Rozdział czternasty

Posterunek policji tonął w mroku. Carewe, który swoją pobieżną wiedzę na temat działalności policji czerpał z przygodnych programów trójwizji, był tym zaskoczony. Wiedział, że w dostatnim i uporządkowanym babskim społeczeństwie przestępstwa popełniano stosunkowo rzadko, ale nie przyszło mu na myśl, że policja pracuje w zwykłych godzinach urzędowania. Stopy paliły go po godzinnych poszukiwaniach, które przywiodły go na ten posterunek, a klatka piersiowa dawała mu się we znaki. Prześladowało go podejrzenie, że trochę kulek dostało mu się do płuc, ale starał się nie myśleć o ewentualnych dalszych zabiegach chirurgicznych. Miał czas martwić się tym później.

Wspiął się po schodach do mrocznego wejścia na posterunek i załomotał do drzwi. Uderzenia jego pięści we wzmocniony plastik brzmiały zniechęcająco cicho. Kiedy rozgoryczony odwracał się od drzwi, w kącie ganku spostrzegł ekran wideofonu. Pod nim widniał miejscowy kod i napis: „W razie nagłych wypadków po godzinach urzędowania dzwonić pod ten numer”. Niezbyt tym udobruchany, wystukał podany numer i czekał, aż ekran ożyje. Najpierw rozbłysnął kolorami, a potem pojawił się na nim płaski obraz mężczyzny o ponurym spojrzeniu, ubranego w szary policyjny mundur.

— O co chodzi? — spytał sennie policjant.

Carewe nie odpowiedział od razu, zastanawiając się, od czego zacząć.

— Porwano mi żonę, a jeden z ludzi, którzy to zrobili, zginął — powiedział.

— Naprawdę? — spytał policjant tak, jakby nie wywarło to na nim najmniejszego wrażenia. — Uprzedzam, że aparat, przed którym pan stoi, rejestruje automatycznie wzór siatkówek oczu, co nam pozwala odnajdywać i stawiać przed sądem kawalarzy.

— Wyglądam na takiego?

Policjant wpatrywał się w niego z rezerwą.

— Gdzie i kiedy to się niby stało? — spytał.

— Słuchaj pan — rzekł gniewnie Carewe. — Zgłaszam poważne przestępstwo i nie zamierzam z tego powodu spędzić całej nocy na waszym parszywym ganku.

— Jeżeli nie poda nam pan szczegółów, niewiele będziemy mogli dla pana zrobić, przyjacielu.

— Dobrze. Żonę porwano trzy dni temu w Three Springs na północ stąd. Natomiast ten człowiek zginął dziś wieczorem, tutaj w Idaho Falls, w fabryce łożysk tocznych.

Policjant wytrzeszczył oczy.

— Był pan dzisiaj w tej fabryce?

— Tak, ale…

— Jak się pan nazywa?

— William Carewe. Mógłby mi pan wyjaśnić, co w tym takiego nadzwyczajnego, że…

— Niech pan się stąd nie rusza do czasu przyjazdu policjanta, panie Carewe. Proszę pamiętać, że mamy wzory pańskich siatkówek.

Aparat zgasł, a Carewe pozostał z chaosem w głowie. Usiadł na najniższym stopniu i rozejrzał się po pustej, nieznanej ulicy. Jego radiowy wytatuowany na przegubie zegarek wskazywał — nie do wiary — że minęła dopiero druga po północy.

Otwierając sakwę, żeby poszukać papierosa, usłyszał warkot helikoptera. Spodziewając się po trosze, że zwiastuje on przybycie policji, podniósł się i spojrzał w niebo, ale maszyna była za duża jak na helikopter osobowy. Leciała na małej wysokości nad miastem, chłoszcząc łopatami nocne powietrze i wstrząsając ziemią. Wzdłuż jej kadłuba błyskały niebieskie światła przejmując Carewe’a dreszczem nagłego przeczucia. Popatrzył na południe, skąd przywędrował, i dostrzegł na horyzoncie ruchomą czerwoną łunę. Miał ponurą pewność, że helikopter, w którym ostatecznie rozpoznał maszynę strażacką, leci właśnie tam. Piekielny żar rozpętany przez Gwynne’a przepalił widocznie ściany silosu i rozgrzane do czerwoności kulki rozpierzchły się po całej fabryce. Możliwe również, że detektyw nastawił wcześniej urządzenie zapalające, żeby zniszczyć dowody morderstwa.

Kiedy niemal bezgłośnie zatrzymał się przed nim wóz policyjny, Carewe wciąż wpatrywał się w krwawą smugę na południu. Z samochodu wysiadł wysoki, chuderlawy sprawny po czterdziestce. Miał pociągłą, ziemistą twarz i piwne oczy, które patrzyły na Carewe’a groźnie sponad rażąco czerwonego nosa.

— Prefekt McKelvey — burknął policjant, wbiegając susami po schodach, żeby otworzyć drzwi posterunku. — Nazywa się pan Carewe?

