A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera,
baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.
św. Paweł, list do Galatów
Kostucha trudno nazwać pięknym mężczyzną. Baaa, trudno go nawet nazwać mężczyzną niebudzącym odrazy. Przez jego płaską, ziemistego koloru twarz biegnie od ucha aż po kącik ust szeroka, pofałdowana blizna. Kiedy Kostuch mówi, blizna wydaje się poruszać, tak jakby pod skórą kłębiły się długie glisty, za wszelką cenę pragnące wyjść na światło dzienne. Jednak ja przyzwyczaiłem się już do mego towarzysza, odbyliśmy razem wiele kształcących podróży i przeżyliśmy przygody, w czasie których mogliśmy okazać przywiązanie do naszej świętej matki – Kościoła, a przy okazji zarobić również kilka groszy. Ot, tak, by dość było na suchy chleb i kubeczek wody, bo nawet inkwizytorom i ich pomocnikom choćby najgorętsza i najżarliwsza modlitwa nie wystarcza do życia.
Tym razem siedzieliśmy w zatęchłej oberży, gdzie dym i smród przypalonej kaszy unosiły się pod samą powałę, dziewka służebna miała twarz niechlujnej maciory, a karczmarz pochrapywał z głową opartą na szynkwasie, nurzając koniec nosa we własnych, zaschniętych już, wymiocinach.
Kostuch siedział naprzeciw mnie, z kapturem płaszcza zarzuconym na głowę i osłaniającym twarz. Jestem pewien, że nie czynił tak, by oszczędzić bliźnim przykrości oglądania swej twarzy. On po prostu lubił tę chwilę, kiedy dobrze oświetlony blaskiem świec, mógł jednym ruchem zerwać kaptur z głowy i spojrzeć na rozmówcę. Wierzcie mi, moi mili, że większości ludzi słowa więzły wtedy w gardle. Mnie osobiście bardziej przeszkadzał smród bijący z niemal nigdy niemytego ciała mego towarzysza, a także jego nigdy niepranej odzieży. Bóg w swej łasce obdarzył mnie czułym powonieniem, więc zwykle starałem się siadać w stosownej odległości od Kostucha lub po zawietrznej, ale tym razem, w karczmie, trudno było dokonywać podobnych manewrów. Przynajmniej smród spalonej kaszy był na tyle silny, że niemal zabijał słodki odór Kostuszej zgnilizny.
Kostuch zagmerał leniwie łyżką w czymś, co miało być wedle słów posługaczki cielęcą potrawką na białym winie. Obawiałem się jednak, że ta szarobrązowa breja, znajdująca się w jego misce, nie widziała nigdy ani cielaka, ani wina. Nawet Kostuchowi, którego podniebienie cechowała niemal taka sama wykwintność, jak zewnętrzny wygląd, jedzenie wyraźnie nie szło.
– I po cośmy tu przyjechali? – burknął. – Było jechać do Hezu, prosto jak w pysk, a nie włóczyć się tu i ówdzie…
Zmilczałem i upiłem łyk wina z poszczerbionego kubka. Wyraźnie zalatywało octem, więc odplunąłem pod stół.
– Grubo się mylą, jeśli myślą, że im za to zapłacę – mruknąłem do siebie.
Wziąłem pajdę chleba i zmacałem ją w palcach. W dotyku przypominała świeżo wyrobioną glinę i cuchnęła drożdżami.
– Na miecz Pana – jęknąłem.
Zgniotłem chleb w kulę i cisnąłem nią, celując w głowę śpiącego karczmarza. Nie trafiłem, a to dodatkowo popsuło mi humor.
– Spróbuj nożem – poradził Kostuch, lecz ja tylko westchnąłem.
Cechowała mnie bowiem nadmierna łagodność charakteru i na odbieranie życia bliźnim decydowałem się jedynie w krytycznych sytuacjach. Nic już nie mogłem na to poradzić, że byłem człowiekiem cierpliwym, miłosiernym oraz chętnie wybaczającym winy. Przynajmniej… do czasu.
– Przyjezdni, co? – Rozległ się głos za nami, odwróciłem wolno głowę.
Zobaczyłem chudego mężczyznę o twarzy porżniętej głębokimi dziobami po czarnej ospie. Jego kubrak nosił ślady łatania i cerowania oraz, jak mi się wydawało, był kopalnią informacji o jadłospisie właściciela. Przybysz wyglądał na pijaczka-naciągacza, jacy trafiają się zwykle w miejscach, gdzie ploteczki można sprzedać za pełen kielich. Niemniej człowiek ten musiał mieć w życiu trochę szczęścia, gdyż ślady po ospie świadczyły, że z dziesiątkującej przed laty ludność mocy strasznego moru udało mu się wyjść niewielkim kosztem.
– A co ci do tego? – warknął Kostuch, który w przeciwieństwie do waszego uniżonego sługi nie był człowiekiem łagodnych obyczajów.
– A nieeee, cu mi tam do tego… Wybaczcie, panowie. – Przybysza wyraźnie zaniepokoił ton Kostucha i chciał się cofnąć, ale zatrzymałem go gestem.
– Siadaj no. – Wskazałem mu miejsce na ławie i podsunąłem kubek kwaśnego wina.
Uśmiechnął się ze szczerą wdzięcznością i zaraz przechylił naczynie do ust.
– Mmmm – zamruczał. – Specjał, panie, ot, cu wam powiem…
Jak widać człowiek ten nie grzeszył nadmiernie wysublimowanym gardłem, ale niewątpliwie krzepiący był fakt, że Bóg stworzył nas, ludzi, tak różnych, iż trafiali się nawet tacy, którzy dziękowali Mu za możliwość napicia się skwaśniałej lury.
– Myślicie se no, panowie – chudzielec otarł usta zabrudzonym rękawem – że to ot, takie miasteczko, cu? A nieprawda. – Machnął w powietrzu wskazującym palcem. – Straszliwe tu się rzeczy dziejom, powiem wam, ot, straaszliwe…
– Jakież to rzeczy? – zapytałem.
Zawsze uważałem, że warto słuchać miejscowych legend, plotek i pogłosek. Czasami dostarczały nieco płochej rozrywki, a czasami można było dzięki nim odkryć coś znacznie ważniejszego, co ukryte było pod całym stosem bredni. A przecież nas – inkwizytorów – uczono właśnie, byśmy w pokorze słuchali ludzi i odsiewali ziarno prawdy od plew łgarstw.
Nasz nowy towarzysz smętnie zajrzał do pustego już kubka, więc kiwnąłem na posługaczkę.
– Przynieś no dzbanek – rozkazałem.
– A juże przynoszę – powiedziała, wyszczerzając w uśmiechu szeroko rozstawione, żółte zęby. – A jakbyście, panie, co innego sobie zażyczyli, to ja i usłużę wam jak trzeba… – Niby bezwiednym gestem przejechała opuchniętymi palcami po piersiach.
– Na razie tylko wina – mruknąłem.
– Abo widzicie, panowie dostojni, ale mamy tu w miasteczku – chudzielec pochylił się nad stołem i obniżył głos – ghula. Ot! – Pstryknął palcami, by nadać znaczenia swoim słowom.
– Ghula? – powtórzyłem. – Czyli, jak mniemam, ktoś zjada trupy?
– Ano. – Przytaknął. – Trupożerca, panowie, niech nu skonam. Grzebuje groby, wyciunga zwłoki, wyrzyna kawałki miensa, a czasem i całe nogi czy tam rynce pozabiera, taka jego mać…
Dziewczyna przyniosła dzbanek i postawiła go z hukiem na blacie. Mrugnęła do mnie.
– Pijcie. – Wskazałem wino miejscowemu. – I powiedzcie, jak was zwą?
– Achim Myszka, dostojny panie. Ojcu było Achim, dziadkowi Achim, to i jażem jestem Achim, jakby nie patrzyć…
Kostuch sięgnął po dzban, nalał sobie pełen kubek trunku i zaczął go sączyć. Ocienionej kapturem twarzy nadal nie było widać, ale zauważyłem, że Achim zerka w stronę mego towarzysza. No cóż, nie będzie zachwycony, kiedy jego ciekawość zostanie wynagrodzona.
– Wycina, mówisz? – spytałem. – A to sprytny ghul, że nie rwie ciała zębami i pazurami, ale używa noża.
– Ano… ot, sprytny… – Przytaknął chudzielec z wahaniem w głosie.
Wysączył wino z kubka do dna i szybko wlał sobie następną porcję.
– Pok-kornie dźkuję waszej dostojeności zza częstunek. – Głos mu się zaczął już plątać.
Widać miał wyjątkowo słabą głowę, gdyż nie dałbym złamanego szeląga, że ktoś zdoła upić się tą cienką lurą. Ale tak to już jest, że ludzie bez umiaru folgujący trunkowym upodobaniom potrafią z biegiem lat wypić coraz mniej wina czy piwa. Oczywiście bywały chwalebne wyjątki, ale Achim Myszka najwyraźniej do nich nie należał.
– I długo to już trwa?
Zagapił się na mnie z otwartymi ustami.
– Tego ghula. Dawno już macie? – dodałem.
– Oooo! – Machnął dłonią. – Byndzie ot, z rok, a może – zamyślił się – i ze dwa.
Spojrzałem na Kostucha, a on pokręcił głową.
– Do Hezu, Mordimerze – powiedział cicho, ale z naciskiem. – Jedźmy do Hezu.
Wzruszyłem ramionami, bo i tak wiedziałem, że będzie musiał zrobić, co rozkażę. W końcu właśnie ja byłem przywódcą stada, a na rządy demokracji pozwalałem jedynie wtedy, kiedy jej wyroki były po mojej myśli. Teraz, co prawda, stado składało się jedynie z Kostucha, ale zwykle podróżowaliśmy wraz z bliźniakami. Tym razem jednak Pierwszy i Drugi pozostali w Hezie, a z tego, co wiedziałem, mieli pilnie zająć się sprawami spadkowymi pewnego człowieka, na którego drodze do majątku po umierającym ojcu stał starszy brat. Nie pochwalałem takiego sposobu zarabiania pieniędzy, ale nie było też w nim nic, co mogłoby mnie niepokoić jako inkwizytora. W końcu zwykłe oszustwa czy morderstwa nie znajdowały się w obrębie zainteresowań Świętego Officjum. I naprawdę mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się skomplikowanymi sporami rodzinnymi. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że dzięki bliźniakom zagmatwana sytuacja prawna zyska nieoczekiwaną klarowność, a juryści nie będą już mieli w tym wypadku wiele do roboty.
– Pojedziemy, Kostuch, pojedziemy – rzekłem uspokajającym tonem.
I rzeczywiście, kiedy wypowiadałem te słowa, jeszcze w nie wierzyłem, bowiem zajmowanie się jakimś obłąkanym trupojadem nie wydawało mi się zajęciem specjalnie interesującym. Chociaż z drugiej strony ludzkie mięso i kości mogły przecież służyć odprawianiu mrocznych rytuałów. Nie raz i nie dwa byłem już świadkiem tego, że zło potrafi zalęgnąć się nawet w najbardziej zapyziałej mieścinie. A może i chętniej zalęgało się właśnie tam, gdzie nie sięgało błogosławione światło Inkwizytorium. I choć staraliśmy się nieść pochodnie wiary (co niektórzy z mych braci pojmowali z daleko idącą dosłownością) do każdego zakątka naszego świata, jednak było nas zbyt niewielu, by wyplenić wszelkie zło. Cóż, jak mówiła Święta Księga: żniwo co prawda wielkie, lecz robotników mało.
– I co, zajął się ktoś waszym trupożercą? – spytałem Achima Myszkę, który opróżniał kolejny kubek.
Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem i polało mu się na brodę.
– Żżecco? – zająknął się.
– Trupożercą. Czy zajął się ktoś? – powtórzyłem cierpliwie.
– Zajoł – odparł radosnym tonem. – Probosz napsał do kogositam. Szyjedzie tu. – Pokiwał palcem z powagą. – Szyjedzie donas… szyjedzie donas. – Wyraźnie się zamyślił. – Ktojsik szyjedzie – dokończył z satysfakcją i znowu chwycił za dzbanek.
Najwyraźniej nie było sensu dalej wypytywać, więc odsunąłem się trochę, gdyż Achim Myszka nadto śmiało balansował na dłoni kubkiem pełnym wina, a nie chciałem, by ochlapał mi płaszcz.
– Słyszałeś? – zagadnąłem Kostucha. – Ktoś ma przyjechać do tej dziury.
– Szyjedzie, szyjedzie… – zapewnił nas Achim bełkotliwie.
