Rozdział dziesiąty

— Dzień dobry, Colleen! — krzyknął Parma. — Nie przerywaj sobie opalania z mojego powodu.

Mrużąc zalane słońcem oczy pilotka uniosła głowę i zajrzała do kabiny ciężarówki.

— Przestaję się opalać nie ze względu na ciebie, ale na siebie — odparła. — Im prędzej zrobisz sobie zastrzyk, Feliksie, tym lepiej dla wszystkich.

— Miła jesteś — powiedział Parma urażonym tonem. — Oto mi podziękowanie za to, że się konserwuję w stanie gotowości.

— Ciekawe co to za środek konserwujący?

— Jak dla mnie, to masz dziś za ostry język — rzekł Parma i wysiadł z ciężarówki, a zaraz za nim Carewe. — Znasz już Willy’ego Carewe’a, prawda?

— Tak — odparła pilotka, spoglądając na Carewe’a.

Spostrzegł, że źrenice jej oczu, w których odbijały się promienie słońca, błyszczą jak dwie złote monety.

— Chciałem cię prosić, żebyś podrzuciła go do Kinszasy. Spieszy mu się do domu.

— Tak? Szybko pan stąd ucieka.

— Willy dostał nożem między żebra od naturysty — pośpieszył z wyjaśnieniem Parma. — Właściwie to nie powinien nawet wstawać z łóżka, ale, jak powiedziałem, ma powody, żeby czym prędzej stąd wyjechać.

Dziewczyna popatrzyła na Carewe’a z zainteresowaniem, ale kiedy się odezwała, w jej głosie zabrzmiało powątpiewanie. — Mogę zmienić listę przewozową, jeśli sobie życzysz, ale pamiętaj, że ja nie latam samolotem sanitarnym. Co będzie, jak mi zemdleje w czasie lotu?

— Coś ty, taki duży i silny chłop miałby zemdleć? Zdradzę ci sekret, Colleen, ten młody człowiek…

— Potrafi mówić sam za siebie — wpadł mu w słowo Carewe. — Zapewniam panią, że nie zrobi mi się słabo, nie zemdleję, ani nie popełnię żadnego innego głupstwa. Zabierze mnie pani czy nie?

— Tylko spokojnie — powiedziała Colleen, patrząc znów na Carewe’a, któremu wydało się, że dostrzega, na jej twarzy cień zakłopotania. — No dobrze, jeżeli jest pan gotów do drogi, to proszę wsiadać.

— Dziękuję.

Zauważywszy minę dziewczyny, Carewe poczuł, jak drgnęła w nim z nadzieją męska duma — czyżby zewnętrzne oznaki ostudzenia nie zdołały ukryć jego męskości? Usiadł na stopniu ciężarówki, obejmując rękoma drętwiejącą klatkę piersiową, a Parma z pilotką zajęli się wyładowywaniem dostaw z komory towarowej samolotu. Miał cichą nadzieję, że wystartują od razu, ale czekali jeszcze blisko godzinę na inne pojazdy, które podjeżdżały, zabierały albo zostawiały skrzynie i znikały w lesie. Większość kierowców była zaprzyjaźniona z pilotką, a z rozmów wywnioskował, że pracowali dla wielu kontrahentów programu Współnarodów, specjalistów od sterowania pogodą, zaopatrzenia, transportu naziemnego, inżynierii budowlanej i dla innych służb niezbędnych do utrzymania zagubionej w głuszy wysepki cywilizacji technicznej. Niektórzy wchodzili do samolotu na papierosa i zamieniali parę słów z pilotką, a wówczas widział, jak rzucają w jego stronę zaciekawione spojrzenia. Martwiło go opóźnienie i to, że nie udało mu się zniknąć nagle i niepostrzeżenie, tak jak zaplanował. Każdy z tych ludzi kursujących pomiędzy bazą i samolotem mógł być agentem ukrytej potęgi, która usiłowała go zgładzić…