— Tak. Wszystko zaczęło się od zniknięcia…

— Na razie proszę nic nie mówić — przerwał mu McKelvey. Wkroczył do środka, zapalił światło i wszedł do biura na parterze. Usiadł przy biurku i skinął na Carewe’a, żeby zajął krzesło naprzeciwko. — Niniejszym powiadamiam pana, że nasza rozmowa jest rejestrowana.

— To dobrze — odparł Carewe, rozglądając się na próżno za mikrofonem lub kamerą. — Mam dużo do powiedzenia i chcę, żeby to zostało zarejestrowane.

Twarz McKelveya wydłużyła się.

— W takim razie zaczynamy… Przyznaje pan, że był dziś w fabryce łożysk tocznych?

— Od której godziny do której?

— Wyszedłem około godziny temu, mniej więcej kwadrans po pierwszej, a przebywałem tam przez dwadzieścia minut, ale nie w tym rzecz. Jestem tu, żeby zgłosić uprowadzenie mojej żony.

— A ja prowadzę śledztwo w sprawie domniemanego podpalenia — odparował McKelvey.

— Wielka szkoda — oświadczył stanowczym tonem Carewe — bo nie mam zamiaru rozmawiać o błahostkach takich jak ten pożar, zanim nie zrobicie czegoś w sprawie mojej żony.

McKelvey westchnął i obejrzał sobie paznokcie.

— Mówi pan wciąż o swojej żonie — rzekł z niechęcią. — Czyżby to było…?

— Małżeństwo „jeden na jeden” — odparł Carewe. Spostrzegł, że prefekt odnotowuje spojrzeniem jego pozbawioną zarostu szczękę, ale odkrył, że nie dba już o to, czy ludzie mają go za ostudzonego, czy za sprawnego. — Nie odeszła ode mnie dlatego, że jestem nieśmiertelny; ktoś ją uprowadził.

— Domyśla się pan dlaczego?

— Tak. — Carewe wziął głęboki oddech i pomyślał mściwie: Mam nadzieję, że Barenboima będzie to kosztować miliard! — Firma, dla której pracuję, wynalazła nowy rodzaj biostatu, który pozostawia mężczyźnie pełnię sprawności.

— Co takiego?

— Preparat ten nazywa się Farma E.80 i na mnie pierwszym go wypróbowano — wyjaśnił Carewe. Postanowił pominąć co boleśniejsze szczegóły zerwania z Ateną i szachrajstwa, jakich się dopuścił. — Od tamtej pory moja żona zaszła w ciążę, przez co stała się przedmiotem zainteresowania pewnych ludzi.

— Chwileczkę — przerwał mu z ożywieniem McKelvey. — Zdaje pan sobie sprawę, co pan mówi?

— Najzupełniej.

McKelvey wyciągnął szufladę biurka i przez chwilę przyglądał się czemuś w środku.

— Nie kłamie pan — przyznał ze zdumieniem. Oczy wypełniły mu się zachłannym podziwem. — Proszę mówić, panie Carewe.

Carewe opowiedział mu wszystko, opisując zamachy na jego życie w Afryce, potwierdzającą je depeszę od Storcha, przedstawienie mu Gwynne’a przez Barenboima i wypadki, które doprowadziły do śmierci detektywa. Prefekt zerkał co chwila na aparat ukryty w biurku i kiwał potakująco głową.

— Fascynująca historia — powiedział, kiedy Carewe’owi zabrakło tchu. — Poligraf wykazywał od czasu do czasu niewielkie odchylenia, ale ponieważ jest pan uczuciowo silnie zaangażowany w sprawę, uważam, że mówił pan od początku do końca prawdę.

— Dziękuję. Co pan zamierza?

— Sęk w tym, że pańska opowieść nie trzyma się kupy. No bo po co ten Barenboim miałby pragnąć pańskiej śmierci albo porywać pańską żonę?

— Skąd mogę wiedzieć — obruszył się Carewe. — Nie wystarczy panu to, co powiedziałem? To oczywiste, że Barenboim zorganizował zamach na moje życie.

— Wcale nie takie oczywiste. Mógł przecież wynająć Gwynne’a w dobrej wierze.

— Ale…

Tu wchodzą w grę szalone pieniądze. I wielkie wpływy. Do Gwynne’a mógł się zgłosić ktoś inny — powiedział McKelvey i pogładził szczeciniasty zarost z chrobotem słyszalnym w ciszy biura.

— Chryste — rzekł z goryczą Carewe. — Teraz rozumiem, dlaczego Barenboim odradzał mi zwracanie się do policji.

McKelvey wzruszył ramionami.

— Musimy zdobyć szczątki Gwynne’a. Będą dowodem, że nastąpił zgon, a jeżeli zostało coś z lasera, pomoże nam to udowodnić zbrodniczy zamiar.

— Długo to potrwa?

— Z tego, co wiem o rozmiarach pożaru, ze dwa dni.

— Ze dwa dni! A co z moją żoną? McKelvey sięgnął do końcówki komputera.