– Gdzie napisał proboszcz? Do najbliższego oddziału Inkwizytorium? Ciekawe, co? Zapytamy go więc…
– Żegnaj, Hezie – powiedział Kostuch, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż rzadko wykazywał się poczuciem humoru.
Proboszcz, jak to proboszcz małego miasteczka, był dobrze wypasionym mężczyzną w sile wieku. Pucułowatą, szczerą twarz okalały mu dostojne bokobrody, a ogromne brzuszysko trzęsło się za szerokim, zdobionym pasem. Drzwi na probostwo otworzyła hoża dziewoja z aż nadto śmiało wyciętym dekoltem i długimi, jasnymi warkoczami. I w tym również nie było nic dziwnego, bo wszak bogobojny ojcaszek musiał sobie jakoś umilać długie wieczory.
– Witajcie – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
Kostuch znalazł dobry czas na ukazanie swego ponętnego oblicza i odrzucił kaptur na plecy. Hoża dziewoja pisnęła głośno, potem spłoniła się i uciekła do domu. Ksiądz na chwilę zapomniał języka w gębie, a ja nie wiedziałem, czy ta nagła niemota została spowodowana ujawnieniem mej profesji, czy też tym, że proboszcz miał okazję obejrzeć sobie dokładnie mego towarzysza.
– Witajcie, mistrzu – rzekł w końcu i dostrzegłem, że dolna warga drga mu nerwowo. – Co was sprowadza do spokojnego Stolpen?
A więc miejscowość nazywała się Stolpen. No i dobrze. A skoro proboszcz tak pospieszył z zapewnieniem, iż jest spokojna, widać, że sprawa wymagała sprawdzenia.
– Jedynie przerwa w podróży – wyjaśniłem i spojrzałem znaczącym wzrokiem w głąb domu.
– Aaa, zapraszam, zapraszam, serdecznie zapraszam. – Zamachał dłońmi. – Jakiż to ze mnie, Bóg mi świadkiem, gospodarz! Wejdźcie panowie, wejdźcie, czym chata bogata. Może kolacyjkę? Albo naleweczki? Pierwszorzędną tu mamy naleweczkę, ze śliwek, z czarnych porzeczek, z bzu… A i winko znajdzie się jak się patrzy… Ażem się nie przedstawił jeszcze, gdzie ja mam głowę, Bóg mi świadkiem. Albert Lambach, do waszych usług, mistrzu, mam ten jakże niekłamany zaszczyt pełnić tu, na Bożą chwałę, obowiązki proboszcza.
Coś za dużo, jak na mój gust, gadał ten ksiądz, a doświadczenie nauczyło mnie, że wartki potok mowy ma czasem na celu zatopienie prawdy. Wiedziałem jednak, że rychło się przekonam, jak rzecz wygląda w tym wypadku.
– Nie pogardzę zaproszeniem płynącym ze szczerego serca – powiedziałem z uśmiechem.
Kostuchowi kazałem iść do kuchni, bo uznałem, że jego smród będzie ciężki do zniesienia w niewielkim pomieszczeniu, a nie chciałem sobie psuć apetytu. To, iż księżulo śmiesznie marszczył nos i starał się dyskretnie odwracać głowę, tylko mnie bawiło, ale uznałem, że dla chwili płochej rozrywki nie będę robił sam sobie na złość.
Usiedliśmy w dużej, starannie wybielonej izbie. Na ścianie wisiał ogromny obraz Chrystusa Zstępującego z Krzyża, ale widać dzieło wykonał jakiś miejscowy talent, gdyż nasz Pan miał nogi tak wykoślawione jakby całe życie spędził w siodle, a miecz trzymał w lewej dłoni. Tymczasem żadne źródła nie podawały, żeby Jezus był mańkutem. Zauważyłem również, iż jeden z rzymskich legionistów dzierżył arbalistę, co było już prawdziwą niedorzecznością.
– Piękny obraz – powiedziałem.
– Prawda? – Rozpromienił się Lambach. – W kościele to dopiero zobaczycie… Mamy tu na przykład niezwykłe dzieło obrazujące przybycie świętego Pawła do Stolpen…
Ośmielałem się przypuszczać, że w czasach świętego Pawła w miejscu Stolpen rosła jeszcze nie wykarczowana puszcza, ale nie zamierzałem sprzeczać się z Lambachem, gdyż niemal każde miasteczko tworzyło własne legendy, w których Apostołowie i święci zajmowali poczesne miejsce. Trudno jednak było oprzeć się myśli, iż musieliby oni dosiadać pegazów, aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie ich ponoć widziano. Tymczasem służąca proboszcza wniosła mięso, pajdy świeżego chleba i dzban piwa. Proboszcz rozlał piwo do pękatych, glinianych kufli.
– Dla spłukania ust po podróży, a zaraz pociągniemy gorzałeczki, jeśli wasza wola, mistrzu. Przynieś no tej bzowej – rozkazał dziewczynie. – A w miejscowym relikwiarzu mamy nawet palec świętego Ambrożego – pochwalił się. – Oraz pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które poronił, zwiastując Maryi.
Nie skomentowałem tych rewelacji, nie chcąc urażać lokalnego patriotyzmu proboszcza, który najwyraźniej był szczerze dumny ze zgromadzonej kolekcji relikwii. Ciekaw byłem tylko, ile one kosztowały miejscowych parafian. Hoża dziewoja zakręciła się w miejscu i zakołysała ciężkim kuprem.
– Niezła sztuka – mruknąłem.
– O, mistrzu, kto mojego stanu by zwracał uwagę na takie rzeczy? – Ksiądz zrobił cierpiętniczą minę i złożył dłonie na piersiach. – Gotować umie, czysta jest, sprząta chętnie i nie kradnie. – Wyliczając zalety służącej, zaginał po kolei palce prawej dłoni, a ja zauważyłem na tych palcach dwa zacne pierścienie, jeden z rubinem, a drugi z szafirem. Nieźle musi golić trzódkę, pomyślałem, skoro stać go na takie świecidełka.
– Czyli mówicie, mistrzu, że przerwa w podróży sprowadziła was do Stolpen? – rzekł z ustami pełnymi mięsa. – Długo u nas zabawicie?
– Niech tylko konie wypoczną – odparłem. – A jutro wyjedziemy.
Przypiął się do kufla, chyba po to, by ukryć przede mną uczucie ulgi, które pojawiło się na jego twarzy, a które nieudolnie starał się zamaskować.
– Chyba że… – rzekłem.
– Chyba że? – zamamrotał z ustami przy krawędzi kufla i spojrzał badawczo.
– Chyba że zatrzymają mnie tu sprawy natury zawodowej – odparłem, uśmiechając się.
– Zawodowej?! – niemal krzyknął. – Bóg mi świadkiem: żartujecie, mistrzu! Jakież to sprawy natury zawodowej możecie mieć w Stolpen?
– A to już wy mi objaśnicie – powiedziałem serdecznym tonem.
Wyraźnie przygasł. Odstawił kufel i, opierając łokcie o stół, wsparł głowę na pięściach.
– A więc wiecie… – rzekł ponurym tonem.
– Oczywiście, że wiemy – prychnąłem. – Myślicie, że są takie miejsca na świecie, gdzie nie sięga miłosierny wzrok Inkwizytorium?
– Nic takiego nie śmiałbym…
– Do kogo wysłaliście list? – przerwałem mu.
– Do mojego biskupa – objaśnił szybko. – I zaszczycono mnie odpowiedzią, iż szczęśliwie się składa, że na dworze biskupim gości akurat brat Maurizio Sforza, jeden z jałmużników Ojca Świętego. Otrzymałem, Bóg mi świadkiem, zapewnienie, że brat Sforza zechce pochylić się z troską nad naszymi kłopotami. A człowiek to wielce kształcony i doświadczony w odnajdywaniu sług szatana oraz wyjawianiu wszelkich jego sprawek.
– W to akurat święcie wierzę – powiedziałem.
Papiescy jałmużnicy byli, mówiąc szczerze, nie wiedzieć czym. Ni to osobnym zakonem, ale bez hierarchii oraz struktury, ni to luźnym stowarzyszeniem, lecz za to wyposażonym w niezliczone przywileje oraz prerogatywy pochodzące z kancelarii samego Ojca Świętego. Istnieli już od wielu lat, ale dopiero ostatnio zwrócili na siebie baczną uwagę Inkwizytorium. Dlaczego? Ano dlatego, mili moi, że zamiast zajmować się pozyskiwaniem datków, zaczęli się mieszać w sprawy ścigania czarów oraz herezji. Jak widać więc, niektórzy ludzie w Stolicy Apostolskiej sądzili, że dyletancki zapał wystarczy, by konkurować z inkwizytorami wyćwiczonymi w przesławnej Akademii. Oczywiście, próby podważania kompetencji Inkwizytorium i zastępowania nas duchownymi zdarzały się ciągle. Miałem niegdyś okazję zdemaskować ścigającego czarownice kanonika Pietro Tintallero, który w końcu pełen żalu wyznał, iż sam jest przywódcą czarnoksięskiego sabatu i bluźni naszej świętej wierze. Ponieważ dowody jego działalności były nie do podważenia, więc wszystko zakończyło się szczęśliwie i poprzez płomienie stosu poprowadziliśmy jego duszę ku Królestwu Niebieskiemu. Za co zresztą gorąco nam dziękował. A ja utwierdziłem się w przekonaniu, iż nie ma piękniejszego widoku nad skruszonego grzesznika, który pogrążony w bolesnej ekstazie, pośród płomieni, głośno wyznaje grzechy i błogosławi Inkwizytorium, iż w swym miłosierdziu naprostowało kręte ścieżki jego życia.
Obecność brata jałmużnika nie wróżyła jednak niczego dobrego. Nie słyszałem, co prawda, nigdy o Maurizio Sforzy oraz jego dokonaniach, ale sam fakt, że duchowni mieliby się zajmować tak złożoną materią, jak ściganie czarnoksięstwa oraz herezji, budził moje najgłębsze zaniepokojenie. Tak to już bowiem jest, że jeśli pozwoli się, by woda uczyniła nawet najmniejszy wyłom w tamie, wtedy wyłom zacznie się powiększać, aż w końcu niepowstrzymany strumień rozerwie mur i zaleje spokojne doliny. A na to nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież pozwolić.
– Kiedy brat Sforza zawita do Stolpen? – zapytałem.
– Oczekujemy go lada dzień – odparł szybko proboszcz. – A więc, jak widzicie, nie ma potrzeby, byście zmieniali plany i poświęcali cenny czas naszemu jakże nędznemu miasteczku. Bóg mi świadkiem, mistrzu, że zapewne bardziej zajmujące rzeczy zaprzątają wasz umysł.
Oj, widać, księżulo chciał się mnie pozbyć, gdyż najwyraźniej sądził, iż łatwiej mu będzie dogadać się z innym księdzem czy też zakonnikiem (gdyż wśród jałmużników byli i tacy, i tacy) niż z inkwizytorem. Nie wiem, dlaczego większość ludzi naiwnie sądziła, że głównym marzeniem funkcjonariusza Świętego Officjum jest rozpalenie maksymalnie dużej liczby stosów na maksymalnie dużym obszarze. Tymczasem wzniesienie stosu dla sprawiedliwie skazanych grzeszników było jedynie błogosławionym zwieńczeniem naszej pracy, do którego dążyliśmy, prowadząc wnikliwe śledztwa. A w czasie tych śledztw oraz procesów pełniliśmy rolę zarówno żarliwych oskarżycieli, bogobojnych adwokatów, jak i najsprawiedliwszych sędziów. No a przynajmniej tak głosiła teoria…
– Niestety – powiedziałem. – Widzę, że regulamin Świętego Officjum nie jest wam dobrze znany. Inkwizytorowi, który ma choć cień podejrzenia, że natknął się na heretyckie lub czarnoksięskie praktyki, nie wolno zrezygnować ze sprawy pod groźbą kary wyznaczonej przez sąd Inkwizytorium. A wierzcie mi, że nawet litościwe Inkwizytorium cechuje się daleko posuniętą konsekwencją w tej materii.
Jakoś po jego wyrazie twarzy poznałem, że słowo „litościwe” nie za bardzo pasowało mu do słowa „Inkwizytorium”. Niesłusznie, gdyż nad grzesznikami zawsze pochylamy się z żarliwą litością, której dorównuje jedynie równie żarliwa miłość.
– Ależ tu, jak Bóg mi świadkiem, nie ma mowy o czarnoksięstwie! – znowu niemal wykrzyknął. – To jakiś szaleniec rozgrzebuje groby i bezcześci zwłoki!
