Miecz Aniołów

Idzie za mną możniejszy niż ja,

którego nie jestem godzien.

Ewangelia św. Marka


Przy stole obok mnie bawili się pryszczaci czeladnicy katowscy i jeden z nich, rudowłosy młodzieniec z ogromnym nochalem, urywanym, bełkotliwym głosem tłumaczył, jak należy drzeć pasy z ofiary, by nie straciła przytomności, a nie daj Bóg życia.

Och, synu, pomyślałem, gdybyś trafił do mnie, nauczyłbym cię mistrzostwa w tej sztuce.

Choć nigdy nawet przez myśl nie przeszłoby mi, aby przechwalać się swymi zdolnościami. Bo też umiejętność sprawiania bólu i wyrządzania cierpienia, w moim wypadku, była tylko środkiem wiodącym do celu. Jeśli traficie kiedyś do kazamat pod klasztorem Amszilas lub lochów Inkwizytorium, to tylko, by nauczyć się lepiej kochać Boga. Kochać go tak długo, aż ziemskie żądze spłoną w oczyszczającym ogniu. Kochać go tak bardzo, by opowiedzieć o grzechach waszych synów, mężów, żon, przyjaciół, tych, których znacie, i tych, których poznać dopiero byście chcieli. O grzechach popełnionych i jedynie zamierzonych, gdyż wola popełnienia grzechu sama w sobie jest już grzechem.

Westchnąłem w myślach, gdyż oberża, w której gościłem, nie była wymarzonym miejscem dla pobożnych rozważań. Wszędzie rozchodził się smród gotowanej kapusty z grochem, kiepsko warzonego piwa i zapoconych ciał. Nie znosiłem tej karczmy i Bóg tylko raczy wiedzieć, dlaczego siedziałem w niej od kilku godzin, smętnie wypijając jeden kubek młodego wina za drugim. Wnętrze było pełne ludzi, gwarne i duszne. Kuchenna przypaliła groch i wszędzie teraz unosił się gryzący w oczy, smrodliwy dym. Ale nikt, oprócz mnie, nie zwracał na to uwagi. Myślałem, że chociaż się upiję. Ale po pierwsze, Pan obdarzył mnie w swej łasce mocną głową, a po drugie, można chyba było wychlać całe kwarty serwowanego tu cienkusza, by poczuć zamroczenie zmysłów.

– A miżdża Folkena wyrz-ucą – przerwał tokującemu czeladnikowi jego towarzysz. – Jużżż dwóch mu zzdechło na stole. Jegomoźdź kanonik byli bardzo niezadowoleni!

Mimo woli nadstawiłem ucha, bo również słyszałem o dwóch kolejnych niepowodzeniach Folkena. Nie miało to wiele wspólnego z moją pracą, ale wieści po prostu się rozchodzą. A Folken niedługo, zapewne, będzie przeszłością i wyląduje na stole własnych uczniów czy czeladników. Dwie śmierci pod rząd? Może to zmowa albo korupcja? Albo herezja? Oczywiście, żadna z tych trzech ewentualności nie wchodziła tak naprawdę w grę. Kat był pijany lub przepity, jak podobno często mu się ostatnio przytrafiało, i musiał się pomylić. Może w doborze narzędzi, a może nie zauważył, że przesłuchiwany powinien odpocząć lub zostać opatrzony? A może naruszył któreś z witalnych miejsc i spowodował krwotok lub zapaść? Cokolwiek było przyczyną dwóch zgonów, Folken znajdował się bardzo blisko niebezpiecznej linii, po przekroczeniu której człowiek staje się otoczoną przez wilki owieczką. A wilków ostrzących sobie zęby na pozycję mistrza katowskiej gildii na pewno znalazłoby się wielu. Choć, Bogiem a prawdą, nie była to pozycja godna pozazdroszczenia. Ciężka praca w fatalnych warunkach, ogromne ryzyko i całkowity brak szacunku oraz zrozumienia u bliźnich. Poza tym kaci nie przechodzili tak wyrafinowanego, długiego treningu jak inkwizytorzy i prędzej czy później popadali w pijaństwo lub folgowali sadystycznym żądzom. A zarówno jedno jak drugie nie sprzyjało prowadzeniu efektywnych przesłuchań.

Kaci w pewnym momencie zapominali, że tortura jest tylko środkiem do osiągnięcia celu, a nawet jeśli pamiętali, zwykle wydawało im się, że tym celem jest wydobycie zeznań. Nic bardziej błędnego, moi mili! Zeznania może wydobyć byle oprawca z dłutem i rozgrzanymi kleszczami w dłoniach. Zazwyczaj sama prezentacja narzędzi wystarczała, by większość ludzi zyskiwała nadnaturalną ochotę do prowadzenia rozmów i obszernego odpowiadania na każde zadane pytanie. Tymczasem to nie wydobyte torturami zeznania są uwieńczeniem naszej pracy! Oczywiście, one też się liczą, zwłaszcza kiedy przesłuchujący potrafi odsiać ziarno od plew. Ale ważne jest, by skruszony grzesznik przyznał się głośno do błędów i bez skrupułów ujawnił wspólników, żałując każdej spędzonej z nimi chwili. Liczą się jedynie łzy żalu, wylewane na oczach gawiedzi, szczere przyznanie do winy i przemożna, nieubłagana chęć odbycia pokuty.

To wszystko ma znaczenie nie tylko dla nas samych, dla naszej wiary oraz dla ochrony niewinnych. Ale również dla tego, co nazywamy zdrowiem społeczeństwa (jakkolwiek śmiesznie czy patetycznie by to brzmiało). Niepotrzebni nam są męczennicy, ginący za herezje z błyskiem odwagi i szaleństwa w oczach, niepotrzebne nam są obelgi, rzucane z głębi stosów na święty Kościół oraz jego sługi. My, inkwizytorzy, kochamy wszystkich (choć czasami jest to szorstka miłość), ale najbardziej tych, którzy, skruszeni, wyznają na głos winy i kajają się za grzechy, które popełnili, i grzechy, które popełnić tylko mogli. Z tych wszystkich powodów nie można tolerować, by winni ginęli w katowskich piwnicach. Ich śmierć ma być ceremonią. Jednocześnie smutną i radosną. Wzniosłą. Mają umierać pogodzeni z Kościołem oraz wiarą, przepełnieni miłością do inkwizytorów, którzy w pocie czoła prostowali kręte ścieżki ich życia. Dlatego też dni mistrza Folkena były policzone.

– Jak to zdechło? – zapytał kolejny czeladnik. – Zapił się znowu czy co?

– Ciii… – Rudowłosy syknął i rozejrzał się wokoło, ale po maślanym spojrzeniu poznałem, że niewiele już widzi. Na mnie nie zwrócił uwagi. – Nie wiadomo, co tam…

– A kimż-że oni byl-li?

– He-re-ty-cy. – Rudowłosy starał się mówić cicho, ale nie udało mu się to.

Ha, pomyślałem, heretycy. Ciekawe, czy to prawda. Gdyż do heretyków, czarowników i w ogóle wszelkiego rodzaju odstępców od wiary stosuje się szczególną miarę. Złodziej lub morderca może umrzeć w czasie przesłuchania. Ale nigdy nie powinno się to wydarzyć w wypadku heretyka lub bluźniercy. Tymczasem Folken miał pecha i to właśnie dwóch zatwardziałych heretyków umarło w jego pracowni. Jegomość kanonik, o którym mówił katowski czeladnik, był jednym z zaufanych biskupa Hez-hezronu, człowiekiem od brudnej roboty. Tak jak i ja. Tyle, że kanonik nie miał pojęcia o ściganiu odstępców, a za to bardzo, ale to bardzo chciał się wykazać.

Kompetencje duchownych i nas – inkwizytorów – nigdy nie zostały precyzyjnie rozgraniczone. Wszystko w zasadzie zależało od humorów Jego Ekscelencji, a on umiejętnie lawirował, sprzyjając raz tym, a raz tamtym i spokojnie wysłuchując wzajemnych żalów oraz skarg. Na domiar złego, w niektórych przypadkach dochodziły specjalne pełnomocnictwa, wydawane przez Ojca Świętego, które dodatkowo zaciemniały i tak już niejasny obraz.

Od sprawy, którą tak niemiłosiernie zawalił mistrz Folken, inkwizytorzy zostali odsunięci. Okazało się, że niesłusznie. Być może pewną rolę w tym wszystkim odegrało przyjęcie, na którym Folken chlał aż do rana, a po krótkim, pijackim śnie musiał zabrać się do pracy. Nie zdziwiłbym się też, gdyby do wina dosypano mu pewnych ziół. W każdym razie słyszałem, że na przesłuchanie przybył ledwo przytomny, a dłonie drżały mu tak, że musiał jedną z nich przytrzymywać drugą. A w takim stanie kiepsko się korzysta z bardzo precyzyjnych narzędzi i trudno też zagrać stosowną melodię na tak delikatnym instrumencie, jakim jest ludzkie ciało. Taaak, biskup Hez-hezronu zapewne poważnie się zastanowi, zanim powierzy następną sprawę kanonikowi, i odsunie tych, którzy herezją oraz bluźnierstwami powinni się zajmować z uwagi na pieczołowite wyszkolenie, jakie przeszli w naszej przesławnej Akademii. Uśmiechnąłem się lekko do własnych myśli, bo wyobraziłem sobie kanonika kajającego się przed gniewnym obliczem biskupa. A biskup potrafił być naprawdę bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy chwytały go ataki podagry.

Kim byli dwaj ludzie, którzy tak niefortunnie ulegli słabościom mistrza Folkena? Niespecjalnie się tym interesowałem. Miałem wystarczająco dużo własnych problemów, a od pewnego czasu biskup ostentacyjnie okazywał mi niełaskę, co miało fatalny wpływ na stan moich finansów. Oczywiście, zawsze mogłem dorobić, przyjmując pewne zlecenia, ale pech chciał, że kilka propozycji dotyczyło pracy poza miastem. Tymczasem Jego Ekscelencja kazał mi codziennie meldować się w kancelarii i codziennie odchodziłem z niej z kwitkiem. Biskup wiedział, jak utrafić mnie w słabiznę, i bezlitośnie to wykorzystywał. A ja, rzecz jasna, nie mogłem nic z tym fantem począć. Koncesja zobowiązywała mnie do bezwzględnego posłuszeństwa i nawet nie chciałem myśleć, co stałoby się, gdybym nie stawił się któregoś ranka w biskupim pałacu. Mogłem się tylko zastanawiać, czy biskupia niełaska miała coś wspólnego z raportami ze Stolicy Apostolskiej, które zapewne trafiły do kancelarii, a które, jak się domyślałem, opisywały moją działalność w niezbyt przychylnym tonie.

Wychyliłem następną szklaneczkę cienkiego wina i znowu zerknąłem w stronę czeladników. Rudowłosy kucał pod stołem i wydawał odgłosy, świadczące o tym, że słaby żołądek nie tolerował nadmiernych dawek trunku, a jego dwaj kompani siedzieli, wpatrując się bezmyślnie w pozalewany winem i sosami blat stołu. Uznałem, że nic więcej już nie usłyszę, więc wstałem i wyszedłem, gdyż smród spalenizny stawał się nie do wytrzymania, zwłaszcza dla osoby o tak czułym powonieniu jak moje.


* * *

Kiedy wychodziłem z pokoju, zaczepił mnie Korfis, właściciel gospody i weteran spod Schengen.

– Dzień dobry, Mordimerze – powiedział z uśmiechem na szerokiej twarzy.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry – odparłem.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A dokąd to z samego rana?

– Korfis, zastanów się, dokąd ja mogę iść z samego rana? Na pokazy cyrkowców? Do burdelu? A może poprzyglądać się statkom w porcie? Jak myślisz?

Niestety, moja jakże celna i błyskotliwa ironia nie dotarła do niego. Korfis był człekiem dzielnym, zacnym, lecz serdecznie głupim. Oczywiście, posiadał pewien właściwy jego pochodzeniu i zawodowi spryt, który pozwalał mu dość swobodnie unosić się na mętnych wodach Hez-hezronu. Prowadził nieźle prosperującą gospodę i z tego, co wiedziałem, zamierzał wykupić drugą, gdzieś na samych rogatkach miasta. Tak, tak, pomyślałem sobie, prędzej Korfis przeniesie się do domu z ogrodem w dzielnicy bogaczy niż uczyni to wasz uniżony sługa.

– Idę do Jego Ekscelencji – powiedziałem ze znużeniem. – Tak jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu. I mam nadzieję, że wrócę na obiad.

Biskup zwykle miał na tyle przyzwoitości, że zaraz po południu posyłał jednego z kancelistów, aby doniósł mi, że w dniu dzisiejszym moje usługi nie będą potrzebne. No, ale „zwykle” nie znaczy „zawsze”. Nie raz i nie dwa czekałem aż do zachodu słońca, narażony na szydercze lub współczujące spojrzenia urzędników. Wreszcie biskup wychodził i spoglądał na mnie z dobrze udawanym zdumieniem.

– O, Mordimer – mówił. – Czyżbyś na coś jeszcze czekał?

A jeśli miał akurat atak podagry, to patrzył tylko na mnie bez słowa, jak na psie łajno, i wzruszał ze zniecierpliwieniem ramionami. W każdym razie, jedno i drugie oznaczało, że wreszcie mogę iść do domu. Jednak w końcu miało się okazać, że antyszambrowanie w biskupiej kancelarii nie jest zupełnie bezowocne.

Poranek był piękny, słoneczny i bezwietrzny, a smród stołecznych rynsztoków silniejszy niż zwykle. Aby dotrzeć do pałacu biskupa, musiałem przejść obok rybnego targu i odór ranił tam powonienie waszego uniżonego sługi, który wszak przyzwyczaił się, że na świecie istnieją inne zapachy niż aromat róż oraz pierwiosnków. Na ulicach było jak zawsze gwarno i tłoczno. Najczęściej ubieram się zupełnie zwyczajnie, jak średnio zamożny mieszczanin, i nie widzę powodów, by wszyscy mieli widzieć inkwizytorskie insygnia. Ale w takim tłoku, kiedy człowiek jest bez przerwy popychany, łajany i obrzucany przekleństwami, chciałoby się pokazać wyszyty na czarnym kaftanie srebrny, inkwizytorski krzyż z połamanymi ramionami. Wiadomo, że wokół od razu zrobiłoby się cicho i pusto. Większość ludzi, zwłaszcza ci, którzy nas nie znali (oraz ci, którzy poznali aż nazbyt dobrze), odczuwała przed nami głęboki lęk. A przecież nie byliśmy strażą burgrabiego czy tajną policją biskupa, zabierającą na chybił trafił ludzi z ulic i domów. Działaliśmy jak dobrze wyprofilowane narzędzie, uderzając tylko tam, gdzie uderzyć trzeba. Nie interesowały nas oszustwa, kradzieże, fałszerstwa, ba, nawet morderstwa. Szukaliśmy ludzi sprzyjających herezji, odprawiających czary, podważających wiarę w słowa Pisma lub sprzeciwiających się woli Kościoła. A jednak zawsze wokół nas robiło się pusto. Korfis, mimo że od pewnego czasu nie płaciłem za pokój oraz utrzymanie, tak naprawdę był zadowolony z obecności inkwizytora, gdyż dzięki temu jego gospoda była jedną ze spokojniejszych w mieście. A to z kolei napędzało klientów, którzy mieli ochotę przespać się bez strachu, że obudzą się pozbawieni dobytku lub zgoła nie obudzą się wcale.

