Wszyscy my bowiem jesteśmy synami światła i synami dnia.
Nie jesteśmy synami nocy ani ciemności.
Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi.
św. Paweł, I list do Tesaloniczan
Spoglądałem na twarz Jezusa o Podwójnym Obliczu. Tę o twardych rysach i zawziętą, na którą nachodził żelazny nosal hełmu. Jezus trzymał w dłoniach miecz, zwrócony ostrzem w stronę ławy, na której siedziałem, a jego napierśnik błyszczał srebrem. Drugie oblicze naszego Pana – bolesne i pokorne, z czołem przystrojonym Koroną Cierniową – schowane było w głębokim cieniu kościelnej nawy.
Siedziałem może nie tyle pogrążony w pobożnych rozmyślaniach, ile szukając w kamiennej sali ochłody przed panującym na zewnątrz upałem. Do pokornej modlitwy nie są mi bowiem potrzebne kościoły, a imię Pańskie można równie dobrze wychwalać w każdym innym miejscu (a może i nawet dobrze to robić w miejscu maksymalnie odległym od najbliższego księdza…). Ten kościół był jednak, o dziwo, niemal pusty i tylko staruszek w czarnym habicie gasił świece płonące przy ołtarzu i kapiące żółtymi, grubymi łzami wosku.
W pewnym momencie usłyszałem jednak stukot twardych podeszew na kamiennej posadzce i kątem oka ujrzałem idącego wzdłuż ław człowieka w obfitym, ciemnym płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem. Który to płaszcz, zważywszy żar lejący się z nieba, był co najmniej niecodziennym ubiorem. Przybysz miał czarną, przyciętą w szpic bródkę z pasmami siwizny i bystre oczy szpiega. Zbliżył się do mnie zdecydowanym krokiem.
– To wy jesteście inkwizytorem? – zagadnął, a jego głos rozbrzmiał echem w pustym kościele.
Odczekałem chwilę, przeżegnałem się i obróciłem wzrok na niego.
– A jeśli tak? – odrzekłem pytaniem na pytanie.
– W takim razie mam dla was robotę. Jestem, jak wy to nazywacie, czarownikiem, czyli mówiąc innymi słowy: mistrzem sztuk tajemnych – dokończył z wyraźną satysfakcją oraz dumą w głosie i złożył ramiona na piersiach, patrząc na mnie z góry.
Spotykałem już różnych ludzi. Również takich, którym wydawało się, że są białymi królikami, szczypiącymi trawę w ogrodach najjaśniejszego cesarza. Dlatego nie przejąłem się zbytnio słowami człowieka, który ośmielił się przerwać mi modlitwę.
– I cóż w związku z tym? – zapytałem spokojnie.
– Eeer… – Wyraźnie skonfundował się i zająknął. – Nie słyszeliście? – dodał, odzyskując rezon. – Jestem czarnoksiężnikiem! I żądam, abyście mnie jak najszybciej oddali w ręce mnichów z klasztoru Amszilas.
No tak, tego jeszcze nie było. Owieczka, surowo nakazująca odprowadzić się do wilczego leża. Prosiak, stanowczo domagający się wizyty u rzeźnika. Czyż świat nie bywa czasami pełen zdumiewających niespodzianek?
– Zgłoście się do lokalnego oddziału Inkwizytorium – powiedziałem obojętnie. – Najbliższy znajduje się w Vaxholen, o ile mnie pamięć nie myli. A teraz, za waszym pozwoleniem, chciałbym wrócić do modlitwy oraz pobożnych rozmyślań.
Wpatrywał się we mnie wzrokiem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z irytacją. Palcami prawej dłoni szarpnął się za brodę.
– Nie wierzycie mi, co? – wycedził przez zęby. – A jeśli powiem wam, że studiowałem mroczną sztukę z ksiąg asyryjskich oraz perskich czarnoksiężników? I że miałem w rękach łaciński odpis „Sztuki demonologii”, w oryginale spisanej krwią na ludzkiej skórze? Jeśli powiem wam też, że znana jest mi wiedza arabskich magów, w tym „Siedemdziesiąt i siedem piekielnych otchłani” szalonego Yussufa al Ahmadiego, nazywanego Krwiopijcą z Medyny, oraz słynna „Necrosis” Angelusa Kafalatosa? A jeśli dodam, że znam runy walijskich druidów i studiowałem korę świętego dębu nieopodal Llainfairfechan?
Ten człowiek nie tylko nie powinien znać tych ksiąg, ale nawet słyszeć ich tytułów. Jednak wiedziałem też, że największe choćby tajemnice wyciekają, jeśli tylko wie o nich zbyt wielu ludzi. A przecież o „Sztuce demonologii”, dziełach Yussufa al Ahmadiego, czy pogańskim dębie uczono w Akademii Inkwizytorium (zagadnienia te przedstawiano również biegłym egzorcystom). Zrozumiałe więc, że prędzej czy później, mogli się o nich dowiedzieć również postronni ludzie. A na przykład wśród profesorów cesarskich uniwersytetów podobne zainteresowania nie były niczym niecodziennym. Niektórzy nawet podawali się za potężnych czarowników, zyskując pełen lęku szacunek prostaczków, lecz ryzykując jednocześnie, że Inkwizytorium zechce się bliżej przyjrzeć ich życiu. Niestety, miłościwie nam panujący cesarz sam korzystał z rad wróżów, astrologów, chiromantów i innej wyłudzającej złoto hołoty, więc na wszelkie sprawy związane z, jak to nazywał, „nieszkodliwymi czarami” nie zwracał szczególnej uwagi. Co krępowało dłonie inkwizytorom, a ludzi niezdrowo zainteresowanych mrocznymi sztukami utwierdzało w bezkarności. Z tego, co wiedziałem, Jego Cesarska Mość tylko raz raczył się zdenerwować, kiedy jeden z szalbierzy zaczął twierdzić, że wyjątkowa łagodność władcy została wywołana za pomocą czarów spreparowanych właśnie przez niego. Jeśli się nie myliłem, uczony doktor do tej pory tkwił w lochu. A ponieważ Najjaśniejszy Pan wydatki na strawę i opał dla więźniów uważał za fanaberie, więc zapewne fałszywemu magowi nie było teraz do śmiechu. Jeśli, oczywiście, miał tego pecha i jeszcze żył.
– Dajcie pokój – powiedziałem natrętowi. – Czy godzi się dysputować o takich sprawach w domu Bożym?
– Ależ ja żądam, abyście mnie aresztowali. – Jego blada, szczupła twarz pokryła się krwistymi rumieńcami.
– A spalić was gdzie? Tu czy może w stolicy, bo więcej ludzi przyjdzie na spektakl? – Zażartowałem z poważną miną.
– Chcę, abyście mnie odprowadzili do klasztoru Amszilas! – niemal wykrzyczał. – I ja dobrze wiem, i wy dobrze wiecie, czym zajmują się tamtejsi mnisi… – dodał nieco spokojniejszym tonem i przysiadł obok mnie. – Zróbcie to, na miecz Pana! – zasyczał mi niemal w samo ucho, zionąc jednocześnie pomieszanym odorem przetrawionej cebuli i zgniłych zębów.
Odsunąłem się, gdyż moje delikatne powonienie jedynie z najwyższym trudem znosiło podobną gamę zapachową.
– Nadużywacie mojej cierpliwości – rzekłem spokojnie, chociaż o powinnościach zakonników z Amszilas nie dyskutuje się publicznie, a jeśli już, to na pewno nie w kręgu ludzi niezwiązanych ściśle z Kościołem lub Inkwizytorium.
– Na miecz Pana! – warknął. – Co mam zrobić, żebyście mnie aresztowali? Sprofanować, jak wy to mówicie, święte relikwie?
Wypowiedział te słowa i nagle rzucił wzrokiem w stronę ołtarza. Poderwał się z miejsca, jakby zamierzał wprowadzić w czyn śmiałe słowa. Na to już nie mogłem pozwolić. Chwyciłem go za ramię i klapnął obok mnie z bolesnym jękiem.
– Dość tego – powiedziałem stanowczo. – Chodźmy.
– Ano chodźmy. – Zgodził się bez oporu i nawet z satysfakcją w głosie.
Szedłem tuż za nim, niezadowolony, że z jego powodu będę musiał opuścić chłodne wnętrze i wyjść na rozgrzany, kamienny plac przed kościołem. Słońce prażyło niemiłosiernie, a do zachodu było jeszcze, niestety, daleko. Nie przepadam za upałami, wolę raczej zimne dni, a nawet lekki deszczyk. Nie dość, że lepiej się wtedy oddycha, to w dodatku słabszy staje się charakterystyczny odór naszych miast, który, jako człowiek hojnie obdarzony przez Pana zmysłem węchu, odczuwałem zawsze szczególnie dotkliwie.
– Pozwólcie no tutaj. – Wskazałem rosnący nieopodal dąb, pod którego rozłożystymi gałęziami mogliśmy poszukać cienia, a jednocześnie znaleźć się z dala od ciekawskich uszu, gdyby takowe się znalazły.
Stanęliśmy przy grubym, szarobrązowym pniu o spękanej i spieczonej korze. Na jednym z konarów zauważyłem zwęglony ślad po uderzeniu pioruna.
– No więc? – spytałem. – Czego naprawdę ode mnie chcecie?
– Tylko tego, co powiedziałem. – Nie wiem, czy mi się wydawało, czy nie, ale chyba zgrzytnął zębami. – Aresztujcie mnie i odprowadźcie do klasztoru.
– Wiecie co? – Spojrzałem na niego uważnie. – Może was aresztuję i przesłucham tutaj, na miejscu, w Gorlitz?
Zauważyłem, że zbladł i wyraźnie się zaniepokoił.
– Nie, nie, nie – powiedział szybko. – Błagam was, tylko Amszilas… Uwierzcie, muszę tam dotrzeć jak najprędzej.
– Do Amszilas kawał drogi – westchnąłem. – I po co ja wam jestem potrzebny? Jedźcie sami, oddajcie się w ręce zakonników i po sprawie…
– Nie rozumiecie! – Chyba chciał mnie chwycić za ramiona, ale powstrzymał się. – Musicie mnie chronić przez te trzy dni podróży… On, on… chce mnie zabić!
Jego głos stał się niemal piskliwy, a dłonie zaczęły mu tak drżeć, że jedną musiał przytrzymać drugą. No cóż, kimkolwiek był ten człowiek, z całą pewnością wierzył we własne słowa. Oczywiście, nie oznaczało to jednak, że ja mam w nie pochopnie uwierzyć.
– Uspokójcie się – rzekłem łagodnie. – I powiedzcie mi: kto was chce zabić?
Rozejrzał się wokoło spłoszonym wzrokiem.
– On – wyszeptał. – Demon.
– Ach, tak… Demon… – powtórzyłem. – No to zmienia postać sprawy! Macie tu może w Gorlitz jakąś rodzinę?
– Rodzinę? – Skrzywił się. – A co rodzina… – urwał. – Nadal mi nie wierzycie. – Ciężko oparł się o pień drzewa. – Sądzicie, że jestem szalony, prawda? I macie rację, na miecz Pana! Jestem szalony, czy raczej byłem szalony, kiedy… – Zaczerpnął spazmatycznie tchu, wbijając w korę paznokcie. Zauważyłem, że jego palce są zażółcone plamami, być może pochodzącymi z pracy nad alchemicznymi odczynnikami. – Ale to nic nie zmienia – dopowiedział spokojniejszym już tonem. – No dobrze, dajcie mi chwilę, bym was mógł przekonać.
– Ależ proszę bardzo. – Zgodziłem się i spojrzałem z nadzieją w niebo, by zobaczyć, czy słońce zaczyna już chylić się ku zachodowi. Nie zaczynało.
– Nazywam się Casimirus Neuschalk i byłem doktorem teologii cesarskiego uniwersytetu – rzekł i to potwierdzało moje przypuszczenia, co do jego profesji oraz skąd mógł znać tytuły zakazanych dzieł. – Nie będę wnikał w to, jak i dlaczego poznałem tajemne sztuki. – Obróciłem na niego wzrok, ale patrzył gdzieś obok mnie. – Ważne tylko, że popełniłem błąd, inkwizytorze. Zawarłem pakt z siłami, których teraz nie potrafię okiełznać. Moje życie nie jest warte funta kłaków i nie sądzę, abym bez waszej pomocy przeżył nawet tę noc.
Przygryzł wargi tak mocno, że na jego ustach pojawiła się kropelka krwi.
– W zamian za opiekę podzielę się mą wiedzą z mnichami z Amszilas – powiedział, ciężko wzdychając. – Wyjawię wszystko. Od kogo otrzymałem księgi, kto był moim mistrzem, jakich zaklęć używałem… – Znowu westchnął. – Powiem wszystko, czego tylko zażądają. W zamian za życie.
– Zanim przejdziemy do tego, co wam grozi, pozwólcie, że zadam kilka pytań…
Skinął głową w milczeniu.
– Widzieliście dzieło al Ahmadiego w oryginale czy łacińskim lub greckim odpisie?
– We wszystkich trzech.
– Wyjawcie mi więc, z łaski swojej, kto w arabskim wydaniu nazywany jest Królem Demonów, co w wydaniach greckim oraz łacińskim skrzętnie pominięto?
– Jezus Chrystus. – Wzruszył ramionami. – Ale mylicie się, mówiąc, że pominięto. W wydaniu łacińskim zapisano tylko inicjały: I.C.
– A jakimi znakami zapisano imię naszego Pana w oryginale?
– Nie znakami – burknął. – Al Ahmadi przedstawił postać na krzyżu, zastępując imię rysunkiem.
– Nie powinniście tego wiedzieć – powiedziałem wolno.
– Nie powinienem – przyznał. – Gdybym nie widział na własne oczy.
– Jak dostaliście się do dębu druidów?
– Przez otchłań krwi, chaosu oraz bólu – odparł, krzywiąc się, jakby na wspomnienie niemiłego wydarzenia.
– Jakim próbom was poddano?
– Żadnym. Podróż do dębu już jest próbą samą w sobie.
– Jak wygląda dąb? Ilu ludzi trzeba, by objąć jego pień? Czy dużo jest większy od tego, przy którym stoimy?
– Dąb jest jedynie symbolem. To bezkształtna plama mroku, w której magiczne runy jarzą się światłem utkanym z najgłębszej czerni. – Oczy czarnoksiężnika, bo wiedziałem już, że naprawdę jest czarnoksiężnikiem, rozbłysły na tamto wspomnienie. – Z czerni, jakiej człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Pokiwałem głową.
– W takim razie macie, czego chcieliście, doktorze Neuschalk. W imieniu Świętego Officjum aresztuję was i oskarżam o uprawianie praktyk zakazanych przez naszą świętą matkę, Kościół jedyny i prawdziwy.