– Dlaczego w takim razie powiadomiliście biskupa, a nie justycjariuszy? – zapytałem. – Skoro uważacie, iż to zaledwie kryminalna sprawa?
Poczerwieniał, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Z całym szacunkiem, mistrzu, ale nie macie chyba prawa…
– Mam, mam, wierzcie mi – przerwałem mu pobłażliwie, gdyż nazbyt często słyszałem podobną śpiewkę, traktującą o tym, do czego ma prawo funkcjonariusz Świętego Officjum. – I jeśli myślicie, że sprawi mi przyjemność zostanie w tej dziurze jeden dzień dłużej niż to będzie konieczne, to się głęboko mylicie.
– Moim obowiązkiem było zawiadomienie biskupa – powiedział, przełykając głośno ślinę, i otarł pot z czoła.
– Zapewne – rzekłem. – A moim jest bacznie przyjrzeć się wzmiankowanej sprawie, która, jak ośmielam się sądzić, niepokoi nie tylko księdza dobrodzieja, ale również zacnych obywateli spokojnego Stolpen. – Słowo „spokojnego” wypowiedziałem w taki sposób, aby nawet człowiek najbardziej podejrzliwy nie wyczuł w nim cienia ironii.
– Czego ode mnie oczekujecie? – zapytał ponurym tonem.
– Radości – odparłem, patrząc mu w oczy – spowodowanej tym, iż Święte Officjum, zaprzątnięte wszak wieloma ważkimi problemami i borykające się z walką o dusze ludzi na całym świecie, odnalazło czas, aby wspomóc wysiłki wiernych w tym miasteczku.
– Pokornie dziękuję – powiedział szybko. – I Bóg mi świadkiem, cieszę się z całego serca, że zechcecie poświęcić nam swój jakże cenny czas.
– Nie mnie dziękujcie, lecz Panu, który pokierował moimi krokami – odrzekłem, nie spuszczając z niego wzroku.
– Zawsze dziękuję Panu za wszelkie łaski, którymi mnie obdarza – wymamrotał jeszcze szybciej.
Widziałem już, że człowiek ten zaczyna odczuwać lęk przed waszym uniżonym sługą, i tak właśnie stać się powinno. Nie było jednak we mnie ani krzty grzesznej radości z tego powodu. Jakimż byłbym inkwizytorem, gdyby podobnie niskie uczucia gościły w moim sercu? W końcu jestem sługą Bożym i młotem na czarownice, a te tytuły, choć dalece nieoficjalne, jednak do czegoś zobowiązują.
– Opowiedzcie więc o trupojadzie – poddałem.
– Bóg mi świadkiem, niewiele jest do opowiadania – powiedział, wzdychając. – Od półtora roku ktoś rozgrzebuje groby i wycina ze zwłok części ciała. Czasem urżnie ledwie pośladki, czasem ukradnie całą kończynę… Ludzie są przerażeni. Boją się chować bliskich na naszym cmentarzu.
– Ślady ugryzień? – spytałem.
– Nieee. – Pokręcił głową. – Nic takiego.
– A więc to nie ghul – stwierdziłem. – Bo żaden nie miałby dość rozumu, by użyć noża.
– Wierzycie w ghule? – Proboszcz otworzył szeroko oczy. – Toż to zabobon…
– Jeśli nie wierzycie w potęgę zła, jak możecie uwierzyć w nieskończoną siłę Dobra? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Skoro wątpicie w moc szatana, Bóg na próżno będzie kołatał do waszego serca.
– Nie wątpię! – Tym razem naprawdę krzyknął. – Bóg mi świadkiem, że moja wiara jest potężna niczym forteczne mury.
– Zapewniacie o tym mnie czy samego siebie? – zapytałem uprzejmie, a potem machnąłem dłonią. – Ale dajmy pokój teologicznym rozważaniom. Nikt przecież, drogi proboszczu, nie podważa siły waszej wiary – powiedziałem to takim tonem, że miał prawo czuć się zaniepokojony.
Kogo moglibyście się spodziewać, mili moi, słysząc, że do Stolpen przybywa jeden z braci jałmużników? Mnicha w burym habicie, który z opuszczoną i ukrytą pod kapturem głową wślizgnie się do miasteczka? Ha, ja nie spodziewałem się takiego widoku, ale to, co ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bowiem do Stolpen zajechała konna kawalkada, na czele której z poważną miną kłusował Maurizio Sforza, otoczony kilkunastoma zbrojnymi. W orszaku dostrzegłem również młodą damę, na której dłoni siedział sokół w kapturze osłaniającym głowę.
Jałmużnik trzymał się w siodle zaskakująco dobrze, chociaż podkasany habit niezbyt pasował do sięgających po uda skórzanych butów ani do kapiącej od złota końskiej uprzęży i czapraka z fantazyjnym kutasem. Jak się domyślacie, mili moi, czaprak znajdował się na głowie wierzchowca, a nie brata jałmużnika, choć przyznam, że ta druga ewentualność byłaby z pewnością bardziej ucieszna.
Z Maurizio Sforzą spotkaliśmy się u proboszcza, a jałmużnik po zejściu z konia okazał się człowiekiem nikłego wzrostu. Nie podobały mi się jego pomarszczone, blade policzki oraz błyszczące oczy. Zauważyłem, iż wychudłe, węźlaste palce mnicha były w ciągłym ruchu, tak jakby coś stale ugniatał, dusił albo szarpał na kawałki. I ten gest również mi się nie podobał. Postanowiłem jednak nie poddawać się pierwszemu wrażeniu i traktować papieskiego jałmużnika, jeśli nie z sympatią, to chociaż z zawodową uprzejmością. W końcu nie zamierzałem narobić sobie kłopotów z powodu głupich wypadków w miasteczku Stolpen, o którym nawet wcześniej nigdy nie słyszałem.
– Inkwizytorze Madderdin – rzekł Sforza, a jego głos miał nieoczekiwanie miłe, głębokie brzmienie. – Rad jestem, iż będziemy działać razem, gdyż wasza sława dotarła nawet do Stolicy Apostolskiej.
Skłoniłem się głęboko, choć zastanawiałem się, czy te słowa są tylko zdawkową uprzejmością, czy też raczej zawoalowaną groźbą.
– Zawstydzają mnie tak przychylne słowa, zwłaszcza kiedy padają z ust znamienitego filozofa, którego dzieła podziwiam, ubolewając serdecznie nad niedostatkami własnej wiedzy.
– A cóż mojego czytaliście? – spytał nieufnie, mrużąc oczy.
– Wasze komentarze… Mój Boże, jakże to nowe naświetlenie spraw powszechnie znanych. Wierzcie mi: byłem poruszony.
Nie ryzykowałem zbyt wiele, gdyż zazwyczaj każdy z pasożytów wałęsających się po Stolicy Apostolskiej uważał, że wnosi wielki wkład w historię naszej cywilizacji, kiedy napisał kilka idiotycznych komentarzy do dzieł dawnych mistrzów, świętych lub apostołów.
– Nie przypuszczałem… – Jego wychudłe, blade policzki pokryły się rumieńcem. – A jeśli wolno wiedzieć, jaki problem was najbardziej poruszył?
– Rozważania na temat doktryny wiary – rzekłem z absolutnym przekonaniem.
– Mistrzu Madderdin, nie sądziłem… – Rozpromienił się. – W sumie zagadnienia te są niezwykle złożone, by nie powiedzieć wręcz: hermetyczne, i nawet nie śmiałem przypuszczać, że zainteresują szerszą publiczność…
– O, wierzcie mi, że były przedmiotem zażartych dyskusji w hezkim Inkwizytorium – powiedziałem ze śmiertelną powagą w głosie.
– Coś takiego! – Złożył dłonie na piersiach. – Zdumiewacie mnie…
– Skromność godna geniuszu, jeśli wolno mi zwrócić się tak poufale – odparłem i przez myśl mi przeszło, czy aby nie przeholowałem, ale Sforza przełknął komplement gładko, jak kormoran rybę.
Boże mój, pomyślałem, dzięki ci, że w swej niezmierzonej łasce nie uczyniłeś mnie pisarzem, gdyż nie ma chyba ludzi bardziej łatwowiernych i łasych na pochwały niż oni.
Towarzyszący Sforzy młody szlachcic w błyszczącym srebrem półpancerzu chrząknął znacząco i niecierpliwym ruchem odgarnął długie, jasne włosy.
– Och, wybaczcie – rzekł jałmużnik z prawdziwą skruchą w głosie. – Pozwólcie, że wam przedstawię. Oto cny rycerz Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres, który przybył ze słonecznej Granady, aby wspomóc nas w walce z herezją.
– To dla mnie zaszczyt – powiedziałem.
Szlachcic skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. Miał niemal dziewczęce, czerwone usta, a zarost wyraźnie nie chciał się przyzwyczaić do jego twarzy, na której tylko wyrastały rzadkie kępki jasnych włosów.
– Ślubowałem odnajdywać i niszczyć czarownice, kacerzy oraz wszelkich wrogów naszego Pana – powiedział łagodnym tonem. – Sam Ojciec Święty raczył mnie zaszczycić swym błogosławieństwem i życzył, bym obdarował łaską stosu jak największą liczbę grzeszników.
Na miecz Pana, westchnąłem w myślach, oto kolejny poszukiwacz wrażeń oraz przygód, którego marzeniem jest podpalenie świata. Czy to naprawdę zbyt wielkie życzenie, by sprawy religijnej natury pozostawić w rękach profesjonalistów?
– Niezwykle śmiałe i godne zamiary – rzekłem uprzejmie. – Ale nie sądzę, byście w Stolpen mogli dopełnić ślubów.
– A, jeszcze zobaczymy. – Jałmużnik wzniósł wskazujący palec i spojrzał na mnie znacząco. – Bowiem wielce nam miły ksiądz proboszcz doniósł o niegodziwościach, których doznaje pobożne stado Pańskie w Stolpen, a które wytrzebić mogą jedynie ludzie głębokiej wiary.
– O tak, zapewne… – powiedziałem i byłem już niemal pewien, że zostając w miasteczku, wdepnąłem w kolejne kłopoty, których jako człowiek spokojny wolałbym uniknąć.
– Ale, ale… pozwólcie panowie, zajmę się napisaniem listu do świątobliwego biskupa, któremu obiecałem dać znać natychmiast, kiedy przybędziemy. Księże proboszczu, mogę was prosić?
– Oczywiście, bracie, tak tylko myślę sobie, Bóg mi świadkiem, gdzie my wszystkich dostojnych państwa, co raczyli bratu towarzyszyć…
– Nie kłopoczcie się kwaterami – przerwał mu Sforza. – Czcigodni hrabia Scheifolk i hrabina Scheifolk wraz ze świtą goszczą w zamku pana de Vries. Obiecali jedynie mnie tu odprowadzić i zaraz wracają na polowanie. Jedynie ja i szlachetny rycerz la Guardia poprosimy was o byle kąt, gdzie moglibyśmy się spokojnie oddać pobożnym rozmyślaniom.
– Nie, nie żaden byle kąt! – Proboszcz zamachał dłońmi, ale widać wyraźnie mu ulżyło, że miasteczko nie będzie mieć na głowie hordy kapryśnych arystokratów. – Mam piękne pokoje na plebanii, akurat żeśmy je wyrychtowali w tym roku na przyjazd świątobliwego biskupa, który to biskup, Panie bądź mu łaskaw, zważcie, bracie, raczył u nas gościć przez całe dwa dni!
Jałmużnik z wyraźnym znudzeniem słuchał potoku wymowy księdza dobrodzieja, ale cierpliwie mu nie przerywał. W końcu jednak duchowni zostawili mnie w komnacie samego z rycerzem de la Guardią i przez chwilę milczeliśmy, wsłuchując się w cichnący głos proboszcza, który opowiadał Sforzy o piórze ze skrzydeł archanioła Gabriela. Wreszcie odchrząknąłem.
– Cóż – rzekłem. – Skoro nie przydam się wam na nic, panie, pozwólcie, że rozejrzę się po miasteczku…
– Jeśli łaska… – Spojrzał w moją stronę i zobaczyłem, że ma lodowato błękitne oczy, jakoś nie pasujące do tej urodziwej, niemal dziewczęcej twarzy. – Czy mogę z wami zamienić słowo?
– Uprzejmie proszę – odparłem.
– Czy słyszeliście o… – urwał na moment. – O człowieku… nazywanym Wesołym Katem z Tiannon?
– Słyszałem. – Wzruszyłem nieznacznie ramionami. – Wolno wiedzieć, czemu pytacie?
– I co o nim sądzicie?