Hez-hezron jest wielkim miastem. Mówi się, że mieszka tu na stałe pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Ale iluż podróżnych, kupców, wagabundów, cyrkowców, bardów, złodziei, zbiegłych chłopów, szukających lepszego życia, czy służących pozbawionych pana, przybywa z prowincji i innych miast? Któż wie, ilu ludzi tak naprawdę tłoczy się na ulicach, w dokach, w karczmach i pałacach Hez-hezronu? Może sto tysięcy, a może sto pięćdziesiąt? Dlatego też jedynie garstka mogła rozpoznać mnie po twarzy. My, inkwizytorzy, wolimy stać w cieniu i nie rzucać się ludziom w oczy. Z tego też powodu, jak już wspomniałem, popychano mnie, przeklinano, szarpano, a jakiś złodziejaszek próbował oderżnąć mi sakiewkę. I to wreszcie wyrwało mnie z nostalgicznego zamyślenia. Przytrzymałem go, pchnąłem sztyletem pod serce i wrzuciłem z powrotem w tłum. Nie wydał nawet jęku, gdzieś za moimi plecami opadał na ziemię, przytrzymywany czyimiś ramionami. Nikt nie zauważył zajścia. Wieczorem ront miejskiej straży zawlecze obdarte ze wszystkich cennych rzeczy ciało do kostnicy, skąd grabarze wywiozą je za mury miasta zaprzężonym w woły wozem. Każdej nocy takie wozy, wyładowane ciałami, zmierzały za rogatki i chowano, w wielkich wspólnych mogiłach, wszystkich tych, którzy zdechli z głodu, chorób, starości lub pchnięci nożem. Miejsce to nazywano Dołami i nawet ja niechętnie zapuściłbym się tam po zmroku. W sprawach skrytobójstw rzadko wszczynano śledztwa, chyba że chodziło o kupców, należących do cechów, czy szlachtę. No i, oczywiście, księży. Czasami też uniwersytet upominał się o śledztwo w sprawie pomordowanych skolarzy, ale zwykle sami byli sobie winni, gdyż żakowskie bractwa potrafiły być dużo bardziej niebezpieczne niż złodziejskie bandy.

Wytarłem ostrze sztyletu i włożyłem go z powrotem do pochwy przy pasie. Zabijanie ludzi nie było dla mnie chlebem powszednim, ale nie widziałem też powodów żałować ludzkich śmieci, które bezsensownie tłoczyły się na ulicach metropolii. Zresztą, kto napatrzył się tyle na śmierć, co ja, temu stawała się już ona niemal obojętna. A poza tym byłem rozgoryczony tym, jak traktował mnie biskup, i być może stąd wzięła się pewna naganna pochopność w moim postępowaniu. W każdym razie odmówiłem krótką modlitwę za spokój duszy człowieka, który miał nieszczęście przed chwilą umrzeć. Zresztą, czyż tak naprawdę nie oddano mu przysługi? W końcu nadzieja na zbawienie więcej była warta od bezsensownego życia, które wiódł na ulicach Hezu.

W końcu dotarłem do pałacowych bram, gdzie strażnicy przepuścili mnie bez słowa na tereny należące do biskupa. Starannie wyżwirowana aleja ciągnęła się wśród wysokich cyprysów, rzucających długie, chude cienie. Słyszałem szczęk nożyc ogrodników przycinających bukszpanowe żywopłoty, wystylizowane na zwierzęce kształty, oraz cichy szmer fontann. Na terenie biskupich ogrodów powietrze było świeże, ożywcze i z radością można je było wdychać pełną piersią. Biały pałac biskupa Hez-hezronu jaśniał w słońcu, a jego pokryte srebrem kopuły biły odbitym blaskiem, jak rozpalone w ogniu. Kancelaria mieściła się w dwupiętrowym budynku, przylegającym zachodnim bokiem do pałacu. Przy schodach stało następnych dwóch strażników, w kolczugach ukrytych pod szerokimi płaszczami i z dwumetrowymi halabardami w dłoniach. Tak jak poprzedni, spojrzeli tylko na mnie przelotnie i bez słowa przepuścili do środka. Zdążyli się już przyzwyczaić do mojego widoku.

Biura samego biskupa znajdowały się na pierwszym piętrze i tam właśnie codziennie czekałem na terenie wewnętrznej kancelarii. Od apartamentów Gersarda dzieliła mnie raptem jedna para drzwi. Usiadłem sobie spokojnie na drewnianej ławie i skinąłem głową pracującemu za biurkiem kanceliście.

– Jego Ekscelencji jeszcze nie ma, inkwizytorze Madderdin – powiedział. – I nie wiem, czy dzisiaj będzie.

– Cóż – westchnąłem. – Poczekam.

Pokiwał głową i z powrotem zanurzył się w papierach, które zebrały się w pokaźny stos na blacie jego biurka. I wtedy do środka wszedł z rozmachem nie kto inny jak sam dostojny kanonik. Za nim pędziło dwóch czarno ubranych kleryków o bladych twarzach, a każdy dźwigał jakieś księgi i zwoje.

– Jego Ekscelencji nie ma – oznajmił sucho kancelista i z tonu głosu wywnioskowałem, że nie przepada za księdzem.

– Zaczekam – warknął kanonik i wtedy jego wzrok padł na mnie.

Odpowiedziałem mu spojrzeniem, nie wstając z ławy, a on patrzył na mnie i coraz bardziej czerwieniał.

– Inkwizytorze Madderdin – huknął w końcu. – Może byście wstali, widząc dostojnika Kościoła?

– Wystarczy, jak wy stoicie, drogi kanoniku – powiedziałem i rozparłem się wygodniej.

Znad papierów usłyszałem ciche parsknięcie kancelisty. Ale kanonik nie mógł odpuścić. W końcu dwóch jego ludzi przysłuchiwało się tej rozmowie.

– Madderdin – syknął. – Natychmiast stąd wyjdź i zaczekaj pod drzwiami. Wszędzie się wciśnie ta inkwizytorska hołota… – dodał, obracając się do swych pomocników.

Ciekaw byłem, czy któryś z moich braci-inkwizytorów posłuchałby tego wszawego rozkazu. Ksiądz chyba naprawdę tracił cierpliwość albo rozum, skoro zdążał do tak prymitywnej konfrontacji. Ale źle wybrał obiekt prześladowań. Najzupełniej wystarczy, że waszym uniżonym sługą pomiatał Jego Ekscelencja biskup. Tak więc powiedziałem kanonikowi, gdzie może wepchnąć sobie swoje polecenia, oraz w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśniłem mu, kim byli jego matka oraz ojciec, i w jaki sposób matka potrafiła obsłużyć trzech klientów na raz. Z tego wszystkiego nie usłyszałem, że drzwi szczęknęły i w progu stanął biskup. Ale musiał być w dobrym humorze, bo tylko się roześmiał.

– Witaj, Mordimerze – rzekł wesoło. Minął księdza kanonika, który miał tak czerwoną twarz, jakby zaraz miał paść na apopleksję. – Dobrze że już jesteś, mój chłopcze o niewyparzonym języku.

Zerwałem się na równe nogi.

– Do usług, Wasza Ekscelencjo – odparłem, pochylając się w ukłonie.

– No, chodź do mnie – zezwolił łaskawym tonem, a potem spojrzał w stronę kanonika. – Jak skończymy, to cię wezwę – oznajmił sucho.

Biurowe apartamenty biskupa były urządzone nader skromnie. W pierwszym pokoju znajdował się półkolisty stół i szesnaście zdobionych krzeseł. Tutaj odbywały się wszelkie większe narady i spotkania. Nawiasem mówiąc, odbywały się bardzo rzadko, bo biskup nie znosił rozmawiać w tłumie i wolał krótkie spotkania w cztery, a najwyżej sześć oczu. A one odbywały się w drugim pokoju, gdzie tkwiło ogromne, palisandrowe biurko. Miało tak wielki blat, że mogłoby być pokładem średniej wielkości łodzi. Biskup zasiadał przy jednym jego krańcu (obok rzeźbionych lwich głów), a swych gości sadzał na drugim krańcu. W pokoju znajdowały się jeszcze tylko dwie wypchane papierami sekretery, ciągnący się przez całą ścianę regał pełen ksiąg oraz maleńka, przeszklona szafka, w której lśniły kryształowe kielichy i butla lub dwie dobrego wina. Powszechnie było wiadomo, że biskup lubił od czasu do czasu raczyć się winkiem i niekiedy miał kłopoty z wychodzeniem z kancelarii o własnych siłach.

– Jak tam, Mordimerze? – spytał, kiedy zezwolił już mi usiąść. – Znudziła ci się bezczynność?

– Lubię być przydatny, Wasza Ekscelencjo – odpowiedziałem grzecznie.

– Wiem, wiem. – Parsknął krótkim śmieszkiem i zakręcił pierścieniem na palcu. Podobno w oku tego pierścienia był okruch głazu, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. – Być może coś by się dla ciebie wreszcie znalazło.

Nadstawiłem uszu. Taka obietnica mogła oznaczać zarówno dobry zarobek, jak i mnóstwo kłopotów, połączonych z narażaniem życia.

– Masz w Hezie tych swoich chłopców? – zapytał biskup.

– Nie, Wasza Ekscelencjo, otrzymali zlecenie poza miastem i nie ma już ich od miesiąca.

– Hmmm. – Biskup z namysłem potarł bulwiasty, błyszczący nos. – No to będziesz musiał poradzić sobie sam. – Spojrzał na mnie, jakby oceniał moje siły.

– Do usług Waszej Ekscelencji – odrzekłem pewnym głosem.

– Tak, tak – westchnął. – Tylko, żebyś się później nie tłumaczył splotem nieszczęśliwych okoliczności. – Pogroził mi żartobliwie palcem.

Spojrzał w stronę szklanej szafeczki, gdzie pyszniły się kryształowe kielichy oraz butelka wina, i westchnął, odwracając wzrok.

– Wiesz, że mleko rzeczywiście pomaga? – zapytał. – Na te moje cholerne wrzody. Miałeś rację, synku. – Zamyślił się przez chwilę. – Znasz sprawę Folkena? – zagadnął krótko.

– Nie, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zadowolony, że biskup tak dobrze zapamiętał moją jakże prostą i jakże skuteczną receptę. – Inkwizytorzy nie zajmowali się śledztwami, które prowadził mistrz Folken pod nadzorem księdza kanonika.

– To ja wiem najlepiej – burknął biskup. – Sam przecież powierzyłem je temu tam. – Machnął dłonią w stronę drzwi, mając na myśli czekającego za drzwiami kanonika. – A on nie umiał nawet dopilnować kata! Łajdak!

Wstał, znowu ciężko wzdychając, i podszedł do jednej z sekreter. Wyciągnął cieniutki zwój papierów i rzucił go na blat.

– Zapis śledztwa prowadzonego przeciwko dwóm heretykom – powiedział. – Obaj pochodzili z południa, z klasztoru Braci Ubogich, w Pellerin. To dziwna sprawa, Mordimerze. – Zabębnił palcami po blacie, a jego wzrok błądził gdzieś nad moją głową. – Przyjrzyj się dobrze zeznaniom i donieś mi jutro, co o tym wszystkim sądzisz.

Jego spojrzenie wróciło w moją stronę.

– Jakieś pytania?

– Czy mistrz Folken jest w stanie nadającym się, by go przesłuchać?

– Nie – odparł krótko biskup. – Niestety, nie.

No cóż, to wiele wyjaśniało. Pytanie tylko brzmiało, czy mistrz Folken został nieudolnie przesłuchany (co byłoby kolejnym skandalem), zdechł z opilstwa, czy też, przerażony widmem procesu, popełnił grzech samobójstwa. Postanowiłem zapytać o to biskupa, chociaż zastanawiałem się, czy zechce mi odpowiedzieć. Ale jednak!

– Mordimerze. – Biskup zastukał nerwowo knykciami w blat. – Folken leży w lazarecie, a jego stan jest… hem, hem, ciężki…

– Dlaczego przepytano go w taki sposób? – zapytałem, starając się nie ujawniać emocji ani tego, co myślę o podobnym braku profesjonalizmu.

– Szkopuł w tym, że jego nie przesłuchiwano – wyjaśnił Gersard ponurym tonem. – Po prostu wpadł w letarg, na który lekarze nie mogą nic poradzić. Leży i ani drgnie. Jak kłoda. Jak martwy.

No, no, pomyślałem, czyżby moi szlachetni koledzy inkwizytorzy przedawkowali ziółka wsypane do Folkenowego dzbanka?

– Dobrze już. – Jego Ekscelencja machnął ręką. – Idź, Mordimerze. Aha, chłopcze, jak tam stoisz z finansami?

Uśmiechnąłem się smutno w odpowiedzi, chociaż samo pytanie świadczyło o życzliwości biskupa. Co mu się w ogóle stało? Skąd ten dzień dobroci dla waszego uniżonego sługi?

– Tak jak myślałem – powiedział biskup gderliwie. – Dlaczego wy, młodzi, nie potraficie docenić materialnych wartości, co? Ustatkuj się, Mordimerze. Weź sobie za żonę jakąś przyzwoitą dziewczynę, zamieszkaj we własnym domu… Bo co to za mieszkanie po karczmach, chłopcze? Co to za miłostki z nierządnicami?

No, proszę. Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu interesował się życiem biednego inkwizytora. Grajcie, surmy anielskie! Co prawda Tamila, którą biskup łaskawie określił jako nierządnicę, była w rzeczywistości właścicielką drogiego i popularnego domu schadzek, ale wiadomości miał Gersard w miarę dokładne, gdyż rzeczywiście łączył mnie i ową damę pewien bliższy związek natury nie tylko duchowej. Można jednak powiedzieć, że wiele godzin zajmowały nam pobożne praktyki, gdyż Tamila potrafiła poświęcić mnóstwo umiejętności oraz czasu temu, którego zwała „moim wielkim, cudownym bogiem”. Nie powiem, by było to niemiłe grzesznej próżności biednego Mordimera.

– Ech. – Biskup wziął kawałek pergaminu, nabazgrał coś na nim, złożył zamaszysty podpis i posypał inkaust piaskiem. – Idź z tym do skarbnika, tylko nie przechlaj od razu wszystkiego i żebym nie słyszał, że się ciągle zabawiasz w burdelach. A potem skargi, że wy, inkwizytorzy, nic nie robicie prócz ochlejstwa i chędożenia.