Odetchnął z prawdziwą ulgą i uśmiechnął się radośnie. Przyznam szczerze, że pierwszy raz zetknąłem się z podobnymi oznakami wdzięczności u aresztowanego. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie, a poza tym, czyż sam nie pomyślałem jeszcze nie tak dawno temu, że świat bywa czasami pełen zdumiewających niespodzianek?
– Przygotujcie się dobrze – rzekł, otulając się wełnianym płaszczem, chociaż wieczór był ciepły. Głęboko na głowę nacisnął kapelusz z obłamanym rondem.
Pędziliśmy cały dzień i nasze konie stały teraz, ledwo zipiąc, pod drzewem klonu. Neuschalk stwierdził, że podróż nocą będzie niebezpieczna, a ja przyznałem mu rację. Jeśli rzeczywiście przywołał demona, żądnego teraz jego krwi, to nikt inny jak wasz uniżony sługa będzie musiał temu demonowi stawić czoła. Była jakaś ironia w tym, że ja – inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, sługa Boży i młot na czarownice (bo tak nas nazywano) – miałem bronić życia przeklętego bluźniercy, maga zajmującego się mroczną sztuką i skazującego swą duszę na wieczne potępienie.
Podrzuciłem drew do ognia i upiłem kilka łyków wina z bukłaka.
– Dacie radę? – spytał urywanym głosem. – Macie w sobie tyle siły?
– Z pomocą Pańską – mruknąłem. – Ale jeśli mnie zwiedliście, wierzcie, że potrafię wam urządzić niezgorsze piekło niż demon, o którym opowiadacie.
Milczał długą chwilę, a w końcu znowu zaczął szarpać szpakowatą brodę.
– Jak was właściwie zwą? Jeśli wolno wiedzieć…
Rzeczywiście, w trakcie wcześniejszej konwersacji jakoś nie pomyślałem o przedstawieniu się Neuschalkowi, zbyt pochłonięty bowiem byłem sprawdzaniem jego wiedzy, a potem w milczeniu gnaliśmy już skrótami, przez las, aby tylko znaleźć się jak najbliżej Amszilas.
– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Och. – Obrócił na mnie spojrzenie. – Słyszałem o was…
– Doprawdy?
– I o tym, że jesteście przyjacielem przyjaciół…
– Czasami pomagam ludziom znajdującym się w potrzebie, jeśli tylko nie kłóci się to z mymi zawodowymi obowiązkami – wyjaśniłem niechętnym tonem, gdyż nie życzyłem sobie, by tacy ludzie jak Neuschalk nazywali mnie przyjacielem przyjaciół.
Spojrzałem w wieczorne, zachmurzone niebo i zdziwiłem się, że po tak słonecznym dniu tak szybko nadciągnęły chmury. Srebrny, przypominający złamanego na pół denara, półkrąg księżyca co chwila znikał za szarym kłębowiskiem.
– Siądźcie bliżej mnie – rozkazałem i poczułem niepokój.
Mag skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
– Czujecie to? Czujecie? – zaszeptał gorączkowo i objął ramionami kolana.
Coś się zbliżało. Tego byłem pewien. Przymknąłem oczy i zacząłem się modlić, czując, jak z każdym wypowiadanym słowem nabieram sił, a moje serce i umysł wypełniają się spokojem. I nagle się pojawił. Nie widać było jeszcze jego fizycznej obecności, nie padł na nas żaden cień, nie usłyszeliśmy niespodziewanego hałasu, a źdźbeł trawy nie zmiażdżyły żadne niewidzialne stopy. A jednak obaj – i ja, i Neuschalk – wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już sami na tej małej polance, ukrytej w głębi lasu.
– W imię Boga Wszechmogącego wzywam, byś się objawił, zły duchu – rzekłem głośno i uniosłem na wysokość oczu srebrny krzyż, który rozjarzył się blaskiem silniejszym od księżycowego.
I w tym właśnie blasku, kilkanaście kroków od nas, ciemność się pogłębiła, a z niej wyłoniła się czerwona postać, posturą przypominająca stojącego na dwóch łapach niedźwiedzia. Tyle, że na pokrytej naroślami oraz guzami głowie pyszniły się zakręcone rogi, a ogromna paszcza pełna była ostrych jak sztylety kłów. Demon skoczył w naszą stronę, szybszy niż myśl, ale pięć, może sześć kroków od nas zatrzymał się, jakby powstrzymany niewidzialną przeszkodą. Wtedy dopiero jego płonące szkarłatem oczy, wlepione do tej pory z nienawiścią w Neuschalka, spojrzały na mnie. I na rozjarzony blaskiem krucyfiks w mojej dłoni. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem, aż wreszcie ogień w źrenicach demona przygasł. Wtedy i ja zamknąłem oczy i zobaczyłem jego prawdziwą postać – obłok bezkształtnej czerni kołyszący się tuż nad ziemią. Nie wiedziałem, z którym z demonów mam do czynienia, ale liczyłem, że rychło się dowiem.
– A więc inkwizytor – rozległ się tubalny, nieludzki głos, dziwnie akcentujący słowa. Myślę, że gdyby ktoś nauczył mówić wielkiego, groźnego psa, tak właśnie brzmiałaby jego mowa.
Otworzyłem oczy i znów widziałem stojącego przed nami ogniście czerwonego demona z czarnymi, poskręcanymi rogami. Na skórze czułem lekkie pieczenie, tak jakbym usiadł zbyt blisko ogniska. Neuschalk trząsł się niczym w febrze i mamrotał coś niezrozumiale pod nosem.
– Dlaczego bronisz czarownika, inkwizytorze? On jest mój na mocy paktu – zahuczał demon.
– Nic, co żyje na tej ziemi, nie jest twoje, lecz wszystko, nawet najbardziej żałosna istota, podlega woli Pana – odparłem, nie spuszczając wzroku, pomimo że oczy potwora znów płonęły oszałamiającym i burzącym spokój myśli blaskiem.
– Czego chcesz? – spytał po chwili, a ja dopiero teraz ze zdziwieniem dostrzegłem, że jego wielka szczęka nie rusza się, kiedy stwór wypowiada słowa.
– Abyś wrócił do otchłani, z której nie powinieneś nigdy wychodzić – powiedziałem.
– Mieliśmy układ, czarowniku. – Płonące spojrzenie ześlizgnęło się na Neuschalka.
– Oszukałeś mnie! – wychrypiał mag, ze wzrokiem wbitym we własne stopy. – Zwiodłeś!
– Nie. Ja tylko nie powiedziałem całej prawdy… – oznajmił spokojnie demon i znów popatrzył w moją stronę. – Odejdź, inkwizytorze. To nie jest twoja walka.
– Coś takiego – mruknąłem szyderczo. – Od kiedy to demony ustalają zasięg kompetencji inkwizytorów?
Milczał, jakby nie rozumiał moich słów, albo jakby ich zrozumienie wymagało czasu. A może tylko się zastanawiał, co odpowiedzieć na taką bezczelność, lub zbierał siły, by zaatakować święty krąg, który zakreśliłem myślą oraz modlitwą.
– Dlaczego nie chcesz oddać mi człowieka, który jest już potępiony? – zapytał. – A może pragniesz… zapłaty? Zapłaty za jego życie?
– Pismo w swej mądrości mówi: Wart jest robotnik zapłaty jego – odparłem. – Cóż takiego mógłbyś mi ofiarować, bym poniechał obowiązków?
Neuschalk zerknął na mnie niespokojnie i skulił się jeszcze bardziej. Demon tymczasem myślał przez chwilę, a potem rozdziawił paszczę w czymś, co zapewne miało być uśmiechem. I faktycznie tym uśmiechem było, ale przerażającym, groteskowym i zupełnie nie pasującym do nie pochodzącego z naszego świata oblicza. Widziałem, że z guzów na jego głowie sączy się jakaś substancja krwistego koloru, dziwnie fosforyzująca w świetle księżyca.
– Może… bogactwo? – Machnął w powietrzu łapą uzbrojoną w szpony długości mojego wskazującego palca.
Dookoła nas zaczęły się sypać złote monety z wizerunkiem cesarza. Spadały na ziemię, brzęcząc i zderzając się ze sobą w powietrzu, aż w końcu otaczał nas jaśniejący złotem kobierzec. Ale żadna z monet nie znalazła się w kręgu. Neuschalk zaczerpnął powietrza z głośnym świstem i wymamrotał coś niezrozumiale. Nie był, na szczęście, na tyle głupi, aby schylić się po pieniądze, znajdujące się niemal w zasięgu jego rąk.
– Tylko na to cię stać? – zaśmiałem się. – Neuschalk, jeśli już przyzywałeś demona, to czy nie mogłeś wezwać takiego, który cechuje się nieco większą finezją w postępowaniu?
Demon znowu milczał zastanawiająco długą chwilę i nie spuszczał ze mnie spojrzenia pionowych źrenic. W końcu się skrzywił.
– Żart – rzekł z czymś na kształt satysfakcji w głosie. – Aha, żart. Wy, ludzie, lubicie żartować, co? Za to złoto kupisz sobie wszystko, o czym marzysz, inkwizytorze. Zastanów się.
– A jak oddam ci czarownika, pewnie monety zmienią się w kupkę zeschłych liści? Wiem, że wy demony też lubicie sobie pożartować…
– Złoto jest prawdziwe – odpowiedział z urazą. – Zawrę z tobą pakt, inkwizytorze. Bogactwo i bezpieczeństwo w zamian za czarownika.
– Nie. – Pokręciłem głową. – Mylisz się, sądząc, że kupię za nie moje marzenia. Ale próbuj dalej.
Zawarczał chrapliwie i chciał postąpić krok w naszą stronę, ale po raz drugi został powstrzymany przez niewidzialną barierę. Krzyż w moich dłoniach znowu zapłonął silniejszym blaskiem. Zauważyłem, że demon wyraźnie stara się omijać go wzrokiem. Nagle zza jego pleców wyłoniła się wysoka, naga kobieta o anielskiej twarzy i złotych włosach spływających do pasa, które otulały ją niczym na wpół przejrzysta mgiełka. Miała migdałowo wykrojone oczy i usta koloru rozgniecionych wiśni. W zdumiewający sposób przypominała aktorkę Ilonę Loebe, którą miałem okazję nie tak dawno temu wyratować z poważnych opresji. Musiałem przyznać, że albo demon miał dobry gust, albo celnie utrafił w moje gusta. Jeśli to drugie – to oznaczało, iż niebezpiecznie dokładnie potrafił czytać w moich myślach.
– Mordimerze – zaszeptała zjawa, a szept niósł w sobie zarówno pokusę, jak i nadzieję. – Drogi, kochany Mordimerze, tak długo na ciebie czekałam. – Wyciągnęła w moją stronę szczupłe ręce, a wtedy jej włosy odsłoniły zarys pięknych piersi o różowych, okrągłych sutkach. – Czy wreszcie będziemy już razem? Czy mogę ci ofiarować mą miłość?
– Zwątpienie, zdrada, gorycz oraz ból pamięci bezpowrotnie minionych, szczęśliwych chwil zbyt silnie wpisane są w słowo „miłość”, by człek roztropny zechciał jej zawierzyć – westchnąłem i zwróciłem twarz w stronę demona. – Złoto, kobieta… – powiedziałem znudzonym tonem. – Wy, demony, powinnyście mieć jakąś własną szkołę kuszenia. Jakież to wszystko nieznośnie banalne…
Dziewczyna stała po kostki w złotych monetach i uśmiechała się nieśmiałym, na poły niewinnym, na poły uwodzicielskim uśmiechem. Demon zaryczał wściekle, a z jego paszczy wytrysnął strumień ognia, który jednak zmienił się w różową mgiełkę, zanim zdążył do mnie dolecieć. Pieniądze i kobieta zniknęły. Pozostała tylko wypalona trawa i odurzający smród spalenizny.
– To może dobijemy innego targu, inkwizytorze? – zapytał. – Co powiesz, jak sprowadzę tu, na tę polanę, ludzi z pobliskiej wioski i będę ich zabijał jednego po drugim, na twoich oczach?
– Przerwiesz tylko ich doczesne cierpienia – odparłem spokojnie. – Będą szczęśliwi, mogąc jeszcze dziś weselić się przy niebieskim stole Pana, pozbawieni zgryzot dnia codziennego: zarazy, podatków, wojen, wycieńczającej pracy… Pomodlę się za nich.
– Będę ich torturował! Będą umierać w boleści niepojętej ludzkim umysłem! – wrzasnął.
– Tym większa będzie radość ich zbawienia, gdyż pełnią szczęścia może delektować się jedynie człowiek doświadczony przez los. Tylko on, bowiem, zna prawdziwą różnicę pomiędzy cierpieniem a rozkoszą. A poza tym… Może nauczę się czegoś nowego? – Uśmiechnąłem się samymi ustami. – Kiedy zaczniesz?
Jego źrenice zwęziły się tak, że przypominały tylko czarne, pionowe pęknięcia prowadzące w otchłań. Wydał z siebie nieartykułowane warczenie.
– Denerwujemy się? – zapytałem uprzejmym tonem.
Neuschalk parsknął czymś w rodzaju urywanego śmieszku i płonące spojrzenie demona skierowało się w jego stronę.
– Za każdy żart inkwizytora dodatkowe stulecie męki dla ciebie, czarowniku. – Teraz nawet nie warczał, a wręcz bulgotał z ledwo powstrzymywanej wściekłości. Neuschalk znowu się skulił i uciekł wzrokiem.
Oczywiście, prowadziłem niebezpieczną grę. Ale demony, mili moi, nie przybywają zwykle po to, by walczyć z ludźmi. Zwłaszcza kiedy ludźmi tymi są biegli w swym fachu inkwizytorzy. Demony pragną splugawić nasze dusze i serca, omamić zmysły, poddać nas swej woli. Zabicie śmiertelnika nie jest dla nich wyzwaniem. Wyzwaniem jest przeciągnięcie go na stronę mroku, nakłonienie, by wyrzekł się dobrodziejstw, płynących z łaski wiary, oraz nadziei na wieczne zbawienie. Dlatego nie sądziłem, aby istota, która przybyła tu z podziemnego świata (jak go potocznie nazywano) dążyła do walki ze mną. Póki będzie wierzyć, że ma choć cień szansy – spróbuje ją wykorzystać. A demony słusznie wierzyły, iż nie ma ludzi nieprzekupnych. Jednak nie chciały już uwierzyć, że od każdej zasady trafiają się wyjątki, za który to wyjątek wasz uniżony sługa, w grzesznej pysze, ośmielał się uważać samego siebie.
– A cóż bardziej mogłoby się przydać inkwizytorowi niż czytanie w umysłach innych ludzi? – zapytał demon głosem, który zapewne miał być przymilny.