Słysząc niespodziewanie gromki wybuch śmiechu w samolocie, zerwał się na równe nogi i dokonał upokarzającego odkrycia, że jest zazdrosny. Na podstawie kilkuminutowej rzekomej zażyłości i jednego pytającego spojrzenia ubrdał sobie, że ma jakieś szczególne prawo do Colleen Bourgou. Ta sama logika co w bajce o księżniczce, która podświadomie rozpoznaje księcia ukrytego pod postacią żaby, a potem automatycznie wiąże się z nim na całe życie. Poczuł do siebie takie obrzydzenie, że aż prychnął. „Nie ma co, ta rola sprawia ci wielką frajdę, powiedziała mu kiedyś Atena, ale to coś więcej niż paradowanie z zarośniętą twarzą i sączkiem”… Było to jednak, zanim jeszcze sprzeniewierzyła się wszystkiemu, co powiedziała w swoim kazaniu na temat monogamicznych małżeństw. Tym samym utraciła prawo do sądzenia jego słabostek. Podszedł do przedniego włazu i zajrzał do samolotu. Colleen śmiała się z czegoś serdecznie i szczerze, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, zobaczył, że jej oczy jeszcze bardziej przypominają migotliwe złote krążki. Z wyrachowanym rozmarzeniem odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech i usiadł z powrotem w ciężarówce.

Wyglądało, że pomimo beztroski i swobody w zachowaniu Colleen bardzo starannie zaznacza w swoim notesie przywożone i odbierane towary. Ruch przy samolocie z wolna ustawał, aż wreszcie pozostała na miejscu tylko ciężarówka Parmy. Kiedy Colleen sprawdzała, czy luki ładowni są dobrze zamknięte, Carewe pożegnał się z Parmą.

— Dziękuję za wszystko — powiedział. — Jak tylko się dowiem, dlaczego to życie tak mi się pochrzaniło, skontaktuję się z tobą i wszystko ci wyjaśnię.

— Chętnie tego posłucham, Willy. Uważaj na siebie.

Carewe uścisnął mu rękę, wsiadł do samolotu i przypiął się pasami do fotela pasażerskiego w przedzie, tuż z boku za stanowiskiem pilota. Ucieszył się niezmiernie, kiedy okazało się, że będzie jedynym pasażerem.

— No to jazda — powiedziała Colleen zamykając hermetyczne przednie drzwi i przypinając się pasami do fotela. Z imponującą biegłością włączyła systemy sterowania, zapaliła rozruszniki nabojowe turbin i wolno skierowała samolot w górę. Kiedy wysunęli się ponad linię drzew, opuściła lekko dziób i wystartowała wspinając się ostro wzwyż, co wywołało u Carewe’a dziwne sensacje w pustym miejscu pod żebrami. Chwycił się za klatkę piersiową i nie puszczał.

— Przepraszam — powiedziała pilotka oglądając się na niego. — Boli pana?

— Niespecjalnie, ale mam wypuszczone powietrze z jednego płuca, które tak silnie reaguje na przyśpieszenie, że mogłoby służyć za bezwładnościowy układ sterujący.

— Jak to się stało?

— To kłopotliwa sprawa — odparł, a następnie opowiedział jej historię pchnięcia nożem, starając się nie przedstawiać siebie w bohaterskim świetle.

To fatalnie — powiedziała ze współczuciem — ale nadal nie rozumiem, dlaczego tak się panu śpieszyło, żeby uciec z bazy. Przez chwilę Carewe zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Chciał mnie zabić jeszcze ktoś, właśnie w bazie — rzekł i umilkł, ale nie usłyszał wybuchu śmiechu, którego się spodziewał. Colleen siedziała marszcząc brwi, a on dziwił się, jak mógł uważać, że jest zaledwie średnio atrakcyjna.

— Domyśla się pan, kto to mógł być i dlaczego to zrobił?

— Hmm… nie.

W jakimś zakamarku umysłu skojarzył wiszącą mu nad głową groźbę z faktem, że zaaplikował sobie dawkę E.80, ale jedyną osobą, której mógł się zwierzyć z tych niepokojów, był Barenboim.

