejsze od kury? — Spojrzał na Carewe’a z pełnym skruchy uznaniem, składając hołd trzeźwości umysłu swojego księgowego. — To raczej pan mógłby mi powiedzieć, ile straciłaby Firma, gdyby jakiś inny koncern przypadkiem dowiedział się o tym przedwcześnie.

— Zachowanie tajemnicy jest absolutną koniecznością — przyznał Carewe, wciąż mając przed oczami twarz Ateny. — Czy to znaczy, że wraz z żoną musielibyśmy zniknąć?

— Skądże znowu! Wprost przeciwnie. Nic tak szybko nie zwróciłoby uwagi przemysłowego szpiega, jak pańskie zniknięcie stąd i pojawienie się, powiedzmy, w naszych laboratoriach na Przełęczy Randala. Obaj z Mannym uważamy, że najlepiej, gdybyście pan i żona prowadzili dalej normalne życie, tak jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego. Zwykłe kontrole lekarskie, o których nikt nie będzie wiedział, może przechodzić pan tu, w moim gabinecie.

— To znaczy mam udawać, że się nie utrwaliłem? Berenboim przyjrzał się uważnie swojej delikatnej prawej ręce.

— Nie — rzekł. — Ma pan właśnie udawać, że się pan utrwalił, prawda, jakie to okropne wyrażenie? Proszę pamiętać, że o żadnym utrwaleniu się nie ma mowy. Pozostanie pan czynnym biologicznie mężczyzną, jednak bezpieczniej będzie, jeśli zacznie pan stosować depilatory do twarzy i w ogóle zachowywać się jak na ostudzonego przystało.

— Ach tak — odparł Carewe zdumiony siłą wewnętrznego sprzeciwu, jaki to w nim wywołało. Miał przecież niewiarygodne szczęście otrzymując propozycję nieśmiertelności bez żadnych związanych z nią ograniczeń, co jeszcze kilka minut temu było nierealną, utęsknioną mrzonką, a mimo to wzdragał się przed takim drobiazgiem, jak zgolenie zewnętrznych oznak męskości. — Zgodzę się oczywiście na wszystko, ale jeżeli ten nowy środek jest taki rewelacyjny, to czy nie lepiej, gdybym udał, że nie wziąłem zastrzyku?

— W innych okolicznościach, tak. Domyślam się jednak, że większość przyjaciół wie o waszych oporach względem tych zastrzyków. Hm?

— Zdaje się, że tak.

— Więc zdziwi ich, jeżeli ni stąd, ni zowąd Atena stanie się nieśmiertelna, a pan na pozór w ogóle się nie zmieni. Przecież pan wie, jak trudno jest kobiecie ukryć fakt, że wzięła zastrzyk.

Carewe pokiwał głową, przypominając sobie, że to kobiety są prawdziwie nieśmiertelnymi tworami natury, bo tylko one mogą przyjmować związki biostatyczne nie niszcząc przy tym swojego układu rozrodczego. Działanie uboczne tego leku polegało na tym, że idealnie regulował on wytwarzanie estradiolu, tworzył aurę wyzywająco kwitnącego zdrowia, optymalne samopoczucie fizyczne, o jakim niegdyś kobiety mogły tylko marzyć. Carewe wyobraził sobie Atenę w tym stanie boskiej doskonałości, zachowanej na zawsze, i przeklął się w duchu za to, że zwlekał.

— Widzę, że nie nadążam za biegiem pańskich myśli, panie prezesie. Pewnie zechce pan omówić to z moją żoną?

— Stanowczo nie. Nie miałem jak dotąd przyjemności poznać pańskiej żony i choć z jej psychoteki wynika, że jest osobą dyskretną, lepiej, żebyśmy na razie pozostali sobie obcy. Wasze domowe życie musi się toczyć zwykłym trybem, bez żadnych zmian. Rozumie pan?

— Mam jej sam to wszystko wyjaśnić?

— Właśnie. Panu zostawiam uzmysłowienie jej, jak ważne jest dochowanie tajemnicy — powiedział Barenboim i spojrzał na Pleetha. — Myślę, że możemy na tyle zaufać naszemu Willy’emu, prawda, Manny?

— Tak sądzę.

Pleeth skinął głową i podskoczył sprężyście na krześle. Zaczerwienione białka oczu lśniły mu w świetle poranka, a złote cygaro na piersiach błyszczało.

Barenboim mlasnął językiem z aprobatą.

— No, to załatwione. Życzylibyśmy sobie tylko, żeby zaraz po zastrzyku poddał się pan kilkudniowym badaniom kontrolnym na Przełęczy Randala, ale z łatwością znajdziemy jakiś pretekst wymagający wizyty rewidenta ksiąg w laboratorium biopoezy. Tajemnica zostanie zachowana.

Carewe zdobył się na niewymuszony uśmiech.

— To kolosalne osiągnięcie naukowe, prawdziwy przełom. Ile mógłby mi pan zdradzić…?