Mogłem się domyślić, skąd pochodziły te pełne jakże jadowitego fałszu doniesienia, i pomyślałem sobie, że wdzięczną historyjkę o mojej rozmowie z kanonikiem puszczę w miasto. W Hezie plotki szybko się rozchodzą, więc ksiądz na pewno usłyszy ją nieraz i to w uatrakcyjnionej formie.

– No. – Podał mi pergamin. – Z Bogiem. Swoją drogą, Mordimerze. – Uśmiechnął się promiennie. – Ty to dopiero masz niewyparzoną gębę. Twoje szczęście, mój chłopcze, że kocham cię jak rodzonego syna, którego nie mogłem nigdy mieć z uwagi na powołanie Bożej służby…

Skłoniłem się nisko i wziąłem pod pachę protokoły z przesłuchań. Ostatnie słowa biskupa trochę mnie zmroziły, gdyż jego życzliwość mogła być równie niebezpieczna, co niechęć. A może nawet groźniejsza.

– Przyjdź, kiedy już będziesz gotowy – rzekł jeszcze, gdy stałem przy drzwiach. – I wyjaw, co o tym wszystkim sądzisz. Aha, a temu tam za drzwiami przekaż, żeby czekał, póki go nie wezwę.

– Oczywiście, Wasza Ekscelencjo.

Za drzwiami kanonik siedział na ławie i gotował się ze złości.

– Księże kanoniku – powiedziałem łagodnym tonem. – Jego Ekscelencja prosi…

Kanonik zerwał się z miejsca.

– …żebyś nie ruszał stąd dupy, póki nie raczy cię wezwać – dokończyłem głośno i usłyszałem kolejne parsknięcie kancelisty.

Wyszedłem na schody, bardzo zadowolony z siebie, i rozwinąłem pergamin. Biskup nabazgrał tam kilka wielce niewyraźnych zdań, ale za to dokładnie zobaczyłem sumę, jaką kazał wypłacić skarbnikowi. A było to trzysta koron. Mój Boże, trzysta koron! Jego Ekscelencja musiał chyba zachorować. Były takie czasy, kiedy suma trzystu koron nie robiła na mnie wrażenia, ale w tej chwili była jak zbawienie. Tak to już jest, że kiedy masz kaca, to z przyjemnością sięgniesz nawet po cienkie winko, które w chwilach powodzenia kazałbyś karczmarzowi wlać za karę do gardła. Zresztą, trzysta koron w każdych czasach to było trzysta koron. Można było za tę sumkę w Hezie przeżyć i pół roku (a skromnie nawet rok), co oznaczało, że wasz uniżony sługa co najmniej przez najbliższy miesiąc będzie miał co jeść i co pić, a może nawet popłaci najpilniejsze zobowiązania. Szczodrość biskupa była naprawdę zdumiewająca i łudziłem się, że to moje wielodniowe wyczekiwanie w kancelarii zmiękczyło twarde serce Jego Ekscelencji.

Dotarłem do karczmy, w której wynajmowałem pokój, i starałem się omijać tłum. W zasadzie nie muszę lękać się złodziejaszków, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. W końcu mogłem trafić na jakiś złotopalcy talent, a utrata trzystu koron bardzo by mnie zabolała.

Korfis wygrzewał się na ławie przed karczmą, wystawiając twarz na promienie słońca.

– Praca wre – powiedziałem na przywitanie.

Otworzył leniwie oczy.

– Mordimer. – Uśmiechnął się. – Wcześnie dzisiaj.

– Ano – przytaknąłem. – Przypomnij: ile ci jestem winien?

Otworzył oczy jeszcze szerzej.

– Nie mów, że masz pieniądze! – prawie krzyknął.

– Wiesz, Korfis, nie wszyscy w Hezie muszą o tym wiedzieć. – Pokręciłem głową. – Chodź do mojego pokoju.

Wdrapaliśmy się po trzeszczących schodach. Pokój, który wynajmowałem, znajdował się na końcu korytarza, a prowadziły do niego cztery strome stopnie. Drzwi były zamykane na solidny zamek, ale z doświadczenia wiedziałem, że wprawny włamywacz bardzo szybko by sobie z nim poradził. Tyle, że w środku niewiele znajdowało się cennych rzeczy. Szczerze mówiąc, w ogóle nie było w nim cennych przedmiotów. Może za wyjątkiem oficjalnego inkwizytorskiego stroju: czarnego kubraka z wyhaftowanym złamanym srebrnym krzyżem, czarnego płaszcza i równie czarnego kapelusza o szerokim rondzie. Ale nie sądziłem, by znalazł się śmiałek, który skradłby mi mój uniform. W końcu za podawanie się za inkwizytora groziły kary tak surowe, że nawet największego zuchwalca mogły przyprawić o drżenie łydek. Poza tym na podłodze piętrzyły się książki, które dostałem w podarunku od zacnego mistrza drukarskiego Maktoberta, a jeden stosik zastępował nawet nogę od rozchwierutanego zydla. Jeszcze tylko łóżko, stolik, krzesło, oliwna lampka, skrzynia z odzieżą na zmianę – i to był cały majątek biednego Mordimera. Usiadłem na krześle, a Korfis rozsiadł się na łóżku, które niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.

– Wychodzi mi czterdzieści pięć koron, Mordimerze – powiedział.

– Którędy ci wychodzi, przyjacielu? – zapytałem.

– Jedzenie i picie. – Wystawił sękaty paluch z obłamanym, poczerniałym paznokciem. – Kwatera. – Wystawił drugi. – Poza tym sprzątanie i opierunek. – Wyprostował dwa następne.

– Och, Korfis, nie nudź – odparłem. – Powinienem ci jeszcze kazać dopłacić za to, że w tej brudnej norze mieszka inkwizytor. Miałeś ostatnio kradzieże albo bójki? Grungal z „Pękniętej Beczułki” daje mi pokój i wyżywienie za darmo, żebym tylko chciał u niego zamieszkać, ale pełno tam szczurów, a ja nie lubię, jak w środku nocy budzą mnie szczury. Grungal mówi, że one jedynie chcą powąchać kogoś nowego. Szkoda tylko, że dziwnym trafem zmysł węchu mają ulokowany w zębach, co? – Roześmiałem się z własnego dowcipu.

Korfisa jakoś nie rozbawiło moje poczucie humoru. Złożył palce i westchnął.

– Ty, Mordimerze, zawsze tak wszystko obrócisz, żeby było po twojemu – powiedział. – A czy wiesz, chłopie, ile samego wina mi wyżłopałeś? Przecież ja ci już nawet liczę wszystko po kosztach!

Nie miał szans wzbudzić we mnie litości. Ktoś, kto buduje właśnie drugą karczmę, nie zasługuje na to, by użalać się nad stanem jego mieszka. A poza tym wino w gospodzie zanadto zalatywało wodą. Korfis był na cztery nogi kuty, pomimo głupkowatego wyglądu. Pozory mylą. Wyciągnąłem z kieszeni dwie pięciokoronówki i złotego dukata, czyli mniej więcej połowę tego, czego na początku żądał Korfis.

– Trzymaj, stary – powiedziałem. – Niech ci będzie na zdrowie z moją stratą.

Korfis skrzywił się, ale pieniądze przyjął. Popróbował dukata zębami i uśmiechnął się.

– Niech będzie moja krzywda. – Machnął dłonią.

Kiedy już wyszedł, postanowiłem niezwłocznie zabrać się za lekturę protokołów przesłuchań. Już wczoraj zauważyłem, że pisarz skrobał jak kura pazurem, ale na szczęście w naszej przesławnej Akademii Inkwizytorium uczono również odcyfrowywania podobnych gryzmołów. W końcu moi nauczyciele doskonale wiedzieli, że pisarze nie raz i nie dwa zbyt chętnie umilali sobie przesłuchania butelczynami wina lub gorzałki. Zwłaszcza, jeśli w czasie śledztwa nie było pilnującego ich inkwizytora.

Usiadłem przy stole, zapaliłem lampkę i pogrążyłem się w lekturze, wiedząc, że jestem pierwszym inkwizytorem, który ma okazję zapoznać się z protokołem. Czytałem i w miarę lektury coraz trudniej było mi uwierzyć własnym oczom. Znałem różnorakie herezje, część z nich sam tępiłem, o części słyszałem z ust mniej lub bardziej skruszonych grzeszników. Ale nie sądziłem, że herezja, którą niegdyś wykryłem w miasteczku Gewicht, powróci do mnie w samym Hezie. Plugawe bluźnierstwo zataczało coraz szersze kręgi.

– Nasz Pan, Jezus Chrystus, umarł na krzyżu, by odkupić nasze grzechy… – mówił jeden z mnichów.

„Wzburzenie wśród przesłuchujących”, zanotował pisarz na marginesie. I nie dziwię się, sam bym się wzburzył. Przecież aż nadto mieliśmy świadectw, iż Pan zszedł z Golgoty i wraz ze swymi Apostołami wyrżnął pół Jerozolimy, jak to niezbyt elegancko, acz zgodnie z prawdą, ujął niegdyś drukarski mistrz Maktobert. „Nie pokój, lecz miecz wam przyniosłem” – powiedział Pan i miał całkowitą rację, gdyż motłoch uwalniający Barabasza zasługiwał tylko, by ofiarować mu szybką śmierć.

– …lecz w jego ciało wszedł – ciągnął dalej heretyk – fałszywy Chrystus, Bestia O Dziewięciu Głowach, który wraz z otumanionymi Apostołami opanował Jerozolimę…

„Wzburz”, a potem tylko gryzmoł – tyle zdążył zapisać przesłuchujący. Następnie dopisek: „po upływie dwóch pacierzy przesłuchanie wznowiono”. Ciekawe, co oni robili w czasie tej przerwy? – zadałem sobie pytanie. Bili przesłuchiwanego? Byłoby to bardzo nieprofesjonalne, ale kto wie? Spojrzałem na listę obecnych przy przesłuchaniu. Cztery osoby: przewodniczący sądu ksiądz kanonik Odryl Bratta, pisarz sądowy Sigmond Hausmann, mistrz katowski Folken. Cztery? A gdzież się podziała czwarta? Przyjrzałem się uważnie pergaminowi, ale nie było na nim śladów skrobania, wymazywania ani skreśleń. Ten szczegół musiał umknąć uwagi czytających protokoły. Poza tym, cóż mógł oznaczać dopisek: „wzburzenie wśród przesłuchujących”? Nie wyobrażacie sobie chyba, że kat Folken mógł zostać nazwany przesłuchującym, albo że śmiałby tak o sobie napisać pisarz sądowy, który nie miał prawa zadawania pytań oskarżonym. Płynął z tego jeden wniosek: ktoś towarzyszył księdzu kanonikowi. Ale kto był tą czwartą osobą i dlaczego jej imienia nie wymieniono w protokole?

Nalałem sobie kubeczek wina, wypiłem do połowy i zamyśliłem się głęboko. Cóż, być może reszta protokołu wyjaśni moje wątpliwości? Może to tylko pomyłka spowodowana roztargnieniem pisarza. Ale z drugiej strony dość dziwne było wymienienie z imienia mistrza Folkena, a niewymienienie jednego z sędziów. Jednego z dwóch sędziów. Kim był, że ominięto go w oficjalnym protokole? Folkena nie miałem co pytać, gdyż nieprzytomny leżał w lazarecie, ale byli jeszcze przecież ksiądz kanonik i pisarz sądowy. Kanonik musiał wiedzieć, kto towarzyszył mu w składzie sędziowskim, i będzie zmuszony podzielić się ze mną tą wiedzą. Chcąc nie chcąc, gdyż w tej chwili byłem gończym pieskiem samego biskupa, co oznaczało, że dostojny Odryl Bratta mógł sobie mnie nienawidzić, ale musiał grzecznie odpowiadać na wszelkie pytania, jakie tylko zechcę mu zadać. Jednak uznałem, że dużo zręczniej będzie, jeśli wpierw przepytam Sigmonda Hausmanna, którego bazgroły miałem właśnie nieprzyjemność czytać. Nie słyszałem nigdy przedtem o tym człowieku, ale niby skąd mogłem wiedzieć, kto akurat był pisarzem sądowym? Sądziłem jednak, że stosowne informacje otrzymam w Inkwizytorium, którego kancelaria zawsze starała się pieczołowicie prowadzić księgi osobowe.


* * *

Tak jak się spodziewałem, w Inkwizytorium odnalazłem potrzebne mi dokumenty, choć może kilka zdań dołączonych na świstku pergaminu trudno nazwać dokumentem. Sigmond Hausmann nie zdążył się bowiem odznaczyć niczym szczególnie dobrym ani szczególnie złym, a cała notka sprowadzała się do faktu, że od trzech miesięcy służył w charakterze pisarza sądu biskupiego, został oddelegowany do pracy u kanonika Bratty i mieszkał z matką przy jednej z ulic na nabrzeżu, nieopodal targu rybnego. Westchnąłem w myślach, żałując, że znowu będę musiał przejść przez ten targ, ale uznałem, że z Hausmannem lepiej spotkać się w jego domu, gdyż to pozwoli nam odbyć spokojną rozmowę, bez ingerencji postronnych osób.

Wydawało mi się, że pod dom Hausmanna udało mi się przenieść cały smród rybnego targu, ale były to zapewne tylko moje obawy, gdyż nie widziałem, by ktokolwiek z ludzi siedzących przed kamienicą krzywił się czy zatykał nos na mój widok. Inna rzecz, że sąsiedzi sądowego pisarza nie należeli, przynajmniej sądząc po wyglądzie, do osobników o nadmiernie wyrafinowanych gustach i nie grzeszyli szczególną elegancją.

– Sigmond Hausmann, gdzie go znajdę? – Końcem buta trąciłem stopę jednookiego dziadka, który właśnie zajmował się wyciskaniem sobie wrzodów spomiędzy palców dłoni.

W odpowiedzi usłyszałem kilka zdań, które świadczyły o tym, że zaczepiony przeze mnie żebrak nie miał wysokiego zdania ani o mojej matce, ani o mnie samym.

– Na piętrze po lewo! – zawołał jakiś zasmarkany dzieciak, przemykając obok.

Pchnąłem drzwi i wszedłem do ciemnej, dusznej sieni, przesyconej odorem uryny i kału. Cóż, wiedziałem, że pisarzy sądowych nie opłacano dobrze, ale nie sądziłem, że aż tak źle. Inna rzecz, iż Hausmann pracował w tym zawodzie krótko i nie zdążył jeszcze nabrać odpowiedniej ilości łapówek, które pozwoliłyby mu zamienić lokum na nieco znośniejsze. Wdrapałem się po trzeszczących, stromych schodach i zgodnie ze wskazówkami dzieciaka skręciłem w lewo. Przy wąskim okienku w końcu korytarza siedziała młoda, rozczochrana kobieta o zniszczonej twarzy i karmiła piersią dziecko.