Colleen wzdrygnęła się zachwycająco.

— Jakie to wszystko tajemnicze i fascynujące — powiedziała.

— Tajemnicze, owszem — odparł Carewe — ale nie rozumiem zupełnie jaki przewód, to znaczy powód… przewód… przemówił do mnie przez patefon…

— Dobrze się pan czuje? — spytała Colleen odwracając się w fotelu. — Niejasno się pan wyważa… gwałtownie.

Wpatrywał się w nią z przerażeniem. Jakieś zastraszająco dziwne rzeczy działy się ze złotymi krążkami jej oczu… nie, nawet nie z samymi oczami, tylko z ich rozstawieniem… potwornie się rozbiegły, dzieliła je teraz odległość równa obwodowi wszechświata pomniejszonemu o szerokość nosa, dlatego choć nadal znajdowały się na jej twarzy, to jednak były oddalone miliony lat świetlnych od siebie…

— Nie powoli — krzyknęła. — Bezoddychaj!

- Twoje oczy to nie Einsteinowska równoczesność mrugania.

Ręce Colleen zatrzepotały jak spłoszone ptaki.

— Nie powiem, że nie potrzebujemy odwrotnej górności.

Ryk białej wichury, napór siły ciążenia… napór? Carewe zamrugał oczami i wytężając wzrok wpatrywał się w pozostałe fotele dla pasażerów. Zmieniały położenie względem siebie, ale tym razem naprawdę. Na ciele zacisnęły mu się metalowe ramiona. Zdrowe płuco łomotało mu w piersiach jak serce. Spojrzał w dół na tańczące w oddali wierzchołki drzew, a potem znów w górę. Wahadłowiec z ziejącą prostokątną dziurą w poszyciu leciał dalej i znajdował się wysoko ponad nim, malejąc coraz bardziej. Pozostałe fotele wokół niego unosiły się i opadały na powietrznych prądach albo obracały się powoli wokół własnych osi, z wiszącymi bezużytecznie pasami. Czyste, zimne powietrze piekło go w nozdrza.

— Nie bój się — zawołała Colleen i tuż koło niego przesunął się większy od innych fotel pilota, z którego sterczały na wszystkie strony różne rurki, przewody i dźwignie. — Świat jest jak gruszka, której wierzchołek wyjdzie nam naprzeciw obrotowo.

— Co… co się stało? — krzyknął otępiały, wpijając palce w poręcze fotela. Gdzieś na zachodzie błysnęła wstążka rzeki i wydało mu się, że dostrzega na jej bliższym brzegu obłoczek dymu. Czubki drzew znajdowały się tuż, tuż i pięły się ku niemu z zastraszającą szybkością. — Co nas trafiło? — spytał.

— Każda rachuba to pewna zguba — odpowiedziała Colleen, której głos prawie zginął w szumie pędzącego powietrza.

— Uważaj — ostrzegł ją. — Zaraz lądujemy.

Przyjrzał się dokładnie poręczom fotela i odkrył w zagłębieniu sterczącą dźwigienkę, którą można było przestawić palcem. Przypomniały mu się setki broszur na temat bezpieczeństwa lotu, które kiedyś z uwagą przewertował. Pamiętał, że wciśnięcie dźwigni zwiększa porowatość niewidzialnej magnetycznej powłoki podtrzymującej fotel, a tym samym przyśpiesza opadanie, zwolnienie jej nasila pole, a przesuwanie na boki odkształca powłokę tak, że fotel leci we wskazanym kierunku.