Nie przepadam, kiedy ktoś pytaniem odpowiada na pytanie, zwłaszcza że nie jestem przyzwyczajony do takiego postępowania. Tak to już bowiem, mili moi, został ułożony świat, iż powinnością inkwizytorów jest badanie wiedzy rozmówców. A nie odwrotnie. Tym razem jednak postanowiłem nie spierać się z Rodrigiem, zwłaszcza że temat nie był tego wart.
– Jestem zdumiony, iż jeszcze żyje – odparłem szczerze. – Ale trudno mi wyrokować jedynie na podstawie wieści zasłyszanych tu lub tam. Jednak to, co słyszałem, wystarcza, bym nie darzył go nadmierną atencją.
De la Guardia pokiwał głową i nie wiedziałem, czy zgadza się z moimi słowami, czy też jedynie przyjmuje je do wiadomości.
– Sądzę więc, że będziecie mieli okazję wyrobić sobie własną opinię – powiedział w końcu. – Bowiem brat Sforza zapowiedział mi, że Wesoły Kat pojawi się niedługo w Stolpen…
Chciałem powiedzieć: „żartujecie”, ale powstrzymałem się w porę. Rycerz najwyraźniej nie żartował, a nie miał również powodu, by mnie zwodzić. Nie zauważyłem też, aby zachwycił go pomysł sprowadzenia do Stolpen Wesołego Kata i tu najwyraźniej nasze poglądy były więcej niż zbieżne.
– Ach tak – rzekłem jedynie.
– To, co robi ten człowiek, jest odrażające i cieszę się, że podzielacie moje zdanie – ciągnął de la Guardia i choć nie wyraziłem myśli tak jak to ujął, w zasadzie nie miałem powodów, aby protestować. – Przecież, na Boga żywego, grzesznik powinien otrzymać… nie tylko cierpienie, ale i… szacunek. – Słowa przychodziły mu z wyraźną trudnością i zapatrzył się teraz gdzieś nad moją głową. – Mam nadzieję, że zgadzacie się ze mną?
– Tak właśnie szkoleni są inkwizytorzy – odpowiedziałem spokojnie. – Macie całkowitą rację, panie.
– W końcu nawet oni… – Machnął dłonią w powietrzu, ale zrozumiałem, że chodzi mu o kacerzy, czarowników i wiedźmy. – Są stworzeniami Bożymi, a naszym zadaniem jest przywrócić ich chwale Pana i utulić na łonie Kościoła. Zwrócić im godność, którą stracili, obcując z nieczystą siłą. Nieprawdaż?
Nie powiem, aby spodobało mi się słowo „naszym” w jego ustach, gdyż przywracanie grzeszników Panu było zadaniem moim i innych inkwizytorów, a nie paniczyków z dobrych domów, którzy uznali, że dworskie zabawy, chędożenie poddanek i sąsiedzkie zajazdy nie są już tym, co ich pociąga. Ale, pomijając tę kwestię, rycerz de la Guardia miał świętą rację. Lecz jeszcze ciekawsze było to, że wydał mi się teraz znacznie bardziej zajmującym człowiekiem, niż uznałem na pierwszy rzut oka.
– I tym razem się z wami zgadzam. – Kiwnąłem głową. – A jednak, gwoli sprawiedliwości, muszę przyznać, że doszły mnie słuchy, iż działania kata z Tiannon są równie odrażające, jak skuteczne. Dlatego też korzysta się z jego usług.
– I ja tak słyszałem – rzekł poważnie. Pogłaskał się po brodzie takim gestem, jakby spodziewał się, że zastanie tam bujny zarost, po czym cofnął dłoń. – I choć zrozumiałbym podobne postępowanie w przypadku złodziei lub morderców, to ciężko mi pojąć, jak świątobliwy brat Sforza może korzystać z takiej… pomocy.
– Nic na to nie poradzę – powiedziałem. – Tak samo, jak i, z całym szacunkiem, wy nic nie poradzicie. Brat Sforza ma pełnomocnictwa Ojca Świętego, a my jedynie możemy służyć mu radą oraz pomocą, jeśli tego sobie zażyczy.
To, co mówiłem, nie było do końca prawdą, ale na ogół nikt postronny nie orientował się w niezwykle zawiłych zależnościach służbowych oraz szczeblach kościelnej i inkwizycyjnej hierarchii. Zresztą ostatnie papieskie encykliki jeszcze bardziej skomplikowały i tak już zdumiewająco zagmatwaną sytuację. Biegli w kodeksach juryści twierdzili raz to, a raz tamto, w zależności od tego, czy bliżej im było do Hezu, czy też do Stolicy Apostolskiej. Zresztą Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu również nie ułatwiał nam sytuacji. I pomimo że był nominalnym zwierzchnikiem Inkwizytorium, potrafił inkwizytorom nieźle zaleźć za skórę. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze roszczenia cesarza, który również pragnął mieć swój rząd dusz, a coraz częściej dawały się słyszeć gniewne pohukiwania imperialnego parlamentu, dowodzącego, że należy mu się ostatnie słowo nie tylko w sprawach świeckich. Wierzcie mi, mili moi, iż wszystko to nie sprzyjało skutecznemu odkrywaniu oraz piętnowaniu herezji, a to, że w ogóle ktokolwiek jeszcze zwalczał bluźnierców i odstępców, zawdzięczaliśmy tylko cichej, wytrwałej pokorze Inkwizytorium, które starało się wykonywać jak najlepiej swą pracę, nie zważając na wręcz w oczach rosnące przeszkody. Niemniej, Ojciec Święty miał pełne prawo obdarzyć kogoś swymi pełnomocnictwami i niezbyt bezpiecznie było pełnomocnictwa te podważać. Gdyż wtedy można było zostać wezwanym na przesłuchanie do Zamku Aniołów. A ponieważ spadkobiercy naszego Pana, włodarze Państwa Jezusowego, nie mieli zbyt wiele czasu, więc nieszczęsny wichrzyciel mógł spędzić nawet pół życia w małej, nieprzytulnej celi, daremnie czekając, aż ktoś zechce wysłuchać jego racji. Co prawda, obecnie nam panujący Ojciec Święty miał nieco więcej umiaru niż jego dostojny poprzednik (zmarły w wyniku nieszczęśliwego wypadku na polowaniu), ale i tak ostrożność była więcej niż wskazana. Niegdyś zdarzyło mi się niefrasobliwie ulec pokusie czynienia prawa wbrew woli dostojników kościelnych i jedynie interwencji Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium zawdzięczałem, że wyszedłem z opałów w jednym kawałku. Niemniej nie mogłem przecież zawsze liczyć na pomoc Kręgu. Zresztą, korzystając po raz kolejny z jego łaski, wykazałbym się godną pożałowania słabością, a przez to okazałbym się niewart uwagi, którą Krąg niespodziewanie raczył mi poświęcić.
– Myślę jednak, że brat Sforza będzie się liczył ze zdaniem człowieka takiego jak wy – rzekł Rodrigo łagodnym tonem. – Człowieka wyszkolonego w trudnej sztuce odnajdywania prawdy.
Nie dałbym za tę tezę złamanego grosza, z pewnością rycerz z Granady był człowiekiem uprzejmym. Szlachetnie urodzeni na ogół nie przepadali za inkwizytorami (nawiasem mówiąc: z wzajemnością), ale ten człowiek, jak widać, ulepiony został z innej gliny. Chociaż nie zamierzałem też zbyt łatwo dać się nabrać na lep pięknych słówek. W końcu słowa zwykle nic nie kosztują.
– I ja mam taką nadzieję – odparłem.
– Czy możecie mi wyjawić, co zamierzacie? W jaki sposób pragniecie odkryć prawdę?
– A jak wy sobie to wyobrażacie? – Tym razem ja odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
– Ha! – Potarł znowu palcami brodę. – Rad jestem, że pytacie, choć wybaczcie, jeśli moje słowa okażą się jedynie zdaniem niekształconego prostaka…
Zamachałem dłonią, jakby chcąc powiedzieć, iż nic takiego nie przemknęłoby mi przez myśl. Nie zwrócił na ten gest uwagi, wpatrzony gdzieś za moją głowę.
– Sądzę, że przesłuchałbym grabarza oraz rodziny ludzi, których zwłoki zbezczeszczono. Zasięgnąłbym też języka, kogo miejscowi uważają za człowieka dziwnego, stroniącego od sąsiadów, niezapraszającego nikogo do domu, ponurego… – Wzruszył ramionami. – Wybaczcie, jeśli to, co mówię, wydaje się wam naiwne.
– Ależ skąd – odparłem. – Wasze myśli podążają w słusznym kierunku. Bylibyście dobrym inkwizytorem.
Być może nie uwierzycie, mili moi, ale rycerz Rodrigo oblał się szczęśliwym rumieńcem i zerknął na mnie niemal spłoszonym wzrokiem.
– Jesteście nad-der uprzejmi – wyjąkał.
Trzeba przyznać, iż księgi parafialne prowadzono w sposób czytelny oraz rzetelny, a ksiądz proboszcz miał ładny, wyraźny charakter pisma. Oczywiście, my – inkwizytorzy – jesteśmy szkoleni w odcyfrowywaniu nawet najbardziej zagmatwanych bazgrołów, lecz nie powiem, by ślęczenie nad poplamionymi i zamazanymi manuskryptami sprawiało mi szczególną satysfakcję. Tymczasem podczas badania sądowych papierów zdarzało się to aż nazbyt często, gdyż pisarze mieli skłonność do nieposkromionego raczenia się gorzałką w czasie przesłuchań.
– I co? – zapytał ciekawie proboszcz, stawiając przede mną dzbanek wina. Podziękowałem mu skinieniem głowy. – Znaleźliście coś przydatnego?
– Być może – odparłem. – Być może…
– Taaak?
– Jedenaście udokumentowanych wypadków – odparłem. – A wszystkie miały miejsce zawsze co najmniej na trzy dni przed pełnią księżyca.
– Na miecz Pana! – aż jęknął. – Więc to czarownik, nie trupojad!
– Nie wyciągałbym pochopnych wniosków – odparłem. – Niemniej sądzę, że wasze rozumowanie, drogi księże proboszczu, idzie w jednym z możliwych kierunków.
– Ha! – Rozpromienił się.
– Oczywiście, i nie omieszkam tego zaznaczyć w raporcie, nie byłbym w stanie dojść do podobnych wniosków, gdyby nie niezwykle rzetelne prowadzenie ksiąg parafialnych przez księdza dobrodzieja… – Zdanie to wypowiedziałem całkowicie szczerze, gdyż gdyby proboszcz mniejszą wagę przykładał do dat, nawet najbardziej wnikliwe studiowanie dokumentów nic by nie dało.
– Bóg mi świadkiem, serdecznie się cieszę – odparł radosnym tonem i nawet poklepał mnie po ramieniu, co zniosłem cierpliwie, mimo iż nie przepadam, kiedy dotykają mnie obcy ludzie.
– A jak myślicie? – zagadnął po chwili. – Po co on to robi?
Nalałem wina jemu i sobie, a potem upiłem łyk.
– Tego nigdy do końca nie wiemy – rzekłem. – Póki nie wysłuchamy spowiedzi nieszczęśnika, który dał się zwieść mrocznym siłom. Ale coś mnie tu niepokoi…
– Taaak? – Pochylił się nade mną szczęśliwy, że może uczestniczyć w śledztwie.
– Czarownikom zwykle potrzebne są bardzo konkretne partie ludzkiego ciała. Palec wisielca, przyrodzenie cudzołożnika, głowa, serce… A tutaj? – Pokręciłem głową. – Wiecie, jakie on kawałki wybierał?
– Jakie, jakie?
– Najsmaczniejsze – odparłem, patrząc proboszczowi prosto w oczy, i dostrzegłem, jak jego źrenice się powiększają.
– Ccco?
– No właśnie – rzekłem. – Traktował tych ludzi, czy raczej ich zwłoki, jak świnie lub woły. Zauważyliście też może, że nigdy nie wybrał starca? To zawsze byli ludzie, że tak powiem, jędrni oraz solidnej budowy. A również nie nazbyt otłuszczeni. Bardzo pieczołowicie ich dobierał nasz zbrodniarz…
– Matko Boża!
– Dlatego, ale mogę się rzecz jasna mylić, nie sądzę, iżbyśmy mieli do czynienia z czarnoksięstwem. Myślę raczej, że to chory człowiek, znajdujący zbrodniczą uciechę w zjadaniu przedstawicieli własnego gatunku. Studia w naszej przesławnej Akademii pozwoliły mi się dowiedzieć, iż podobne postępowanie jest nader częste wśród odległych ludów, które nie poznały jeszcze nauk naszego Pana i dla których człowiek nie jest lepszy niż świnia lub koza.