– Nieco lepiej – odparłem. – Ale nadal nie trafiasz. Zbyt niebezpieczny byłby to dar, a inkwizytor mógłby przeczytać księgę, której w innym wypadku nigdy nie zamierzałby nawet otworzyć. Sądzisz, że takim wielkim bogactwem byłaby wiedza o tym, jak bardzo ludzie mnie nienawidzą i jak bardzo się mnie boją?
– Więc sam podaj cenę. – Z jego gardła wydobywał się głuchy pomruk, tak, że ostatnie słowo zabrzmiało jak „cenęęęęęęęę” i zakończone zostało charkotem.
– Czy nie próbujesz ułatwiać sobie zadania? – zapytałem grzecznie. – W końcu to ty chcesz kupić coś, czego ja nie zamierzam sprzedać.
Miałem wielką ochotę, by łyknąć wina, ale bałem się wypuścić ściskanego w obu dłoniach krzyża i nie chciałem również rozpraszać myśli. Z całą pewnością dla demona rozerwanie na strzępy inkwizytora byłoby mniejszym powodem do chluby niż jego przekupienie, ale jednak mógł w pewnym momencie wybrać triumf podlejszego gatunku.
– Być może najlepiej będzie, jeśli przed przejściem do poważnych negocjacji, poznamy się wzajemnie – rzekłem. – Nazywam się Mordimer Madderdin i, jak słusznie zauważyłeś, jestem inkwizytorem. Byłbym szczęśliwy, mogąc poznać twe imię i niewątpliwie zaszczytne miejsce, jakie zajmujesz w piekielnym orszaku.
Znowu nastała długa chwila ciszy, w której słychać było tylko rzężący oddech demona.
– Jestem Belizariusz – powiedział z dumą, a raczej z intonacją, w której domyśliłem się dumy. – Chorąży Niezwyciężonych Zastępów, Pan Rzeczy Ukrytych, Siewca Nieujarzmionej Grozy, Ten, Który Kroczy Pomiędzy Zwłokami, Morderca Dusz…
– Tak, tak, ale ja pytałem serio – przerwałem mu wyliczankę. – Niezbyt to dobre dla prowadzenia wspólnych interesów, zaczynać je od kłamstwa.
Oczywiście, jak wiele demonów, bezczelnie łgał w żywe oczy i przypisywał sobie nienależne mu tytuły. Sądzę, że wynikało to zarówno z pychy, wrodzonego demonom zamiłowania do oszustwa, jak i prostego faktu: ludzie, obcujący z istotami spoza naszego świata, zwykle byli pod dużym wrażeniem podobnego gradu tytułów. W końcu demonolog przyzywający tak potężnego potwora, sam uważał siebie za niezwykle biegłego w mrocznej sztuce… I za nic miał słowa Pisma, które w swej mądrości, piórem świętego Pawła, mówiło: Bo kto uważa, że jest czymś, gdy jest niczym, ten zwodzi samego siebie.
– Oddaj mi czarownika – warknął po kolejnej chwili milczenia.
– Na razie byliśmy przy wzajemnej prezentacji – przypomniałem. – A więc?
Rzeczywiście byłem ciekaw, z jakiego rodzaju demonem mam do czynienia, choć wiedziałem też, że jak długo tylko się da, będzie ukrywał swe prawdziwe miano. Mogłem próbować sam zagłębić się w świat poza światem i odgadnąć jego tajemnicę, ale kosztowałoby mnie to zbyt wiele wysiłku oraz bólu. A wtedy prawdopodobnie nie byłbym w stanie utrzymać oddzielającej nas bariery i wiedza mogłaby mnie kosztować życie. Gdyby tylko towarzyszył mi drugi inkwizytor lub egzorcysta… Ba, cóż zrobić, skoro miałem zamiłowanie do życia w pokornej samotności…
– A ty nie wiesz, kogo przywołałeś? – zapytałem Neuschalka.
Czarownik potrząsnął głową.
– Nie jest tym, kogo chciałem wezwać – powiedział. – I nie byłem w stanie go wygnać.
– Nikt nie jest w stanie przegnać tego, dla którego wieczność jest jedynie mgnieniem oka – obwieścił demon triumfalnie.
Przy całym komizmie sytuacji nie mogłem zapominać o jednym. Jakkolwiek zabawny w swej pysze wydawałby się wezwany przez Neuschalka demon, to pozostawał on przeciwnikiem wielekroć groźniejszym od jakiegokolwiek człowieka czy dzikiego zwierzęcia. Gdyby nie chronił mnie niewidzialny krąg utkany modlitwą (a utkać go może jedynie człowiek prawdziwie wierzący i dysponujący w dodatku pewnymi zdolnościami, które starała się w swych uczniach ukształtować nasza przesławna Akademia), to miałbym z nim niewiele większe szanse niż pluskwa w zetknięciu z drewnianym chodakiem. Na szczęście trzeźwo oceniałem sytuację i nie miałem zamiaru dać się zwieść pozorom.
– Cóż więc przyjdzie potężnemu demonowi po tak nędznej kreaturze, jak ten czarownik? – spytałem uprzejmie.
– Kolejna zdobycz – odparł z nutą lekceważenia w głosie. – Niemal nic niewarta…
Przypuszczałem, że o świcie będzie musiał zniknąć, gdyż demony nienawidzą słonecznego blasku, ale niespecjalnie uśmiechała mi się perspektywa całonocnej konwersacji. Zwłaszcza że wiedziałem, iż cały następny dzień poświęcimy na podróż, a kolejnej nocy demon zapewne znowu się pojawi. I wtedy mogłem nie mieć już tyle sił, by utrzymać go w bezpiecznej odległości od nas.
– Dostojny Belizariuszu – powiedziałem z powagą. – Jestem gotów sprzedać czarownika, ale musisz zaproponować godziwą cenę. Znajdź coś, co będzie warte podpisania paktu, a ja bez przykrości oddam tego człowieka w twoje ręce. Zastanów się do jutrzejszej północy. Czy to uczciwa propozycja?
– Nie! – zaryczał tak silnie, aż echo poniosło jego głos daleko w las.
– Czemuż to? – zapytałem, wiedząc, że opiera się jedynie z wrodzonej przewrotności.
– Chcę go teraz! – Ryk był tak donośny, iż pociemniało mi w oczach.
– Cóż, w takim razie, otoczony mocą świętej wiary i wspomagany imieniem Bożym, będę musiał wypróbować pewne zaklęcia przeciw demonom, których nauczono mnie w Akademii Inkwizytorium – stwierdziłem. – Zapewne nie wyrządzą one wielkiej szkody komuś, kto ma zaszczyt być Chorążym Zastępów, niemniej…
– Zaczekaj – przerwał mi i nie byłem pewien, czy to tylko pobożne życzenia, ale chyba w jego warkotliwym głosie dosłyszałem nutę niepokoju.
Bowiem żaden demon, nawet najpotężniejszy, nie przepada, łagodnie mówiąc, za egzorcyzmami oraz rytuałami wypędzenia, przeprowadzanymi przez ludzi znających się na swym fachu. I niezależnie, czy demon wytrzymuje obrzędy, czy też nie, to z całą pewnością zostaje dotknięty przerażającym, obezwładniającym bólem.
Niektórzy uczeni doktorzy twierdzą, że modlitwa oraz powoływanie się na imię Pańskie przypomina demonom utraconą niewinność, której w równej mierze nienawidzą, jak i jej pożądają. Jak było naprawdę, nie mogłem powiedzieć, gdyż cały czas trwały na ten temat doktrynalne spory. A ja w końcu byłem jedynie prostym inkwizytorem, pobłogosławionym przez Pana pewnymi skromnymi talentami, ale nie roszczącym sobie prawa do naukowej biegłości. Jedno było pewne. Po walce, która w taki sposób raniła demona, trudno prowadziło się rozsądne negocjacje. Tak więc egzorcysta, który nie był święcie pewien, że przegna demona do świata poza światem, powinien wpierw zastosować inne metody perswazji. A konfrontację traktować jako ostateczność.
– Czekam pokornie – odparłem.
– Zgoda – rzekł w końcu, a jego płomieniste oczy nieco przygasły. – Niech będzie po twojemu, inkwizytorze. Cóż może znaczyć jeden dzień dla kogoś, kogo bytu nie można określić upływem czasu?
– Najzupełniej się z tym zgadzam. – Kiwnąłem głową, jednak cały czas byłem przygotowany na atak, który mógł przecież nastąpić w każdej chwili.
Jednak Belizariusz, czy jak mu tam było naprawdę, postanowił tym razem dotrzymać obietnicy. Powoli wycofał się za ścianę drzew i wydawało mi się, że nie stawia pazurzastych stóp na trawie, lecz płynie ponad nią. Niemniej pozostawiał za sobą spalone na popiół źdźbła. W końcu zniknął.
– Odszedł – powiedział po dłuższej chwili Neuschalk z westchnieniem ulgi.
– Ano odszedł – potwierdziłem.
Poczułem, jak dopada mnie ogromne zmęczenie. Zapewne, gdyby demon powrócił, miałbym problemy z ponowną koncentracją. Nie wróżyło to dobrze następnej nocy.
– Muszę się przespać – rzekłem. – Ale wy, profesorze, czuwajcie, jeśli wam życie miłe, i obudźcie mnie natychmiast, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Pokiwał gorliwie głową.
– A jutro w drodze porozmawiamy sobie o tym, kogo wyście właściwie, na miecz Pana, wezwali i co żeście chcieli osiągnąć.
Tym razem też pokiwał głową, ale już z mniejszym entuzjazmem.
– Śpijcie spokojnie – rzekł. – Roztoczę nad wami ochronny parasol mej mocy.
– Bardzo mnie to pocieszyło – mruknąłem. Zawinąłem się w płaszcz i przekręciłem na bok. Zasnąłem niemal natychmiast.
Neuschalk stał jeszcze dwa kroki ode mnie, a już okręciłem się z nożem w jednej, a krucyfiksem w drugiej dłoni. Bóg na szczęście obdarzył mnie łaską czujnego snu, co nie raz i nie dwa przydawało się w niebezpiecznych sytuacjach. Tym razem jednak miałem naprzeciw siebie tylko demonologa, zaskoczonego moją gwałtowną reakcją.
– Ehm… wybaczcie – mruknął, zastygając w miejscu. – Świta już…
Spojrzałem na pogrążony w porannej szarówce las i podniosłem wzrok na niebo. Słońca nie było jeszcze widać, ale ciemne pasma chmur wyraźnie nabierały brudnoróżowego odcienia.
Wczorajsza konfrontacja z demonem, niestety, nadszarpnęła moimi siłami i czułem się podobnie jak po przepitej nocy. Mdłości, ból głowy, słabość mięśni… Nie miałem jednak czasu ani na odpoczynek, ani by się nad sobą rozczulać. Sięgnąłem do sakw po jedzenie i wgryzłem się w czerstwą bułkę oraz ser. Zobaczyłem, iż Neuschalk przygląda się, jak jem. Miał przekrwione, zapuchnięte oczy i nieszczęśliwy wyraz twarzy. Nawet jego pieczołowicie przystrzyżona broda była teraz zmierzwiona, a między włosy zaplątały się źdźbła trawy.
– Częstujcie się – powiedziałem z pełnymi ustami, a czarownik skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
Potem szybko osiodłaliśmy konie i już bez zwłoki popędziliśmy leśną przecinką, mając za plecami wschodzące słońce.
– Teraz mówcie – rozkazałem, kiedy wyjechaliśmy na pole, które pozwalało nam galopować obok siebie, strzemię w strzemię.
Konwersacja dotycząca poważnych tematów nie jest zbyt wygodna, kiedy siedzi się na pędzącym rumaku, ale przy obustronnej chęci da się pokonać tę drobną przeszkodę. Cóż z tego, kiedy chęci tej, przynajmniej po stronie Neuschalka, nie było.
– To wymaga dłuższych objaśnień – krzyknął, a wiatr wepchnął mu słowa z powrotem do ust. Zakrztusił się. – Mucha, psiakrew – warknął i chwilę pokasływał, a potem odplunął na bok.
– Kiedy zatrzymamy się napoić konie, akuratnie wam wszystko opowiem – obiecał.
Może miał i rację. Nie mogliśmy przecież gnać cały boży dzień, bo nasze rumaki nie przetrzymałyby takiego traktowania. Owszem, były to rosłe zwierzęta, przyzwyczajone do forsownych podróży, ale jednak należało zachować pewien umiar w korzystaniu z ich sił i zatrzymywać się co pewien czas na krótki chociaż popas. I tak sądziłem, że najpóźniej jutro trzeba będzie znaleźć kupca, który odsprzeda nam nowe konie, gdyż im mniej nocy będę musiał spędzić na powstrzymywaniu demona, tym większą będę miał szansę, by dowieźć Neuschalka całego i zdrowego do Amszilas.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie lepszym planem byłoby takie ułożenie trasy podróży, aby każdą noc spędzać w okolicy świętego miejsca, w kościele lub chociaż niedaleko jakiejś przydrożnej kapliczki. Pech jednak chciał, że nie miałem przy sobie map, a okolicy nie znałem zbyt dobrze. Poza tym demon potraktowałby podobny wybieg jako jawną oznakę wrogości i niechęć do dalszego prowadzenia negocjacji. Oczywiście, mogłem również Neuschalka ulokować w którymś z pobliskich kościołów, a sam pognać po wsparcie do Araszilas. Jednak człowiekowi pozbawionemu głębokiej wiary nie pomoże nawet obecność w świętym miejscu czy posiadanie błogosławionych relikwii. Czarownicy, bluźniercy i heretycy nie mogli przecież liczyć, iż pomogą im symbole wiary, z której drwili lub której nienawidzili. Powiedzmy, że mógłbym przekonać jakichś świątobliwych mnichów lub księży, by zaopiekowali się Neuschalkiem. Ale po pierwsze, nie wiedziałem, gdzie szukać przedstawicieli tych profesji, a po drugie, nie chciałem nikogo narażać na śmierć z łap demona. Bynajmniej nie z powodu źle pojętego współczucia lub miłosierdzia! Po prostu, rzecz podobnego rodzaju fatalnie wyglądałaby w raporcie, który będę musiał złożyć zarówno Jego Ekscelencji biskupowi Hez-hezronu, jak i władzom klasztoru Amszilas.