– Szszsz, gryzie mały skurwiel – mruknęła, widząc mnie, i uderzyła dziecko palcami w policzek. Niemowlak się rozwrzeszczał.

– Sigmond Hausmann – powiedziałem. – Wiecie, gdzie mieszka?

Ruchem głowy wskazała drzwi, przy których właśnie stałem.

– Ale on chory – rzuciła, kiedy już się odwracałem.

– A na cóż to chory?

– Matki Hausmanna zapytajcie. – Wzruszyła ramionami i znowu boleśnie syknęła. – Jak to mu się żreć chce, patrzcie no! – powiedziała zajadłym tonem, spoglądając na dziecko niemal nienawistnym wzrokiem. – Jego ojciec był taki sam. Tylko dawaj mu żryć ciągle…

Słowo „był” w jej ustach podsunęło mi myśl, że mężczyzna znalazł sobie już jadłodajnię z nieco kulturalniejszą obsługą, co niewątpliwie świadczyło o jego roztropności. Zastukałem do drzwi, które mi wskazała, a kiedy nikt się nie odezwał, pchnąłem je mocno. Otworzyły się, gdyż nikt nie zadał sobie fatygi, by zamknąć je choćby na skobel. Z wnętrza uderzył mnie zaduch jeszcze silniejszy niż w korytarzu, widać nikt nie kłopotał się tutaj otwieraniem okien. Ba, nie odmykano nawet okiennic, gdyż w izbie panował mrok i musiałem przez chwilę przyzwyczajać wzrok, by w ogóle cokolwiek dostrzec.

– Kto tu? – usłyszałem starczy, zmęczony głos, który równie dobrze mógł należeć do kobiety, jak i do mężczyzny.

Postąpiłem kilka kroków i szarpnąłem okiennice. Drgnęły ze skrzypnięciem, a ja teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się wnętrzu. Całe mieszkanie składało się z jednej izby, w której kącie leżał zmierzwiony barłóg. Leżał na nim nieruchomo śmiertelnie blady młodzieniec o długich, czarnych i zlepionych potem włosach. Tuż obok przycupnęła zgarbiona, stara kobieta, wyglądająca niczym pomarszczony grzyb o siwym kapeluszu.

– Sigmond Hausmann? – zapytałem, pokazując podbródkiem chorego.

– A kto wy jesteście? – zaskrzeczała w odpowiedzi. – Nie płacę żadnych długów, nic nie mam…

– Odpowiadajcie na pytania – warknąłem. – Czy to jest Sigmond Hausmann?

– Jest, jest – odparła. – Umiera łobuz… – Przy ostatnim słowie chlipnęła i przetarła oczy brudnym rękawem kaftana.

– Co mu jest?

– A co wy, dochtór jesteście? – Znowu zebrało jej się na pytania.

– Przysłał mnie biskup – odpowiedziałem.

I nieopatrzne były to słowa, gdyż stara natychmiast zerwała się z godną pozazdroszczenia chyżością i przypadła do moich nóg.

– Lekarza, panie, błagam was, lekarza. Ja juże nic nie mam, a za darmo kto tu przyńdzie…

– Dajcie pokój. – Wyszarpnąłem się z jej objęć. – Odpowiadajcie na pytania!

Znowu skuliła się w kącie i szponiastymi palcami objęła kolana.

– Co chcecie wiedzieć, panie?

– Na co choruje wasz syn?

– Abo tam kto wie – parsknęła. – Leży tak kilka bożych dni i ani drgnie, ani się odezwie.

Zbliżyłem się do barłogu z obrzydzeniem, bo smród kału i moczu był tam szczególnie silny, a z rozerwanego siennika wystawały wiechcie brudnej słomy. Dotknąłem szyi Hausmanna. Tętnica pulsowała. Wolniej i słabiej niż u zdrowego człowieka, ale jednak. Poza tym widziałem, jak co pewien czas wątła pierś pisarza podnosi się w spokojnym oddechu. A więc niewątpliwie żył, tyle że jego stan do złudzenia przypominał chorobę mistrza Folkena, o której wspominał biskup. Zdumiewające, że obaj mieli te same objawy, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jakaś nowa choroba, której nabawili się chociażby od przesłuchiwanych. Cofnąłem się o dwa kroki i machinalnie wytarłem dłoń w płaszcz.

– Nic nie mówił przez sen? – spytałem. – Nie majaczył?

– Nie, panie. – Pokręciła głową. – Leży jak martwy, a ja nawet nie wiem, co robić, kogo by o pomoc błagać? Może wy, panie…

Zostawiłem ją w izbie jęczącą i biadolącą, bo uznałem, że nic więcej się nie dowiem. Cóż, Sigmonda Hausmanna należało zapewne spisać na straty, podobnie jak mistrza Folkena. Zostawał mi więc tylko trzeci, znany z protokołów, świadek przesłuchania – sam kanonik Bratta. Nie powiem, abym pałał przemożną chęcią rozmowy z tym ambitnym, zarozumiałym i bezczelnym człowiekiem, zwłaszcza że sam byłem znany z pokornej skromności. Ale jako oficjalny śledczy Jego Ekscelencji miałem tym razem nad kanonikiem przewagę, wynikającą ze stopnia służbowej hierarchii. Niemniej, nie żywiłem szczególnej nadziei, że będzie próbował mi pomóc w rozwikłaniu zagadki. Rzecz jasna, biskup Gersard chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, dążył do rozwiązania tajemniczej sprawy, ale po drugie, zamierzał dodatkowo skłócić duchownych z inkwizytorami. Szczerze mówiąc, nie widziałem w tym specjalnego sensu, gdyż nienawidziliśmy się i tak wystarczająco mocno i uczucia tego nie trzeba było dodatkowo podżegać.


* * *

Kanonik Odryl Bratta (cóż to w ogóle za imię i nazwisko, mili moi? Czyż słyszał ktoś o świętym Odrylu?) urzędował zwykle w kancelarii, nieopodal katedry pod wezwaniem Chrystusa Mściciela. Katedra była jednym z najbardziej imponujących gmachów w Hez-hezronie, budowano ją zresztą przez niemal dwadzieścia lat, a złośliwi twierdzili, że każda jej cegła jest przesiąknięta krwią robotników. W twierdzeniu tym było sporo przesady, gdyż nie sądzę, by w czasie prac zginęło więcej niż kilkudziesięciu budowniczych. Być może legenda o ciążącej na katedrze klątwie wywołana została śmiercią głównego architekta, nie przypominałem sobie teraz jego nazwiska, który zginął przeszyty szklanymi złomkami z rozbitego witraża. Swoją drogą, czyż nie była to śmierć godna zapamiętania oraz anegdoty? Żadne tam prostackie uderzenie cegłą w głowę, tylko wypadek na wskroś przesiąknięty artystycznym duchem!

Katedra miała trzy różnej wysokości wieże, a w każdej wieży dzwon o odmiennym tonie oraz, na wieży środkowej, ogromny zegar, w którym co godzina pojawiało się jedenastu apostołów, a co dwanaście godzin figurka Jezusa Chrystusa przebijała mieczem figurkę Judasza Iskarioty. I były to widowiska gromadzące nie tylko tłumy przyjezdnych, ale nawet mieszkańcy Hezu chętnie oglądali je po raz dziesiąty i setny. I można było mieć nadzieję, że nie przyciąga ich jedynie pragnienie płochej rozrywki, lecz również chęć wzięcia symbolicznego udziału w triumfie dobra nad złem. Zapewne właśnie takie było zamierzenie rzemieślników, którzy zegar ten skonstruowali na zamówienie poprzedniego biskupa Hez-hezronu.

Budynki kancelarii były położone za głównymi murami katedry i skryte w starannie pielęgnowanym ogrodzie. Zwykłemu człowiekowi nie było się tam łatwo dostać bez odpowiednich zezwoleń, ale oficjalny strój inkwizytorski, który przywdziałem na tę okazję, skutecznie powstrzymywał strażników od wszelkich pytań. No cóż, jakoś tak się już przyjęło, że to nie my, inkwizytorzy, jesteśmy od udzielania wyjaśnień.

– Kanonik Bratta. Jest w kancelarii? – zagadnąłem przechodzącego obok księdza w obszarpanej na brzegach sutannie.

– J-jest – odpowiedział dopiero po chwili, wpatrzony w srebrny, połamany krzyż wyhaftowany na moim kaftanie.

– W swoim biurze?

– Tak… Chyba tak…

Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Na księdza kanonika natknąłem się, kiedy właśnie wychodził z gabinetu. Gdy mnie zobaczył, i to w dodatku ubranego w strój służbowy, otworzył szeroko oczy. Wydawało mi się, że również zbladł, choć może były to tylko moje pobożne życzenia.

– Nie spieszcie się, kanoniku – powiedziałem serdecznie – bo, niestety, zajmę wam chwilę…

Bez słowa otworzył drzwi i wszedł pierwszy, zapraszając mnie do środka niedbałym gestem dłoni. Miał bardzo szczupłe i bardzo jasne palce, a na środkowym nosił skromny pierścień z szarym kamykiem w środku.

– Co was sprowadza? – zapytał, siadając na rzeźbionym krześle pod oknem i nie proponując mi, bym również usiadł. Zrobiłem więc to bez jego zezwolenia.

– Służba – westchnąłem. – A konkretnie polecenie Jego Ekscelencji, aby zbadać sprawę, która się toczyła przeciwko heretykom, a w której uczestniczyli mistrz Folken i pisarz Hausmann. A wyście byli, jak mniemam, prowadzącym przesłuchania…

Znowu bez słowa skinął głową. Ale potem wciągnął głęboko powietrze.

– Skoro Jego Ekscelencja was przysyła, nie mam innego wyboru, jak z wami rozmawiać. Lecz chcę, abyście wiedzieli, jak bardzo obrzydliwe jest mi wasze towarzystwo. – Spojrzał na mnie wzrokiem, który zapewne miał być przesycony pogardą, ale ja, o dziwo, zobaczyłem w nim przede wszystkim zaniepokojenie.

– Nie przyszedłem tu z wami rozmawiać, lecz was przesłuchać – rzekłem ostrzejszym tonem. – Chyba że życzycie sobie dostać oficjalne wezwanie do Inkwizytorium. A wasz stosunek do mnie nie ma żadnego znaczenia dla sprawy…

Oczywiście, dla persony tak ważnej jak kanonik katedralnej kapituły Jezusa Mściciela wezwanie do Inkwizytorium nie stanowiło żadnego zagrożenia. Przecież i tak nie moglibyśmy go poddać rutynowemu, połączonemu z torturami, przesłuchaniu bez specjalnego zezwolenia biskupa, a nawet z tym zezwoleniem kanonik miałby prawo odwoływać się do powagi samego Ojca Świętego. Ale wizyta w Inkwizytorium, gdzie powszechnie nim pogardzano, z całą pewnością nie przypadłaby mu do smaku.

– Pytajcie więc – powiedział oschle i zatarł dłonie, pomimo że dzień był upalny, a w gabinecie panowała duchota.

– Kto był z wami w czasie przesłuchania oprócz Folkena i Hausmanna?

– Nikt. – Wzruszył ramionami. – To było tylko wstępne śledztwo.

Nie skomentowałem tego stwierdzenia, ale nie ukrywam, że się zdziwiłem. Nawet jeśli Bratta łgał, to jak mógł sądzić, że nie zapoznam się z protokołem spisanym przez Hausmanna, który to protokół ujawniłby to kłamstwo?

– Co się stało z przesłuchiwanymi?

– Ten pijaczyna. – Zgrzytnął zębami. – Bóg mi świadkiem, powinienem poznać, że ledwo trzyma się na nogach… – Mówił oczywiście o Folkenie, co nadal nie tłumaczyło całej sytuacji.

– A więc Folken najpierw popełnił błąd i zabił jednego więźnia, a wy bez słowa sprzeciwu pozwoliliście mu torturować drugiego, którego również wykończył? Czyż nie tak?

Odryl Bratta zacisnął usta tak mocno, że zamieniły się w prostą, różową krechę, wręcz w nienaturalny sposób przecinającą jego twarz.

– Popełniłem błąd – wysyczał.

– Gdzie są w tej chwili ciała? Z jakiego powodu przesłuchiwani umarli… – Uniosłem dłoń. – Wiem, wiem, że ich torturowano, ale chcę wiedzieć, co takiego zrobił Folken, iż tortura zamieniła się w wyrok? Czy wezwano medyka, a jeśli tak, to gdzie znajduje się jego raport?

Kanonik wstał z miejsca, a krzesło, na którym do tej pory siedział, przesunęło się z hurkotem.

– Nie muszę odpowiadać na wasze pytania – rzekł wściekle. – Zwłaszcza zadawane takim tonem!

– Nie przychodzę tu z własnej woli – odparłem łagodnie. – Przypominam wam, księże kanoniku, iż zostałem przysłany przez biskupa Hez-hezronu, a wierzcie, że się o taką misję wcale nie prosiłem. Im więc szybciej załatwimy sprawę, tym lepiej i dla was, i dla mnie. Powinniście wszak wiedzieć, że biskup lubi dostawać odpowiedzi na pytania, które zadaje. Szybkie i trafne odpowiedzi…

– Tak, tak – wymruczał. – Macie rację – przyznał po chwili, choć przyszło mu to z trudem. – Zakończmy rzecz jak najszybciej.

– A więc?

– W wypadku pierwszego z więźniów ciężko mówić o winie Folkena – powiedział kanonik. – Wiecie pewnie z własnej praktyki, iż zdarzają się ludzie słabego zdrowia, których sam widok narzędzi oraz przygotowania do tortur mogą doprowadzić do zgonu…

– To prawda – przyznałem, gdyż mnie samemu zdarzył się podobny wypadek, kiedy na stole umarł przesłuchiwany, zanim zdążono go nawet dotknąć.

– Dlatego i tylko dlatego pozwoliłem Folkenowi kontynuować, gdyż w pierwszym wypadku nie znalazłem jego błędu.

– No a drugi?

– Wiecie, jest taki stół z dośrubowywaną płytą do zgniatania… – Spojrzał na mnie pytająco, czy wiem, o co chodzi, a ja skinąłem głową.

– Folken docisnął za mocno śruby i udusił tego człowieka…

– Na miecz Pana – warknąłem. – Przecież tego błędu nie powinien nawet zrobić zwykły uczeń, a co dopiero mistrz katowskiej gildii!

– Podobno pił z wami całą noc… – Kanonik rzucił na mnie kose spojrzenie.

– Nie wiem, z kim pił, bo ze mną na pewno nie – odparłem lodowatym tonem. – Co zrobiono z ciałami?

– Wywieziono do Dołów. – Wzruszył ramionami. – Jak zwykle. Przedwczoraj wieczorem.