Wiedziałem, że od pewnego czasu w progu stoi brat Sforza, ale udawałem, że go nie widzę. Teraz jałmużnik postanowił się odezwać.
– Wyciągacie nader pochopne wnioski, inkwizytorze – rzekł suchym tonem.
– Mogę się mylić – powiedziałem, odwracając na niego wzrok. – Lecz do tezy końcowej można dojść jedynie po analizie oraz odrzuceniu wszelkich pojawiających się w czasie śledztwa hipotez.
– Wolę ufać wierze niż rozumowi – powiedział wyniośle.
– Co więc wam dyktuje wasza wiara? – zapytałem.
– Bez wątpienia mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem – rzekł ostro. – Który przygotowuje jakieś potężne zaklęcia mające zaszkodzić bogobojnym mieszkańcom spokojnego Stolpen…
Proboszcz przeżegnał się, słysząc te słowa.
– Doceniam siłę waszego rozumowania, mistrzu Inkwizytorium – kontynuował Sforza. – Lecz wiedzcie, że nadmierne zaufanie do nauki i logiki może przysłonić wam sedno sprawy. Bowiem uczynków szatana nie możemy opisać umysłem, a jedynie sercem. Czarnoksiężnik zapewne chciał, aby ktoś taki, jak wy, dał się zwieść i doszedł do podobnych, fałszywych wniosków.
– A więc to gra? – zapytałem. – Zostawił fałszywe ślady, by poszedł za nimi łatwowierny inkwizytor?
– Wyście powiedzieli.
– Niczego nie wykluczam, bracie Sforza – powiedziałem, uśmiechając się. – I sądzę, że to nas różni.
– Być może – odparł, a jego oczy były teraz wrogie i zimne. – Lecz nie zapominajcie, że właśnie ja prowadzę śledztwo.
– Oczywiście – rzekłem. – Nigdy nie ośmieliłbym się kwestionować waszych praw, zwłaszcza kiedy przypominacie o nich tak dobitnie.
– Jutro weźmiemy na spytki grabarza – zadecydował. – Obliguję więc was, abyście przygotowali się w odpowiedni sposób do śledztwa.
– Co macie na myśli? – spytałem, chociaż doskonale wiedziałem, do czego zmierza.
– Mam na myśli, że przygotujecie narzędzia oraz zastosujecie je w sposób, którego uczono was w Akademii – odpowiedział zimno.
– Oczywiście – powtórzyłem. – Stanie się wedle waszej woli. Pozwólcie więc, że porozmawiam z moim pomocnikiem, który zajmie się szczegółowymi preparacjami.
Stolpen nie miało własnego ratusza, a nawet siedziby miejskich władz (nie byłem nawet pewien, czy miało miejskie prawa). Dla szczególnej potrzeby przesłuchań zdecydowałem się więc zaadaptować izbę jednego z magazynów, a Kostuch miał się już zająć należnym urządzeniem tegoż pomieszczenia, aby przesłuchania można było prowadzić zgodnie z prawem i obyczajem.
Grabarz był wyschniętym na wiór starcem o poskręcanych reumatyzmem stawach i nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jak może wykonywać tak ciężką pracę. Wydawało mi się bowiem, że miałby kłopoty z utrzymaniem w dłoniach łopaty, a co dopiero mówić o sprawnym nią operowaniu. Oczywiście, powinienem go wypytać zanim został zabrany do izby przygotowanej na przesłuchania, ale brat Sforza uwinął się ze wszystkim jeszcze nim zdążyłem wstać. Tak więc zostałem postawiony przed faktami dokonanymi i nie ukrywam, że nie byłem zachwycony przebiegiem spraw. Bowiem każdy inkwizytor winien wpierw poznać przesłuchiwanego, przepytać go rzeczowo oraz spokojnie, a nie od razu zabierać do izby pełnej narzędzi tortur. Jasne, że inaczej postępowało się ze świadkami, inaczej z podejrzanymi, a jeszcze inaczej z postawionymi w stan oskarżenia. Tego człowieka natomiast potraktowano od razu, jakby był winowajcą lub co najmniej głównym podejrzanym.
W izbie siedzieliśmy przy stole we czterech: ja, brat Sforza, proboszcz, którego poprosiłem, by pełnił rolę protokolanta, oraz rycerz de la Guardia. Kostuch przycupnął na zydelku koło paleniska i zajmował się rozgrzewaniem narzędzi. Grabarz został rozebrany do naga i przywiązany do stołu. Jego starcze, chude ciało z wystającymi kośćmi, powęźlonymi postronkami żył oraz pomarszczoną skórą sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miało się rozsypać. Wpatrywał się w nas wzrokiem obłąkanym z przerażenia i bełkotał coś pod nosem. Ślina spływała mu po siwej szczecinie brody.
– Zanotujcie, księże proboszczu, jeśli łaska – powiedziałem. – Dnia tego a tego, sąd w składzie…
Dyktowałem, co ma zapisać, i przypatrywałem się jednocześnie grabarzowi. Byłem niemal całkowicie przekonany, że nic nie wie o całej sprawie, ale nie mogłem sprzeciwić się decyzji brata Sforzy. Oczywiście, życie tego starego człowieka nie było nic warte, niemniej branie go na tortury nie wydawało mi się najszczęśliwszym pomysłem. Moim zdaniem marnowaliśmy tylko czas, a w tym wypadku sprawianie bólu wydawało się bezcelowe. Tymczasem ja zawsze ośmielałem się sądzić, iż przemoc powinna być jak wyostrzony miecz i trafiać prosto we właściwy punkt, gdyż w innym wypadku była jedynie grzechem.
Proboszcz skończył notować, a ja podszedłem do stołu, na którym leżał grabarz.
– Nazywasz się Kurt Bachwitz i jesteś grabarzem w mieście Stolpen. Czy tak?
Patrzył na mnie rozszerzonymi oczami, ale nie sądziłem, by mnie tak naprawdę widział. Jego blade usta poruszały się, lecz nie byłem w stanie dosłyszeć, czy starzec wypowiada jakieś sensowne słowa.
– Zapiszcie, że przesłuchiwany nie zaprzeczył – wtrącił brat Sforza. – A poza tym ksiądz proboszcz potwierdzi, iż tak jest w istocie.
– Co wam wiadomo o okradaniu grobów i bezczeszczeniu zwłok? – spytałem.
Odczekałem chwilę.
– Na gniew Pański, Kurcie Bachwitz – rzekłem ostrzejszym tonem. – Czy wy mnie słyszycie, człowieku?
– Zacznijcie od cęgów – rzucił Sforza od stołu.
– Może sami zechcecie poprowadzić przesłuchanie? – Odwróciłem się w jego stronę. – Zważcie jednak, że istnieją pewne procedury, których wypada przestrzegać.
– A czy ja coś mówię? – Wzruszył ramionami i byłem niemal pewien, że w jego słowach słyszę drwinę.
– Kurt. – Położyłem grabarzowi dłoń na suchym ramieniu. – Jesteśmy tu tylko po to, by pomóc ci i byś ty pomógł nam. By w Imię Pańskie dojść prawdy. Czy zechcesz nas wesprzeć w tym świętym dziele?
Równie dobrze mogłem mówić do stołu, na którym leżał, ponieważ nie sądzę, by rozumiał, a choćby słyszał cokolwiek, co się działo. Wiedziałem, że przesłuchiwanie takiego człowieka mija się z celem. Podobne otępienie nie zdarzało się często, niemniej w wypadku ludzi starych lub obłąkanych nie było niczym dziwnym. Każdy inkwizytor wiedział, że wtedy należy przerwać przesłuchanie, a oskarżonego lub świadka doprowadzić do stanu nieco przejaśniającego umysł. Jedzenie i kubek wina potrafiły zdziałać cuda większe niż szarpanie ciała rozpalonymi kleszczami. W końcu naszym celem miało być dojście do prawdy, a nie sprawianie bezcelowej męki.
Zauważyłem, że Kostuch miesza siarkę w żelaznym kociołku. Na ogół był to widok, który przerażał nawet najbardziej zatwardziałego grzesznika (choć jeszcze bardziej przerażony był on wówczas, gdy taki kociołek przechyliło się nad jego przyrodzeniem), ale w tym wypadku nie sądziłem, by cokolwiek odniosło skutek. Oczywiście, kiedy przesłuchiwany nie chciał odpowiadać na pytania, pierwszym moim zajęciem powinno być przedstawienie mu narzędzi oraz wyjaśnienie skutków ich działania. Postanowiłem tak uczynić, ale tylko, by trzymać się wyznaczonej procedury, gdyż nie widziałem żadnego sensu w ostrzeganiu człowieka nie słyszącego moich słów.
– Czy zrozumieliście? – zapytałem, kiedy już skończyłem objaśniać do czego służą narzędzia.
Grabarz wyjęczał coś bełkotliwie i wpatrywał się we mnie bolesnym spojrzeniem przekrwionych oczu.
– Napiszcie, że zrozumiał – podpowiedział Sforza.
– Nie! – Odwróciłem się. – Nic takiego nie będziecie pisać! Ten człowiek nie jest w stanie pozwalającym na prowadzenie przesłuchania. Kostuch, odwiąż go i zaprowadź do celi. Daj mu jeść i pić.
– Nie będziecie prowadzić przesłuchania? – Sforza poderwał się od stołu, a na jego pomarszczone policzki wystąpił ceglasty rumieniec.
– Nie – odparłem krótko. – Ale jak chcecie – wskazałem ręką grabarza – zawsze możecie spróbować…
Wiedziałem, że należy do tego gatunku ludzi, którzy chętnie każą zadawać mękę innym, ale sami nieskorzy są, by przyłożyć rękę do tortur. Tymczasem łaska umiejętnego sprawiania cierpienia jest krzyżem, który nosi każdy inkwizytor. Poddajemy ludzi straszliwym próbom tylko dlatego, iż wierzymy, że mostem niezmierzonego bólu zawędrują oni do Królestwa Niebieskiego. Nie zamierzałem więc dopuścić, by jałmużnik wysługiwał się mną niezgodnie z prawem oraz obyczajem.
– Niech będzie po waszemu – powiedział w końcu Sforza, ale przyznanie się do porażki w obecności proboszcza oraz granadzkiego rycerza musiało go zaboleć.
– Dziękuję wam uprzejmie. – Skinąłem głową.
Grabarza zamknięto w ciasnej izbie przy magazynie, i dopilnowałem, aby rzeczywiście dano mu jedzenie, wodę i ciepły koc. Zajrzałem do niego nieco później i kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że siedzi przy pustej już misce. Na mój widok zajęczał, skulił się w kącie. Chudymi ramionami zakrył głowę, tak jakby się spodziewał, że zacznę go bić.
– Kurt – powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał łagodnie. – Wybacz bratu jałmużnikowi jego pochopność. Wierz mi, że chcę tylko z tobą porozmawiać i nie uczynię ci żadnej krzywdy.
Łypnął na mnie poprzez szparę między kościstymi łokciami.
– Napijesz się wina? – spytałem.
Zagulgotał coś niezrozumiale, ale ja, niezrażony, usiadłem obok niego na wilgotnej posadzce. Potarłem nos opuszkami palców i skrzywiłem się, bo grabarz najwyraźniej zanieczyścił wcześniej swe odzienie i skutki tego dawały się odczuć aż nadto wyraźnie. Delikatnym ruchem włożyłem w jego dłoń bukłak z winem, a on zacisnął na nim węźlaste palce przypominające szpony jakiegoś wielkiego, chorego ptaka.
– Na zdrowie, Kurt – powiedziałem. – To dla ciebie. Wszystko.
Znowu coś wybełkotał, ale przechylił naczynie do ust. Pił, a wino lało mu się po siwej szczecinie brody i spływało aż na wychudłą pierś. Opróżnił bukłak i oddał mi go ostrożnie, jakby bojąc się, czy jednak go nie uderzę.
– Ciężko już sobie poradzić – zagadnąłem – z łopatą i grzebaniem dołów w twardej ziemi, co? Mój ojciec też miał chore ręce. Mówił, że nie ma to jak wyciąg z gorącego rumianku do moczenia dłoni i kilka łyków mocnej gorzałki, żeby rozgrzać stare kości.
Mój ojciec nic takiego nie mówił, a przynajmniej ja słyszeć tego nie mogłem, gdyż nigdy los nie przeciął naszych dróg. Matka twierdziła, co prawda, że był jej mężem zaślubionym przed Bogiem oraz księdzem, ale w sąsiedztwie różnie o tym gadano. Jednak uznałem, że dla dobra sprawy taka bajeczka może pomóc i nieco rozruszać język starca.