Z tych wszystkich przemyśleń wynikał jeden, niewesoły morał: mogłem liczyć tylko i wyłącznie na własne siły. Sprytowi demona musiałem przeciwstawić własny spryt, a jego zajadłości – głęboką wiarę. Nie jestem jednak czarodziejem z pogańskich legend, który jednym lekceważącym ruchem małego palca przywołuje pioruny bądź nawałnice. Jestem tylko skromnym inkwizytorem, posiadającym niejakie talenta, muszącym jednak płacić wysoką cenę za każdą próbę mierzenia swych sił z potęgami pochodzącymi nie z tego świata. Nie wyobrażałem sobie, bym po tym, co usłyszałem, mógł zostawić Neuschalka na pastwę demona. Zrozumcie mnie dobrze, mili moi. Nie zależało mi nawet w najmniejszym stopniu na parszywym życiu czarnoksiężnika, gdyż sam je poświęcił, by oddalić się od cudu zbawienia. Zależało mi przede wszystkim na wiedzy, którą można wytrząsnąć z jego umysłu. A z tym problemem z całą pewnością poradzą sobie zakonnicy z Amszilas, których cierpliwość w wysłuchiwaniu grzeszników dorównywała jedynie gorącej wierze.
Na popas zatrzymaliśmy się nad zarośniętym trzcinami brzegiem małego jeziora. Do wody prowadziło błotniste, śliskie zejście i musieliśmy ostrożnie sprowadzić konie, gdyż nie chciały się zanadto przekonać do spaceru po wciągającej kopyta mazi.
– No i? – zagadnąłem, kiedy już rozkulbaczyliśmy konie.
– Błąd. – Wzruszył ramionami Neuschalk. – Zwykły ludzki błąd, który może się przydarzyć nawet najpotężniejszemu z uczonych mężów. – Nie było żadnej wątpliwości, iż wypowiadając ostatnie słowa, miał na myśli siebie.
– Czyli?
Ochlapał twarz wodą i napił się ze stulonych dłoni. Najwyraźniej wszystko, by zyskać na czasie.
– Zamierzałem wezwać innego demona – rzekł, wdrapując się na brzeg. Usiadł na płaskim, omszałym kamieniu. – Wiecie… takiego, który… – zobaczyłem rumieniec na jego policzkach – potrafi zaspokoić męskie żądze.
– Na miecz Pana! – Roześmiałem się. – A toście sobie sprowadzili ładnego sukkuba! Gustujecie w takich czerwonych potworach z rogami, pazurami i kłami?
– Drwijcie sobie, drwijcie – zamruczał, zupełnie nie rozbawiony moim błyskotliwym dowcipem. – Mam wrażenie, iż ten tam, Belizariusz, pożarł mojego przyzywanego demona albo co najmniej go przegonił i sam postanowił zamanifestować się w jego miejsce. Uznałem więc, że wykorzystam nadarzającą się sposobność…
– No tak – przerwałem mu. – To przecież oczywiste. Bo gdy w domu schadzek zamiast ladacznicy ukazuje się w drzwiach opryszek ze sztyletem, każdy myśli tylko, jak wykorzystać tę przemiłą niespodziankę.
– Wasze poczucie humoru może stać się na dłuższą metę uciążliwe – zauważył Neuschalk zgryźliwym tonem. – Nie zapominajcie, że jestem badaczem, a moja władza nad jestestwami pochodzącymi z otchłani nie ma sobie równych!
Nie skomentowałem tego stwierdzenia, chociaż przypomniało mi się, jak zeszłej nocy czarnoksiężnik siedział skulony i z przerażeniem obserwował moją słowną potyczkę z demonem. Jeśli faktycznie był najpotężniejszym spośród demonologów, z całą pewnością byłem naocznym świadkiem upadku tej odrażającej profesji.
– Czego więc zażądaliście od Belizariusza? – spytałem.
– Hmmm… – Pogłaskał się po brodzie. – W skrócie? Zaklęcia dającego mi władzę nad każdą żyjącą istotą.
– Co takiego? – parsknąłem. – Nie sądzicie, że gdyby naprawdę potrafił coś takiego uczynić, to zarezerwowałby podobną moc dla siebie samego?
– Nie znacie się na hermetycznych kwestiach – obwieścił Neuschalk wyniosłym tonem.
– Zapewne nie – przyznałem. – I co wydarzyło się później?
– Przekazał mi żądane zaklęcie – rzekł po długiej chwili demonolog. – Lecz stopień jego komplikacji, trudność w zdobyciu koniecznych ingrediencji oraz szczególne preparacje, których wymaga, czynią je w praktyce bezużytecznym.
– Czyli dostaliście plany domu bez robotników, cegieł, drewna i pieniędzy. – Roześmiałem się. – No i bez gwarancji, czym tak naprawdę są – dodałem. – Bardzo pomysłowe.
– Dla mnie jest to zaklęcie nieosiągalne – powiedział. – Zważywszy na ograniczone środki, jakimi dysponuję. Które bynajmniej nie wynikają z braku wiedzy – zastrzegł szybko, machając dłonią, jakby odpędzał muchę – lecz z mych skromnych możliwości materialnych. Ale czy nie sądzicie, że zakonnicy z Amszilas być może znajdą sposób na realizację tego jakże niezwykłego zaklęcia? – Spojrzał na mnie uważnie i z chytrym błyskiem w oku.
– O tym porozmawiacie już z nimi samymi – odparłem, gdyż jego rojenia przypominały bajędy o „kijach samobijach” i „stoliczku nakryj się”.
Nagle Neuschalk poruszył się gwałtownie i omal nie spadł z omszałego głazu. Zauważyłem na jego twarzy grymas strachu.
– Jedźmy stąd – niemal krzyknął. – Szybko!
Chwyciłem konie przy pyskach i wyprowadziłem z wody.
– Zaraz ruszamy – powiedziałem spokojnie, gładząc pieszczotliwie pysk mojego wierzchowca. – Ale może wyjawcie mi wcześniej, co was ugryzło?
Zacisnął dłonie tak mocno, aż chrupnęły mu chrząstki. Zauważyłem, że ma niemal białą z przestrachu twarz, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Błagam was, jedźmy stąd! – Zdumiewające, ale w jego głosie naprawdę usłyszałem błaganie.
Usiadłem na głazie, z którego Neuschalk przed chwilą wstał, i zacząłem odpinać nogawice.
– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałem – bo konie nie wytrzymają.
– Nie rozumiecie, nie rozumiecie – wykrzyczał. – Ale dobrze, sam pojadę!
Rzucił się w stronę swojego wierzchowca i chwycił wodze. Wstałem i zatrzymałem jego dłoń.
– Neuschalk – rzekłem spokojnie. – Jeśli nie będziesz ze mną szczery, to umrzesz. Dobrze się więc zastanów…
– Ktoś mnie ściga – powiedział zduszonym głosem i wbił wzrok w czubki własnych butów. – I zbliża się. Czuję to…
Z całą pewnością nie byliśmy w dobrym miejscu na odparcie ataku, gdyż, wykorzystując zasłonę gęstych krzewów, można było podprowadzić nad jezioro zbrojnych, którzy ustrzeliliby nas niczym kaczki. Jednak miałem nadzieję, że nawet jeśli czarnoksiężnik mówi prawdę, to jego prześladowcy nie zdołali jeszcze podejść wystarczająco blisko. Postanowiłem więc, że lepiej się stanie, jeżeli całą sprawę wyjaśnimy w drodze. Nie należałem bowiem do ludzi, którzy, słysząc nawoływanie „pali się!”, poświęcaliby czas na dopytywanie, co się pali, gdzie się pali i czy aby na pewno się pali, oraz rozpoczynali dyskusję, jakie trzeba przedsięwziąć środki bezpieczeństwa. Należało brać nogi za pas, gdyż ucieczka, nawet jeśli nieuzasadniona, w niczym nie mogła nam przecież zaszkodzić. A ponieważ do twierdzenia mówiącego, iż „honor droższy niż życie” miałem szereg wątpliwości, więc rejterada przed nieznanym niebezpieczeństwem poszła mi tym łatwiej. Oczywiście, mogło się okazać, że szanowny doktor jest jeszcze bardziej szalony niż sądziłem (co przytrafiało się nader często osobom pragnącym podporządkować swej woli mroczne moce), ale lepiej było dmuchać na zimne.
Wyprowadziliśmy wierzchowce i ruszyliśmy galopem, a nie uszło mej uwagi, że Neuschalk cały czas obracał się przez ramię, jakby śledząc, czy nikt nie podąża naszym tropem. W końcu pęd powietrza zerwał mu kapelusz z głowy i usłyszałem przekleństwo zagłuszone tętentem końskich kopyt. Być może byłem przeczulony, obserwując jego zachowanie, ale i mnie wydawało się, jakby śledziły nas czyjeś spojrzenia. Niemalże czułem na plecach wrogi wzrok, a w dodatku zdawało mi się, że wzrok ten nie może należeć do ludzkiej istoty, gdyż odczuwałem go jako piekący ból, rosnący gdzieś z tyłu czaszki i promieniujący przez kręgosłup aż do lędźwi. Miałem tylko nadzieję, iż wrażenie to wynikało nie z realnych podstaw, lecz spowodowane było osłabieniem psychiczną walką, którą zeszłej nocy toczyłem z demonem. Zerknąłem kątem oka na Casimirusa Neuschalka i wyraźnie zobaczyłem, jak bardzo strach zmienił rysy jego twarzy. Miał oczy wybałuszone z przerażenia, a usta ściągnięte w wąską, krwawiącą krechę (widać wcześniej musiał przygryźć sobie wargi). Pobielałymi dłońmi kurczowo ściskał końskie wodze, a butami walił w boki nieszczęsnego wierzchowca jak w bęben. Cokolwiek nas ścigało, musiało budzić w czarnoksiężniku grozę większą nawet niż Belizariusz. Ach, westchnąłem w myślach, dlaczego musisz zawsze wplątać się w kłopoty, biedny Mordimerze?
Leśną ścieżynką wypadliśmy na podmokłą, żółtą od kaczeńców łąkę. Po mojej prawej ręce rozciągało się płytkie, zarośnięte rzęsą rozlewisko, a słońce odbijało się srebrem w niewielkich kałużach czystej toni. I nagle zobaczyłem, że z rozlewiska unosi się jakiś dziwny kształt. Początkowo sądziłem, że to jedynie zwid wywołany takim, a nie innym ułożeniem się gorącego powietrza. Później pomyślałem, że nad jeziorkiem wzniosła się niewielka trąba powietrzna, ale przecież dzień był bezwietrzny. I dopiero trzeci rzut okiem upewnił mnie, że oto z wody unosiła się istota utkana z przezroczystego błękitu. Była mniej więcej wzrostu dwóch ludzi, lecz niezwykle chuda, a jej długie ręce czy macki zdawały się krążyć wokół tułowia w jakimś zadziwiającym tańcu. Nie spostrzegłem, by miała nogi, a jednak sunęła bez trudu po zielono-żółtym kobiercu traw oraz kaczeńców. Wydawała się falować i przelewać, ale pomimo to ze sporą prędkością zmierzała w naszą stronę. Ściągnąłem wodze koniowi, zmuszając go do raptownego skrętu w lewo. Czymkolwiek był stwór mknący po łące, wydawało się, że jego celem jesteśmy właśnie my. Neuschalk również dostrzegł wodną maszkarę, gdyż z jego gardła wyrwał się piskliwy krzyk, a czarnoksiężnik w tym samym momencie skręcił tak gwałtownie, że omal nie zsunął się z siodła. Zabalansował przy końskiej szyi, kurczowo wczepił się palcami w grzywę, ale w końcu udało mu się odzyskać równowagę.
– Szybciej, szybciej! – wrzasnął.
Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy, gdyż i tak wyciskałem już z rumaka wszystkie siły. Ścigająca nas istota jednak również mknęła coraz szybciej i miałem wrażenie, że nawet lekko się zbliża. Obawiałem się, że w końcu będę musiał stawić czoła niebezpieczeństwu, chociaż byłem pewien, iż żadne ostrze nie wyrządzi jej krzywdy. Wszakże była stworzona z wody, a nie widziałem jeszcze, by rzeka lub jezioro cierpiały pod ciosami miecza. Pozostawały jedynie modlitwy, moc naszej świętej wiary oraz zbawienna potęga krucyfiksu.
Jednak widzicie, mili moi, istnieją na świecie byty wywodzące się z pradawnych czasów, które nie lękają się chrześcijańskich symboli. Możliwe, że modlitwy i aura mej wiary mogłyby powstrzymać wodny żywioł, ale być może był on tylko bronią sterowaną przez kogoś stojącego poza zasięgiem naszego wzroku. A przecież trudno sobie wyobrazić, aby pozbawiona myśli oraz uczuć woda, uformowana magią w przypominający człowieka kształt, mogła się przestraszyć nawet najżarliwszych modlitw. Święte słowa są w stanie zatrzymać człowieka z mieczem w dłoniach, ale nie potrafią złamać samego miecza.
– W las! – krzyknąłem, gdyż liczyłem na to, że drzewa oraz chaszcze zatrzymają naszego prześladowcę.
Wiedziałem również, że jeśli wodna istota została powołana do życia za pomocą magii, to od czarownika nie może jej oddzielać zbyt duży dystans. Może więc mieliśmy szansę, by uciec? Wierzchowiec Neuschalka potknął się i czarnoksiężnik zawył z przerażenia. Przytulił się do końskiej grzywy i teraz niemal leżał swemu rumakowi na karku, obejmując go ramionami. Obejrzałem się przez ramię. Błękitny maszkaron był coraz bliżej, ale na szczęście zbliżaliśmy się do brzozowego lasu, za którym widziałem już grzbiety wapiennych skał. Mój koń rzęził ciężko, lecz nie zwalniał biegu. I nagle wierzchowiec demonologa potknął się po raz drugi, ale tym razem doktor Neuschalk wyleciał z siodła, jak wyrzucony z procy, i przeleciał przez łeb zwierzęcia, ciężko lądując w trawie. Jedynie cudem uniknął uderzenia kopyt, ale podniósł się ze zdumiewającą szybkością, wyrzucając z siebie równie zdumiewającą litanię przekleństw. Ja tymczasem ściągnąłem wodze, zatrzymałem konia i ruszyłem, by pomóc czarnoksiężnikowi w walce lub ucieczce. Ukształtowana z wody istota sunęła coraz szybciej i teraz już tylko trzydzieści, może trzydzieści pięć stóp dzieliło ją od Neuschalka. Ponieważ była tak blisko, więc mogłem lepiej się jej przyjrzeć i najbardziej zaniepokoiły mnie krążące wokół całego jej tułowia błękitne wicie przypominające nieco ramiona ośmiornicy.