Carewe wzdrygnął się, bo minął właśnie wierzchołki drzew i zewsząd otoczył go i pochłonął bezkształtny kocioł z liści. Słyszał niewyraźnie, jak inne fotele przebijają się z trzaskiem przez bujną roślinność, ale całą uwagę skupił na minimalnych i pozornie nieważnych poruszeniach kciuka, które miały mu zapewnić bezpieczne lądowanie. Tuż pod nim wystrzeliło w górę jakieś mniejsze drzewo. Pchnął dźwignię w prawo, celując w szarzejącą czeluść, ale fotel nie zareagował dostatecznie szybko i poleciał skosem w dół przedzierając się przez gałęzie drzewa. Podskakiwał, drżał i zwalniał, Carewe’a zaś biły po twarzy drobne gałązki, no a potem wylądował na ziemi, jakimś cudem zachowując pionową pozycję. Przez bujną roślinność spadały z głośnym trzaskiem pozostałe fotele. Carewe nacisnął przycisk zwalniający, a kiedy metalowe ramiona schowały się do swoich gniazd, wstał swobodnie z fotela.

— Hej, hej! — usłyszał.

Zadarł głowę i zobaczył, że fotel Colleen uwiązł przechylony na bok w dolnych konarach rozłożystego drzewa. Dziewczyna znajdowała się około ośmiu metrów nad ziemią, ale mimo to uśmiechała się.

— Zaczekaj! — zawołał. — Wdrapię się na drzewo.

— Dobrze jest, jak jest. Bez rachuby nie ma zguby.

Colleen oswobodziła się z fotela i zrobiła krok naprzód w przepaść. Z rozwianą grzywą ciemnych włosów, przebierając leniwie nogami, poleciała jak kamień w dół i wpadła z impetem w krzaczastą kępę.

Carewe puścił się pędem po nierównym gruncie i trzęsącymi się rękoma rozgarnął krzew. Colleen była nieprzytomna, a po czole spływała jej pojedyncza, błyszcząca jak lakier strużka krwi. Uniósł jej jedną powiekę i opuszkiem palca dotknął gałki ocznej. Oko nie zareagowało, stąd na podstawie swojej skąpej wiedzy medycznej zorientował się, że Colleen znajduje się w stanie głębokiej utraty świadomości albo nawet doznała wstrząsu mózgu. Obmacał jej bezwładne ciało, a ponieważ nigdzie nie wyczuł złamania, wyciągnął ją z krzaka i ułożył na ziemi, na mchu.

Opadł na kolana u jej boku, obejrzał dokładnie wszystkie zadrapania na swojej skórze i spróbował uporządkować w myślach całe wydarzenie. Przychodziło mu do głowy tylko jedno wytłumaczenie, a mianowicie, że do systemu klimatyzacyjnego wahadłowca wpuszczono przy pomocy mechanizmu zegarowego jakiś środek halucynogenny o szybkim działaniu. Nie był to illusogen ani żaden inny atestowany środek dostępny w handlu, ale specyfik powodujący zaburzenia w orientacji przestrzennej i ogólnej, a więc o właściwościach śmiercionośnych w warunkach lotu. Wyglądało na to, że najpierw podziałał on na Carewe’a, być może dlatego, że jego jedyne czynne płuco pracowało z prawie maksymalną wydajnością, i przypuszczalnie z tego samego powodu również wcześniej został wydalony z jego organizmu. Dzięki temu Colleen została w porę ostrzeżona i katapultowała ich z samolotu, choć narkotyk działał na nią jeszcze po wylądowaniu i dlatego próbowała spaceru w powietrzu.

Czwarta z kolei próba morderstwa, pomyślał Carewe. W dodatku ten, kto za tym stał, okazał się na tyle bezwzględny, że gotów był za jednym zamachem posłać na śmierć niewinną kobietę. Zapałał na nowo bezsilnym gniewem. Znów ocalił mu życie pomyślny zbieg okoliczności, ale przecież los nie może mu sprzyjać bez końca…

Nasunęła mu się nowa myśl, wypierając inne. Jak dotąd zakładał, że ostatni zamach się nie powiódł, ale czyżby mimo to był skazany na niechybną śmierć? Wahadłowiec, bezduszna maszyna, leciał dalej na południowy zachód. Jego silniki, czerpiące z powietrza wodę, którą zamieniały w paliwo, prawdopodobnie miały go ponieść hen daleko przez Atlantyk. A wobec tego nie znał sposobu ściągnięcia ekipy ratowniczej na miejsce wypadku. Rozbili się pewnie ze sto kilometrów od najbliższej osady, i to w takim terenie, gdzie, jeśli ma się szczęście, można zrobić najwyżej dziesięć kilometrów dziennie. On jednak, mając pod opieką ranną kobietę, posuwałby się naprzód o wiele, wiele wolniej.