— Nic a nic, Willy. To temat tabu. Jak pan wie, związki biostatyczne z natury swej szkodzą androgenom. To fizyczne prawidło leży u podstaw hipotezy Wogana, mianowicie że niezmienność komórek, innymi słowy potencjalna nieśmiertelność, wyklucza zachowanie męskich cech płciowych. Nam zaś udało się przezwyciężyć — lub raczej ominąć — ten skutek; najlepiej jednak, żeby pan wiedział jak najmniej o stronie naukowej zagadnienia. Oznaczyliśmy ten nowy środek kryptonimem E80, ale nawet i ta informacja nie jest panu potrzebna.

— No, a czy w związku z tą próbą coś mi może grozić? — spytał oględnie Carewe.

— Może naraża się pan tylko na pewne rozczarowanie, bo jak dotąd nie przeprowadziliśmy prób na pełną skalę. Sądzę jednak, że jakoś by pan to przeżył, gdyby spotkał pana, co bardzo wątpliwe, zawód. Nie proponujemy ci tego za darmo, chłopcze, pozwolisz, że będę ci mówił na ty.

— Ależ ja wcale…

— Dobrze, dobrze — przerwał mu Barenboim machając pulchną ręką. — Całkiem słusznie zastanawiasz się, co będziesz z tego miał. Jeżeli widzę, że któryś z moich pracowników szasta swoimi pieniędzmi, to zadaję sobie pytanie, co zrobi z moimi. Rozumiemy się?

Wygięte w górę kąciki ust Pleetha podjechały jeszcze wyżej i idąc za jego przykładem Carewe uśmiechnął się z uznaniem.

— Dobre — przyznał.

— To, co powiem teraz, spodoba ci się jeszcze bardziej. Jak wiesz, wprowadziliśmy ostatnio w księgowości sporo nowych metod. Zgodnie z dwudziestoletnim systemem rotacyjnym mojego głównego księgowego czeka za trzy lata degradacja, ale w związku z niedawnymi innowacjami proceduralnymi gotów jest przyśpieszyć swoje przejście na niższe stanowisko. W ciągu niespełna roku mógłbyś awansować na jego miejsce. Carewe przełknął ślinę.

— Ależ Walton to znakomity księgowy — powiedział. — Nie chciałbym spychać go…

— Bzdura! Walton pracuje u mnie od ponad osiemdziesięciu lat i zapewniam cię, że nie może się doczekać, kiedy znów znajdzie się u dołu drabiny i zacznie się piąć w górę szczebel za szczeblem. Dokonał tego już trzy razy i nic nie sprawia mu większej przyjemności!

— Naprawdę?

Carewe odsunął od siebie myśl, że w ramach systemu rotacyjnego on również będzie w końcu zmuszony do zrezygnowania z kierowniczego stanowiska. Czuł, jak złote stulecia rozścielają się przed nim niby miękki, nie kończący się kobierzec.

Wiedząc, że jego odwiedziny w gabinecie prezesa nie ujdą uwagi większości pracowników, Carewe oparł się pokusie, żeby wyjść wcześniej z biura i podzielić się nowinami z Ateną. Godziny pracy bez zmian, powiedział sobie w duchu, i siedział przykuty do biurka, poddając się swobodnemu biegowi myśli, które chwilami przyprawiały go o zawrót głowy. Zrobiło się późne popołudnie, kiedy przypomniał sobie, że obiecał Atenie przyjechać punktualnie o piątej i pomóc jej w przygotowaniach do skromnego przyjęcia, które dziś wydawała. Spojrzał na tarczę wytatuowaną na przegubie ręki, której skóra zmieniała układ cząsteczek pigmentu w zależności od transmitowanych sygnałów czasu wzorcowego, i zorientował się, że na podróż do domu zostało mu niespełna pół godziny.

Kiedy wychodził z biura, siedząca przy biurku z komputerem administracyjnym Marianna Tonę uniosła głowę i spojrzała na niego.

— Wychodzisz wcześniej, Willy? — spytała.

— Troszeczkę. Wydajemy dziś przyjęcie i muszę zgłosić swój akces.

— Przyjdź do mnie, to urządzimy sobie prawdziwy bal — zaproponowała Marianna z uśmiechem, lecz poważnie. — Będziemy tylko ty i ja.

Była wysoką, tęgawą brunetką o zmysłowej, rozłożystej w biodrach figurze i rozczarowanym spojrzeniu. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat.

— Tylko ty i ja? — powtórzył Carewe, uchylając się od odpowiedzi. — Nie wiedziałem, że w głębi ducha jesteś tak konwencjonalna.

— Nie jestem konwencjonalna, a zachłanna. I co ty na to, Willy?

— Kobieto, a gdzie twoja dziewicza skromność? — spytał, ruszając do wyjścia. — Do czego to doszło? Człowiek nie jest bezpieczny we własnym biurze.