– Jak zwykle, drogi kanoniku – powiedziałem zjadliwie – to przeprowadza się obdukcję i spisuje stosowny raport. Szkoda, iż w tym wypadku nie dochowano procedur.

– Nie jesteśmy zobowiązani waszymi procedurami – rzekł i widziałem, że jest wściekły, choć próbuje się hamować.

– Mniejsza z tym. – Machnąłem dłonią. – Co się stało, to się nie odstanie – dodałem wielkodusznie. – Chciałbym jednak się dowiedzieć, dlaczego mistrz Folken i pisarz Hausmann leżą w letargu i zapewne niedługo umrą? Czy przesłuchiwani byli chorzy? Czy mogli ich czymś zarazić?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł.

– Dziwne, że nie boicie się, iż was może dotknąć podobna przypadłość – powiedziałem wolno, patrząc mu prosto w oczy. – Dwóch ludzi, którzy uczestniczyli w tym samym przesłuchaniu co wy, właśnie umiera, a wy nie macie żadnych obaw?

– Pokładam wiarę w Panu – odrzekł, nie cofając wzroku.

– To godne podziwu – powiedziałem i wstałem z krzesła. – Pokornie wam dziękuję, księże kanoniku, że raczyliście odpowiedzieć na moje pytania. W raporcie dla Jego Ekscelencji nie omieszkam zaznaczyć, iż wykazaliście wiele dobrych chęci…

Poczerwieniał ze złości, ale nic nie odpowiedział. Kiedy wychodziłem, obrócił się ostentacyjnie w stronę okna. Ja tymczasem szedłem wolno przez katedralny ogród i zastanawiałem się, co powinienem uczynić w całej tej paskudnej sprawie. Oczywiście, mogłem wziąć za dobrą monetę słowa kanonika, wysmażyć stosowny raport dla Jego Ekscelencji i mieć problem z głowy. Jednak musiałem przedtem postawić sam sobie kilka pytań. A najważniejsze z nich brzmiało: czy biskup pragnął, bym pognębił kanonika, czy też wręcz przeciwnie, chciał, by Inkwizytorium oficjalnie zamiotło całą sprawę pod sukno? Jeśli to drugie, to mogło się okazać, że dodatkowe dochodzenie z mej strony będzie gorzej niż niemile widziane.

Jednak nie ukrywam, że kierowała mną też nader grzeszna ciekawość i ciągle zadawałem sobie pytanie: kim była czwarta, obecna w czasie przesłuchania osoba? I dlaczego Odryl Bratta zaprzeczał, aby ktokolwiek znajdował się w sali tortur oprócz kata oraz pisarza? Kogo krył ksiądz kanonik? Chyba że niedoświadczony pisarz Hausmann pomylił się, spisując protokół. Ale, mój Boże, przecież nie był na tyle niedoświadczony, by nie umieć zliczyć do czterech! No i ostatnia sprawa: cóż takiego się wydarzyło, że zarówno pisarz, jak i kat znajdowali się na pograniczu życia i śmierci? I czy ich stan naprawdę miał związek z przesłuchaniem? Wierzyłem, bowiem, w niespodziewane zbiegi okoliczności, gdyż moje życie dało mi tej wiary aż nazbyt wiele powodów (czasami ku mej radości, a czasami ku szczeremu ubolewaniu). Dlatego nie zamierzałem z góry wykluczać żadnej możliwości.

Mogłem kazać śledzić kanonika lub pofatygować się, by samemu zostać jego aniołem stróżem, ale nie sądziłem, by był na tyle durny (nawet jeśli był zamieszany w pozaprawne machinacje), aby w najbliższym czasie zdradzić się z czymś podejrzanym. Z drugiej strony, znana jest prawda mówiąca, że nawet najsprytniejsi przestępcy wpadają, popełniając najgłupsze błędy. A poza tym Odryl Bratta był człowiekiem pysznym i pewnym siebie. Czy w ogóle więc przypuszczał, by Inkwizytorium ośmieliło się go śledzić? Na razie postanowiłem jednak skierować się w inną stronę i odwiedzić miejsce, gdzie dwaj oskarżeni mnisi znaleźli wieczny spoczynek. Chodziło, rzecz jasna, o Doły. To niemiłe miejsce, mili moi, a wierzcie mi, że jeśli wasz uniżony sługa określa jakieś miejsce słowem „niemiłe”, to zwykły człowiek naprawdę nie powinien w nim szukać szczęścia. Zresztą, nawiasem mówiąc, Doły zaczynały żyć dopiero po zmroku, ale było to życie, hmmm… jakby to powiedzieć, wielce specyficzne. Jednak teraz, w blasku dnia, mogłem mieć nadzieję, że zdołam porozmawiać z kimś, kto zechce udzielić mi wyjaśnień, oraz nie narażę się na niepotrzebne kłopoty, których w Dołach nie brakowało.


* * *

Doły leżą już za murami Hez-hezronu, daleko poza głównym traktem, ale prowadzi do nich niezła, bita droga, choć w czasie opadów rozjeżdżona kołami wozów. Można powiedzieć, że przy Dołach powstała wręcz osada ludzi, którzy żyją ze zmarłych. Kopaczy grobów, woźniców i, przede wszystkim, cmentarnych hien. Wokół tego wszystkiego włóczyli się drobni handlarze, dziwki najgorszego sortu, bimbrownicy i inna hołota. Co prawda trupy zwykle były już obdzierane ze wszystkich cennych rzeczy w samym Hez-hezronie, ale pomysłowość ludzka nie znała granic. Chodziły nawet plotki, że istniała grupa hien powiązana z gildią rzeźników i dostarczająca im odpowiednio już sprawione ludzkie mięso, ale miałem nadzieję, że nie ma w tych informacjach nawet ziarna prawdy. Chociaż pamiętałem też, że zarówno biskup, jak i burgrabia wszczęli w tej sprawie głęboko utajnione śledztwo, które jednak niczego nie wykazało. Przyznam też, że kiedy przypominałem sobie o tym problemie, to nawet cielęcina lub jagnięcina wydawały się smakować inaczej niż zwykle…

Wiedziałem, że w Dołach niepodzielnie rządził Kuno Tausk, nazywany Żabą, ale nigdy nie miałem okazji spotkać tego człowieka. Lecz to on właśnie decydował, gdzie słać kolejne transporty trupów i gdzie kopać następne groby. On też pilnował porządku, mając za pomocników zgraję obwiesiów spod ciemnej gwiazdy, którym płacono za służbę z miejskiej kasy. Pilnował, zresztą, podobno żelazną ręką, gdyż nikt mu nie wtrącał się do pracy i można powiedzieć, że na Dołach był władcą udzielnym, od którego wyroków nie było odwołania.

Oczywiście podstawowym zadaniem Tauska i powodem, dla którego opłacano go z budżetu miasta, było zadbanie o bezpieczny pochówek. Nikt przecież nie chciał, aby z Dołów rozeszła się zaraza, która szybko sięgnęłaby samego Hezu…

Tausk urzędował w kwadratowym, ceglanym domu tuż obok drogi. Wejścia pilnowało dwóch ludzi wyglądających tak, że nikt zapewne nie chciałby ich zobaczyć w ciemnej uliczce. Ale na widok inkwizytorskiego stroju szybko stracili rezon i stali się bardzo pokorni.

– Pan Tausk jez u siebie – oznajmił jeden z nich ugrzecznionym tonem. – Pozwólcie no, panie, zaprowadzę…

Izba, w której zastałem Tauska, była czysta i zadbana, a sam zarządca siedział przy porządnie nakrytym stole i raczył się winem oraz ciastkami. Kiedy mnie zobaczył, wstał z miejsca.

– Witam uniżenie – rzekł. – Cóż sprowadza mistrza Inkwizytorium w moje skromne progi?

Wiedziałem już, dlaczego nazywają go Żabą. Był niski, krępy, miał niezdrową, zielonkawą cerę, wyłupiaste oczy i rozszerzające się ku dołowi, zwisające podgardle. Naprawdę, w każdej chwili można się było spodziewać, że wskoczy na najbliższe krzesło i zarechocze lub zakumka.

– Jestem Mordimer Madderdin – przedstawiłem się uprzejmym tonem. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji…

– Słyszałem o was, słyszałem – powiedział, patrząc na mnie oczami, które wydawały się w ogóle nie mrugać. – W czym wam mogę usłużyć? – zapytał i jednocześnie machnął niedbale dłonią, dając znak podwładnemu, by ten opuścił izbę.

– Przyznam, że potrzebuję pańskiej pomocy – rzekłem. – Choć sprawa, z którą przychodzę, nie jest łatwa…

– Siadnijcie no se, mistrzu. – Wskazał mi krzesło. – Wina? Ciasteczek?

– Chętnie – powiedziałem, sięgając po kielich.

– Tu, w Dołach, nie ma prostych spraw – stwierdził, a ja zastanawiałem się, kiedy wreszcie mrugnie. Było coś nienaturalnego w tym jego martwym, obojętnym spojrzeniu. – Ale zawsze chętnie pomogę naszemu kochanemu Officjum, zwłaszcza że też nam dostarcza trochę zajęcia…

Uśmiechnąłem się lekko, aby dać poznać, że rozumiem i doceniam wypowiedziany przed chwilą uroczy żarcik.

– Więc mówcie, mistrzu… – Wreszcie mrugnął, ale znowu skierował na mnie pozbawione jakichkolwiek emocji spojrzenie.

– Dwa dni temu przesłuchiwano, niestety z opłakanym skutkiem, dwóch mnichów. Ich ciała powinny zostać przywiezione z aresztu miejskiego przedwczoraj wieczorem lub w nocy. A ja chciałbym te ciała obejrzeć…

Przyglądał mi się długą chwilę.

– Z całym szacunkiem, mistrzu – rzekł w końcu. – Ale wiecie, ile ja dostaję ciał każdego ranka…

– Właśnie – przerwałem mu. – Ranka. A te zwłoki dostarczono wieczorem.

– No to już coś – przyznał niechętnie. – Z miejskiego aresztu, mówicie?

Skinąłem głową.

– Mogę popytać moich ludzi – rzekł, nie ruszając się z miejsca.

– Uczyńcie tak, z łaski swojej – poprosiłem.

– Ale i ja ośmielę się mieć do was prośbę, jeśli łaska – powiedział.

No tak, pomyślałem, tego właśnie powinieneś się spodziewać, biedny Mordimerze. Nic nie ma za darmo na tym nienajlepszym ze światów.

– Słucham uważnie – rzekłem.

Tym samym zgodziłem się na jego warunki: przysługa za przysługę, chociaż i ja wiedziałem, i on wiedział, że mogłem po prostu nakazać mu pomoc w śledztwie. Ale w takim wypadku zapewne nie wyniósłbym z Dołów żadnej znaczącej informacji.

– Jeden z moich pomagierów zaszalał z pewną dziewczynką – powiedział głosem bez wyrazu, a jego twarz cały czas pozostawała nieruchoma. – Pech chciał, że przyłapali go ludzie burgrabiego i wtrącili do lochu. Niech im będzie, loch mu się należy. Ale jeden z waszych – zrozumiałem, że ma na myśli inkwizytorów – zamierza oskarżyć go z ramienia Świętego Officjum. A to już rzecz… poważniejsza.

– A cóż ma do tego Święte Officjum? – zdumiałem się. – Nie interesują nas ani cudzołóstwa, ani gwałty. Chyba że – zmarszczyłem brwi – sprawa dotyczy krewniaczki któregoś z inkwizytorów. Wtedy, wybaczcie mi, nie dam rady nic zrobić, nawet gdybym chciał.

– Nie, nie – zaprotestował niemrawo. – Widzicie, ta dziewczynka nie była zupełnie żywa, kiedy się z nią zabawiał – wyjaśnił. – Rzekłbym nawet, że była całkowicie martwa…

– Ach tak – powiedziałem po chwili.

To wyznanie nie zrobiło na mnie wrażenia, gdyż bliźniacy, którzy towarzyszyli mi w wielu podróżach, również lubili towarzystwo kobiet spokojnych i trupio zimnych. Cóż to komu może zaszkodzić? Przecież kiedy dusza człowieka oddala się przed Tron Pański, na ziemi pozostaje już tylko martwa powłoka. Możemy brzydzić się podobnymi zachowaniami, lecz czy mamy je potępiać? Oczywiście, była to tylko moja opinia, gdyż Kościół, w swej niezmierzonej mądrości, miał na ten temat odrębne zdanie, które z całym szacunkiem respektowałem.

– Nie mogę wam nic obiecać – rzekłem w końcu. – Ale uczynię co w mojej mocy, aby oddalić oskarżenie od tego człowieka.

– To mi wystarczy – odparł i kiwnął głową tak powolnym ruchem, jakby bał się, że głowa ta może mu odpaść od szyi. – W końcu jesteście przyjacielem przyjaciół, mistrzu Madderdin, i słyszałem, że wasze słowo nie dym.

– Pokornie dziękuję za zaufanie – powiedziałem.

– Trzeba sobie ufać w tych ciężkich czasach – westchnął i zamrugał powiekami, tym razem aż dwa razy pod rząd.

Czasami cuda się zdarzają, mili moi. Nie obiecywałem sobie wiele po wizycie w Dołach, a jednak… Okazało się, że jeden z pracowników Tauska świetnie pamięta, że przywieziono ciała z miejskiego aresztu, i wiedział nawet, gdzie je zakopano.

– Przymknę oko na to, że nie macie stosownego zezwolenia – powiedział Tausk, patrząc wprost na mnie, a ja zrozumiałem, że spodziewa się, by doceniono jego przychylność.

– Pokornie dziękuję – odparłem raz jeszcze.

– Drobiazg – rzucił i mógłbym powiedzieć, że niedbale machnął dłonią, gdyby nie fakt, że dłoń ta poruszała się tak majestatycznie, jakby był władcą pozdrawiającym wiwatujące tłumy.

Czekaliśmy na skraju wykrotu, a pracownicy Tauska pilnie kopali. Kiedy dogrzebali się do zwłok, pomachałem dłonią przed nosem. Całe szczęście, że ciała były w miarę świeże i odór zgnilizny jeszcze nie był specjalnie intensywny. W dole znajdowało się kilkanaście zwłok, ale grabarz pamiętał, które z nich przywieziono z miejskiego aresztu. Wywlekli je na górę, a ja kucnąłem nad trupami.

– Nie widać, by ich torturowano – stwierdził Tausk, a ja nie mogłem nie zgodzić się z tym wnioskiem.