Brzęczenie skrzydlatych owadów w rozedrganym, ciężkim powietrzu nabrało złowróżbnych tonów i tak się wzmogło, że trudno mu było zebrać myśli. Ścisnął dłońmi skronie. Rzeka, przypuszczalnie Kongo, którą dostrzegł opadając w fotelu, leżała w kierunku zachodnim — i tam właśnie unosiła się smużka dymu, która mogła oznaczać, że jest to jakaś osada. Spojrzał na Colleen i poklepał ją po twarzy w nadziei, że się ocknie, ale jej twarz pozostała blada i nieruchoma, jakby obca, odkąd osobowość przestała odciskać swoje piętno na jej rysach. Znów nawiedziło go uczucie, że właśnie przybył do Afryki i zaledwie przed kilkoma sekundami wyrwano go z Three Springs. Wstrząsająca obcość tego kontynentu rozpoczynała się od dziwnych i nieznanych mchów, na których klęczał, i rozpościerała we wszystkie strony na tysiące kilometrów, tajemnicza i wroga. On zaś, zagubiony w tym świecie, nie był przygotowany, żeby sobie z nim radzić. Nie miał nic do roboty w Afryce, nie miał prawa tu być, nie miał nawet prawa żyć. Rezygnację, jaka go ogarnęła, wyparł po chwili zacięty gniew, który stawał się stopniowo nieodłączną cechą jego charakteru.

Wsunął ręce pod leżącą Colleen, podniósł ją ostrożnie i ruszył na zachód, do rzeki.

Do zachodu słońca pozostało około godziny — nie mógł więc dotrzeć do rzeki przed zmrokiem — ale coś kazało mu iść i iść. Już po kilku minutach spłynął potem, a jego zdrowe płuco zachowywało się tak, jakby lada chwila miało pęknąć. Posuwał się naprzód jeszcze wolniej, niż przewidywał. Leśny teren był tak pofałdowany, że różnice wysokości wynosiły po wiele metrów, i nawet tam, gdzie nie blokowało mu przejścia poszycie i pnącza, strome zbocza stanowiły przeszkodę nie do pokonania, zmuszając go do zbaczania z prostej drogi. Szedł wytrwale — nie kładł teraz Colleen na ziemi, kiedy odpoczywał, tylko opierał ją o pień drzewa, by oszczędzić sobie morderczego wysiłku podnoszenia jej za każdym razem od nowa. Bezustanny skrzek małp i ptaków chwilami przycichał brzmiąc jak echo wydarzeń z innego świata.

Kiedy ciemność rozstawiała pośród leśnych przejść swoje czujne straże, nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Dysząc chrapliwie rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiego takiego schronienia. Colleen poruszyła się sennie w jego ramionach i jęknęła. Położył ją na ziemi, omal się przy tym nie przewracając, i wypatrywał pilnie kolejnych oznak jej powrotu do przytomności. Znów jęknęła, zadygotała i poruszyła bezładnie rękami. Spod półprzymkniętych powiek wyzierały białka oczu, a wstrząsające nią dreszcze gwałtownie się nasiliły.

— Colleen, słyszysz mnie? — zapytał natarczywie.

— Zi… zimno — powiedziała cienkim, dziecinnym głosikiem.