— Zechce pan spojrzeć na to z mojej strony. Jedynym wskazanym przez pana dowodem na uprowadzenie żony jest nie potwierdzone oświadczenie jej babki, że otrzymała ona jakoby od pana telefon. Zastosuję komputerowy program śledzący, a jeżeli nie da on wyników, powiedzmy, do jutra wieczorem, wówczas będziemy mieli pretekst do dalszych poszukiwań.

— Nie mogę czekać tak długo, do jutra wieczór mogę już nie żyć — oświadczył prosto z mostu Carewe. — A może nie wierzy pan, że ktoś usiłuje mnie zabić?

McKelvey nieudolnie udawał cierpliwego.

— Panie Carewe — rzekł — wierzę, że ktoś na pana poluje, ale jako prefekt policji mogę działać tylko na podstawie wyraźnych dowodów. Proszę dać mi szansę je zdobyć, dobrze?

Uruchomił końcówkę komputera i zamówił akta Gwynne’a, Barenboima i Korporacji Farma. Kiedy skończył, podszedł do ściennego automatu i wrócił z dwoma parującymi kubkami herbakawy.

— Dziękuję — powiedział bez wdzięczności Carewe. Łyknął gorącego płynu.

Prefekt uśmiechnął się poufale.

— Ponieważ i tak czekamy — powiedział — to pozwolę sobie spytać, czy ten biostat naprawdę działa? Chodzi mi…

— Wiem, o co panu chodzi. Nadal jestem sprawny, ale niech mnie diabli, jeżeli dostarczę panu na to wyraźnych dowodów.

— To nie będzie konieczne — odparł McKelvey, śmiejąc się nerwowo. — Wie pan, zeszłego roku omal się nie utrwaliłem. I pomyśleć… — Końcówka komputera zadzwoniła i wypluła kompkartę. McKelvey wsadził ją do czytnika. — To nasze akta Korporacji Farma — wyjaśnił. Manipulując regulatorami studiował przez jakiś czas treść kompkarty, coraz silniej marszcząc brwi.

— Coś nie tak? — zagadnął Carewe.

— Nie wiem. Nie wspomniał pan, że pańskiemu przedsiębiorstwu brak gotówki.

— To niemożliwe. Wiedziałbym o tym, pracuję w księgowości.

— Jest tu czarno na białym — upierał się McKelvey. — Według tych akt dochody Farmy spadają ód trzech lat, a straty w obrotach przewidywane na ten rok przekraczają osiem milionów nowych dolarów.

— Pan źle to interpretuje — zapewnił go Carewe. — Proszę mi dać ten czytnik.

Prefekt miał niepewną minę.

— Informacje uzyskane z komputerowej sieci nadrzędnej są poufne i tylko do użytku policji, ale z drugiej strony przychodząc tu wyświadczył mi pan osobistą przysługę — rzekł, spojrzał badawczo na Carewe’a i podał mu aparat.

Carewe przysunął go do oczu i ogarnęło go poczucie nierzeczywistości, bo przekonał się, że prefekt się nie pomylił.

Na swoim poziomie cząsteczkowym kompkarta, którą uważnie czytał, zawierała zwięzłą analizę struktury finansowej Farmy, dział po dziale. Wyglądało na to, że jego dział, dział biopoezy i jeszcze jeden z trudem zamkną bilans bieżącego roku bez strat, natomiast wszystkie inne zmierzały prostą drogą do bankructwa. Przelatywał szybko wzrokiem kolumny po stronie „winien”, próbując ogarnąć całość finansów Farmy, kiedy jego uwagę przykuła jedna pozycja — „koszty kapitałowe, utrzymanie i amortyzacja laboratorium w Drumheller — 1 650 000,00 nowych dolarów”. Sprawdził bilans z poprzedniego roku i w tej samej rubryce odkrył mniejsze nakłady, ale żadnego wpisu rok wcześniej. Po stronie „ma” nie było nigdzie wzmianki o laboratorium w Drumheller. Poruszył pokrętłami, drążąc głębiej w sekretach ukrytych w zaszyfrowanych cząsteczkach karty komputerowej, ale McKelvey wyrwał mu czytnik z rąk.

— Wystarczy — mruknął. — Czego pan szukał?

— Niczego, fascynują mnie liczby.

Postanowił zachować dla siebie informację, że Barenboim wpakował dwa miliony nowych dolarów w laboratorium, które jak widać, nie zarobiło ani centa, żeby usprawiedliwić koszty swego utrzymania. Była to znacząca informacja, zważywszy wszystkie okoliczności, ale prawdziwa bomba polegała na tym, że samo istnienie laboratorium w Drumheller utrzymywano w tajemnicy nawet przed najlepiej poinformowanymi pracownikami Farmy. Carewe z chłodnym triumfem przyjął za pewnik, że już wie, gdzie przeprowadzono prace nad wyprodukowaniem E.80.

Znaczyło to również, że wie, gdzie znaleźć Atenę.

Загрузка...