– Nie masz syna, Kurt? Żeby ci pomagał w ciężkiej pracy?
Pokręcił tylko głową, ale widziałem, że spogląda na mnie już z mniejszym strachem. Być może to moje słowa, a być może wino, dodały mu odwagi.
– Chciałbym, byś stąd jak najszybciej wyszedł – westchnąłem. – Bo, mówiąc między nami, strasznie durny jest ten zakonnik, co?
Uśmiechnął się, obnażając sine dziąsła i pieńki sczerniałych, przegniłych zębów, ale nic nie powiedział.
– Muszę cię stąd wyciągnąć, Kurt, bo nie godzi się, żeby zacny grabarz siedział w celi. Od dawna już chowasz ludzi ze Stolpen, co?
– Ho, ho – rzekł tylko. – Tatko byli grabarz i przy nim żem się wprawiał – dodał po chwili skrzypiącym głosem.
– A teraz ciężko – westchnąłem. – Na pewno ktoś z dobrych ludzi wspomaga cię w ciężkiej pracy, prawda?
Pokiwał głową.
– Oj, są jeszcze dobrzy ludzie, panie – zamruczał. – Bo takimi łapami – wyciągnął przed siebie chude, poskręcane i drżące jak na zimnie ręce – to już nijak nie wydoli.
– Bieda – powiedziałem współczującym tonem. – Wyciągnę cię stąd jutro, Kurt, i postawię najlepsze piwo w karczmie. Swoją drogą – obniżyłem głos – okropne szczyny warzy ten wasz karczmarz.
Bachwitz zachichotał piskliwie, zatchnął się i odkasływał długą chwilę. W końcu splunął w kąt kulą gęstej, zielonej plwociny.
– Gadają, co naprawdę szczy do tego piwa – rzekł i otarł łzy z policzków.
W myślach podziękowałem Panu, że wczorajszego dnia jedynie popróbowałem wina z kubka, a resztę wylałem i nie zamawiałem żadnego piwa. Miałem tylko nadzieję, że karczmarz nie lubił również wzbogacać smaku wina swoim moczem. Niemniej należały mu się tęgie baty za takie żarty z klientów. Chociaż, z tego, co wiedziałem, w Hezie także nie stroniono od podobnych praktyk, zwłaszcza w podłych spelunach odwiedzanych przez najgorsze szumowiny. Czyli tam, gdzie najczęściej miał okazję bywać wasz uniżony sługa.
– I co mają robić ludzie, jak ty siedzisz w celi? – zapytałem. – Kto pogrzebie zwłoki?
– Jakie zwłoki? – Uniósł na mnie wzrok.
– Pan powołał do swej światłości Achima Myszkę – skłamałem. – I trzeba mu wykopać solidny dół.
– O, Panie! – Złożył dłonie na piersiach. – Zlituj się nad jego pijaną duszą.
– I przyjmij go do swej światłości – zakończyłem poważnie.
– Póki mię nie ma, to Rudi się sprawi, jak się patrzy – rzekł grabarz. – Nie macie no jeszcze winka, panie?
Pokręciłem głową przecząco.
– Co za Rudi?
– A taki tam. Śpi Bóg wi gdzie, włóczy się, ale zawsze parę miedziaków mu się przyda…
– On ci zwykle pomagał?
– No, jakżeby nie on. Dawałem mu cosik tam. I Mathias tyż… Nawet Mathias pewnikiem lepiej, bo z dobrego serca mnie wspomaga i grosza nie weźmie…
To mnie zainteresowało. Jakoś nie za bardzo wierzę we współczujące serca i bezinteresowne uczynki. Zwykle tak już jest, że jeśli ktoś pragnie ci coś ofiarować za darmo, to prędzej czy później będziesz musiał zapłacić drożej niż myślałeś. Ale kim był Mathias tak ochoczo pomagający grabarzowi? Dowiedzielibyśmy się tego zapewne dużo wcześniej, gdyby nie pochopność brata jałmużnika, każąca mu od razu przejść do torturowania grabarza, zamiast szczerze z nim pogawędzić. Jak jednemu człowiekowi wypada pogawędzić z drugim człowiekiem. Dlaczego niektórzy sądzili, iż pożyteczne zeznania można wydobyć jedynie zadając mękę?
– Mathias? – poddałem. – I jak dalej?
– Mathias Litte – dodał skwapliwie. – Dobry człek, powiem ja wam…
– Dziękuję ci, Kurt – rzekłem serdecznie. – Posiedzisz sobie jeszcze przez noc, a rano cię wypuszczą. Może tak być?
Pokiwał gorliwie głową.
– Niech Bóg Wszechmogący jaśnie pana prowadzi – powiedział i z oczu znowu polały mu się łzy.
Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi izby na klucz. Cóż, należało pójść tropem pomocników grabarza. Sprawdzić, kim są Rudi oraz Mathias Litte. Na początek postanowiłem zainteresować się tym drugim, gdyż tak, jak już powiedziałem, intencje ludzi nie żądających pieniędzy za przysługi budzą moje głębokie podejrzenia. Być może grzeszyłem niewiarą w istoty, które stworzono wszak na obraz Pański, ale miałem serdeczną nadzieję, że Pan daruje mi te wątpliwości, widząc skuteczność mych działań.
Kostuchowi kazałem usiąść w karczmie i zasięgnąć języka u miejscowych, bo jak słusznie twierdził rycerz de la Guardia, zawsze warto się dowiedzieć, kto w miasteczku jest uznawany za cudaka, czy stroni od innych ludzi. Kostuch nie był, co prawda, wymarzonym wywiadowcą, gdyż jego ponury charakter, szpetota i smród bijący od nigdy nie mytego ciała czyniły go mało pożądanym kompanem w wykwintnym towarzystwie. Miałem jednak nadzieję, iż bywalcom stolpeńskiej oberży nie będzie to wszystko przeszkadzało, zwłaszcza kiedy piwo lub wino zaszumią im w głowach. Oczywiście, zwykle w podobnych celach wysyłałem bliźniaków, ale teraz nie miałem innego wyboru, jak skorzystać z pomocy Kostucha. Spisał się zresztą nad wyraz dobrze i oprócz wielu nic niewartych plotek przyniósł również interesujące wieści na temat Mathiasa Litte. Wieści, które należało sprawdzić na miejscu.
Szybko wywiedziałem się, iż Mathias Litte wraz z żoną mieszkali w małym domku na obrzeżach miasteczka. Skierowałem się w tamtą stronę i przyjrzałem gospodarstwu. Parterowy dom otoczony był drewnianym płotkiem o wyblakłych na słońcu sztachetach, a w niewielkim ogrodzie zauważyłem kilka drzew owocowych, studnię o kamiennej cembrowinie i zielnik, z którym obiecałem sobie zapoznać się dokładniej, jeśli tylko zajdzie taka konieczność. Na razie jednak pchnąłem furtkę. Spod jednego z drzew uniósł się wielki pies o posiwiałym pysku i przyjrzał mi się otępiałym wzrokiem. Po chwili opadł z powrotem na brzuch, złożył mordę na łapach i przymknął oczy, całkowicie ignorując moją obecność.
– Tyle na temat domowego bezpieczeństwa – mruknąłem do siebie.
Podszedłem do drzwi i zastukałem w nie mocno. Raz i drugi, a kiedy nikt ze środka nie odpowiadał, również trzeci. Wreszcie usłyszałem w sieni powolne, szurające kroki.
– Kto tam? – zapytał męski, zmęczony, głos.
– Szukam Mathiasa Litte – odparłem.
– No to żeście znaleźli – usłyszałem po chwili milczenia. – Czego chcecie?
– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – rzekłem. – Będziecie uprzejmi wpuścić mnie do środka?
Za drzwiami nastała długa cisza. W końcu mężczyzna westchnął ciężko i usłyszałem chrobot klucza w drzwiach.
– Czemu nie? – odparł zrezygnowanym tonem. – Choć, dalibóg, nie wiem, czego może u mnie szukać Święte Officjum…
Nie zamierzałem, rzecz jasna, odpowiadać na tak postawione pytanie, chociażby dlatego, że Inkwizytorium zawsze ciekawe jest tego, jak żyją zwyczajni ludzie. Zwłaszcza w miasteczku, w którym dzieją się nadzwyczajne rzeczy.
Mathias Litte uchylił drzwi i przyglądał mi się przez wąską szparę. Oględziny wypadły widać po jego myśli, gdyż otworzył je szerzej. Teraz dopiero z cienia wyłoniła się zmęczona, chuda i przeorana zmarszczkami twarz. Mężczyzna miał podsiniałe oczy, a długi nos oraz wybijająca się z długiej szyi grdyka nadawały mu wygląd nastroszonego ptaka.
– Wejdźcie, panie – mruknął głosem, w którym nie było ani krztyny entuzjazmu.
Cofnął się o krok i machnął dłonią w geście, który w jego mniemaniu miał być zapewne zaproszeniem.
Wszedłem do sieni cuchnącej zbutwiałym drewnem i skierowałem się za Mathiasem, który poprowadził mnie do mrocznej izby, gdzie nie było nic prócz szerokiej deski ułożonej na drewnianych kozłach, nadpalonej skrzyni oraz paleniska, na którym żarzyły się grube, brzozowe szczapy. Rozejrzałem się, na czym można by usiąść, ale ponieważ nie znalazłem nie tylko krzesła, ale nawet byle zydla, stanąłem pod ścianą.
– Bieda, panie. – Litte zauważył mój wzrok. – Wszystko posprzedawalim. Żona chora…
Czyż nie było tym bardziej dziwne, że człowiek tak biedny nie żądał pieniędzy za pomoc w pochówku zmarłych?
– A gdzie ona? – zagadnąłem.
Wskazał palcem grubą, poszarzałą kotarę.
– A tamże leży – mruknął. – W komórce.
– Na co jest chora?
– A bo to wiadomo? – Wzruszył ramionami. – W piersiach coś jej tak… – urwał, szukając słowa – rzęzi. Nie wstaje już z rok z okładem.
Podszedłem do kotary i zajrzałem za nią, nie pytając o zgodę gospodarza. W ciemnym pomieszczeniu na rozgrzebanym barłogu leżała kobieta o siwych, skudłaconych włosach i ziemistej twarzy. Miała przymknięte oczy i nie sądzę, aby mnie słyszała. Poczułem ostry smród zastarzałego potu oraz moczu. Cofnąłem się.
– Kurt Bachwitz nie może się was nachwalić – powiedziałem, uważnie patrząc na Mathiasa. – Jak to go wspieracie w ciężkiej pracy.
– Ludzie powinni sobie pomagać… – odparł, uciekając ze wzrokiem.
– O, tak – rzekłem. – Z całą pewnością.
Byłem niemal pewien, mili moi, że mam przed sobą złodzieja zwłok. Jednak nie wyglądał na czarownika przygotowującego z ludzkich ciał straszliwe ingrediencje lub wykorzystującego je do preparacji obrzydliwych zaklęć mrocznej sztuki. Oczywiście, intuicja mogła mnie mylić i potrzebowałem dowodów. Człowiek pochopny i mniej cierpliwy zapewne wziąłby Litte na przesłuchanie, ale ja ośmielałem się sądzić, że dowody z rzeczy są o wiele bardziej przekonujące niż dowody z zeznań. Bo treść zeznań, cóż… zależy tylko od zdolności przesłuchującego.
– Podobnież Kurt ma kłopoty – powiedział Mathias cicho.
– Ano tak – rzekłem poważnie. – Przyznał, iż jest złodziejem zwłok, a części ludzkich ciał wykorzystywał do przygotowywania przerażających zaklęć godzących w życie i zdrowie mieszkańców Stolpen… Zostanie więc spalony na chwałę Bożą.
– Ależ to nieprawda! – zawołał Litte, a potem usiadł ciężko na skrzyni i ukrył twarz w dłoniach. – A zresztą, co ja tam wiem… – wymamrotał.
– Dlaczego nieprawda? – spytałem łagodnie. – Czy wiecie coś, co mogłoby pomóc waszemu przyjacielowi?
– Jaki tam przyjaciel… – żachnął się.
Ha, nie zdziwiła mnie taka postawa. Ludzie aresztowani przez Święte Officjum w sposób wręcz niepojęty, a za to błyskawiczny, tracili przyjaciół, rodziny oraz znajomych. Dawniej taki człowiek otoczony był wianuszkiem krewniaków i znajomków, a tu patrzcie… Nagle zostawał sam jak palec. Ponieważ część z tych podejrzanych lub oskarżonych opuszczała mury więzień uniewinniona, więc z całą pewnością zyskiwali oni nowe doświadczenie życiowe oraz nowe rozumienie słów takich jak: przyjaźń, miłość lub wierność.