Marianna wzruszyła ramionami.

— Nie przejmuj się, w przyszłym tygodniu odchodzę — powiedziała.

— Naprawdę? Bardzo mi przykro. A dokąd?

— Do Swiftsa.

— O! — wykrzyknął Carewe, wiedząc, że Swifts to biuro komputerowe zatrudniające wyłącznie kobiety.

— Sam widzisz. Ale tak chyba będzie najlepiej.

— Muszę lecieć, Marianno. Do zobaczenia, do jutra.

Z niejasnym poczuciem winy Carewe pośpieszył do windy. Biuro Swiftsa znane było z działalności swojego Klubu Priapa, tak więc przenosiny Marianny oznaczały, że rezygnuje z nieustannych prób zwrócenia na siebie uwagi sprawnych mężczyzn. Przypuszczał, że będzie tam szczęśliwsza, choć ubolewał, że Marianna, dziewczyna o obłych udach i figurze jakby stworzonej do rodzenia, skazuje się na praktyki z plastikowym fallusem.

Przed biurowcem Farmy panował przenikliwy jak na późną wiosnę chłód, mimo że niedoszłą zawieruchę udało się zepchnąć w Góry Skaliste. Carewe wyregulował umieszczony w pasku termostat i minął pośpiesznie strażnika, wciąż przygnębiony decyzją Marianny. Eksperyment z E.80 musi się powieść, pomyślał. Dla dobra nas wszystkich.

Skręciwszy w stronę swojego bolidu dostrzegł kątem oka, że na ziemi, na skraju parkingu, rusza się coś małego. W pierwszej chwili nie mógł odnaleźć wzrokiem, co takiego zwróciło jego uwagę, ale w końcu wyłowił z tła kształt wielkiej żaby, całej oblepionej kurzem i popiołem. Jej gardło nadymało się miarowo. Zrobił krok, przestępując przez żabę, podszedł do bolidu i szybko do niego wsiadł. Wiedział, że przy wjeździe do stacji metra Three Springs tworzy się już, jak to w godzinach szczytu, kolejka i że jeśli chce być wcześniej w domu, nie ma ani chwili do stracenia. Włączył turbinę, dodał gazu i wyjechał na autostradę, kierując się na południe. Po przejechaniu około kilometra raptownie zahamował i, pomrukując na siebie z oburzeniem, zawrócił. Kiedy znalazł się znów przed budynkiem Farmy, wychodzili już inni pracownicy i na parkingu reflektory rzucały oślepiające błyski, jednakże odnalazł żabę, która tkwiła w tym samym miejscu i cały czas nadymała się wyzywająco.

— Chodź, malutka — powiedział zgarniając dłońmi zimnego, zapiaszczonego płaza. — Po półrocznym śnie każdemu pomieszałyby się strony świata.

Poczekał na przerwę w ruchu, przeszedł na drugą stronę autostrady i wrzucił żabę do zbiornika, którego ciemne wody podmywały drogę. Mijały go teraz nieprzerwanym strumieniem bolidy i samochody, z trudem więc przedostał się z powrotem do swojego pojazdu. Zastanawiając się nad tym, czy jego poczynania obserwowano z budki strażnika, na siłę włączył się do ruchu, jednakże te kilka straconych minut okazało się decydujące. Na dojazd do stacji metra zużył dalsze dziesięć minut i jęknął na widok kolejki bolidów u wejścia.

Zmierzchało już, kiedy wreszcie dotarł do ładowni. Automatyczna ładowarka sfotografowała tablicę rejestracyjną bolidu, po czym wsunęła go do tunelu metra, zostawiając podwozie na pasie transmisyjnym, który uniósł je do północnego wyjścia, żeby mógł z niego skorzystać jakiś przyjeżdżający pojazd. Kiedy jego maszyna przedostawała się przez śluzę zwieraczową, Carewe usiłował się odprężyć. Dzięki wielotonowemu ciśnieniu sprężonego powietrza mógł dojechać do odległych o sto mil Three Springs w dwadzieścia minut, jednakże na północnym końcu trasy czekała na niego następna kolejka po podwozia, obliczał więc, że spóźni się do domu o godzinę.

Rozważał, czy zadzwonić do Ateny z wyjaśnieniami korzystając z bolidofonu, ale się rozmyślił. Zbyt wiele miał jej do powiedzenia.

Atena Carewe, wysmukła, szczupła w biodrach i zwinna jak wąż brunetka potrafiła odpoczywając zwijać ciało jak sprężynę, a w przypływie gniewu wyprężać je jak stalowe ostrze. Regularność jej rysów zakłócała jedynie lekko opadająca lewa powieka — pozostałość po wypadku w dzieciństwie — przez co chwilami miała wyniosły, a kiedy indziej konspiracyjny wyraz twarzy. Kiedy Carewe wszedł do typowego dla pracowników o średnich dochodach kopułodomu, za który spłacał rozłożony na sto lat dług hipoteczny, Atena, przygotowując się do przyjęcia, zdążyła już złożyć wewnętrzne ściany. Miała na sobie świetlny naszyjnik, który odziewał ją w blask klejnotów i odbitych w jeziorze promieni słońca.