Wyszarpnąłem z pochwy miecz, choć Bóg mi świadkiem, nie sądziłem, aby ostrze mogło cokolwiek zdziałać przeciwko temu potworowi. Jednak ruszyłem pędem w jego stronę, z modlitwą na ustach i zawziętością w sercu. Ale nie zdążyłem nic uczynić… Kątem oka zauważyłem, że Neuschalk składa dłonie w jakimś dziwnym geście, usłyszałem, że mruczy coś w niezrozumiałym dla mnie języku, i w tym samym momencie spomiędzy jego palców wytrysnął płomień. Jeśli widzieliście kiedyś katapulty miotające grecki ogień, to to właśnie je przypominało. Oczywiście, rozjarzona kula ognia była najwyżej wielkości dwóch moich pięści, ale bijący od niej żar był tak wielki, iż poczułem, jak przelatując obok mej głowy, spala mi włosy na prawej skroni. Ognista kula ugodziła wodną istotę w sam środek tułowia. Ale nie tylko ugodziła. Ona pękła i rozlała się po całym jej ciele, otulając potwora jakby czerwonym płaszczem. Żywiołak zwinął się w miejscu, skręcił, zawrócił, ale ten ruch tylko podsycił płomienie. Potem widzieliśmy tylko pędzący przez las, płomienisty kształt, pozostawiający za sobą spaloną trawę oraz nadpalone gałęzie.
– Na miecz Pana! – westchnąłem zdumiony i schowałem miecz do pochwy.
Neuschalk obrócił się w moją stronę, a jego twarz wciąż była wykrzywiona strachem.
– Nie ma chwili do stracenia! – wrzasnął. – W nogi!
Ruszył pędem w stronę swego konia, który nie przejął się ani wcześniejszym upadkiem jeźdźca, ani stoczoną przed chwilą walką, i skubał trawę kilkadziesiąt kroków od nas. Postanowiłem usłuchać dobrej rady i wskoczyłem szybko na siodło. Pogalopowaliśmy. Nadal nie czułem się bezpiecznie. Instynkt mówił mi, że na tym nie kończy się jeszcze nasza przygoda, i cały czas czułem niedaleko czyjąś wrogą obecność i czyjś przenikliwy, niemal sprawiający ból, wzrok. Byłem niemal pewien, iż śledzi nas ktoś, kto przed chwilą wysłał przeciwko nam wodnego potwora. Do jakich jeszcze uczynków był zdolny i jakąż krzywdę wyrządził mu Neuschalk, że ścigał go aż tak zajadle?
Usłyszałem świst i coś bzyknęło mi tuż koło ucha. Czarnoksiężnik był człowiekiem obdarzonym niezwykłym szczęściem, gdyż strzała była wycelowana w niego. I tylko dlatego nie wbiła się w sam środek jego pleców, gdyż zmęczony koń potknął się po raz kolejny tego dnia, a demonolog huknął czołem w kark zwierzęcia. Dzięki temu strzała minęła o włos jego ciało i trafiła w pień drzewa. Nie miałem, rzecz jasna, czasu, by bliżej się przyjrzeć drgającemu w pniu pociskowi, niemniej, jeden rzut oka wystarczył, abym zorientował się, iż nigdy jeszcze nie widziałem tak uformowanej lotki. Trudno było też nie zauważyć, że grot wbił się bardzo głęboko, a więc strzał został oddany z łuku o potężnej sile rażenia, który mógł dobrze sprawować się wyłącznie w dłoniach wyszkolonego mężczyzny o niespotykanie mocnych ramionach. Tym gorzej wszystko to wróżyło na przyszłość.
Wpadliśmy na rozległy płaskowyż łagodnie wznoszący się ku wapiennym skałom. Zobaczyłem, gdzie kieruje się Neuschalk, i wrzasnąłem: „nie!”. Nie wiem, czy nie słyszał mnie, czy też nie chciał słyszeć, ale pędził wprost w stronę szczeliny rozcinającej skałę, która to szczelina najprawdopodobniej prowadziła do jaskini. A nie ma, mili moi, gorszego pomysłu na ucieczkę niż wejść w ślepy zaułek. Może jednak myślał, że jaskinia ma wylot po drugiej stronie wzgórza? A może sądził, iż ścigający nas nie odważy się wejść w ciemność? Jakiekolwiek jednak były motywy postępowania demonologa, skończyło się na tym, że zeskoczył z siodła, beztrosko porzucił konia na wzgórzu i zniknął w mroku pod górą. Cóż miałem więc robić? Stanąłem przy wejściu i czekałem.
A czekać nie musiałem długo, gdyż ujrzałem postać biegnącą wprost w moją stronę. Biegnącą, dodam to, z nadludzką szybkością i trzymającą w dłoniach krótki łuk. Jak z takiego łuku można było wystrzelić z taką siłą, pozostawało zagadką, na którą nie potrafiłem znaleźć dobrej odpowiedzi. I wreszcie postać zbliżyła się do mnie i przystanęła. Zamarła kilkanaście kroków ode mnie. Kobieta ze sterczącymi na wszystkie strony siwymi włosami, o spalonej słońcem twarzy, pociętej głębokimi bruzdami zmarszczek. Ale nie to wyróżniało ją spośród innych ludzkich istot, lecz fakt, że miała zaszyte powieki. Wyraźnie widziałem grube, wrośnięte już w skórę szwy, które biegły dokoła jej niewidzących oczu. Zrobiłem krok w lewo bezszelestnie, płynnym ruchem przesuwając stopę. Jej głowa natychmiast zwróciła się w moją stronę, a łuk, który pewnie trzymała w dłoniach, zmienił położenie. A więc widziała! Lecz w jaki sposób mogła dostrzec mój ruch, skoro zamknięte, zaszyte powieki nie mogły dopuszczać do oczu nawet słonecznego blasku?
Powiedziała coś w nieznanym mi, dziwnym języku o melodyjnym zaśpiewie. Kiedy mówiła, jej usta poruszały się, lecz twarz pozostała martwa i bez wyrazu. Powtórzyła zdanie głośniej i wydawało mi się, że słyszę w tonie jej głosu zniecierpliwienie. Widziałem już, jaką posiadła biegłość w sztuce łuczniczej, i nie miałem wątpliwości, że zdąży wycelować oraz wypuścić strzałę wprost w moje serce, zanim zdążę do niej podbiec.
– Kim jesteś? – zapytałem, starając się wyraźnie artykułować głoski.
Nie zrozumiała moich słów, a liczyłem na to, że zna chociaż najprostsze zwroty z naszego języka. Znowu powiedziała coś niecierpliwym tonem i rzuciła głową, jakby dając mi znak, bym zszedł jej z drogi i odstąpił od wejścia do jaskini. Oczywiście, mogłem to uczynić. Najwyraźniej polowała nie na mnie, tylko na Neuschalka, najwyraźniej też była na tyle wielkoduszna, by nie zabrać mojego życia przy okazji likwidowania swej ofiary. I to był błąd, gdyż w takim razie ja musiałem zabrać jej życie. Nie wyobrażałem sobie bowiem, jak inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, sługa Boży i młot na czarownice mógłby ustąpić przed ślepą staruchą. Choćby była zarówno świetną łuczniczką, jak i biegłą w swej sztuce wiedźmą. Poza tym musiałem dowieźć Neuschalka do klasztoru Amszilas, gdyż jego umiejętności budziły moje coraz żywsze zainteresowanie. A dostarczenie zakonnikom trupa, zamiast żywego czarnoksiężnika, uznałbym za osobistą porażkę.
Miałem niewiele czasu na podjęcie decyzji, co czynić. Nie mogłem przecież mieć nadziei, że będziemy sobie tak stać przed wejściem do jaskini i grzać się w promieniach letniego słoneczka. Ona miała swoje zadanie, ja miałem swoje. A zadania te, niestety, nawzajem się wykluczały, co oznaczało, że już za chwilę jedno z nas pozbędzie się doczesnych trosk. W jaki sposób starucha dostrzegała moje ruchy? A może je słyszała? Nie, mili moi! Mordimer Madderdin, kiedy tylko chce, potrafi poruszać się jak kot na łowach, a pod moją stopą nie ma prawa zaszeleścić nawet źdźbło trawy. Może więc czuła mój zapach? Kto wie? Stała, co prawda, dobrych dwadzieścia kroków ode mnie, ale jeśli miała psi węch, to oczy faktycznie nie były jej potrzebne, by wytropić ofiarę.
Olśniło mnie. Otóż dawno temu słyszałem historię o człowieku, który kazał wyłupić sobie oczy po to, by wzrok nie zamącił mu dostrzegania prawdziwej natury ludzi. Może więc ta stara kobieta dostrzegała aurę mych myśli? Ha, warto było spróbować.
Przymknąłem oczy i zatopiłem się w spokojnej modlitwie. Wyciszyłem umysł, tak jak uczono tego w naszej przesławnej Akademii. Starucha zaszczekała coś poirytowanym głosem, ale ten dźwięk dobiegł mnie jakby z wielkiej odległości i nie wywołał nawet cienia myśli. Odruchowo, bezwiednie zszedłem kilka kroków na bok, a czułem się tak, jakbym unosił się tuż nad ziemią. Modlitwa płynęła we mnie i wokół mnie, otulała nieprzeniknioną zasłoną, koiła, uspokajała i tworzyła spoiwo łączące mnie z nieruchomą harmonią świata. Usłyszałem świst strzały. Najpierw jednej, a potem drugiej, lecz dźwięk ten nie poruszył żadnej struny w moim umyśle. Tylko go zarejestrowałem. Byłem już jedynie pyłem unoszonym przez wiatr wszechświata, jednością w całości i całością w jedności. Nawet nie musiałem wymawiać słów modlitwy, gdyż modlitwa była częścią mnie samego, ja zanurzałem się w niej, a ona we mnie.
Starucha była bardzo szybka. Ale nie tak szybka, aby powstrzymać sztylet, który wbił się jej pod łopatkę. Wyjście z modlitewnego spokoju i zerwanie więzi z harmonią świata odczułem, jak cios w samo serce i umysł. Wiedziałem, że kobieta przez króciuteńką chwilę, tuż przed śmiercią, zrozumiała, że stoję za jej plecami ze sztyletem w dłoni. Lecz nie miała czasu, by cokolwiek uczynić. Ostrze przebiło jej serce i umarła niemal natychmiast. Przez kilka chwil jej stopy w wysokich skórzanych butach, kopały trawę, a potem zamarła, leżąc w kałuży krwi. Jej zaszyte oczy nieruchomo spoglądały w niebo, a na spękanej jak kora starego drzewa twarzy zagościł wyraz spokoju. Wytarłem sztylet w kraj kubraka i opadłem na kolana. Z nosa buchnęła mi krew i zmieszała się na trawie z krwią płynącą z rany staruchy.
– Poradziliście sobie! – W głosie Neuschalka usłyszałem zdumienie i podziw.
Z trudem uniosłem głowę. Demonolog stał przy wejściu do jaskini, a słońce oświetlało go z profilu. Przymrużyłem oczy, a potem usiadłem, odwracając wzrok.
– Muszę się przespać – powiedziałem i sam słyszałem, jak bardzo bełkotliwie brzmi mój głos. – Obudźcie mnie za kilka chwil…
Siedziała koło mnie, trzymając za rękę. W dłoni czułem jej szczupłe, chłodne palce, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że się uśmiecha. Leniwym ruchem odgarnęła z czoła złote włosy i pochyliła się nade mną. Jej wykrojone na kształt migdałów oczy były błękitne jak górskie jezioro, rozjaśnione południowym słońcem…
– Wstawaj, wstawaj – powiedziała z niecierpliwością chrapliwym głosem Casimirusa Neuschalka.
Sen prysnął, poderwałem głowę i zobaczyłem pochylonego nade mną demonologa.
– Już czas – stwierdził, a z jego ust doleciał odór zgnilizny, który natychmiast udowodnił mi, że z pięknego świata snu trafiłem znowu na ten jakże rzeczywisty, choć nieszczęsny padół łez.
– Wstaję – odburknąłem.
Byłem wściekły, że mnie obudził. Jednak wiedziałem, że jeszcze długo zostanie w moim sercu pamięć o słodyczy tych sennych marzeń. Jak i gorycz płynąca ze świadomości, że marzenia te pozostaną jedynie marzeniami, gdyż sam wybrałem taką, a nie inną drogę.
Rozejrzałem się. Byliśmy nadal przed jaskinią będącą kryjówką czarownika, ale słońce przesunęło się na niebie dobry kawałek.
– Gdzie trup? – warknąłem.
– Wrzuciłem do rzeki razem ze wszystkim… – Wzruszył ramionami.
– Wrzuciliście do rzeki – powtórzyłem ironicznym tonem. – Wiele sobie zadaliście trudu, by usunąć ją z moich oczu.
– Nie marudźcie – rzekł, a jego głos nieoczekiwanie stwardniał. – Musimy ostro pognać konie, żeby jutro przed zachodem dotrzeć do Amszilas.
Ot, i było to całe podziękowanie dla waszego uniżonego sługi za uratowanie życia. Ha, może miał i rację, bo przecież był dla mnie tylko tyle wart, co wiedza zawarta w jego umyśle.
– Zaczekajcie tutaj – rozkazałem. – Muszę coś jeszcze sprawdzić.
Nie słuchałem jego coraz bardziej żarliwych protestów, tylko wdrapałem się na siodło (a słowo „wdrapałem” dobrze oddaje zręczność, z jaką dosiadłem konia) i pogalopowałem z powrotem do lasu, przez który nie tak dawno temu uciekaliśmy przed staruchą. Rzecz prosta, zmierzałem w stronę drzewa, w którym utkwiła strzała mierzona w Neuschalka. Pragnąłem z bliska jej się przyjrzeć, gdyż zapamiętałem ją jako przedmiot wielce oryginalny.
Znalazłem bez trudu drzewo, w którego pniu tkwił grot. Niestety, jednak nie byłem w stanie go wyciągnąć. Ostrze wbiło się tak głęboko, iż musiałbym nabiedzić się nad rozwierceniem miejsca wokół strzały, gdyż nie sądziłem, by pomogły tu nawet cęgi. Ale to, co zobaczyłem, wystarczyło mi w zupełności. Strzała została wykonana z czarnego drewna, pieczołowicie wygładzonego i pokrytego ledwo widocznymi znakami runicznymi, a raczej znakami, w których domyślałem się run. Lotki przygotowano z piór jakiegoś czarnego ptaka, ale nie potrafiłem rozpoznać jakiego. Zresztą nic w tym nie było dziwnego, gdyż nie należałem do ludzi biegłych w rozpoznawaniu gatunków zwierząt.
Złamałem strzałę przy samym pniu i złomek schowałem za pazuchę. Jednak nie mogło umknąć mej uwagi, że kiedy dotykałem czarnego drewna, przez moje palce przebiegł lodowaty dreszcz. W tej strzale, mili moi, była moc. Ktoś nie tylko pieczołowicie ją wyrzeźbił, ale nasączył aż nadto wyraźną magią. Czemu stara kobieta chciała zapolować na Neuschalka za pomocą tej właśnie broni? Dlaczego sądziła, że czarna, runiczna strzała będzie najlepsza, by pozbawić go życia? Ha, nad odpowiedziami na te pytania musiałem się poważnie zastanowić. Jak również nad tym, iż demonolog wyraźnie nie życzył sobie, bym po dojściu do przytomności obejrzał martwą kobietę oraz jej oręż.