Jednak nie to było najważniejsze. Po pierwsze, obaj mężczyźni mieli włosy na głowie i ciele, a jedną z podstawowych zasad przesłuchania jest golenie podsądnych, tak by diabeł nie mógł ukryć się we włosach i pomagać swym wyznawcom. Oczywiście, był to przesąd czy może raczej pozbawiony znaczenia zwyczaj, ale jednak powszechnie stosowany, zwłaszcza kiedy przesłuchania prowadzili księża… My, inkwizytorzy, nie przykładaliśmy do golenia specjalnej wagi, gdyż doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że Zły kryje się w umysłach i sercach ludzi, a nie w ich włosach. Druga rzecz: obaj zakonnicy mieli na skórze znamiona oraz pieprzyki, a nie znalazłem żadnych śladów świadczących o tym, by miejsca te nakłuwano igłami, zgodnie z prawem oraz obyczajem. I trzecia, najważniejsza, sprawa: ani jeden, ani drugi mnich nie mieli wygolonej tonsury, a ich włosy były zdecydowanie dłuższe niż pozwalał na to zakonny zwyczaj Braci Ubogich.

– Jacyś dziwni ci mnisi – stwierdził zarządca, a ja mogłem tylko przyznać mu rację.

– Uprzejmie wam dziękuję, panie Tausk – powiedziałem. – Sądzę, że zobaczyłem, co chciałem zobaczyć.

– I ja tak myślę – powiedział głosem bez wyrazu.

Bo i faktycznie: zobaczyłem, co zobaczyć chciałem, i w wyniku oględzin zwłok nasuwał się jeden wniosek: kimkolwiek byli ludzie przywiezieni z aresztu i pochowani w Dołach, na pewno nie byli zakonnikami. Gdzie więc mogłem znaleźć mnichów, których przesłuchiwał kanonik Bratta, i dlaczego zdecydował się przeprowadzić taką mistyfikację? Czemu chronił ludzi oskarżonych o herezję i do jakich celów mieli mu posłużyć?


* * *

– Mistrzu Madderdin. – Kancelista z Inkwizytorium podniósł na mnie zmęczone, przekrwione oczy. – Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, jak niezwykła jest wasza prośba?

– Mam pełnomocnictwa Jego Ekscelencji… – odparłem rzeczowo, choć na początku chciałem powiedzieć, iż jestem specjalistą od niezwykłych próśb. W porę jednak ugryzłem się w język.

– Pełnomocnictwa pełnomocnictwami – rzekł spokojnie. – Ale nie widzę w nich nic o stałej inwigilacji dostojników Kościoła…

– „…wszelkimi dostępnymi metodami…”. – Wskazałem mu palcem fragment biskupiego dokumentu.

Westchnął.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Lecz musicie podpisać rozkaz. W razie komplikacji wy będziecie odpowiadać przed Jego Ekscelencją. – Spojrzał na mnie i pokręcił głową ze znużeniem. – A wiedzcie, że jak przyjdzie co do czego, nie chciałbym być w waszej skórze.

– Oczywiście – odparłem, gdyż znając Jego Ekscelencję, sam nie chciałbym być we własnej skórze, kiedy zaczną się kłopoty.

Prośba była rzeczywiście niezwykła, ponieważ rzadko zdarzało się, by Inkwizytorium rozpoczynało inwigilację znacznych dostojników kościelnych inaczej niż tylko na bardzo wyraźny rozkaz biskupa Hez-hezronu, który w końcu był (praktycznie i teoretycznie) zwierzchnikiem Świętego Officjum. Tym razem kancelaria zdecydowała się na małe odstępstwo od przepisów i sądziłem, że kanonik Bratta zawdzięcza to temu, iż inkwizytorzy zarówno nim pogardzali, jak i go nie znosili. I widać nawet w siedzącym przede mną bracie-inkwizytorze, pełniącym nudne, urzędowe funkcje, ta nienawiść się czaiła. Cóż, Odryl Bratta nie poświęcił życia, by zbudować sobie w różnych kręgach grono zaufanych przyjaciół, a teraz mógł za lekkomyślność słono zapłacić… Nie zamierzałem płakać z tego powodu, pomimo że z natury jestem człowiekiem sentymentalnym oraz uczuciowym.

Podejmując decyzję o inwigilacji, Święte Officjum decydowało się na wysłanie szpiegów. Ich tożsamość była ukrywana również przed inkwizytorami, bo w końcu nawet oni mogli zostać kiedyś poddani obserwacji i nie byłoby dobrze, gdyby potrafili bez trudu rozpoznać szpiega. Poza tym, im mniej osób znało tego typu tajemnice, tym większa była szansa, że cała sprawa nie wymknie się spod kontroli. Osobiście jednak byłem przekonany, iż przynajmniej do niektórych szpiegowskich raportów ma dostęp nie tylko Inkwizytorium, lecz również tongi – świetnie zorganizowana organizacja przestępcza trzęsąca Hez-hezronem. Rzecz jasna, w żaden sposób podejrzeń tych nie mogłem potwierdzić, lecz wydawały mi się one oczywiste. Tak czy inaczej, za kilka dni miałem wiedzieć wszystko o kanoniku: dokąd chodzi, z kim się spotyka, o czym rozmawia, a nawet z czego się składa jego jadłospis. I miałem nadzieję, iż te informacje pomogą mi wypełnić misję zleconą przez biskupa. Swoją drogą, wiedza mogła mnie zaprowadzić do miejsc, których w innym wypadku nigdy nie chciałbym nawet poznać… Całe szczęście, że zdawałem sobie z tego sprawę, twierdząc zawsze, iż poznanie prawdy nie jest dobrem samym w sobie, lecz liczy się tylko, czy potrafimy zyskaną wiedzę wykorzystać z pożytkiem dla nas samych.

Raport szpiegów otrzymałem po pięciu dniach i uważnie go przestudiowałem. Wydawało się, że w życiu Odryla Bratty nie było nic zaskakującego. Pełnił posługi kapłańskie, zajmował się sprawami urzędowymi, dwa razy w ciągu tego czasu odwiedził kochankę, a raz dom publiczny, wziął udział w bankiecie wydanym przez pewnego szlachcica. Zwróciłem jednak uwagę na jeden fakt: trzykrotnie w ciągu tych pięciu dni kanonik odwiedzał kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Bezlitosnej i modlił się tam przez kilka godzin. Ba, modlił się… Tego szpiedzy nie widzieli, gdyż Odryl Bratta wchodził do pomieszczeń zastrzeżonych jedynie dla duchownych, znanych proboszczowi parafii. Dlaczego katedralny kanonik uznał, iż modlitwa w niewielkim kościółku lepiej mu posłuży od modłów we własnej katedrze? Ha, trzeba było to sprawdzić!


* * *

Kościół Matki Boskiej Bezlitosnej znajdował się w najstarszej części Hezu, położonej w widłach rzeki. Był wtulony w wiekowe, zniszczone kamienice o fundamentach podmytych przez wylewającą co wiosna wodę. Sam kościół, ogrodzony żelaznym płotem, też prezentował się marnie. Nawet stojący na dziedzińcu posąg Matki Boskiej miał zielony nalot i dawno utracił już dziewiczą, marmurową biel.

Tym razem nie założyłem oficjalnego, inkwizytorskiego stroju, lecz zwykły szary kaftan i szary kapelusz z szerokim rondem, który tak przechyliłem, aby ocieniał mi twarz. Szpiedzy dokładnie wyjaśnili w raporcie, dokąd udawał się kanonik, i zamierzałem odwiedzić to samo miejsce. Mogło się okazać, iż Bratta nie robi niczego zdrożnego, chociaż wierzyć mi się nie chciało, by nie mógł znaleźć lepszego miejsca na modlitwy niż ten zaniedbany kościół, znajdujący się w dodatku dość daleko od katedry oraz katedralnej kancelarii.

Sala kościelna była ciemna, pusta i chłodna. Na ścianach dostrzegłem podniszczone upływem czasu freski, za ołtarzem stała drewniana figura Jezusa z Mieczem. Tyle, że głownia została przełamana w połowie i nikomu, jak widać, nie chciało się jej naprawić. Krótko mówiąc, był to obraz nędzy i rozpaczy, a kto wie, czy kilkanaście lub kilkadziesiąt lat temu proboszcz nie powędrowałby na stos za ten połamany miecz naszego Pana. Ale cóż, w dzisiejszych czasach Inkwizytorium charakteryzowało się już wzruszającą łagodnością, a okres błędów i wypaczeń, kiedy całe miasta spalały się od żaru inkwizytorskich serc, mieliśmy dawno za sobą. Sądziłem zresztą, iż jest to właściwa kolej rzeczy, gdyż przemoc nie powinna nigdy być bezrozumna. Z drugiej strony, publiczna chłosta i kościelna pokuta na pewno proboszczowi się należały. Bo cóż to za pasterz, który nie potrafi zadbać o święty przybytek swojego stadka? Postanowiłem, że umieszczę stosowną uwagę, dotyczącą tej sprawy, w raporcie dla Jego Ekscelencji. Być może był to tylko nieważny i niegodny uwagi drobiazg, ale wystarczy przecież czerpać naukę z historii. I przypomnieć sobie, od jak błahego wydarzenia rozpoczęła się rujnująca kościelny porządek herezja Palatynatu, która oderwała od świętej wiary te nad wyraz bogate prowincje. Każdy przejaw zła należy zwalczać wtedy, gdy jest ono jeszcze w zalążku, bo kiedy urośnie w siłę, a ludzie przyzwyczają się do jego obecności, to rozwiązanie nie musi już być takie proste.

Doniesiono mi, że kanonik wchodził drzwiami znajdującymi się w bocznej nawie, więc spokojnym krokiem poszedłem w tamtą stronę. Wcześniej bacznie przyjrzałem się niknącej w cieniu pod sufitem galeryjce, by zorientować się, czy ktoś przypadkiem mnie nie obserwuje. Ale nie, kościół wydawał się pozbawiony żywego ducha. Ostrożnie i leciutko nacisnąłem klamkę z pozieleniałego mosiądzu, ale drzwi nawet nie drgnęły. Na szczęście wszystko wskazywało na to, iż zawierano je na zamek, a nie na umieszczony po drugiej stronie skobel. A z zamkiem, z Bożą pomocą, mogłem sobie jakoś poradzić. Bowiem przesławna Akademia Inkwizytorium przygotowuje swych absolwentów do różnych zadań. Musimy znać się na rozpoznawaniu czarów oraz herezji, posiadać wiedzę prawniczą, znajomość tradycji i obyczajów. Musimy prowadzić śledztwa, a wierzcie mi, że znajomość umiejętnego torturowania nie jest w tym wypadku najistotniejsza, choć niewątpliwie ważna. Poza tym jednak każdy inkwizytor powinien sprawnie władać orężem, rozpoznawać trucizny, posiąść sztukę bezszelestnego poruszania się, a także radzić sobie nawet ze skomplikowanymi zamkami. Można powiedzieć, iż jesteśmy ludźmi wszechstronnie wykształconymi, ale zapłaciliśmy za to latami morderczego szkolenia w Akademii. Nie słyszałem jednak o wielu, którzy by tych lat żałowali.

Zamek otworzyłem bez trudu, gdyż zapadka ustąpiła pod pierwszym dotknięciem wytrycha. Ostrożnie pchnąłem drzwi, słusznie podejrzewając, że w tym zapuszczonym kościele nikt nie trudzi się oliwieniem zawiasów. Przed moimi oczami ukazał się mroczny korytarz. Cofnąłem się więc, wziąłem z ołtarza grubą, woskową świecę i zapaliłem ją. Już ze świecą w dłoni przekroczyłem próg i delikatnie zamknąłem drzwi za sobą. Poszedłem wzdłuż korytarza, ostrożnie stawiając stopy, i zobaczyłem, że kończy się on stromymi, kamiennymi schodami, prowadzącymi zapewne do podziemi. Ha, zaczynało być coraz ciekawiej, chociaż musiałem również brać pod uwagę przypuszczenie, że schody prowadzą po prostu do piwnicy z mszalnym winem. Może Odryl Bratta zwyczajnie upijał się tu z proboszczem? Ale czy szpiedzy nie zaznaczyliby wtedy w raporcie, iż z kościoła Matki Boskiej Bezlitosnej wychodził pijany? Zresztą kanonik nie wyglądał mi na człowieka pochopnie folgującego słabościom.

Naliczyłem siedemdziesiąt stopni i, szczerze mówiąc, ich liczba mnie zdziwiła, gdyż okazywało się, że miejsce, do którego prowadziły, jest położone znacznie głębiej niż mogłem sądzić. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy zobaczyłem, że droga wiedzie do niewielkiej kamiennej salki. Całkowicie pustej. Jednak postanowiłem nie dawać za wygraną, gdyż wydawało mi się zupełnym idiotyzmem budowanie tak długich schodów, które miałyby jedynie prowadzić do małej piwniczki. Obszedłem ściany dookoła, przyświecając sobie zabraną z ołtarza świecą. Ale oprócz chropawych kamieni, szarej zaprawy i wilgotnych nacieków nie zobaczyłem niczego interesującego. Oczywiście, to jeszcze o niczym nie świadczyło. Jeśli ktoś chciał ukryć tajne przejście, mógł zrobić to na tyle zmyślnie, by pierwsze oględziny, nawet dokonane doświadczonym okiem, nic nie dały. Tym razem więc opadłem na klęczki i, szorując kolanami po kamieniach, uważnie przyjrzałem się złożonej z kwadratowych płyt posadzce. Kwadraty były różnej wielkości. Pierwszy rząd zbudowany był zawsze z dużych płyt, drugi z czterokrotnie mniejszych.

– Ha! – powiedziałem do własnych myśli, kiedy dostrzegłem to, czego dostrzec się spodziewałem.

Wyciągnąłem zza pasa nóż i włożyłem go w szparę pomiędzy kamieniami. Podważyłem ostrożnie, aby nie złamać ostrza, a potem chwyciłem płytę w palce i wyciągnąłem. Bez trudu, gdyż chociaż ciężka, to nie była połączona zaprawą z pozostałymi elementami.

– Jesteśmy w domu, Mordimerze – mruknąłem sam do siebie, nie ukrywając satysfakcji.

Przyświeciłem i dostrzegłem w dziurze żelazną dźwignię. Cóż było innego robić? Szarpnąłem… Dźwignia poruszyła się i coś zgrzytnęło przeraźliwie w ścianie za moimi plecami. Odwróciłem się. W kamiennym murze ziała teraz szczelina, pozwalająca, by człowiek normalnej budowy mógł się przez nią przecisnąć.

– Dzięki ci, Panie, za łaski, które tak hojnie zsyłasz… – rzekłem i, stając bokiem, przedostałem się na drugą stronę ściany.