– Jednak na tyle przyjaciel, że pomagaliście mu bez własnych korzyści – wyjaśniłem.
Ujrzałem, że Mathias Litte położył dłonie na kolanach i prawą dłonią przytrzymywał lewą, aby powstrzymać ich drżenie. Niepotrzebnie, gdyż i tak widziałem wszystko, co warte było zobaczenia.
– Co robiłeś z ciałami? – zapytałem ostro.
Poderwał głowę.
– Jjj-ja? – zająknął się.
– Tak. Ty! Co robiłeś z ciałami?!
Dolna warga drżała mu tak, jakby dostał ataku febry. Jego spłoszony wzrok powędrował w stronę ułożonych przy palenisku polan i wbitego w drewno toporka.
– Nie bądź głupi, Mathias – powiedziałem. – Pismo w swej mądrości mówi: Nie możemy dokonać niczego przeciwko prawdzie, lecz wszystko dla prawdy. Pamiętaj, że tylko szczere wyznanie win może cię uratować.
Gwoli prawdy nie mogło uratować go już nic, ale przecież nie było moim obowiązkiem przekazywanie mu tej smutnej nowiny. Zwłaszcza, że człowiek mający jeszcze nadzieję jest sto razy bardziej użyteczny od tego, który nadzieję raz na zawsze utracił.
Litte rozpłakał się zduszonym płaczem, pełnym jęków, kaszlu i posmarkiwania. Nie patrzyłem nawet z obrzydzeniem na jego wykrzywioną, ptasią twarz, gdyż zbyt wielu grzeszników widziałem już w swoim życiu. Najczęściej jednak płaczem wyrażali oni jedynie żal za utraconą wolnością czynienia zła. Czas szczerego, niewymuszonego smutku nadchodził zazwyczaj dużo później, kiedy ich ciała pogrążały się w tak głębokim bólu, iż w cudowny sposób dotykał on samej duszy. Miałem nadzieję, iż łaska oczyszczenia zostanie ofiarowana również Mathiasowi Litte.
Na razie jednak musiałem mieć dowody. Zbyt wielu już widziałem ludzi biorących na swe sumienie niepopełnione winy, iż wolałem się upewnić nawet w tym wypadku.
– Gdzie chowałeś ciała, Mathiasie? – spytałem raz jeszcze i chwyciłem go za ramiona.
Jego barki wydawały się tak wątłe, iż wystarczyłoby silniej ścisnąć, aby połamać mu kości.
– Nie chowałem – wychlipał. – Wszystko od razu zjadalim. Gotowałem rooo-soooły… – Niemal mnie osmarkał, więc cofnąłem się o krok. – I peklowałem… Jeszcze tam trocha zostało w beczce…
– A kości?
– Mieee-liłem, bo to powiadają, że z kości człeka można taki proszek, co by żona wyzdro-owiała. Aby tylko w pełnię księżyca…
– Mathiasie Litte – powiedziałem surowym tonem. – W imieniu Świętego Officjum kładę na was areszt. Pójdziesz teraz ze mną.
Podniósł na mnie zdziwione, załzawione i zapuchnięte oczy.
– A-aaa żona? – wyjąkał. – Co się z nią stanie, jak mnie nie będzie?
– Cóż mnie to może obchodzić? – odparłem i szarpnąłem go za ramię.
– On nie jest czarnoksiężnikiem – stwierdziłem.
– Jaka grzeszna pewność przez was przemawia. – Brat Sforza teatralnie wzniósł oczy ku sufitowi.
– Może tylko doświadczenie – odparłem.
– Więc co? – sapnął jałmużnik. – Mówicie, że po prostu wygrzebywał zwłoki i je pożerał?
– Nie on pożerał – wyjaśniłem. – A przynajmniej na początku nie on. Gotował z ludzkich ciał rosół dla chorej żony, a kości mielił, gdyż uważał, że zmielone ludzkie kości są świetnym lekarstwem na płucną chorobę. Potem bieda ich przycisnęła i sam zakosztował w tak tanim kosztem pozyskiwanych posiłkach…
– Phi – parsknął Sforza. – Chytra z niego sztuka. Omamił was. Przyznał się do potwornego występku, by ukryć zbrodnię jeszcze ohydniejszą. Zbrodnię czarnoksięstwa!
– Nie sądzę – odparłem, gdyż nie wyobrażałem sobie człowieka mniej pasującego do wizerunku czarownika niż Mathias Litte. – I wydaje mi się, że ani wy, ani Inkwizytorium nic w tym przypadku nie ma do roboty. Trzeba by go odwieźć do Kaiserburga i oddać w ręce miejskiej ławy. Niech go powieszą czy poćwiartują, czy co tam będą chcieli…
– Jestem pewien, że stosownie przeprowadzone przesłuchanie przyniesie pożądane rezultaty – stwierdził Sforza. – Lecz nie wydaje mi się, byście potrafili sprostać temu zadaniu…
– Tak sądzicie? – spytałem, mrużąc oczy.
– Będę z wami szczery, inkwizytorze Madderdin – powiedział, wstając. – Aż nazbyt głośno jest o waszym nader pobłażliwym traktowaniu heretyków oraz czarowników. Wydaje się, że próbujecie znajdować zwykłą ludzką słabość tam, gdzie w grę wchodzą bezpośrednie zakusy Złego. Grzeszycie zaniechaniem…
– Nie wy będziecie mnie oceniać – przerwałem ostrym tonem jego wywody. – I pilnujcie się, bracie Sforza, byście nie pobłądzili zuchwałością sądów. Nawet miłosierdzie Inkwizytorium ma granice.
– Grozicie mi? – Jego blada twarz wydawała się jeszcze bledsza niż zazwyczaj.
– Nigdy bym się nie ośmielił – odparłem, patrząc mu prosto w oczy.
Byłem ciekaw, czy wie, jak potoczyły się wypadki w Wittingen, i czy wyciąga z tego wnioski. No, ale tu – w Stolpen – sprawa była odmiennej natury. Nie miałem ze sobą bliźniaków ani gotowego do poświęceń grona lokalnych inkwizytorów. Sam, jedynie z Kostuchem, niewiele mogłem zdziałać w bezpośredniej konfrontacji. Miałem jednak nadzieję, że jałmużnik nie będzie do niej dążył.
– Odsuwam was od śledztwa, inkwizytorze Madderdin – rzekł zimnym tonem.
– Nie możecie tego uczynić – odparłem spokojnie. – Macie listy papieskie, ale ja mam za sobą powagę Świętego Officjum. I mam nie tylko prawo, ale również obowiązek pozostać w Stolpen, aż do wyjaśnienia sprawy. Jeżeli się nie zgadzacie z takim poglądem, możemy, na wasze żądanie, posłać po opinię do kancelarii Jego Ekscelencji.
Musiał sobie zdawać zapewne sprawę, że nieprędko doczekalibyśmy się wiążącego wyroku, a biskup Hez-hezronu z pewnością byłby zachwycony, iż inkwizytor oraz jałmużnik zawracają mu głowę kompetencyjnymi sporami. Gdyby akurat w czasie zapoznawania się z naszymi wywodami miał atak podagry lub wrzodów, to skutki tegoż zachwytu mogłyby przerosnąć nasze najśmielsze oczekiwania.
– Nie rozumiem was – rzekł po chwili Sforza spokojniejszym, i nawet jakby pojednawczym, tonem. – Dlaczego stajecie po stronie obmierzłego bluźniercy?
– Staję po stronie prawdy. Jak zawsze powinien czynić szczery funkcjonariusz Świętego Officjum – odparłem, chociaż nie sądziłem, aby był w stanie to zrozumieć. – Mathias Litte jest niegodny, by żyć wśród ludzi. Jest ohydnym trupojadem, którego postępki mogą budzić tylko litość oraz obrzydzenie, zwłaszcza że zmusił do grzechu nieświadomą niczego żonę.
– Ha, nieświadomą! Dobre sobie… – burknął jałmużnik. – Jeszcze wyjaśnimy, czy aby nie pomagała mu w czarnoksięskich praktykach.
– Ale nie jest czarownikiem – mówiłem dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. – Zostanie osądzony i skazany, lecz nie za czyny, których nie popełnił!
– To dopiero mogą wyjawić przesłuchania.
– Powiedział mi wszystko.
– Wy tak sądzicie. Bogu dziękować, nie będę potrzebował więcej waszej pomocy, która zresztą bardziej była dla mnie ciężarem… Jutro pojawi się tu człowiek, którego zdolności są powszechnie znane, a który zdobył sławę, wydobywając zeznania od najbardziej zatwardziałych przestępców, dzięki swym szczególnym metodom perswazji.
– Wesoły Kat… – mruknąłem.
– Jeśli chcecie go tak nazywać… – Wzruszył ramionami. – Być może macie rację, że nie mogę wam zabronić śledztwa, ale i wy nie macie prawa ingerować w moje postępowanie. Wyjawię całą prawdę o potwornościach, których zaznało to nieszczęsne miasteczko.
– Ja już znam całą prawdę – powiedziałem.
– Wierzcie mi, że wasza pycha i upór spotkają się z należytą uwagą w Stolicy Apostolskiej – rzekł. – Biada wam, jeśli śledztwo odkryje, że mamy do czynienia z czarami.
Wyszedłem z izby, gdyż nie było nic do dodania. Nie miałem żadnych wątpliwości, iż Sforza uzyska to, czego pragnie, a więc odkryje w Stolpen czarnoksiężnika. Zapewne nawet nie jednego, lecz całą sektę. Powiedziałem kiedyś, że najczęściej byle oprawca z rozgrzanym do czerwoności dłutem potrafi przekonać przesłuchiwanego, iż jest zielonym osłem w pomarańczowe ciapki. Cała mądrość polegała na tym, aby, mając taką władzę nad ludźmi, nie pozwolić sobie, by jej ulec. Lecz zrozumieć to mogli tylko ci, którzy przeszli wytężone szkolenie w Akademii Inkwizytorium.
Na progu domu zobaczyłem zasępionego rycerza de la Guardię, który powitał mnie niechętnym skinieniem głowy. Ale domyślałem się, że ta niechęć ma niewiele wspólnego ze mną, i jak się okazało, miałem rację.
– Powiedział wam, prawda? – właściwie stwierdził, a nie spytał.
– O Wesołym Kacie? Owszem, powiedział.
– Nie zamierzam uczestniczyć w śledztwach, które będzie prowadzić ta kreatura – stwierdził z obrzydzeniem. – A wy?
– Panie rycerzu – powiedziałem. – Mylicie pojęcia. Wesoły Kat nie poprowadzi przesłuchań, a jedynie wykona polecenia brata Sforzy. To dwie różne sprawy, gdyż…
– Nie wiem – przerwał mi. – Nie znam się na tym…
– Wasza obecność, rzecz jasna, nie będzie konieczna – rzekłem uspokajającym tonem. – Chociaż być może wasz wpływ mógłby nieco złagodzić ostrość sądów brata jałmużnika.
I do czego to doszło, biedny Mordimerze, pomyślałem z ironią, abyś uznał za korzystny obrót losu, iż w przesłuchaniach ma uczestniczyć szlachetnie urodzony, nie mający wszak większego pojęcia o prawie, herezji oraz czarach. A jednak wiedziałem, że obecność rycerza faktycznie może złagodzić spór pomiędzy Sforzą a mną, którego celowo podżegać nie miałem przecież zamiaru.
– Pomyślę jeszcze nad tym – odparł de la Guardia. – Ale to się nie godzi, to się nie godzi… – Pokręcił głową i, nie zwracając już na mnie uwagi, skierował się w stronę plebanii.
Wesołego Kata ujrzałem jednak nie nazajutrz, a jeszcze tego samego dnia. Nie wiem, kogo spodziewałem się zobaczyć, lecz na pewno nie tę jednocześnie groteskową i straszną postać. Wesoły Kat z Tiannon ubrany był w obcisły kubrak z ponaszywanymi kolorowymi łatami, długie ciżmy o zagiętych noskach i bufiaste, mieniące się wieloma barwami pantalony. Szyję oraz nadgarstki otaczały mu szerokie kryzy ze sztywnego, białego jedwabiu. Jednak nie to, że wyglądał jak trefniś, było najbardziej zdumiewające. Wesoły Kat miał twarz zasłoniętą złotą maską wyobrażającą roześmiane oblicze pucułowatego, złotowłosego amorka. Nawet jego oczu nie było widać spoza wąskich, poziomych szczelin. Ale trudno było nie dostrzec, że ten strój nosił niepokojące ślady. Kryza prawego rękawa naznaczona była burordzawą plamą, jakby po zaschniętej krwi, a na zielonym pasie pantalonów widniał podobnego koloru naciek.