— Spóźniłeś się — powiedziała bez żadnych wstępów. — Cześć.

— Cześć. Przepraszam, utknąłem po drodze.

— Musiałam sama składać ściany. Dlaczego nie zadzwoniłeś z biura?

— Mówiłem już, że przepraszam. Zresztą utknąłem dopiero po wyjściu z biura.

— Tak?

Carewe nie odpowiedział od razu — zastanawiał się, czy mówić Atenie o żabie, ryzykując, że jeszcze bardziej ją rozzłości. Małżeństwa monogamiczne należały do rzadkości w społeczeństwie, w którym liczba kobiet na wydaniu w stosunku do mężczyzn, którzy nie zażyli jeszcze leku zapewniającego nieśmiertelność i zachowali potencję, miała się jak osiem do jednego. Po podpisaniu zobowiązania, że przez kilkanaście lat się nie utrwali, powinien był założyć małżeństwo poligamiczne, które dzięki nagromadzeniu posagów zapewniłoby mu majątek. Jedno z niepisanych praw, jakimi rządził się jego związek z Ateną, głosiło, że jest ona zwolniona z obowiązku okazywania mu pokory i wdzięczności, a kiedy ma ochotę urządzić awanturę, robi to zawsze z autentyczną pasją. Pragnąc za wszelką cenę uniknąć kłótni, Carewe skłamał na poczekaniu, napomykając o wypadku w pobliżu wjazdu do metra.

— Ktoś się zabił? — spytała ponuro Atena, rozstawiając popielniczki.

— Nie, wypadek nie był poważny. Tylko na jakiś czas zablokował drogę — odrzekł. Poszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wzbogaconego mleka. — Dużo dzisiaj przyjdzie ludzi?

— Kilkanaścioro.

— Znam kogoś?

— Nie wygłupiaj się, Will, przecież znasz ich wszystkich.

To znaczy, że przyjdzie i May ze swoim najnowszym byczkiem? Atena postawiła ostatnią popielniczkę z głośnym, podwójnym stuknięciem.

— A kto, jak nie ty, krytykuje zawsze ludzi za to, że są staroświeccy i konwencjonalni?

— Naprawdę? — zdziwił się Carewe i łyknął trochę mleka. — W takim razie nie powinienem ich krytykować dlatego, że w żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do widoku coraz to nowych trzynastolatków, którzy bez skrępowania spółkują z May na samym środku mojego mieszkania.

— A może sam masz na nią ochotę? Poleci na każde twoje skinienie.

— Dość tego — przerwał jej. Chwycił ją, kiedy koło niego przechodziła, i przyciągnął do siebie, odkrywając, że pod migotliwym blaskiem świetlnego naszyjnika nie ma na sobie nic. — Aha, a co zrobisz, jak ci nawali elektryczność?

— Myślę, że jakoś zdołam się ogrzać — odparła przywierając niespodziewanie do niego całym ciałem.

— Nie wątpię — rzekł Carewe, łapiąc oddech. — Nie pozwolę, żebyś się zestarzała choćby o jeden dzień. To niedopuszczalne.

— Chcesz mnie zabić? — zażartowała, poczuł jednak, że jej szczupłe ciało sztywnieje mu pod palcami.

— Nie. Zamówiłem już dla nas w Farmie zastrzyki. Dostanę na pewno najlepsze, ze zniżką, ponieważ, jak wiesz, pracuję dla…

Atena wyrwała mu się z objęć.

— Nic się nie zmieniło, Will — powiedziała. — Nie zrobię tego i nie będę patrzeć, jak ty się starzejesz i starzejesz…

— Nie martw się, kochanie, zrobimy to jednocześnie. Jeżeli sobie życzysz, ja mogę pierwszy.

— O!

Piwne oczy Ateny pociemniały z niepewności, po czym poznał, że żona wybiega myślami w przyszłość i zadaje sobie pytanie, na które odpowiedź obydwoje znali aż za dobrze… Co dzieje się z pięknym snem o miłości, kiedy oblubieniec zostaje impotentem? Jak długo przetrwa związek dusz atrofię jąder?…

— To już postanowione? — spytała.

— Tak. — Spostrzegł jej nagłą bladość i poczuł wyrzuty sumienia, że tak niezręcznie poruszył ten temat. — Ale nie ma się co martwić, Farma wynalazła nowy biostat, a ja będę pierwszy, który go użyje.

— Nowy biostat?

— Tak, środek, dzięki któremu mężczyzna pozostaje w pełni sprawny. Zadany przez nią na odlew cios zaskoczył go całkowicie i trafił prosto w usta.

— Co u…?