– Idzie – obwieścił Neuschalk bezbarwnym głosem.
Ja również poczułem zbliżającą się do nas mroczną moc. A więc nadchodził czas drugiej rozmowy z Belizariuszem. Ścisnąłem mocniej krucyfiks w dłoniach, a otulająca go srebrna poświata dodała mi otuchy. Demon tym razem pojawił się tak raptownie, jakby zeskoczył z gałęzi drzewa. Ot, jeszcze przed momentem widziałem poletko wydeptanej trawy i rosnącą na nim młodą brzózkę, a za chwilę w tym samym miejscu czerwony, rogaty potwór stał obok dymiącego, drewnianego kikuta.
– Jestem, inkwizytorze – zahuczał tubalnym głosem. – Przyszedłem po mojego czarownika.
– Witaj, dostojny Belizariuszu – odparłem uprzejmym tonem, nie spuszczając wzroku z bestii. – Jednak ośmielę się przypomnieć, że najpierw musimy uzgodnić cenę.
Wystawił przed siebie pazurzastą łapę, w której coś zalśniło zielonym światłem.
– Kamień druidów – rzekł. – Dotknij nim ciała, a uleczy każdą chorobę…
– A pułapka? – zapytałem. – Zresztą nie trudź się odpowiedzią. Ja znam pułapkę. Ten kamień przywróci zdrowie, wysysając życiowe siły ze znajdującego się najbliżej człowieka.
– Cóż cię może obchodzić dola innych ludzi? – spytał po chwili.
– To tylko częściowa prawda. – Nie zgodziłem się z nim. – Gdyż po cóż zostawałbym inkwizytorem, jak nie po to, by, wyrzekając się losu zwykłego człowieka, czuwać nad życiem bliźnich? Jednak nie powiedzieliśmy sobie o najrozkoszniejszym żarciku ukrytym w kamieniu druidów, prawda? – Uśmiechnąłem się samymi ustami. – Spróbuj uzdrowić nim bliską osobę, a wyssie życie z ciebie samego. Czy nie tak to właśnie działa?
– A więc nie chcesz go? – warknął.
– Twoje dary są niczym słodkie wino zatrute cykutą – powiedziałem. – Jaka jest następna propozycja?
Chciał postąpić krok naprzód, ale moc moich modlitw i mej wiary zatrzymała go w pół ruchu. Zawarczał jeszcze groźniej niż poprzednio, a z trójkątnego pyska zaczęła mu się sączyć zielonkawa ślina. Jej smród poczułem o wiele wyraźniej niżbym sobie tego życzył.
– Nadużywasz mej cierpliwości, inkwizytorze – zacharczał. – Myślałem, że moje dary sprawią ci radość.
– Inkwizytorzy są ludźmi posępnymi i niełatwo uradować ich serca – odparłem. – A wyznam ci też, że uważany jestem za najmniej wesołego z nich wszystkich. Zresztą serdecznie nad tym ubolewam…
Błyszczący kamyk zniknął z dłoni demona. Długie jak ludzki palec szpony otarły się o siebie z chrzęstem. Podejrzewałem, że Belizariusz mógłby rozedrzeć nimi na strzępy człowieka w płytowej zbroi i nawet by tego nie zauważył.
– Nie żartuj ze mnie, człowieczku! – zadudnił. Jak widać, dość szybko nauczył się rozpoznawać moje poczucie humoru.
Byłem nieludzko zmęczony pojedynkiem ze ślepą kobietą oraz wyczerpującą podróżą. Nie miałem ochoty na żadne gierki, przekomarzania i trwające godzinami zmagania z demonem. Poza tym kiełkowały we mnie (a może nawet bujnie rosły!) coraz silniejsze podejrzenia co do prawdziwej natury zachodzących wokół mnie wydarzeń. Dlatego postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Jeśli się myliłem – cóż, przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę. Jeśli miałem rację albo jeśli mi się poszczęści – będę mógł się spokojnie wyspać. A w tej chwili wydawała mi się to perspektywa nader kusząca.
– Odejdź – powiedziałem spokojnie. – Nie masz nic, czego bym pragnął. Zostaw w spokoju czarownika i wracaj skąd przybyłeś.
Patrzył na mnie ślepiami, w których gorzały piekielne ognie i wrzały jeziora pełne krwi. Wyprostował się, rozdziawiając paszczę i rozkładając potężne ramiona.
– Cccoś ty powiedział?! – Jego głos nie brzmiał już nawet jak warkot wielkiego psa, ale jak huk zbliżającej się burzy.
– Precz! – rozkazałem, unosząc krucyfiks.
Belizariusz był wściekły. Z całą pewnością. Ale z całą pewnością był również zdumiony. Oczywiście, jeśli miałem prawo cokolwiek wnioskować z jego wyglądu oraz zachowania. W każdym razie nie zaatakował mnie od razu, lecz stał, wściekle bulgocząc i chrzęszcząc pazurami.
– Tak, tak! Idź precz! – wykrzyczał Neuschalk, a demon zwrócił na moment oczy w jego stronę.
Krzyż w moich dłoniach jaśniał światłem wielekroć silniejszym od księżycowego i trudno było nie spostrzec, że Belizariusz unikał spojrzeniem tego blasku. Wyraźnie się wahał i nie wiedział, co czynić. Ten jego namysł i niezwykła cierpliwość, z jaką zniósł obelgę, potwierdzały moje wcześniejsze przypuszczenia.
– Dobrze – rzekł w końcu. – Dam ci czas do jutra, inkwizytorze. W dowód mej dobrej woli…
Jako żywo, nie słyszałem jeszcze o dobrej woli demonów, ale postanowiłem niczemu się nie dziwić. Skinąłem powoli głową.
– Tak więc do jutra, Belizariuszu – powiedziałem, doskonale wiedząc, że następnego wieczoru będzie nas już chroniła święta wiara klasztoru Amszilas.
Demon tym razem nie wycofał się powoli, jak poprzedniej nocy, lecz w jednej chwili zniknął z naszych oczu. Tylko wypalona ziemia, sczerniały kikut brzózki oraz smród spalenizny pozostały jedynymi śladami świadczącymi o tym, że niedawno znajdował się tuż koło nas.
– Dobrze, że sobie z nim poradziłeś – westchnął Neuschalk z ulgą. – Gdyż w innym wypadku musiałbym użyć potężnych zaklęć, którymi wszak nie wolno szafować na lewo i prawo, nawet gdy jest się człowiekiem tak biegłym w sztukach magicznych, jak ja.
– Zaklęcia – powiedziałem lekceważąco. – To przecież tylko słowa. Liczą się żar oraz moc prawdziwej wiary i niczym niezachwiana ufność w moc Pana. A tego – spojrzałem w jego stronę – nigdy nie miałeś i mieć nie będziesz.
Skrzywił się tylko, ale nic nie odpowiedział.
– Przed zachodem będziemy w Amszilas – rzekł w końcu, patrząc przed siebie wzrokiem, z którego nie mogłem nic wyczytać. – A tam pogadamy o żarze prawdziwej wiary…
Klasztor Amszilas jest prawdziwą fortecą, której wieże i baszty dumnie wyrastają nad położonym w dolinie zakolem rzeki. Ale nie siła kamiennych murów strzeże tego miejsca, lecz prawdziwa świętość wiary jego mieszkańców. Bogobojni mnisi nie tylko oddają się modlitwom oraz pobożnym rozmyślaniom, lecz mierzą się z najbardziej zatwardziałymi z heretyków. Tu trafiają czarnoksiężnicy, demonolodzy i wiedźmy. A raczej – najpotężniejsi spośród nich. Tu gromadzone są księgi, amulety, rzeźby i obrazy, które od lat lub wieków służyły uprawianiu mrocznych sztuk.
Miałem okazję nie tak dawno temu odwiedzić bogobojnych mnichów, lecz wizyta ta nie zostawiła dobrych wspomnień. Owszem, wybaczono mi moje zaniedbania, pochopność sądów oraz lekkomyślność, ale pozostała jednak nuta wstydu, palące wspomnienie o tym, że dałem się okpić chytrym bezbożnikom i dopiero mnisi z Amszilas udowodnili, gdzie tkwił mój błąd.
– No, no – mruknął Neuschalk, zadzierając wysoko głowę. – Zamek co się zowie. Sam cesarz by się takiego nie powstydził…
– Nie dla nas, Panie, nie dla nas, lecz na chwałę Twojego imienia – odparłem cytatem, a on zaśmiał się, jakbym właśnie opowiedział dowcip.
Oczywiście musiano dostrzec nas, kiedy nadjeżdżaliśmy stromą, krętą drogą, ale nikt nie pokwapił się z otwieraniem bram. I słusznie, gdyż gość zmierzający do Amszilas musiał opowiedzieć się, kim jest i z czym przybywa, aby w ogóle zechciano zastanowić się nad otwarciem wrót. Zastukałem mocno.
– Któóóóż tam? – zapytał starczy, ale silny jeszcze głos. Głos, który świetnie poznałem, gdyż z bratem furtianem mieliśmy nie tak znowu dawno temu pewne drobne nieporozumienie na temat opieszałego wpuszczania gości na teren klasztoru.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji – rzekłem głośno. – Prosi o pomoc oraz opiekę.
– Aha ha! – Zaśmiał się chrapliwie. – Pamiętam cię! Pochopny i swarliwy inkwizytor o plugawym jęzorze! Na kolana, chłopcze, błagaj o wybaczenie grzechów!
Casimirus Neuschalk spojrzał na mnie z zaciekawieniem w oczach. Czyżby myślał, że usłucham rady furtiana, i szykował się na ucieszne przedstawienie? Jeśli tak, musiałem go srodze rozczarować.
– Nie czas na żarty, bracie – powiedziałem poważnym tonem. – To sprawa niecierpiąca zwłoki. Przybywam z zacnym towarzyszem, potrzebującym wsparcia mądrych braci.
Wypowiadając te słowa, użyłem kodu znanego jedynie inkwizytorom. Kodu, który należało stosować tylko w palącej potrzebie. „Zacny towarzysz” w tym wypadku oznaczał nadzwyczaj niebezpiecznego człowieka, a „wsparcie mądrych braci” nakazywało przedsięwziąć daleko idące środki bezpieczeństwa. Miałem nadzieję, że Neuschalk nie rozumie właściwego sensu tych sformułowań. Zresztą furtian również nie dał znać po sobie, że słowa te znaczyły dla niego cokolwiek innego.
– Wszyscy młodzi jesteście i pochopni – zamruczał. – „Otwórz”, „zamknij”, mówicie, a ty się tu, człowieku, biedź z korbą i kołowrotem. Późno już, przyjdźcie rano…
– Stanowczo nalegam, bracie – rzekłem, podnosząc głos. – Gdyż sprawa, z którą przybywam, jest pilna i wielkiej wagi.
– Wszystkim wam się tak wydaje – westchnął. – Pilna, wielkiej wagi – powtórzył za mną, ironicznie akcentując te słowa. – Żebyś ty wiedział, ile razy ja słyszałem podobne bzdury…
– No i widzicie. – Zwróciłem się do Neuschalka, który spoglądał na mury z taką miną, jakby rozważał, czy można się wspiąć po kamiennej ścianie. – Z czym musi borykać się inkwizytor?
– Ano widzę. – Wzruszył ramionami i wykrzywił się szyderczo.
– Wyświadczcie mi tę łaskę i otwórzcie bramę – powiedziałem pokorniejszym tonem, patrząc w górę.
– Może, może – mnich zamruczał tym razem, wyraźnie zadowolony z siebie. – Ale zmówisz mi tu zaraz, zuchwały chłopcze, pięć razy „Chwałę Zstąpienia”, trzy razy „Wierzę w Boga” i trzy razy „Ojcze nasz”…
– Na miecz Pana – jęknąłem, chociaż ucieszyłem się w myślach, gdyż miałem nadzieję, że furtian zrozumiał kod i teraz szuka tylko sposobu, by znaleźć czas na zawiadomienie przełożonych oraz powzięcie stosownych przygotowań.
– No już, już… – ponaglił mnie.
– Panie nasz, Ty zaniosłeś Słowo i Miecz swemu ludowi… – zacząłem.
– Głośniej! – nakazał surowo. – I ten drugi też ma się modlić!
Westchnąłem i spojrzałem przepraszającym wzrokiem w stronę Neuschalka.
– Módlcie się – szepnąłem – bo inaczej nas nie wpuszczą.
Skinął głową z ponurym grymasem i rozpoczęliśmy modlitwę jeszcze raz, wypowiadając jej słowa w miarę zgodnym chórem. Furtian przez pewien czas pomrukiwał nam do taktu, ale potem przestałem słyszeć jego głos. Starałem się wyraźnie artykułować wyrazy i mówić w miarę wolno, aby dać mu jak najwięcej czasu. I miałem nieśmiałą nadzieję, że to, co robię, ma w ogóle jakiś sens. Kiedy po raz trzeci dopowiadaliśmy: i daj nam siłę, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom (obaj już nieco zmęczeni głośną recytacją), furtian zachichotał i wraz z nami wypowiedział słowo „Amen”.
– Teraz dobrze – rzekł wyraźnie zadowolony. – Co by tu jeszcze, hmmm? Może byście zaśpiewali „Jeruzalem, och niewierne Jeruzalem”? Bardzo lubię tę pieśń.
– Nie będę śpiewał – syknął mi Neuschalk niemal w samo ucho.
– Mogę i zaśpiewać, i zatańczyć, abyście mnie tylko wpuścili – powiedziałem zrezygnowanym tonem, znowu zadzierając głowę.
– No, dobrze. Co za dużo to niezdrowo – burknął zakonnik. – A poza tym, sądząc po barwie waszych głosów, nie miałbym specjalnej uciechy, słuchając waszego śpiewu.
Stęknął głośno, z wyraźnie udawanym wysiłkiem, i musiał pchnąć kołowrót, bo usłyszeliśmy donośne skrzypnięcie. Krata, zagradzająca nam drogę do klasztoru, drgnęła i powoli zaczęła się unosić.
– Tylko pilnujcie koni, bo jak obeżrą nam krzewy, to brat Serafin powiesi was za jaja – ostrzegł surowo furtian.
W końcu więc dostaliśmy się do Amszilas i tak jak poprzednio zastałem niemal pusty dziedziniec. Tylko jeden z młodych mnichów, nie zwracając na nas uwagi, z trudem przetaczał dużą beczkę, w której coś głośno chlupotało.