— Zaraz cię przykryję. Tylko… — mówiąc to, ściągnął tunikę, okrył ją starannie i ogarnął wzrokiem ciemniejącą panoramę lasu. Robiło się coraz zimniej, a do dyspozycji miał tylko trawę i liście. Zaczął więc rwać garściami wysoką trawę tam, gdzie powpadały w nią największe liście, i rzucał to wszystko na jej nogi i tunikę. Kiedy skończył, było już zupełnie ciemno, i teraz on z kolei zaczął dygotać z zimna. Wsunął się pod tunikę, starając się możliwie jak najmniej naruszyć pokrywającą ją warstwę roślinności, i objął Colleen. Poruszyła się u jego boku swobodnie i naturalnie, nasunęła nogę na jego nogę i ciało zalała mu fala ciepła. Leżał całkowicie nieruchomo, z zamkniętymi oczami, próbując odpocząć. Upływały niepostrzeżenie minuty, może nawet godziny, w czasie których żeglował po płyciznach oceanu snu. Chwilami przytomniał i wówczas jaskrawe latarnie gwiazd znajdowały się nie nad mm, lecz przed nim — przygwożdżony do najbardziej wysuniętego punktu umykającego świata, przelatywał w zatrważającym pędzie przez zatłoczoną galaktykę. W końcu zorientował się, że Colleen nie śpi.

— Will? — spytała.

— Tak — odparł, starając się mówić spokojnie. — Jesteś bezpieczna. Nic ci nie będzie.

— Co się stało? Nachodzą mnie kompletnie zwariowane wspomnienia.

— Niestety, wplątałem cię w moje własne zagmatwane sprawy. Przedstawił jej swoją teorię wyjaśniającą, jak doszło do tego wypadku, a potem streścił dalsze wydarzenia.

— I chcesz mnie teraz zanieść na rękach aż do rzeki Kongo?

— Nie jesteś znów tak bardzo ciężka, przeszliśmy pewnie ze dwa kilometry — Spostrzegł, że nie cofnęła nogi przerzuconej przez jego nogę i że wciąż mocno przyciska piersi do jego boku.

Roześmiała się serdecznie w ciemnościach.

— Jesteś niemożliwy. Nie pomyślałeś, że…?

— Że co?

— Och, nic. Myślisz, że mamy jakieś szansę dotrzeć na piechotę do cywilizacji?

— Nie wiem — odparł przygnębiony. — Liczyłem, że dowiem się tego od ciebie.

Odczekała dłuższą chwilę, zanim znów się odezwała.

— Powiem ci jedno.

— Co takiego?

— Wcale nie jesteś ostudzony.

— O! — Zastanawiał się, czy nie zaprzeczyć, ale jego ciało dostarczało jej zasadniczego i niezbitego dowodu, że się nie myli. — Gniewasz się?

— A powinnam?

— Kiedy tu przylecieliśmy, widziałem, jak się opalasz.

— Coś mi się zdaje, że wcale nie dlatego udajesz, a zresztą już wtedy miałam wątpliwości. Ile kobiet udało ci się nabrać?

— Mnóstwo — zapewnił ją.

— W takim razie to nie były prawdziwe kobiety, Will.

Słowom tym towarzyszył łagodny, lecz sugestywny ruch biodrami, który odwzajemnił, gdyż nic w świecie nie mogło go od tego powstrzymać. Łapczywie przywarła ustami do jego ust i pił z jej warg oszołamiający nektar, który napełniał go ciepłem i otuchą. Czy potrzeba otuchy dostatecznie cię usprawiedliwia? — jego sumienie zadawało pytanie ciału. Opierał się przypływowi pożądania na tyle, żeby rozważyć argumenty przeciwko uleganiu nastrojowi chwili. Atena? Atena zmieniła zasady gry. A sama Colleen? Dotknął zaschniętej krwi na jej czole.

— Poraniłaś się — szepnął. — Czy to uczciwie z mojej strony?

— Jestem nieśmiertelna, a nieśmiertelnym rany szybko się goją. — Czuł na podniebieniu jej gorący oddech. — A poza tym być może nigdy się stąd nie wydostaniemy.

— No dobrze — rzekł, przekręcając się i przenosząc ciężar ciała na giętką płaszczyznę jej bioder. — W takim razie oboje wygrywamy.

O świcie, kiedy nawzajem pomogli sobie ubrać się, Carewe wziął Colleen pod rękę i chciał ruszyć na zachód, ale powstrzymała go.