— Uprzedzałam cię, co cię czeka, jeśli jeszcze raz na coś takiego się odważysz. — Atena patrzyła na niego z odrazą, drgająca powieka niemal całkiem zasłoniła lewe oko. — Puść mnie, Will.

Na puchnących wargach Carewe poczuł smak krwi.

— Co ty sobie wyobrażasz? — wykrzyknął.

— A ty? Masz już to i owo na swoim koncie, Will — kiedyś próbowałeś mnie podstępnie namówić na zastrzyk, kiedy brałam illusogen, innym razem sprowadziłeś tu moją matkę, żeby mnie urobiła — ale jeszcze nigdy nie zabierałeś się do tego tak niezręcznie. Wbij sobie do głowy, że nie wezmę zastrzyku, dopóki ty tego nie zrobisz.

— Ależ to nie jest żaden podstęp! Naprawdę wynaleziono… Przerwała mu pojedynczym przekleństwem, które zabolało go jak jeszcze jedno uderzenie, i odeszła. Fermentująca mu w żołądku posępna wściekłość napięła mu wszystkie mięśnie.

— Ateno, czy tak ma wyglądać monogamiczne małżeństwo? — spytał.

— Właśnie tak! — odparła z niepohamowaną złością. — Możesz mi wierzyć lub nie, ale tak właśnie ono wygląda. Takie małżeństwo to coś więcej niż jaśnie pan mąż paradujący z zarośniętą twarzą, sączkiem i słowami: „Chętnie bym was obsłużył, dziewczyny, ale niestety słowo się rzekło, żonka czeka, więc muszę zachować czystość!” Nie ma co, ta rola sprawia ci wielką frajdę, ale…

— No, no, mów dalej — zachęcił ją. — Jak już wjechałaś w ten tunel, to jedź nim do końca.

— Małżeństwo takie jak nasze z założenia opiera się na bezwzględnym zaufaniu, a ty nawet nie wiesz, co to słowo znaczy. Zwlekałeś z utrwaleniem się tak długo, aż wkroczyłeś w wiek zagrożony zakrzepami, bo jesteś przekonany, że nie mogłabym żyć, gdybyś mnie trzy czy cztery razy na tydzień nie pieprzył. Tak jesteś tego pewny, że dałbyś za to głowę.

Carewe’a zamurowało.

— Jeszcze nigdy nie słyszałem tak tendencyjnego, zaślepionego…

— Mam rację czy nie? — przerwała mu pytaniem.

Raptownie zamknął usta. Wybuch Ateny stanowił mieszaninę złości, lęku i charakterystycznych dla niej przestarzałych poglądów na więzi międzyludzkie, nie zmieniało to jednak faktu, że wszystko, co powiedziała — w tym również na jego temat — całkowicie odpowiadało prawdzie. I właśnie w tej chwili, ponieważ ją kochał, poczuł do niej nienawiść. Jednym haustem dopił mleko, żywiąc niejasną nadzieję, że zawarte w nim wapno ukoi mu nerwy. Nie dziwiło go wcale, że wciąż wzbiera w nim gniew. Tylko Atena potrafiła zamienić chwile, które powinny należeć do najszczęśliwszych w ich życiu, w kolejny zepsuty wieczór, w kolejny z gorzkich regularnie powtarzających się epizodów. Wyglądało to tak, jakby ich wzajemne oddziaływanie na siebie wytwarzało niestabilne pole magnetyczne, którego bieguny musiały czasem zamienić się miejscami, gdyż inaczej zniszczyłoby ich oboje.

— Posłuchaj — zwrócił się do niej zrozpaczony. — Musimy o tym porozmawiać.

— Proszę bardzo, mów, jeśli masz ochotę, ale ja nie mam obowiązku tego wysłuchiwać — odparła Atena, uśmiechając się słodko. — Pomóż mi trochę z łaski swojej. Wystaw te nowe, samomrożące się szklanki, które kupiłam w zeszłym tygodniu.

— Prędzej czy później musiano dokonać tego odkrycia. Pomyśl, ile wysiłku włożono w te badania w ciągu ostatnich dwustu lat.

Atena skinęła głową.

— No i warto było, jak się okazuje — odparła. — Pomyśl tylko, już nigdy nie będziemy się babrać z kostkami lodu.

— Ale ja mówię o nowym środku Farmy — obstawał uparcie przy swoim, przygnębiony świadomością, że Atena jest najbardziej krnąbrna i uparta wówczas, kiedy postanawia zachowywać się beztrosko i wykrętnie. — Ateno, ten środek naprawdę istnieje.

— Przynieś też zakąski.

— Jesteś bezczelną, głupią, wstrętną jędzą — oznajmił.

— Nawzajem — odparła, popychając go w stronę kuchni. — Will, prosiłam cię o szklanki.