– Czekajcie – rozkazał nam odźwierny z wysokości muru.
Nie musieliśmy jednak czekać długo, gdyż rychło zobaczyłem starszego zakonnika, który szybkim krokiem sunął w naszą stronę. Kiedy podszedł, pochyliłem się niżej niż przywykłem to czynić. Jednak w klasztorze Amszilas nie należało mieć sztywnego karku i twardego kręgosłupa. Tu nigdy nie było wiadomo, kto kim tak naprawdę jest. Neuschalk nawet nie wysilił się, by skinąć głową.
– Jestem Casimirus Neuschalk, doktor teologii, profesor cesarskiego uniwersytetu i mistrz wiedzy tajemnej, którą wy nazywacie mroczną sztuką – powiedział wyniośle. – Mam wam do przekazania sprawy niezmiernej wagi, lecz stanę tylko przed Radą Klasztoru. Tak, tak, dobrze wiem, że dwunastu starych mnichów sprawuje tu rządy, i będę rozmawiał tylko z nimi.
– Czarnoksiężnik żąda, aby przyjęła go Rada Klasztoru? – powiedział brat głosem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z oburzeniem. – Czyś postradał zmysły, człowieku? – dodał, nie negując jednak twierdzenia Neuschalka o Radzie Klasztoru, choć ja sam po raz pierwszy o takim urzędzie słyszałem.
– Właśnie tak!
– A jeśli nie? – zapytał cicho mnich
– Wtedy moja wiedza umrze wraz ze mną – powiedział, wykrzywiając się. – Gdyż przypuśćmy tylko, że mam na palcu zatruty pierścień, a drobne zranienie wystarczy, abym udał się w podróż, z której się już nie wraca. Chcesz wziąć za to odpowiedzialność, stary człowieku? A może mam truciznę w zębie? – zapytał, odwracając się w moją stronę. – Co mówię po to, Mordimerze, by odwieść cię od jakichś gwałtowniejszych uczynków…
– Nie zamierzam czynić nic bez wiedzy i zgody gospodarzy – wyjaśniłem spokojnie. – Gdyż nade wszystko potrzebujemy wsparcia mądrych braci.
– Przekażę twą prośbę, czarowniku – odparł mnich po chwili milczenia, a ja byłem pewien, iż przynajmniej on zrozumiał właściwe znaczenie mych słów. – Ale nie spodziewaj się prędkiej odpowiedzi.
– Daję wam czas do zachodu słońca – rzekł demonolog oschle. – I to moje ostatnie słowo. Tylko pod warunkiem, że przed zmierzchem przyjmie mnie Rada, podzielę się moją wiedzą. A wiedz, że dotyczy ona między innymi tego, czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat…
Zawsze wydawało mi się, że klasztor Amszilas nie jest miejscem, w którym czarnoksiężnicy, demonolodzy i heretycy mogą żądać czegokolwiek poza doznaniem zbawiennego cierpienia. A jednak najwyraźniej czasy się zmieniały, gdyż sędziwy mnich, nie spuszczając oczu z Neuschalka, powoli skinął głową.
– Skoro taka jest ostateczna cena twych usług – odpowiedział skrzypiącym głosem – zgodzimy się na nią w pełnej pokorze.
– Ja myślę, bo i co innego możecie zrobić? – Zaśmiał się demonolog.
Byłem święcie pewien, że na mojej twarzy nie drgnął nawet mięsień. Tak samo twarz zakonnika wydawała się tylko martwą maską, wyrzeźbioną z żółtawego, zeschniętego drewna. Zerknąłem na jego dłonie, skryte do połowy nadgarstków w obfitych rękawach szarego habitu. Również nie drgnęły. No cóż, nas, pokornych funkcjonariuszy Świętego Officjum, uczy się, byśmy zachowywali spokój nawet w najbardziej upokarzających sytuacjach. W końcu jednak brat skinął na nas i poprowadził w głąb klasztoru. Po krótkiej wędrówce znaleźliśmy się w obszernej komnacie o wielkich oknach. Pod ścianami stało kilku mnichów, ale ich twarze ginęły pod obszernymi kapturami.
Neuschalk rozejrzał się po komnacie, a w jego wzroku czaiła się bezczelna kpina.
– Myślałem, że wnętrza tego klasztoru nie cechują się tak siermiężną surowością – rzekł. – Cóż, nie zabawię tu w każdym razie na tyle długo, by zdołały mi nadmiernie obmierznąć. – Westchnął z udawanym smutkiem. – Ale na razie przynieście mi jakieś śniadanie zanim zbierze się ta wasza rada.
Mnich nawet nie skinął dłonią w stronę stojących pod ścianami braci, a tylko leciuteńko zwrócił w ich stronę głowę. Natychmiast wiedzieli, co czynić, gdyż dwóch z nich ruszyło szybkim krokiem w stronę drzwi.
– Dobrze wytresowani – rzekł Neuschalk z szyderczym podziwem w głosie.
– Pokora i posłuszeństwo – powiedziałem, widząc, że mnich się nie odzywa – są zasadami przyświecającymi nam na każdym kroku, zgodnie z naukami naszego Pana.
– Którym to naukom dobitnie dał wyraz, schodząc z krzyża z mieczem w dłoniach – zakpił demonolog.
– Lecz wcześniej dał się pojmać, biczować oraz ukrzyżować – rzekłem spokojnie. – Ale przecież nie przyszliście tu rozprawiać o teologii, doktorze, prawda? Zwłaszcza że w człowieku tak rażąco skromnej wiedzy jak moja, nie zyskalibyście interesującego rozmówcy.
– Też prawda – mruknął i odszedł od nas, stając przy oknie o szerokim, kamiennym parapecie.
Neuschalkowi przyniesiono posiłek: chleb, zimne mięso oraz dzban wody. Skrzywił się teatralnie, ale potem zaczął się w milczeniu posilać, cały czas stojąc przy kamiennym parapecie, na którym położono tacę. Wreszcie, a było to już dość długi czas po tym, jak demonolog przełknął ostatni kęs, do komnaty wszedł młody mnich.
– Rada się zebrała – obwieścił cicho. – I prosi was, doktorze Neuschalk, was, ojcze Bonawenturo, oraz was, mistrzu Madderdin. Zechciejcie udać się za mną.
– Wreszcie – mruknął czarnoksiężnik.
Podszedł w naszą stronę, przeczyszczając szpary między zębami głośnym cmokaniem.
– Na obiad przygotujcie coś bardziej strawnego – rzekł.
Prowadzeni przez młodego zakonnika, ruszyliśmy najpierw korytarzem, później ciągnącymi się nad ogrodem krużgankami, a potem znowu kolejnym korytarzem do tej części zamku, gdzie oczekiwała nas Rada Klasztoru Amszilas. Sala, do której weszliśmy, była ogromna, o łukowych sklepieniach, podpartych kamiennymi kolumnami, tak grubymi, że męskie ramiona nie byłyby w stanie ich objąć. Sala dzieliła się na dwie części, a ta druga część – położona najdalej od dwuskrzydłych drzwi – znajdowała się na podwyższeniu, do którego prowadziły szerokie schody. Tam właśnie, przy prostokątnym stole, na krzesłach z rzeźbionymi oparciami, siedziało dwunastu mnichów. Widziałem ich dłonie niemal ukryte w szerokich rękawach habitów i położone na blacie. Nie widziałem natomiast ocienionych kapturami twarzy, jednak mogłem się domyślać, że klasztor Amszilas dobrał tych ludzi ze szczególną pieczołowitością. W rozleglejszej części komnaty, przy ścianach, stali tylko służebni mnisi, z pochylonymi głęboko głowami i jakby zatopieni w żarliwej modlitwie.
– Pozwólcie, panie – odezwał się cicho prowadzący nas brat. – Rada czeka na was.
– Patrzcie uważnie. – Zwrócił się do mnie Neuschalk pyszałkowatym tonem. – Gdyż niedługo będziecie świadkiem triumfu niezłomnej wiedzy oraz nieujarzmionej woli.
– Tak i ja to sobie wyobrażam – odparłem, chyląc lekko głowę.
– No, chodźmy. – Czarnoksiężnik pstryknął palcami na młodego mnicha, którego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.
Ruszyli w stronę podwyższenia. Demonolog szybkim i pewnym krokiem, młody brat tuż za jego plecami. Neuschalk wszedł po schodach, ale nawet nie odsunął przeznaczonego dlań krzesła, postawionego u szczytu stołu. Rozłożył nagle ramiona i krzyknął coś potężnym głosem. Jego postać, przypominająca teraz wielkiego, czarnego ptaka o rozpostartych skrzydłach, zdawała się rosnąć pod samo sklepienie. I nim zdołałem cokolwiek pomyśleć lub uczynić, z ciała Neuschalka trysnęły strumienie ognia. W jednej chwili dwunastu mnichów oraz brat-przewodnik demonologa zostali spopieleni na proch. Nie zostało nic. Nawet resztki kości lub strzępy szat. Żar był tak ogromny, iż poczułem, jak owiewa mnie palące tchnienie, i z trudem powstrzymując jęk, zasłoniłem twarz. Niemniej i tak miałem wrażenie, że skóra za chwilę zejdzie mi płatami z policzków, czoła i nosa.
Ale wtedy mnisi służebni, stojący dotąd pokornie przy ścianach, unieśli głowy i zgodnym chórem, podnosząc nad głowy ramiona, wykrzyczeli słowa, których sensu ani znaczenia nie byłem w stanie pojąć, lecz które niosły tak wielką moc, że upadłem na ziemię, widząc, jak z moich nozdrzy buchają fontanny krwi. Próbowałem się zebrać z klęczek, ale wydawało mi się, że na moim grzbiecie wyrósł przygniatający do posadzki ciężar. Jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. A nie sądzę, by wielu żyjących widziało kiedykolwiek pokaz niczym nieskalanej, przeczystej mocy, którego miałem okazję oraz łaskę być świadkiem.
Oto wszyscy mnisi służebni (dopiero teraz dostrzegłem, iż tak naprawdę był wśród nich opat) pojaśnieli niczym otoczeni świętą aurą, a ich buroszare habity stały się bielsze nad śnieg. Z palców wyciągniętych w stronę istoty, będącej nie tak dawno temu Casimirusem Neuschalkiem, wytrysnęły srebrne smugi i otoczyły ją gorejącym płomieniem. Jednak żaru tegoż płomienia nie czułem na skórze, a wręcz przeciwnie: zdawał się on gasić oraz tłumić żar bijący z potwora o czarnych skrzydłach. Ten wrzasnął boleściwym głosem i odwrócił się w stronę mnichów. Jego twarz zachowała jeszcze wspomnienie rysów doktora teologii, lecz widziałem już, jak rodzi się inne oblicze. Smagła, skażona czystym okrucieństwem twarz o czarnych, poplątanych włosach. Lecz nie ta twarz była najstraszliwsza, choć rozjarzone blaskiem oczy zdawały się ziać nienawiścią. Najstraszliwsze było, iż ujrzałem, że z ramion demonologa wyrastają dwa czarne węże, o głowach wielkości ludzkich pięści. Węże te syczały przeraźliwie, a ich długie rozdwojone języki i ociekające jadem ostre kły widziałem aż nadto wyraźnie, niżbym sobie tego mógł życzyć.
Potwór próbował wyrwać się z otaczających go srebrzystobłękitnych płomieni, ale potężne skrzydła tylko bezradnie młóciły powietrze. Doskonale widziałem, że istota, która do niedawna przybierała kształt Neuschalka, usiłuje zrobić choć krok, lecz strumień świętego ognia był zbyt potężny, by dała radę się ruszyć. I słyszałem tylko wciąż potężniejący ryk, teraz pełen już nie tylko bezbrzeżnej wściekłości, ale również żalu oraz bólu.
– Boże mój – szepnąłem sam do siebie, gdyż nie sądziłem, by ktokolwiek mógł mnie usłyszeć w tym wciąż narastającym hałasie.
Nagle płomienie, otaczające demona przypominającymi błyskawice jęzorami, ukształtowały się w wielką kulę. W tym samym momencie zauważyłem, że jeden z mnichów chwycił się za pierś i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu upadł na posadzkę. Następny zatoczył się na ścianę, a iskry skrzące się z jego palców przygasły. Jednak demon został złapany w pułapkę. Tłukł się bezsilnie wewnątrz świetlistej kuli, a węże miotały się z rozdziawionymi paszczami. Teraz twarz potwora w niczym nie przypominała już twarzy Casimirusa Neuschalka. Było to brodate, ciemne, jakby spalone słońcem, oblicze. Pośrodku twarzy wyrastał zakrzywiony nos, a zmierzwione, gęste włosy opadały aż na ramiona. Nagle pałające mrocznym blaskiem oczy spojrzały wprost na mnie. Ten wzrok w jednej chwili spętał mnie i zniewolił. Jednocześnie poczułem, jak w moje serce i umysł wlewa się, niczym strumień wrzącego złota, tak niezwykła moc, iż pojąłem, że za moment zyskam potęgę, o jakiej nigdy nie śmiałem nawet marzyć. I wtedy ktoś potrącił mnie i podciął mi nogi. Straciłem wzrokowy kontakt z demonem, co zabolało, jakby ktoś wyrwał mi oczy z czaszki. Jęknąłem i uderzyłem czołem w posadzkę. Skuliłem się, obejmując głowę ramionami, a z moich ust, niezależnie od woli, wydobyło się żałosne, bolesne skamlenie. Ta ogromna moc była tak blisko mnie, iż jej utratę odczułem, jakby pozbawiono mnie najpiękniejszego z darów. Wtedy poczułem czyjś kojący dotyk na ramieniu i ból zaczął zanikać, aż w końcu się rozwiał. Spojrzałem. Tuż przy moim boku klęczał opat i, z przymkniętymi oczami, bezgłośnie odmawiał modlitwę. Kiedy skończył, uniósł powieki i wstał, korzystając z pomocy jednego z mnichów.
– Niemal go miał. – Usłyszałem czyjś szept spod ściany, ale nie miałem sił, by odwrócić głowę.
Podpierając się dłońmi, wstałem i zatoczyłem się w stronę opata. Ktoś mnie podtrzymał.
– Nie spodziewałeś się nas tutaj, Mordimerze, prawda? – zapytał opat bez uśmiechu.
Miał zmęczoną twarz i zauważyłem również, że lekko drżą mu ramiona. Walka z demonem musiała potężnie nadszarpnąć siły jego i wszystkich braci z Rady. Wiedziałem również, że wydobył mnie z otchłani, do której zmierzałem, kiedy nieopatrznie skrzyżowałem spojrzenia z demonem.