— Nie w tę stronę — powiedziała. — Musimy wrócić tam, gdzie wylądowaliśmy.

— Co nam to da?

— Te fotele lotnicze to standardowy typ, używany przez Współnarody do akcji w dżungli; wszystkie mają nadajnik radiowy, który zaczyna wysyłać sygnały natychmiast po katapultowaniu.

Carewe chwycił ją za ramiona.

— To znaczy, że nie jesteśmy zgubieni? — zawołał.

— A czy ja mówiłam, że jesteśmy?

— Wczoraj powiedziałaś, że być może nigdy się stąd nie wydostaniemy — rzekł z wyrzutem.

Colleen wzruszyła ramionami z teatralną przesadą.

— Przecież mogły nas pokąsać jadowite żmije.

— Ach ty… — Potrząsnął nią, tłumiąc uśmiech. — Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wczoraj?

— Hmm…

— Demonstrowałem hart ducha i szlachetność? Roześmiała się i objęła go wpół.

— Nie masz się czego wstydzić, Will, w tej roli jesteś niezrównany. Możesz powiedzieć żonie, że omotała cię pozbawiona skrupułów afrykańska pilotka.

— Skąd wiesz, że mam żonę?

— Ale masz, prawda?

— Jestem żonaty. Jeden na jeden. Czy to ma jakieś znaczenie? Zanim zdążyła dać mu odpowiedź, na którą się zastanawiała, od wschodu dobiegł ich warkot helikoptera.

— Musimy się pośpieszyć — powiedziała, wypytywać.

— Spodziewam się.

Carewe zmarszczył brwi. Wyratowanie ich z opresji oznaczało zarazem powrót do kłopotów, które jeszcze bardziej się skomplikowały. Trudno o skuteczniejsze zniweczenie jego planu szybkiego i dyskretnego powrotu do Three Springs. Było do przewidzenia, że zniknięcie samolotu zwróci na niego powszechną uwagę, a tym samym zdradzi miejsce jego pobytu nieznanym osobnikom dybiącym na jego życie, może nawet zagrozi ujawnieniem tajemnicy E. 80.

— Czym się martwisz, Will? — spytała Colleen zaglądając mu w oczy. — Czy to było dla ciebie takie straszne?

— Było cudowne — rzekł z przekonaniem — ale to moje pełne tajemnic i niespodzianek życie z każdą chwilą coraz bardziej się komplikuje. Skorzystałem z twojego wahadłowca przede wszystkim dlatego, żeby szybciej dostać się do domu.

— Chcesz powiedzieć, że jeżeli będziesz musiał zatrzymać się na dłużej w Kinszasie, to grozi ci śmierć?

— Są jeszcze inne powody, których nie mogę ci wyjawić.

— Więc chodźmy. — Colleen puściła go i zaczęła iść. — Mam przyjaciół w Kinszasie, raz-dwa uporają się z formalnościami i wyprawią cię w dalszą drogę.

— Z formalnościami! — wykrzyknął Carewe, ruszając za nią. — Jak często zdarza ci się stracić samolot?

— Wcale go nie straciłam — odrzekła z politowaniem. — A od czego twoim zdaniem są systemy automatycznego lądowania? Wahadłowiec wylądował wczoraj w Kinszasie. Nie tak gładko jak pilotowany przeze mnie, ale jednak bez szwanku.

— Pełen gazu wywołującego halucynacje?

— Wątpię, ponieważ co cztery minuty system klimatyzacyjny całkowicie wymienia powietrze w kabinie.

— Naprawdę? — Pomógł jej przejść przez wykrot. — Ci, co na mnie polują, jak dotąd nie zostawili żadnych konkretnych śladów. Jeżeli pojemnik na gaz wykonano z samoniszczącego się plastiku, to nie pozostało nic… A jak wytłumaczymy fakt, że opuściliśmy samolot?

— Powiem, że coś nawaliło. Zanim się w tym połapią, miną ze dwa dni.

— Jaka szkoda, że nie znam się na technice — powiedział z podziwem.