Wiedziałem, że niezależnie od tego, czy znajdę tu odpowiedź na moje pytania, czy też nie, cała sprawa warta była poświęcenia jej uwagi. Bowiem my, inkwizytorzy, mamy taki zwyczaj, że lubimy odkrywać to, co zakryte, obnażać to, co zasłonięte, i poznawać to, co nieznane. Wszelkie tajemnice budzą naszą natychmiastową chęć, by je ujawnić, a wszelkie zagadki aż proszą się o rozwiązanie. Mówiąc trywialnym językiem, można by nas nazwać ludźmi ciekawskimi, lecz wierzymy, że ciekawość ta miła jest Panu…

Za szczeliną ciągnął się następny korytarz, ale tym razem zobaczyłem drzwi po prawej stronie ściany. Ostrożnie się zbliżyłem i przyłożyłem ucho do drewna. Wyraźnie usłyszałem stłumione głosy dochodzące ze środka, a w szparze pomiędzy drzwiami a posadzką dostrzegłem światło. Teraz musiałem zdecydować, co robić. Czy wtargnąć do środka, czy też spokojnie czekać, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził. Wadą pierwszego rozwiązania był fakt, iż musiałem się liczyć z tym, że drzwi mogą być zamknięte. A zaalarmowani moją obecnością spiskowcy (gdyż nie wątpiłem już, iż mam tu do czynienia ze spiskiem) uciekną lub wezwą pomoc. Jeśli natomiast drzwi były otwarte, to jaką miałem szansę, że w środku zastanę ludzi, których zdołam bez trudu obezwładnić? Wada drugiego rozwiązania polegała na tym, że mogłem czekać pod drzwiami do znudzenia, a zresztą nigdy nie było wiadomo, kto nadejdzie korytarzem… Z dwojga złego postanowiłem wybrać rozwiązanie, które nie pozwoli mi dłużej głowić się nad tym problemem. Nacisnąłem klamkę, pchając jednocześnie drzwi barkiem. Wpadłem do środka i dostrzegłem dwóch mnichów, posilających się przy zbitym z nieheblowanych desek stole.

A więc to byli oni. Dwaj grzesznicy, którzy narobili tyle zamieszania i przez których musiałem włamywać się do podziemi kościoła. Nie wyglądali na szczególnie groźnych (pierwszy z mnichów był mały, łysy i gruby, a drugi mały, łysy i chudy), lecz ja wiedziałem, że pozory mogą mylić, a Zły często wynajduje nie rzucające się w oczy mieszkanie. Obaj zerwali się z zydli, a gąsior z winem upadł na stół. Po deskach na posadzkę spłynął czerwony jak krew trunek.

– Inkwizytor – pisnął Chudy i cofnął się pod ścianę.

– Inkwizytor – powtórzył Gruby głosem bez wyrazu.

W tym wypadku spodziewałem się głębokiego brzmienia, lecz ponownie usłyszałem pisk, każący podejrzewać, że mnich był niegdyś jednym z papieskich eunuchów (może stąd i pochodziła jego nadmierna tusza?), wyśpiewujących pobożne pieśni w czasie mszy. Złośliwcy twierdzili, że obecny papież wykorzystywał eunuchów również w innym celu niż śpiewanie, ale za powtarzanie tych kłamliwych bredni można było na długo wylądować w dolnej wieży. Co nie oznacza, że ich nie powtarzano. A my, inkwizytorzy, mieliśmy wystarczająco dużo zajęć, by zajmować się jeszcze śledzeniem oraz ściganiem ludzi o za długich językach. Z tego, co wiedziałem, tajna policja biskupa również patrzyła na to wszystko przez palce. Bo widzicie, biskup miał na głowie ważniejsze problemy niż troszczenie się o dobrą opinią Ojca Świętego…

– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – zgodziłem się z nimi, przywołując na twarz uśmiech i podziwiając ich domyślność. – Sądzę, że będziemy musieli szczerze porozmawiać, mili bracia.

Tkwili pod ścianą i patrzyli na mnie wzrokiem na poły wściekłym, a na poły przerażonym.

– Jak to się stało, że dwóch mnichów, których ostatnio widziano na stole kata Folkena, ukrywa się w podziemiach kościoła? I jak to się stało, że pomaga im kanonik katedralnej kapituły, będący wcześniej przewodniczącym składu sędziowskiego? Zresztą – machnąłem dłonią – nie musicie odpowiadać teraz. Będziemy mieli mnóstwo czasu na długie, poważne rozmowy, w czasie trwania których otworzycie na oścież swe serca – dodałem, znowu się uśmiechając.

– Nic nie rozumiesz, inkwizytorze – powiedział Chudy. – Ale pozwól nam…

– To wy pozwólcie przodem – rozkazałem, tym razem ostrym tonem. – Ręce za siebie – dorzuciłem, wyciągając z zanadrza zwój liny, którym zamierzałem związać im dłonie.

– Wskażemy ci drogę prawdziwej wiary! – krzyknął Gruby niemal błagalnym głosem, a ja podszedłem i uderzyłem go wierzchem dłoni w usta. Zalał się krwią.

– Ręce! – powtórzyłem.

Tym razem posłusznie się odwrócili, a ja związałem im dłonie w nadgarstkach, a potem połączyłem więzy sznurem, tak by musieli iść w parze. Sznur jednak był na tyle długi, aby spacer taki nie okazał się zbyt uciążliwy dla prowadzącego. Wypchnąłem ich za drzwi, na korytarz, i wtedy ujrzałem światło zbliżające się od strony wejścia. Mnisi również dostrzegli, że nadciąga pomoc i Gruby zawył: „inkwizytor, jest tu inkwizytor!”. Trzasnąłem go pięścią za uchem i zwalił się na kamienie jak martwy. Ale nie był martwy, wierzcie mi, gdyż Mordimera Madderdina nie po to szkolono całymi latami, by zabijał jednym ciosem ludzi, którzy mogą mu się jeszcze przydać. Chudy wywrócił się na towarzysza, a ja przeskoczyłem nad nimi i zdmuchnąłem świecę. Trzymając się blisko ściany, ruszyłem w stronę światła. Miałem nosa, uciekając ze środka korytarza, gdyż usłyszałem tylko, jak obok mnie gwizdnęła strzała, wystrzelona zapewne z kuszy. Pobiegłem pędem, wiedząc, że nawet najlepszy strzelec musi mieć choć chwilę czasu na załadowanie broni. Światło zgasło, a ja wpadłem na jakiegoś człowieka ubranego w płaszcz oraz kolczugę, i jednym, szybkim ruchem wbiłem mu nóż w gardło. Zacharczał, zbryzgał mnie krwią z rozszarpanej tętnicy i próbował wczepić się we mnie palcami. Odepchnąłem go jednak i ruszyłem, słysząc oddalający się korytarzem tupot butów. Mężczyzna w płaszczu oraz kolczudze był tylko strażnikiem, moja ofiara natomiast uciekała ciemnym korytarzem, na pewno znając drogę znacznie lepiej niż ja. Mogłem kierować się tylko słuchem, ale wiedziałem, że człowiek ten zmierza do pustej piwniczki. Jeśli pojawi się w niej dużo wcześniej niż ja, to być może zdoła zamknąć przejście, więżąc w lochach biednego Mordimera. I mając czas, aby ruszyć po posiłki…

Bogu dziękować, wpadłem do piwnicy w momencie, kiedy kanonik grzebał właśnie przy dźwigni. Tym razem wnętrze było oświetlone dwiema pochodniami przymocowanymi żelaznymi hakami do muru. Ledwo się zmieściłem w szczelinę i zanim Bratta zdążył się poderwać, kopnąłem go z całej siły, z rozpędu, w żołądek. Wrzasnął zduszonym głosem, odtoczył się pod ścianę i huknął łbem w kamienie. Już się przestraszyłem, że biedaczysko zrobił sobie krzywdę, ale nie… Zajęczał, starając się złapać powietrze w płuca, i zaczął się gramolić na czworakach.

– Witajcie, księże kanoniku – odezwałem się serdecznym tonem. – Cóż to za nieoczekiwane spotkanie…

– Będziesz… będziesz się w piekle smażył – zdołał wycharczeć i otarł krew spływającą mu z czoła.

– Nie jest to wykluczone, choć ośmielam się mieć nadzieję na inny los – odparłem spokojnie. – Sądzę jednak, że w razie czego będziecie mieli wiele czasu, by przygotować mi tam miejsce…

Zaklął paskudnie i zdołał się wreszcie podnieść na nogi.

W całej tej sprawie był jeden problem, który szczególnie mnie interesował, i jedno pytanie, które koniecznie chciałem zadać. Kto wie, może uda mi się otrzymać odpowiedź, wykorzystując fakt, że Odryl Bratta musiał być, delikatnie mówiąc, zdenerwowany? A w nerwach ludzie mówią przecież wiele rzeczy, o których w innym wypadku nawet by się nie zająknęli.

– Wyjawcie mi, drogi kanoniku, jeśli łaska, kim był czwarty człowiek z przesłuchania heretyków?

– Czwarty człowiek – powiedział, jakby smakując te słowa. – O tak, już niedługo poznacie, kim był czwarty człowiek.

– Zastanawiam się tylko, co was podkusiło, by tak zdecydowanie negować jego istnienie, skoro pisarz Hausmann wyraźnie pisał o jeszcze jednym przesłuchującym?

– Zniszczyłem protokół!

– Czyżby? – Roześmiałem się. – Ciekawe w takim razie, co ja czytałem?

– Cholerny Hausmann! – syknął kanonik. – Bazgrał jak kura pazurem, więc sporządził czytelniejszą kopię… Szszlag!

Pokręciłem głową.

– Kiepski z was konspirator – stwierdziłem.

– To już nieważne – mruknął. – Ten, którego nazywacie czwartym człowiekiem, ukarał Hausmanna i Folkena, gdyż nie zawierzyli słowom świątobliwych mnichów. I w ten sam sposób ukarze każdego, kto nie przyjmie jedynej i prawdziwej wiary! A ja doznałem oświecenia! Przysiągłem sobie – w głosie Bratty usłyszałem gniew – tępić do końca życia tych, co ufają Bestii i jej prorokom, a nie naszemu ukochanemu Panu, który zmarł na Krzyżu!

– Aha – rzekłem i postanowiłem pominąć milczeniem jego heretyckie wyznania, gdyż z podobnym przykładem bezrozumnego fanatyzmu spotkałem się już niegdyś w Gewicht. – Czyli letarg to sprawka czwartego człowieka? Dobrze, będziemy mieli czas, byście spokojnie wyjawili nam, jak to wszystko się stało.

W lochu było zimno, wilgotno i szalał przeciąg. Przy ścianach nerwowym, drżącym blaskiem płonęły pochodnie, dające chyba tyle samo światła co dymu. W tym drgającym świetle twarz Odryla Bratty raz wyłaniała się z cienia, a raz w nim ginęła. Zważywszy, iż miał ją całą we krwi, dawało to upiorny efekt.

– Już nie żyjesz, Madderdin – rzekł i splunął na posadzkę czerwoną plwociną.

– Co ma być, to będzie – odparłem beztrosko. – Ale raczcie mnie oświecić, drogi kanoniku. Kto pozbawi mnie życia. Wy? Teraz? Tutaj?

– O, nie, nie ja – odrzekł z dziwnym rozmarzeniem w głosie. Rozmarzeniem, które nadzwyczaj mi się nie spodobało, gdyż świadczyło, że trzyma w zanadrzu jakąś niespodziankę.

– W takim razie… – Rozejrzałem się teatralnie na lewo i prawo, a potem wzruszyłem ramionami. – Co to, niewidzialni przyjaciele? – zadrwiłem.

– Czasami niewidzialni – powiedział z paskudnym uśmiechem. – Ale teraz za twoimi plecami.

To oczywiście stara sztuczka, na którą nie nabiera się nikt dysponujący jakim takim doświadczeniem oraz jakim takim intelektem. Tylko widzicie, mili moi, Odryl Bratta nie miał żadnego powodu, by odwracać moją uwagę. Stał na tyle daleko, że nie byłby w stanie mnie uderzyć, a ja zagradzałem mu jedyną drogę ucieczki. Dlatego mogłem zupełnie spokojnie i bez lęku się odwrócić. Tak też i zrobiłem. A to, co ujrzałem, spowodowało, iż skamieniałem (podejrzewam, iż w tamtej chwili żona Lota byłaby przy mnie niczym chyża gazela o poranku). A potem miałem jedynie tyle sił, by wciągnąć ze świstem powietrze, i tyle przytomności umysłu, by zorientować się, iż drżą mi dłonie, a ciało oblał lodowaty pot.

Stał przede mną, ogromny i złowrogi. Z szarymi skrzydłami, jakby utaplanymi w błocie, i twarzą zrytą zmarszczkami. Jego oczy pałały ogniem, a w dłoniach dzierżył błyszczący srebrem miecz.

– Oto jestem – rzekł, a jego głos poniósł się po lochu tubalnym echem. – By ukarać niewiernych i ratować wyznawców prawdziwej wiary.

Te słowa mnie otrzeźwiły. Spojrzałem mu prosto w oczy. Tym razem już bez trwogi w sercu.

Nie masz żadnej mocy nade mną, jeśli z góry nie będzie ci to dane – odparłem słowami Pisma.

Roześmiał się, a jego śmiech zabrzmiał niczym przeciągły, głuchy warkot.

– Mały człowieczku – rzekł z pogardą. – Będziesz błagał przez wieczność o szybką śmierć, lecz ona nie nadejdzie.

W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego – odparłem słowami świętego Pawła.

– Sądzisz, że pomoże ci to? – Przyglądał mi się ciekawie, jakby widział przed sobą okaz szczególnie interesującego robaka, z którego zwyczajami trzeba się zapoznać, zanim się go rozdepcze. – Ta znajomość kilku nic nie znaczących słów?

Błogosławieni niezłomnego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni żołnierze wiary, albowiem nazwani będą synami Bożymi – rzekłem.

Warknął wściekle i uniósł miecz. Ostrze sięgnęło niemal powały. Nadal nie spuszczałem z niego wzroku i wyraźnie widziałem, że zdumiewa go oraz złości mój upór.

– Padnij na kolana i okaż mi posłuszeństwo, a ocalisz życie! – warknął.

Pan dał, Pan odjął. Jako się Panu upodobało, tak się stało. Niech będzie imię Pańskie błogosławione.

– A więc giń!

Ja jestem mieczem Aniołów i posłusznym narzędziem Pana. Niech stanie się Jego wola – powiedziałem szybko.

Srebrzysty miecz runął z góry niczym spleciona w ostrze wiązka błyskawic. Zamknąłem oczy, gdyż była to moja ostatnia chwila. I wtedy usłyszałem brzęk jakby rozbijanego kryształowego pucharu. Uniosłem powieki i zobaczyłem, że ostrze Anioła spotkało się z drugim ostrzem. I w zderzeniu z nim pękło na setki srebrnych odprysków. W dłoni mego prześladowcy pozostała tylko dymiąca, czarna rękojeść.

Dalej nie postąpisz – usłyszałem cichy głos.