— Chcesz szklanki? — Poddając się dziecinnej zachciance Carewe zadrżał z podniecenia. Ruszył do kuchni, wyjął z termówki lodowato zimną samochłodzącą się szklankę i pośpieszył z powrotem. Atena w zamyśleniu lustrowała poczynione przygotowania. Carewe przebił szklanką mieniący się barwami strój, nacisnął ją mocno w talii i poczuł raptowny skurcz podrażnionych mięśni. Atena odskoczyła, szklanka poturlała się po podłodze i w tym właśnie momencie wszedł pierwszy z zaproszonych gości.

— To mi wygląda na świetną zabawę — powiedziała od progu Hermina Snedden. — Mogę z wami zagrać? Pozwólcie mi, proszę.

— W to mogą grać tylko pary małżeńskie — odparła cicho Atena, sztyletując spojrzeniem Carewe’a. — Ale, proszę, wejdź i napij się czegoś.

— Mnie nie trzeba namawiać.

Wśród nieśmiertelnych prawie nie spotykało się ludzi prawdziwie otyłych — zapewniała to niezmienność wzorów reprodukcji komórek — ale Hermina miała z natury majestatyczną figurę. Z rękami uniesionymi niemal na wysokość ramion popłynęła przez pokój ciągnąc za sobą szkarłatne jedwabie i dotarła do barku. Oglądając imponujący zestaw butelek, wyjęła coś z torebki i postawiła na kontuarze.

— Tak, tak, napij się czegoś, Hermino — zachęcił ją Carewe. Wszedł za barek i o mało nie jęknął, spostrzegając, że to projektor trójwymiarowych napisów. Zapowiadało to grę w „cytaty”. — A może wystarczy ci strawa duchowa?

— Jestem ubrana na czerwono, wiec daj mi do picia coś czerwonego — poprosiła figlarnie. — Wszystko jedno co.

— Dobrze.

Z obojętną miną Carewe wybrał jakąś nieokreśloną, lecz wyglądającą podejrzanie butelkę, pamiątkę po dawno zapomnianych wakacjach, i nalał jej pełen kieliszek.

— Co się tutaj z wami działo, Will? — spytała Hermina, pochylając się nad kontuarem.

— A kto mówi, że coś się działo?

— Przecież widzę. Twoja przystojna twarz wygląda dziś trochę jak rzeźba w granicie. Masz w sobie coś z Ozymandiasza.

A więc już się zaczęło, pomyślał Carewe i westchnął. Przyjaciele Ateny interesowali się książkami i stąd też brało się ich zamiłowanie do gry w cytaty. Podejrzewał, że w rozmowie z nim wychodzą z siebie, żeby szpikować ją literackimi aluzjami. Carewe, któremu nie udało się nigdy doczytać do końca żadnej książki, nie miał pojęcia, co znaczy słowo Ozymandiasz.

— Tego Ozymandiasza robię naumyślnie — odrzekł. — Właśnie go wypróbowuję. Przepraszam na chwilę. — Podszedł do Ateny. — Chodźmy do kuchni rozmówić się, zanim przyjdzie reszta gości.

— Ależ, Will, nie starczy nam na to czasu ani dziś, ani żadnego innego wieczoru — zapewniła go. — A teraz trzymaj się ode mnie z daleka.

Odeszła tak szybko, że nie zdążył jej nic odpowiedzieć. Stał samotnie pośrodku kuchni czując, jak serce wypełnia mu powoli lodowata uraza, i słysząc przyśpieszony rytm własnej krwi. Atena zasłużyła na karę: z beztroską bezwzględnością zamieniła ich związek w broń, którą niszczyła go, ilekroć przyszła jej na to ochota. Za takie postępowanie należało jej jakoś dokuczyć, pytanie tylko jak? Gdzieś w podświadomości zakiełkowała mu pewna myśl, kiedy z głównej części mieszkania dobiegły go odgłosy świadczące o przybyciu nowych gości. Zmusił się do spokoju, a potem swobodnym krokiem wyszedł z kuchni, aby ich powitać, przywołując uśmiech na pulsujące wciąż boleśnie po ciosie Ateny usta.

Wśród sześciorga nowo przybyłych znalazła się May Rattray i niezdarny, mniej więcej czternastoletni blondynek, którego przedstawiono Carewe’owi jako Yerta. Gromadka rozgadanych pań oddaliła się, dostosowując do siebie nawzajem promienne blaski, barwy i perfumy i zostawiając Carewe’a na jakiś czas sam na sam z chłopcem. Vert przyjrzał mu się z wyraźnym brakiem zainteresowania.

— Masz niezwykłe imię — zagadnął Carewe. — Po francusku znaczy ono zielony, prawda? Czy twoi rodzice…?

— To jest imię Trev czytane wspak — przerwał mu chłopak, a na jego porośniętej meszkiem twarzy pojawiła się przelotnie wojownicza mina. — Nazwano mnie Trev, ale uważam, że matka nie powinna mieć prawa wyboru imienia dla swojego syna. Mężczyzna sam powinien sobie wybrać takie imię, jakie zechce.