– Nie, ojcze – odparłem, pochylając głowę. – I przyznam, że, widząc, jak płomienie popielą ciała czcigodnych mnichów, pomyślałem, że wszystko już stracone…
– Człowieku małej wiary! – przerwał mi opat, ale tym razem na jego bladych wargach pojawił się cień uśmiechu. – To nie byli nasi ukochani współbracia, lecz przebrani w ich szaty więźniowie. Straciliśmy w ogniu demona dwunastu zatwardziałych heretyków oraz czarnoksiężników… Niewielka strata…
– Ach tak… – powiedziałem tylko, gdyż zadziwiły mnie zarówno przebiegłość opata, jak i szybkość, z jaką zdołano przeprowadzić maskaradę.
– Tylko brat Albert weseli się już w Królestwie Niebieskim, świeć Panie nad jego duszą – wtrącił stary mnich stojący obok opata.
Domyśliłem się, że mówi o młodym bracie będącym naszym przewodnikiem, i również się przeżegnałem, choć byłem tak osłabiony, że moja ręka z trudem usłuchała płynącego z umysłu rozkazu.
– Wiedział, że idzie na śmierć, i poddał się ochotnie woli Pańskiej – rzekł uroczyście opat. – Wspomnijcie wszak, że Pismo mówi: Większej nad tę miłości żaden nie ma, aby kto duszę swą położył za przyjacioły swoje.
Pomyślałem, że demon ukryty w Neuschalku, czy też raczej demon, który przybrał postać doktora teologii, był niczym brander wysłany, by zniszczyć wrogą flotę. Ale potem uzmysłowiłem sobie, że przecież straszliwy i porażający zmysły atak demona nie zaszkodził w niczym jemu samemu. A więc nie był on tajną bronią, desperatem wysłanym w samobójczej misji, narzędziem pozbawionym inteligencji oraz woli przetrwania. Jego zadanie polegało na zabiciu świątobliwych mnichów i wykorzystaniu ich śmierci w jemu tylko wiadomych celach.
– No cóż – powiedział opat z lekkim westchnieniem. – Dziękujmy Panu, że z próby, której raczył nas poddać, wyszliśmy nie tylko bez szwanku, ale i silniejsi niż kiedykolwiek.
Przez chwilę w komnacie panowała cisza, a zarówno ja, jak i towarzyszący mi mnisi pogrążyliśmy się w modlitwie oraz pobożnych rozmyślaniach. Pomyślałem sobie, że cuda zdziałałby teraz łyk gorzałki, ale ponieważ prośba o tego rodzaju przysługę wydawała mi się mocno niestosowna, więc zmilczałem.
– Opowiedz nam wszystko, co wiesz i co widziałeś, Mordimerze – rozkazał opat.
Nie ukrywając niczego, przedstawiłem całą historię, tak jak ją zapamiętałem, od czasu spotkania z Neuschalkiem w kościele w Gorlitz, aż do przybycia pod bramy klasztoru. W trakcie opowieści wyjąłem zza pazuchy złomek strzały i wręczyłem go opatowi. Przyglądał się długo runicznemu drzewcu, po czym westchnął i podał je stojącemu za nim mnichowi.
– Kiedy domyśliłeś się, kim jest nasz gość, Mordimerze? – Zwrócił na mnie spojrzenie przenikliwych, jasnoniebieskich oczu.
– Nie wiem, kim jest czy kim był, ale z całą pewnością nie Casimirusem Neuschalkiem, czarnoksiężnikiem i doktorem teologii. To odgadłem niemal natychmiast – odparłem, starając się przezwyciężyć sztywność języka.
– A skąd ta wiedza? – Stojący niemal naprzeciwko mnie stary mnich zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo.
Przełknąłem ślinę i postanowiłem skupić myśli.
– Po pierwsze, demon nazywający siebie Belizariuszem. Cała rzecz wydała mi się podejrzana, gdyż nadto przypominała ludowe opowieści. Zadufany w sobie mędrek, wypowiadający głupawe życzenie, które obraca się przeciw niemu lub z którego nie ma żadnego pożytku… To było za grubymi nićmi szyte. A demon nazywający siebie Belizariuszem… – Pokręciłem głową i syknąłem, gdyż ruch ten wywołał łupnięcie w głębi czaszki. – W jego ofercie było zbyt mało finezji, jak na tak potężną istotę. Tak jakby, w rzeczy samej, pragnął, bym przypadkiem nie przyjął propozycji. Zacząłem podejrzewać, iż jest w zmowie z Neuschalkiem, ale sądząc po tym, co widzę teraz – kątem oka zerknąłem na postać uwięzioną w świetlistej kuli – ośmielam się przypuszczać, że był to jego demon służebny… Poza tym z pełną pokorą przyznaję, iż zdziwiła mnie nadmierna łatwość, z jaką zrezygnował z ataku na mnie.
– Pokora to godna szacunku. – Skinął głową mnich. – A dalej?
– Lęk przed tym kimś, kto nas ścigał. Prawdziwa, wyczuwalna w każdym calu groza. Z całą pewnością nie bał się tak ani demona, ani tym bardziej wizyty w waszym prześwietnym klasztorze. Musiałem więc zadać sobie pytanie: kim jest ślepa kobieta, która nas tropiła, i co oznaczają symbole na grocie, który omal nie zabił Neuschalka? Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że być może ona jest powodem, dla którego szukał mojej pomocy. Ona, a nie Belizariusz…
– Strzała z łuku nie zabiłaby go – przerwał mi mnich. – Gdyż unicestwienie tego stwora ciemności jest ponad siły zwyczajnych ludzi czy broni przez nich stworzonej. Niewątpliwie jednak grot, dzięki zaklętej w nim mocy, dotkliwie by go poranił oraz pozbawił sił. A rana ta pokrzyżowałaby jego dalsze plany. Jeszcze coś?
– Sposób, w jaki Neuschalk powstrzymał stworzoną z wody istotę – odparłem. – Musiał użyć prawdziwych mocy, by wywołać w tak krótkim czasie tak silny płomień. Nie słyszałem o czarnoksiężniku, który w jednej chwili, bez wcześniejszych przygotowań, zdołałby osiągnąć tak imponujący efekt. Wtedy już poznałem, że mam do czynienia z kimś innym niż ze zwykłym demonologiem. Jednak nie przypuszczałem… – Zwróciłem wzrok na kupki popiołu pozostałe po trzynastu mężczyznach i na uwięzione w świetlistej kuli ciało demona.
– Że jest tak potężny? – poddał mnich.
– Ano właśnie. – Skinąłem głową. – Zdumiewające.
– Istotnie zdumiewające – wtrącił opat, przypatrując się wyrastającym z ramion demona wężom, które wściekle tłukły łbami o świetlistą zaporę. – Zważywszy na to, kim jest i skąd pochodzi.
Nie odezwałem się ani słowem, gdyż w klasztorze Amszilas nie zadaje się pytań, jeśli cię o to nie proszą. Wiedziałem, iż dowiem się wszystkiego, jeśli taka będzie wola mnichów.
– To Ażi Dahaka, zwany inaczej Zahhakiem, dawny król Persji. Pozwolił, by demon Iblis ucałował jego ramiona, a wtedy z ramion tych wyrosły dwa jadowite węże, które właśnie widzisz – rzekł opat, patrząc wprost na mnie.
Nawet drgnięciem powieki nie dałem poznać, jak bardzo zdumiały mnie wypowiedziane przez niego słowa. Szczerze mówiąc, gdybym usłyszał je z innych ust, wziąłbym mego rozmówcę za szaleńca. Węże, jakby słysząc, że o nich mowa (chociaż nie sądziłem, by było to możliwe), uderzyły w barierę ze zdwojoną siłą, wysuwając rozwidlone, długie języki. Zza świetlistej ściany nie dobiegały żadne dźwięki, ale wyobrażałem sobie wściekły syk, który musiał towarzyszyć uderzeniom.
– Ażi Dahaka próbował zwalczyć to, co początkowo uważał za chorobę, a Iblis, tym razem w postaci uczonego lekarza, podsunął mu myśl o odrażającej kuracji. Każdego dnia zabijano dwóch chłopców i ich mózgami karmiono owe węże. Taaak. – Opat machnął dłonią w stronę pogrążonego w letargu ciała. – Taka jest jego historia. Z króla stał się tyranem, z tyrana demonem. Na tyle potężnym, że nawet my nie byliśmy w stanie rozpoznać jego natury, zanim nie postanowił ukazać się w swej prawdziwej postaci…
– Wydawało mi się jednak, dostojny ojcze – wtrącił stary mnich – że Ażi Dahaka został uwięziony i, skuty nierozerwalnymi łańcuchami, ma czekać na dzień Sądu.
– Jak widać, już nie – westchnął opat. – Ale wiemy też od naszego zacnego Mordimera, że wysłano za nim Łowczynię. Szkoda, że zginęła…
Domyśliłem się, oczywiście, że mówi o ślepej kobiecie dysponującej niezwykłą mocą, którą zabiłem, kiedy stanęła na mojej drodze.
– Wybacz, święty ojcze – zwróciłem się do opata. – Ale czy nauka Kościoła nie uczy nas, że nie ma demonów rzymskich, perskich, egipskich lub walijskich, lecz wszystkie one są różnymi postaciami tych samych wrogich nam istot? A ludzie, w zależności od kraju, w którym żyją, inaczej sobie wyobrażają i inaczej nazywają byty, będące tak naprawdę emanacją potępionych aniołów, wywodzących się od samego szatana?
– Ha – parsknął stary mnich. – Tego ich teraz uczą w Inkwizytorium…
– I dobrze – odparł dobitnie opat. – Bo taka jest właśnie oficjalna nauka Kościoła i nie jesteśmy tu po to, by ją podważać…
– Możesz odejść, Mordimerze – powiedział do mnie. – Doceniamy twą pomoc i rozsądek, który kazał ci przygotować nas na wizytę nieproszonego, a jakże niebezpiecznego gościa.
Nie musiał dodawać, bym zachował wszystko w tajemnicy. I tak wiedziałem, że jeśli chcę żyć, muszę trzymać język za zębami. Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu otrzyma standardowy raport, mówiący o tym, że dnia tego a tego licencjonowany inkwizytor Mordimer Madderdin dostarczył do klasztoru Amszilas demonologa i czarnoksiężnika Casimirusa Neuschalka oraz polecił go opiece bogobojnych mnichów. Co się stało dalej, tego inkwizytor nie wiedział, a nawet wiedzieć nie powinien.
Zastanawiałem się tylko nad jednym. Czego szukał tak potężny demon w klasztorze Amszilas? Przecież jego celem nie mogło być tylko wymordowanie najbardziej uczonych mnichów, gdyż szkoda ta, choć wielka, nie byłaby nie do nadrobienia. A potęga klasztoru nie załamałaby się nawet, gdyby stracił dwunastu mężów potężnych wiedzą oraz świętością. Ażi Dahaka chciał wszcząć zamieszanie i panikę, aby w jakiś sposób je wykorzystać. Lecz właśnie: w jaki? Jaka rzecz, znajdująca się w klasztorze, budziła aż tak wielkie pożądanie demona? Wiedziałem, że nie zadam tego pytania, a nawet gdybym je zadał, nie sądzę, by ktokolwiek zechciał udzielić mi odpowiedzi. Zresztą kto wie, czy gdybym usłyszał ową odpowiedź, to nie żałowałbym serdecznie, iż przed otworzeniem ust nie ugryzłem się w język… Cóż, tak jak powiedziałem demonowi, każącemu zwać się Belizariuszem, są księgi, których nie tylko nie należy czytać, ale których nie powinno się nawet otwierać. Bo jeśli zadasz pytanie, uważaj: możesz usłyszeć odpowiedź. Szkoda, że niewielu ludzi pamięta o tej prostej prawdzie, naiwnie sądząc, że wiedza jest dobrem samym w sobie. A przecież ja sam o wielu rzeczach w mym życiu wolałbym nie wiedzieć oraz nie pamiętać, gdyż niosą za sobą tylko wspomnienie gorzkiego bólu. Być może jednak właśnie ta niechciana pamięć jest krzyżem dźwiganym na chwałę Pana, gdyż pamiętam, jak mój przyjaciel dramaturg, mistrz Ritter, zapisał: co nas nie zabija, to nas uszlachetnia. Szkoda tylko, że niezgodnie z wymową jego słów, w głębi mego serca, zawsze czułem się bardziej martwy niż szlachetny. Lecz cóż, nawet okręt o połamanych masztach musi płynąć dalej, choćby kurs wiódł go ku zgubie…
Przyklęknąłem i ucałowałem pierścień, który opat łaskawie wysunął w moją stronę.
– Niech Bóg kieruje twymi krokami, Mordimerze, i niech cię mają w opiece święci Aniołowie – rzekł uroczyście, kładąc mi na chwilę dłoń na głowie.
Poczułem ciepło oraz moc emanującą z jego palców. Przez chwilę krótszą niż mgnienie oka miałem wrażenie, że nie klęczę przed starym człowiekiem w burym habicie, lecz przed jakąś wyniosłą postacią, otuloną aureolą nieziemskiego światła. Ale zmrużyłem oczy i po chwili widziałem już tylko pobrużdżoną zmarszczkami twarz leciwego człowieka.
Ostatni raz spojrzałem w stronę kuli, w której tkwił Ażi Dahaka i na rozwścieczone węże o żółtych oczach, zajadle bijące łbami w barierę, z uporem godnym lepszej sprawy. Wiedziałem, że ten widok nieprędko uleci z mej pamięci. Wiedziałem też, że nieprędko przestanę zadawać sobie pytanie: czego szukał pochodzący z Persji demon w klasztorze Amszilas i kto go uwolnił oraz wysłał z tą nadzwyczaj niebezpieczną, złowrogą misją? Co oznaczały jego słowa o czymś „czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat”? I wreszcie kwestia, która nie wydała mi się warta tego, by kłopotać nią dostojnych zakonników, lecz która dla mnie samego miała witalne znaczenie: dlaczego Neuschalk nie zabił mnie, kiedy pokonałem już Łowczynię? Czy sądził, że moje towarzystwo pomoże mu łatwiej dostać się do klasztoru? A może miał jakieś inne plany, które swym zasięgiem obejmowały mą skromną osobę? Nie podejrzewałem jednak, bym miał w najbliższym czasie okazję, zdolności oraz wiedzę, by na te właśnie pytania udzielić odpowiedzi. W końcu nie byłem nikim więcej jak prostym inkwizytorem, który nadzieję zbawienia czerpał nie ze szczególnej wiedzy oraz świętości, lecz jedynie z gorliwej służby Panu i ze słów świętego Piotra, mówiących: Upokórzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili. A ja, niezależnie od nadziei tegoż wywyższenia, pragnąłem tylko służyć naszej świętej wierze oraz prawu i sprawiedliwości tak, jak je pojmowałem moim wątłym umysłem.