— Pomyśl, ile byś przez to stracił — odparła przekornie Colleen.

Z łatwością go wyprzedziła; mięśnie krzepkich, a mimo to zgrabnych nóg napinały jej się przy każdym kroku. Szli kierując się warkotem helikoptera i po kilkunastu minutach dotarli do miejsca, gdzie wylądowali. Kiedy odnaleźli pierwszy pusty fotel z samolotu, ubranie Carewe’a było mokre od rosy strząśniętej z potrącanych liści. Fotel leżał przewrócony na bok u stóp drzewa. Helikopter krążył cierpliwie nad baldachimem z gałęzi, które uginały się i kołysały pod naporem skierowanego, w dół strumienia powietrza.

— A gdzie mój fotel? — spytała Colleen.

Carewe rozglądał się przez chwilę i wskazał jej fotel, który do tej pory tkwił przekrzywiony w gałęziach drzewa.

— Tu wylądowałaś — powiedział. — A raczej zawisłaś.

Colleen gwizdnęła.

— I tak po prostu dałam krok?

— Jak to zobaczyłem, zupełnie straciłem głowę.

— Musisz przyznać, że to stawia sprawę w całkiem nowym świetle. Powiem koleżankom, co mają robić, kiedy znów będą lecieć na tej trasie.

Carewe z trudem zdobył się na uśmiech. Colleen zaczynała mówić tak jak te z jego sfrustrowanych znajomych, które często kończyły w Klubach Priapa, a mimo to wydawała mu się przy nich taka inna. Uprzytomnił sobie nagle, że zmiana zaszła w niej wtedy, gdy upewniła się, że jest żonaty. Obserwował z niepokojem, jak wspina się na drzewo i giętkim ruchem przerzuca ku tkwiącemu w gałęziach fotelowi. Wyjęła coś z niego, podniosła do ust i usłyszał jej głos ledwie przebijający się przez huk helikoptera. W chwilę później znalazła się z powrotem na ziemi poprawiając niebieską koszulową bluzkę, która wysunęła jej się zza paska spódnicy.

— Spuszczą po nas klatki — poinformowała go niedbałym tonem.

— Colleen — powiedział szybko — być może po raz ostatni mamy okazję porozmawiać na osobności.

— Możliwe.

Chwycił ją za obie ręce.

— Jestem żonaty od dziesięciu lat, ale dopiero wczoraj po raz pierwszy złamałem przysięgę małżeńską, pierwszy i jedyny — powiedział. Chciała wyrwać ręce z jego uścisku, ale jej nie puścił. — Tylko że wcale nie jestem pewien, czy nadal mam żonę. Coś między nami zaszło. Nie mogę ci o tym opowiedzieć, ale mój pobyt w Afryce w roli ostudzonego i starania, żeby nie dać się zabić, bezpośrednio się z tamtym wiążą.

— Dlaczego mi o tym mówisz?

— Bo nie chcę, żebyś myślała, że zmykam do ciepłego domowego zacisza i ciepłej żonki po małym skoku w bok. To nie w moim stylu.

— Ale dlaczego mi to wszystko mówisz?

— Bo liczę się z tobą. Mógłbym cię pokochać, Colleen. Spojrzała na niego wyzywająco.

— Tak ci się zdaje? — spytała.

— Wiem na pewno. — Własne słowa zasmuciły go, bo były bliskie prawdy, lecz nie całkiem z nią zgodne. Był wdzięczny Colleen, ale wdzięczność, której nie mógł wyrazić należycie, przerodziła się w poczucie winy. — Posłuchaj, jeżeli okaże się, że nie mam już żony…

— Nie kończ, Will — przerwała mu z ironicznym uśmiechem. — Bo przesadzisz z tą szlachetnością.

Puścił jej ręce i instynktownie, zupełnie jakby się umówili, odsunęli się od siebie w chwili, kiedy wśród drzew pojawiły się dwie klatki spuszczone na chybił trafił z czekającego na nich helikoptera.

Загрузка...