— Zgoda, ale ty, zamiast wybrać sobie dowolne imię, wziąłeś to, które nadała ci matka, i je odwróciłeś… — Carewe urwał, uświadamiając sobie, że wkracza na śliski grunt psychologii. — Napijesz się czegoś, Vert? — spytał.

— Obędę się bez alkoholu — odparł Vert. — Ale proszę się mną nie krępować.

— Dziękuję — powiedział szczerze Carewe.

Podszedł do barku i udając, że go porządkuje, pozostał za kontuarem, żłopiąc szkocką whisky z samomrożącej się szklanki. Potrzebował jakiegoś wsparcia, żeby stawić czoło perspektywie wieczoru wypełnionego grą w cytaty przeplataną rozmowami z Yertem. Do powrotu pań zdążył wypić połowę drugiej szklanki nie rozcieńczonego alkoholu i nabrać wiary, że sprosta sytuacji. Co więcej, że sprosta nawet Atenie, bo postanowił już, jak się jej odpłaci, i to srogo. Zjawiło się kolejnych czworo gości, zajął się więc obsługiwaniem przy barku. Dwaj z nich — Bart Barton i Vic Navarro — byli ostudzonymi znajomymi, niewiele od niego starszymi, i kiedy pilnie im nadskakiwał, usiłując zorganizować grupę przeciwników gry w cytaty, na środek pokoju wystąpiła Atena.

— Widzę, że wszyscy mają przy sobie projektory, a więc przystąpmy do gry — powiedziała absurdalnie brzmiącym tonem mistrza ceremonii. — Na autora najlepszego cytatu czeka nagroda niespodzianka, przypominam jednak, że wymagane są wyłącznie cytaty lekkie, spontaniczne, a każdy przyłapany na cytowaniu opublikowanych tekstów daje fant. — Rozległy się ciche oklaski i pod kopułą domu zawirowały postrzępione barwne plamy z regulowanych przez gości projektorów. W powietrzu zaroiło się od jaskrawych, pozornie trójwymiarowych liter i wyrazów. Kiedy Atena wycelowała swój projektor, Carewe z jękiem usiadł za barkiem.

— Ja zacznę, żeby was rozruszać — oznajmiła. Włączyła aparacik i kilka kroków przed nią zawisły w powietrzu jaskrawozielone litery składające się w napis: CO ZA SENS MÓWIĆ PO FRANCUSKU, JEŻELI WSZYSCY CIĘ ROZUMIEJĄ?

Carewe rozejrzał się podejrzliwie po gościach, którzy prawie wszyscy śmiali się z uznaniem, a potem jeszcze raz przeczytał uważnie słowa. Ich sens nadal mu umykał. Atena nieraz wyjaśniała mu, że w grze w cytaty cała sztuka polega na tym, żeby wyjąć jakiś zwrot lub zdanie z przyziemnego kontekstu zwykłej rozmowy czy korespondencji i przedstawić je jako samodzielną całość literacką, wytwarzając w ten sposób w umyśle czytelnika fantastyczny przeciwkontekst. Nazywała to holografią werbalną, kompletnie go dezorientując. Odkąd przed rokiem gra ta stała się modna, unikał jej, jak mógł.

— To bardzo dobre, Ateno, ale co powiecie na to? — rozległ się w półmroku kobiecy głos i w powietrzu, pod kopułą domu, zawisły nowe słowa: WIEM TYLKO TO, CO WYCZYTAM W ENCYKLOPEDIACH.

Niemal natychmiast potem rozbłysły kolejne dwa napisy, jeden czerwony, a drugi topazowy: ALEŻ CI ROMEO I JULIA MIELI PECHA oraz TRZYMAMY TEN POKÓJ ZAMUROWANY SPECJALNIE DLA PANA.

Carewe przyglądał im się niewzruszenie znad szklaneczki, a potem postanowił, że się nie da. Wziął do rąk dwie butelki alkoholu i obszedł gości nalewając im do pełna i zachęcając do picia. Po kilku minutach nie rozcieńczony alkohol, który wypił, wespół ze zmęczeniem, głodem i zapalającymi się plastycznymi napisami przeniosły go w świat pozbawiony przestrzennej spoistości. PROMIEŃ TO JEDYNE SŁOWO, KTÓRE ZNACZY PROMIEŃ, poinformował go migoczący napis, kiedy sadowił się w grupie słabo widocznych gości siedzących na podłodze. CZY POWIEDZIAŁBYŚ BEZ ZASTANOWIENIA, ŻE PRZYPOMINAM CI WYDRĘ? — spytał go kolejny napis. Carewe pociągnął jeszcze jeden długi łyk i nastawił ucha, łowiąc toczącą się w pobliżu cichą rozmowę.