Obok mnie stał wątły człowiek w burej kapocie. Twarz ukrył pod kapturem i tylko jaśniejące złotem włosy wymykały się spod materii. W dłoniach trzymał miecz, którym powstrzymał cios. To był mój Anioł Stróż. Zawsze rozpoznasz swego Anioła Stróża, niezależnie od tego, jaką by zechciał przybrać postać. Anioł o szarych skrzydłach cofnął się o krok, a na jego pomarszczonej twarzy odbiło się zdumienie i przerażenie.

Idź ode mnie, przeklęty, w ogień wieczny – wyjąkał.

– I kto teraz mówi cytatami? – Roześmiał się wesoło mój Anioł Stróż, ale ja znałem już ten śmiech i wiedziałem, że nie wróży niczego radosnego.

I wtedy przemienił się przed nami. Oblicze jego pojaśniało jak słońce, a szaty stały się białe jak śnieg. Śnieżne skrzydła wzniosły się pod samą powałę, a rękojeść miecza zapaliła się blaskiem drogich kamieni. Zamiast burej kapoty, ubrany był teraz w srebrny półpancerz, wypolerowany niczym lustro, oraz spływający z ramion płaszcz.

– Oto nadszedł czas pomsty i zapłaty – rzekł z nietajoną satysfakcją w głosie, po czym schował miecz do pochwy i rozpostarł ramiona. – Pójdź w me objęcia, Mikaelu.

Anioł nazwany Mikaelem cofnął się z tak widocznym przerażeniem, że jego twarz wydawała się w tym momencie jedynie jakąś złowrogą maską, wyrzeźbioną, by budzić grozę w sercach żywych istot. Jednak nie zdołał uciec przed moim Aniołem, który szedł, potężny, jaśniejący i roześmiany. Złote włosy falowały niczym rozwiewane podmuchami wiatru. Nagle jego ramiona i skrzydła otuliły szarego Anioła, który wrzasnął głosem pełnym cierpienia. Kiedy usłyszałem ten krzyk, upadłem na kolana, gdyż dźwięk poraził nie tylko moje uszy, ale sięgnął gdzieś do samej głębi serca oraz umysłu. Był tak pełen grozy i rozpaczy, że nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek słyszał coś tak poruszającego. Jednak nie mogłem odmówić sobie zaspokojenia grzesznej ciekawości, i z klęczek, opierając dłonie na wilgotnej podłodze, pilnie obserwowałem wszystko, co działo się przed moimi oczami. W końcu nie sądzę, by na świecie żyło wielu ludzi, którzy zostali obdarzeni doświadczeniem oglądania walki dwóch Aniołów. Jednak to, co się działo, trudno była nazwać walką czy pojedynkiem. Anioł o szarych skrzydłach niemal zniknął w łunie świętego blasku, która zdawała się już nawet tłumić krzyk. Oglądałem tylko jego czerniejącą twarz i ogromniejące oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Wiedziałem, że długo nie zapomnę tego widoku. A potem mój Anioł Stróż odstąpił i strzepnął z dłoni oraz skrzydeł szary pył. Taki był koniec istoty nazywanej Mikaelem.

Z kąta usłyszałem chrapliwy jęk i zobaczyłem, jak Odryl Bratta usiłuje nabrać powietrza w płuca i drze palcami koszulę na piersiach.

– Yhhhhh! – zacharczał, a z jego ust spłynęła ślina zmieszana z krwią.

Upadł na kolana, a ja widziałem jego wybałuszone z przerażenia oczy i twarz, która nabiegła ciemną czerwienią. Jeszcze przez chwilę trzymał się za pierś, a potem dłonie mu opadły i uderzył czołem w kamienie. Przyglądałem się, jak wierzga nogami, lecz moment później znieruchomiał. Cóż, nie da się ukryć, że miał nieliche szczęście, kończąc na, jak to mówią, uderzenie krwi do mózgu, gdyż bracia-inkwizytorzy i ja sam z całą pewnością nie dalibyśmy mu zejść tak szybko i przyjemnie z tego padołu łez.

– Mordimerze, mój Mordimerze – rzekł Anioł z dziwnym zaśpiewem w głosie. – Jak mogłeś próbować zmierzyć się z istotą niegdyś ukształtowaną z blasku samego Pana? Która, choć upadła tak nisko, jak nikt przed nią, to zachowała potęgę i moc? Jak mogłeś sądzić, że nawet twoja głęboka wiara uratuje cię przed jednym z potępionych Aniołów?

– A jednak tak się stało – odparłem, unosząc wzrok, ale zaraz uciekłem ze spojrzeniem, gdyż w źrenicach mego Anioła wirowała bezdenna pustka.

– A jednak… – powtórzył po chwili cichszym głosem, jakby zastanawiając się nad moimi słowami.

Blask rozjaśniający piwnicę zgasł i kiedy powtórnie spojrzałem w stronę Anioła, był znowu tylko niewielkim człowieczkiem w burej kapocie. Podpierał się na ogromnym, świetlistym mieczu, który teraz tak dziwnie wyglądał w jego dłoniach.

– Cóż za zuchwalstwo – powiedział z westchnieniem. – Sądzić, że przybyłem tu przymuszony mocą twej wiary. To był tylko kaprys, Mordimerze. Kaprys i przemożna chęć zakończenia dawnego sporu, który ciągnął się zbyt długo i o którym pamięć zbyt boleśnie raniła.

– Tak, mój panie – odparłem, pochylając głowę.

Usiadł w kącie piwnicy i podkulił nogi, obejmując je dłońmi. Gdzieś w międzyczasie, nie zauważyłem nawet kiedy i gdzie, zniknął jego jaśniejący miecz.

– Nadchodzi czas wielkiego oczyszczenia, Mordimerze. Bo już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – powiedział, cytując świętego Mateusza. – A my tylko nie wiemy, kiedy uderzy ostrze i gdzie trafi.

– Tak, mój panie – powtórzyłem.

– Być może uderzy w ciebie, Mordimerze – dodał, a ja poczułem, jak lodowaty dreszcz przebiega mi od nasady karku aż do krzyża. – Gdyż być może nie jesteś tym, na kogo wyglądasz.

– A kim jestem, mój panie? – ośmieliłem się spytać.

– Właśnie. Kim jesteś, Mordimerze?

– Bożym stworzeniem? – odparłem cicho i z lekko pytającą intonacją.

Roześmiał się śmiechem, który wywołał ciarki na skórze.

– Bożym. Bóg. Boga. Boże – wymruczał. – A powiedz mi, gdzie jest Bóg?

– To ty mi powiedz, gdzie Go nie ma, panie – odparłem, a słowa te zabrzmiały śmielej niżbym tego sobie życzył.

Uniósł głowę tak szybko, że nie zdążyłem cofnąć wzroku. Na moment runąłem w labirynty szaleństwa wypełniające jego źrenice i poczułem, że za chwilę sam stracę zmysły. Na szczęście odwrócił głowę, ale ja i tak cofnąłem się pod samą ścianę, jak po silnym ciosie.

– Nigdzie Go nie ma – powiedział cicho. – Choć tak bardzo Go pragniemy.

Opierał się prawą dłonią na kamiennej posadzce, a kamienie zamieniały się w lawę i wrzały pod jego dotykiem. Zdawał się jednak tego nie zauważać.

– Zniknął – rzekł głosem, w którym drgały bezbrzeżny smutek oraz nieogarniona tęsknota. – I nie wiemy, gdzie Go szukać. Nawet Jego blask zginął i nie pojmujemy już, czego pragnął nasz Pan, nie pamiętamy już, jak wypełniać Jego przykazania, jak okazać Mu naszą miłość… Mówią… mówią, że przestał nas kochać… I dlatego odszedł…

Rozpacz w głosie Anioła była tak ogromna, że poczułem, jak, niezależnie od swej woli, płaczę, a łzy spływają mi po policzkach i brodzie. Przetarłem je rękawem, ale płakałem dalej.

– Myśleliśmy, że Jezus jest emanacją Pana, ale i On zniknął, pozostawiając nas w smutku. Niektórzy z nas mówią, że Bóg umarł…

– To nieprawda! – krzyknąłem, powstrzymując szloch dławiący gardło, choć własne zuchwalstwo przyprawiło mnie o drżenie.

– To nieprawda – potwierdził spokojnie Anioł. – Gdyż jeśli On by umarł, my umarlibyśmy w tej samej chwili. – Pokiwał głową. – Tak, to z pewnością nieprawda – dodał, jakby chciał przekonać samego siebie.

– Inni mówią, że odszedł do światów tak dalekich i w eony tak odległe, że nasz wzrok nie może przeniknąć bariery czasu oraz przestrzeni – ciągnął dalej, z opuszczoną głową i z tym samym smutkiem, który doprowadzał mnie do łez. – Ja się z tym nie zgadzam…

Nie wiedziałem, czy wolno mi zadać pytanie, ale nie mogłem się powstrzymać, chociaż rozmowa z Aniołem mogła kosztować mnie życie lub obłęd.

– Więc gdzie jest Bóg, mój panie? – zapytałem szeptem.

– Ukrył się – westchnął Anioł. – Aby sprawdzić, czy jesteśmy godni żyć bez Jego blasku. Czy posłusznie wypełnimy przykazania, którymi nas obdarował. Cóż z tego, skoro ich nawet nie pamiętamy…

Serce łomotało mi tak mocno, że myślałem, iż wyskoczy z piersi. Nie wiem, czy wielu ludzi słyszało od Aniołów takie słowa, jakie ja słyszałem w tej chwili. I nie miałem pojęcia, czy przeżyję na tyle długo, by się nad nimi zastanowić. Bowiem myśli Aniołów biegną niedostępnymi dla śmiertelników labiryntami szaleństwa. Może mój Anioł się mylił? A może kłamał? Lub był tak obłąkany, że nie potrafił rozróżnić jednego od drugiego?

– Niektórzy z nas twierdzą, że Bóg skrywa się w ciele śmiertelnych ludzi. Że nakazał sobie zapomnieć o swej boskości, aby przeżyć to, co przeżywa zwykły człowiek. By lepiej Go zrozumieć. Wyznaczył czas, kiedy przypomni sobie, że jest Bogiem, a wtedy powróci w chwale, karząc bez miłosierdzia tych, którzy stracili z oczu Jego blask. Lecz nie wiemy, czy to prawda, a jeśli tak, to skąd mamy wiedzieć, kiedy ten czas nadejdzie?

Przełknąłem głośno ślinę. Nie płakałem już, ale oczy i policzki nadal miałem mokre od łez.

– Więc szukajcie go… lub ich… – powiedziałem cicho.

– Szukamy. – Podniósł na mnie wzrok, ale tym razem nie musiałem uciekać przed tym spojrzeniem, gdyż miał zwykłe, szare i zmęczone oczy smutnego człowieka. – I niektórzy twierdzą, że znaleźliśmy.

– Więc gdzie jest Bóg?!

– Sądzimy, że teraz jest w tobie, Mordimerze – powiedział, a jego wąskie usta skrzywiły się w lekkim uśmiechu.

Osłupiałem. Nie wiedziałem, ani co powiedzieć, ani co zrobić, ale Anioł Stróż chyba nie oczekiwał, że cokolwiek powiem lub cokolwiek uczynię.

– Może to prawda, może nie – znowu westchnął. – Szkopuł jednak w tym, Mordimerze, że w gronie tych, którzy wierzą, iż Pan ukrył się w ludzkim ciele, są nie tylko tacy jak ja. Nie tylko tacy, którzy kochają Go bezgraniczną miłością…

Nie wiem czemu, ale przeszedł mnie znowu lodowaty dreszcz. Chyba już wcale nie chciałem słuchać, co ma do powiedzenia mój Anioł, ale wiedziałem też, że nie mam innego wyjścia.

– Są też… – skrzywił się lekko – inni. Ci, którzy nie mogą wybaczyć Panu, że nas porzucił i wystawił na próbę. Obiecali sobie, że kiedy odnajdą człowieka, w którym jest Bóg, poddadzą go tak strasznym torturom, przy których te znane inkwizytorom i katom są niczym matczyna pieszczota.

Zrobiło mi się słabo. Jeżeli stanę się zwierzyną, na którą polują oszalałe Anioły, będzie to tylko żałosna kwintesencja żałosnego życia żałosnego Mordimera.

– Wszystko w tym celu, aby Bóg, kiedy już się obudzi z pamięcią zaznanych tortur, zrozumiał, jak cierpieli Aniołowie pozbawieni Jego blasku – dokończył.

– Chcą torturować Boga, by pojął, jak bardzo było im źle bez Niego? – zapytałem, starając się za wszelką cenę powstrzymać drżenie głosu.

– Właśnie – odparł. – Taki jest ich cel.

– Nie sądzę, aby Bóg był we mnie – stwierdziłem stanowczo. – Sądzę, że Pan znalazł sobie godniejsze mieszkanie.

Wzruszył ramionami i w tym ruchu była ludzka bezradność.

– Być może – odparł. – Ale tak bardzo chciałbym Go znowu zobaczyć – dodał ze smutkiem. – Pamiętam tylko Światło, które nas otaczało i ogrzewało, z którego czerpaliśmy wiedzę. A potem… – urwał.

Milczeliśmy długą chwilę, aż w końcu mój Anioł wstał, a w jego ruchach była starcza ociężałość.

– Nie możemy cię chronić, Mordimerze, ani pomagać ci – powiedział mocniejszym głosem. – Gdyż zwróciłoby to uwagę tych, którzy pragną twej zguby. Nie powinienem nawet rozmawiać z tobą, ale chciałbym… chciałbym, aby Bóg, kiedy się już zbudzi, wiedział, jak bardzo Go kocham i jak bardzo mi Go brakuje…

Patrzył na mnie tak intensywnie, jakby chciał mnie przewiercić wzrokiem na wylot, by odkryć, że może gdzieś tam pod ciałem, duszą i umysłem Mordimera skrywa się jego Pan. Potem odwrócił wzrok. Zgaszony i zobojętniały.

– Do zobaczenia, Mordimerze – rzekł. – Zostawiam ci w darze ciężki krzyż, ale uwierz mi, że nie będzie on tak ciężki, jak teraz myślisz. To przynajmniej mogę dla ciebie uczynić. Zesłać mgłę słodkiego oszołomienia. Będziesz pamiętać naszą rozmowę, ale w miarę upływu czasu zdawać ci się będzie jedynie sennym majaczeniem… Jednak nawet wspomnieniem tego majaczenia nie dziel się z nikim, jeśli nie chcesz sprowadzić na siebie zguby.

Zniknął z moich oczu, jakby był tylko odbiciem w lustrze, którego taflę nagle zasłonięto. Pozostawił mnie samego w wilgotnej piwnicy, z trupem kanonika leżącym na zimnych kamieniach. Drżałem na całym ciele, więc skuliłem się w kącie i objąłem kolana ramionami. Może i byłem Bogiem, jak twierdził Anioł Stróż (czy raczej Bóg mieszkał w moim ciele), ale jeśli nawet, to teraz byłem Bogiem przerażonym oraz nieszczęśliwym.

Загрузка...