Po chwili przestał jej słuchać i rozejrzał się, żeby zobaczyć, co robi Atena. CZY TO NIE POTWORNE? — zapytywał napis w kolorze indygo, JEST BOŻE NARODZENIE, A MY TU UGANIAMY SIĘ ZA GWIAZDKĄ. Dostrzegł sylwetkę siedzącej samotnie Ateny, widoczną na tle padającego od strony kuchni światła. Śmiała się rozkosznie z jakiegoś cytatu, tak jakby scena małżeńska, która rozegrała się pomiędzy nimi wcześniej, wcale nie wytrąciła jej z równowagi. A więc dobrze, pomyślał, skoro tak… Przeszkodził mu napis, mącąc jego myśli. ZAMIAST OBOWIĄZKOWEGO SKŁADANIA WIZYT W BOŻE NARODZENIE POWINNO SIĘ PRZYJMOWAĆ GOŚCI. Zamknął oczy, ale wyjątkowo głośny wybuch śmiechu sprawił, że szybko je otworzył. POMYŚLCIE, O ILE PRĘDZEJ PODBITO BY DZIKI ZACHÓD, GDYBY KOŁA WOZÓW OBRACAŁY SIĘ WE WŁAŚCIWYM KIERUNKU.

— Chwileczkę — zwrócił się zirytowany do sąsiada. — Co to znaczy?

— To aluzja do filmów, które oglądamy w Instytucie Historii… ach prawda, ty zdaje się tam nie chodzisz? — powiedział Navarro.

— Nie.

— Otóż w starych filmach migawka kamery filmowej dawała często efekt stroboskopowy, przez co widz miał wrażenie, że szprychy kół obracają się w niewłaściwą stronę.

— I z tego się wszyscy śmieją?

— Wiesz co, staruszku — powiedział Navarro klepiąc go po plecach. — Lepiej się jeszcze napij.

Carewe usłuchał rady, a barwne napisy poza obrębem jego prywatnego, przyjaznego świata mieszczącego się w szklaneczce whisky drżały, falowały i raptownie opadały, zbiegając się w jego świadomości… OPOWIEDZ MI WSZYSTKO O BOGU… PRZYSZEDŁEM PO SWÓJ PRZYDZIAŁ PASTY DO BUTÓW… CHCESZ ZROBIĆ ZE MNIE ZERO?… A TYM USTRZELIŁEM TEGO PAJĄKA… OSTATECZNIE MOGĘ BYĆ UPRZEJMY, JEŻELI TO MI ZAOSZCZĘDZI WYDATKÓW…

— Ja na przykład uważam — perorował ktoś — że nieśmiertelność stała się dostępna zbyt późno, nie ma bowiem wśród nas pionierów na miarę braci Wright, którym można by przedłużyć życie poza jego naturalne granice po to, żeby podziwiali rozwój tego, co zapoczątkowali…

…JESTEM W TEJ CHWILI NA ETAPIE BRODZENIA W SYROPIE… PRAWDOPODOBNIE ZGINĄŁ W OBRONIE WŁASNEJ… ŚMIERĆ TO SPOSÓB, W JAKI NATURA KAŻE NAM ZWOLNIĆ TEMPO…

— Zaraz, zaraz! — parsknął z urazą Carewe popijając ze szklaneczki. — To ostatnie jest śmieszne. Czy to nie powód do dyskwalifikacji?

— Nasz nieoceniony Will — szepnął Navarro.

— Jeżeli można przytaczać śmieszne zdania, to ja też zagram — oznajmił bez zastanowienia Carewe, szukając wzrokiem jakiegoś wolnego projektora. Za jego plecami May i Vert ściskali się zapamiętale i widać było, że zupełnie stracili zainteresowanie grą. Carewe wziął projektor należący do May, przyjrzał się przez chwilę klawiszom i zabrał się do układania cytatu. W zadymionym powietrzu wypisał słowa: SPOSÓB NA ODÓR Z UST — NATYCHMIASTOWA ŚMIERĆ.

— To za bardzo podobne do ostatniego — zaprotestowała Hermina, której czerwona postać majaczyła po jego lewej ręce. — Poza tym, sam to przed chwilą wymyśliłeś.

— A właśnie że nie! — wykrzyknął triumfalnie Carewe. — Słyszałem w programie trójwizji.

— W takim razie to się nie liczy.

— Tracisz tylko czas, Hermino — zawołała Atena. — Will jedynie wtedy ma przyjemność z gry, kiedy łamie jej zasady.

— Dziękuję ci, kochanie — powiedział Carewe zginając się w jej stronę w przesadnie niskim ukłonie. Ty i ja rozgrywamy między sobą inną grę, pomyślał zagniewany, i jej zasady złamię również.

Rankiem, kiedy nerwy wprawiało mu w drżenie widmo pokonanego kaca, ogarnął go wstyd z powodu własnego zachowania na przyjęciu wydanym przez Atenę, niemniej jednak nie osłabł w postanowieniu, że jej dokuczy.

Загрузка...