– Żesz ty… – mruknął Kostuch i było to niezłe podsumowanie.
– Pozwólcie sobie zaprezentować, panie Madderdin – rzekł brat Sforza z niekłamaną satysfakcją w głosie. – Oto mistrz cechu katowskiego, Gaspar Louvain.
– Wesołym Katem zwany na szerokim świecie, bowiem radośniejszego człeka nigdzie nie znajdziecie.
Głos Gaspara był jednocześnie chrapliwy i piskliwy, tak jakby kat właśnie wkraczał w wiek męski, kiedy wysokie chłopięce tony zaczynają ścierać się z męskimi brzmieniami. Ponieważ jednak słyszałem o jego dokonaniach sprzed kilku lat, więc byłem przekonany, że na pewno nie jest młodzieniaszkiem. Przyglądałem mu się dłuższą chwilę.
– Trzymajcie swojego psa z dala ode mnie, jałmużniku – ostrzegłem beznamiętnym tonem.
– Przecież żeśmy bracia w fachu, obaj ludzi ślem do piachu – zapiszczał Wesoły Kat z jawnym wyrzutem w głosie.
– A rymy też ma podłe – powiedziałem. – I powtórzcie mu, jeśli łaska, że gdy raz jeszcze nazwie mnie bratem, to będziecie mu wybierać jego własne zęby z mózgu.
– Wyjdź – rozkazał Gasparowi dość ostrym tonem brat Sforza, a Wesoły Kat teatralnie wzruszył ramionami, lecz usłuchał.
Przyglądałem się, jak idzie w stronę drzwi, i nawet jego chód wydawał się zarazem dziwaczny i odrażający. Bowiem człowiek ten sunął głęboko zgarbiony, tak, że dłonie zwieszały mu się aż za kolana i drobił kroczki, kolebiąc się na obie strony. Gaspar Louvain był postawnym mężczyzną, ale kiedy szedł, wydawał się jakimś obrzydliwym, skurczonym stworzeniem, które dopiero co nauczyło się naśladować człowieka, ale które w tym naśladownictwie nie zyskało jeszcze należytej biegłości. Odwrócił się od samych drzwi.
– Wesoły Kat się na ciebie nie gniewa, gdyż jeno radość w sercu mu rozbrzmiewa – rzekł tym razem chrapliwym głosem, patrząc w moją stronę. A przynajmniej po ruchu głowy poznałem, że zerka na mnie, bo spoza maski nie widziałem źrenic.
– Nie życzę sobie, byście obrażali człowieka, który przybył, aby mi pomóc – rzekł Sforza, kiedy Wesoły Kat opuścił już izbę.
– Będę miał to na uwadze – odparłem.
Zastanawiałem się, co może łączyć tych dwóch ludzi. Brata ze Stolicy Apostolskiej i cudaczną postać, która wydawała się pozbawiona ludzkich cech, lecz która cieszyła się znaczną, choć złą sławą. Czy jałmużnicy zamierzali w śledzeniu oraz badaniu herezji (nawiasem mówiąc, wysoce naganny był ten nagły zapał do brania się za nie swoje sprawy) wykorzystywać podobne kreatury? Zresztą, nie sądzę, aby na świecie był ktoś drugi podobny do Wesołego Kata z Tiannon. Tyle że, jak znałem życie, to prędzej czy później znajdą się naśladowcy podobnego postępowania, którzy zechcą się upodobnić do Gaspara Louvaina zarówno z wyglądu, jak i zachowania. Zresztą taka jest już natura ludzka, że lgnie do zła oraz grzechu, jak ćma do rozpalonej świecy. I nie miałem wątpliwości, że Wesoły Kat jest człowiekiem zarówno złym, jak i grzesznym. A przy tym wszystkim najprawdopodobniej również niespełna rozumu. Co nie zmieniało postaci rzeczy, iż w sojuszu z bratem Sforzą mogli okazać się niebezpieczni nie tylko dla miasteczka Stolpen, którego losy obchodziły mnie w nikłym stopniu, ale również dla waszego uniżonego sługi.
Przesłuchanie Mathiasa Litte miało rozpocząć się o świcie następnego dnia i tym razem nie zaspałem. Ale kiedy pojawiłem się w izbie, zauważyłem, że kat już krząta się przy palenisku. Dostrzegł mnie i zwrócił ku mnie twarz, czy raczej, złotą, roześmianą maskę, jaką na twarzy nosił.
– Ach, toż to inkwizytor, co odrzucił me powitalne ramiona. Lecz zaraz się o Wesołego Kata talentach przekona. I nie będzie już gardził biednym Gasparem, kto z jego narzędzi zapozna się czarem.
Cofnąłem się na próg, bo nie zamierzałem rozmawiać z tą kreaturą ani nawet wypytywać jej o brata Sforzę oraz oskarżonego. Jednak zaraz usłyszałem ze schodów głos proboszcza Lambacha, który cierpliwie tłumaczył, że być może szczera modlitwa z trupożercą wywrze lepszy skutek niż zadawanie mu cierpienia. Wyraźnie słyszałem zaniepokojenie w jego głosie, gdyż zapewne pierwszy raz miał uczestniczyć w przesłuchaniu połączonym z torturami. Cóż, dla ludzi delikatnego usposobienia doświadczenie to rzeczywiście nie należało do najprzyjemniejszych, choć do wszystkiego wszak można się przyzwyczaić…
– Przyprowadźcie no tego ludojada – rozkazał komuś Sforza żartobliwym tonem i usłyszałem dwa mrukliwie przytakujące głosy oraz stuk podkutych podeszew.
Wszedłem z powrotem do izby i usiadłem na zydlu przy położonym na kozłach, zbitym z desek, blacie. Po chwili do środka weszli również proboszcz oraz jałmużnik.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł z namaszczeniem Lambach, kiedy tylko mnie zobaczył.
– Na wieki wieków – odparłem.
– Witaj, Gaspar – zawołał niemal wesołym tonem Sforza, ignorując moją obecność.
– Gdy ktoś niechętnie na cię spoziera, dobrze wreszcie ujrzeć przyjaciela – wypiszczał Wesoły Kat, kiwając gorliwie głową.
Jałmużnik podszedł do niego i poufale poklepał po ramieniu. Zauważyłem, że kat z Tiannon wyprężył się przy tym, jak pies przyjmujący pieszczotę pana.
Usłyszałem szuranie, zduszone przekleństwa i do izby weszło dwóch osiłków (nie widziałem ich nigdy przedtem) ciągnących za sobą Mathiasa Litte. Trupojad miał poszarpane ubranie, włosy zlepione zaschniętą już krwią, podpuchnięte siniakami oczy i niemal zmiażdżony nos.
– A kto go tak obrządził? – zapytałem.
– A kogo to obchodzi? – odparł Sforza pytaniem na pytanie. – Rozłóżcie go na stole – rozkazał.
Mężczyźni rzucili oskarżonego na stół pośrodku izby, jakby rzucali tam wór kartofli. Litte zajęczał coś i wtedy oberwał pięścią prosto w zęby. Drgnąłem, ale postanowiłem się nie odzywać, wiedząc, że moja opinia o przebiegu przesłuchania w najmniejszym stopniu nie obejdzie brata Sforzy. Potem Mathiasowi Litte związano ręce i nogi tak, że leżał na blacie jak ukrzyżowany, a sznury przechodziły dołem. Wesoły Kat podśpiewywał coś i szczękał narzędziami przy ogniu. Zauważyłem, że Litte stara się unieść głowę i zobaczyć, co się dzieje.
Ksiądz proboszcz rozłożył obok mnie pergamin i sprawdził, czy pióro jest dobrze naostrzone. Spojrzał w moją stronę, uśmiechnął się trochę zaniepokojonym, a trochę przestraszonym uśmiechem.
– No to zaczynajmy. – Sforza zatarł dłonie, a potem powiódł wzrokiem po wilgotnych ścianach. – Przynieście no butelczynę gorzałki albo jakiego wina i kubki – rozkazał osiłkom, którzy stali już przy drzwiach i tępym wzrokiem przyglądali się oskarżonemu. – Trzeba się troszkę wzmocnić. – Mrugnął w stronę proboszcza, a Lambach roześmiał się jak na zawołanie.
Z ukosa przyglądałem się jałmużnikowi, który z wyraźną satysfakcją wodził wzrokiem od Mathiasa Litte po, obróconego teraz do nas tyłem, Wesołego Kata. Zauważyłem, że palce Sforzy znowu wykonywały bezwiednie te dziwne ruchy, jakby wysłannik Ojca Świętego kogoś dusił, czy rwał coś na strzępy.
– Nie dostaniesz wina, bracie, ale Gaspar ma coś dla cię – niemal wyśpiewał Wesoły Kat i chyboczącym się krokiem przytruchtał w stronę Mathiasa Litte. W chronionych rękawicami dłoniach niósł garnek, z którego wydobywała się para.
– Nie bądź takim niewiniątkiem, patrz, tu garnek jest ze wrzątkiem. Wleję ci go do gardzieli, ach, będziemy się dziś śmieli! – Pochylił się nad stołem i zauważyłem, że oskarżony przygląda mu się wybałuszonymi ze strachu oczyma.
Jednak Wesoły Kat nie wprowadził swej groźby w życie, a po prostu chlusnął wrzątkiem na kolana i uda Mathiasa Litte, a potem położył mu garnek o rozgrzanym dnie na nagim brzuchu. Litte zawrzeszczał przeraźliwie i szarpnął się, ale więzy trzymały go mocno. Nie zdołał zrzucić z siebie ciężkiego garnka, chociaż naczynie zakołysało się na jego brzuchu. Wesoły Kat docisnął je, podśpiewując pod nosem coś, czego tym razem nie zrozumiałem. Litte krzyczał cały czas, strasznym, zachrypniętym, pełnym bólu głosem. Zbyt często uczestniczyłem w przesłuchaniach, by miało to na mnie wywrzeć wrażenie, ale zauważyłem, że twarz proboszcza robi się coraz bledsza. Sforza natomiast uśmiechał się, a całe przedstawienie zdawało się go bawić.
– Gaspar, jeszcze nie teraz – powiedział łagodnie. – Najpierw pytania.
– He, he, he. He, he, he. Brat pytania zadać chce – zaśpiewał kogucim głosem Wesoły Kat.
Ujął garnek w prawą dłoń i zabrał go z brzucha Litte. Nim zdołałem jednak zorientować się, co robi, huknął trupojada z rozmachem żelaznym dnem prosto w połamany nos. Jednocześnie szorstką rękawicą przejechał mu z całej siły po poparzonej i złażącej już z ciała skórze ud. Torturowany zawył i zwiotczał w sznurach.
– A to pięknie – powiedziałem. – Ciekawe, jak go teraz przesłuchamy.
Wesoły Kat niedbałym ruchem strzepnął kawałek skóry, który przywarł mu do rękawicy.
– Gaspar nie ma dzisiaj wprawy, zbyt jest skłonny do zabawy – powiedział niemal przepraszającym tonem.
– Ocuć go – mruknął Sforza, wyraźnie niezadowolony. – Tylko delikatnie.
Kat z Tiannon wysupłał z zanadrza jakąś brązową buteleczkę, odkorkował ją, powąchał wylot, głośno pociągając nosem, i kichnął serdecznie.
– Kto Gasparowi zdrowia pożyczy? Wesela, radości i samej słodyczy? – Rozejrzał się po nas wąskimi szparami maski.
– Sto lat, Gaspar – odparł brat Sforza, a proboszcz wymruczał coś niezrozumiale.
– Sto lat bę-dzie Gas-par żył, mę-czył lu-dzi co ma sił. – Wesoły Kat tym razem wspomógł się radosnymi przytupami z obu nóg. Zauważyłem, że ksiądz Lambach wbija paznokcie w blat, a jego oczy robią się coraz większe.
Trzeba przyznać, że katowi z Tiannon doprowadzanie Mathiasa Litte do przytomności poszło dużo lepiej niż tortury. I rychło znowu usłyszeliśmy jęk przerywany żałosnym łkaniem. Ramiona trupojada drżały jak w febrze, zarówno z bólu, jak i przerażenia.
– Nie, nie, nie – wydusił z siebie, kiedy tylko ujrzał nad twarzą złotą maskę. – Czego ode mnie chcecie?
– Byś prawdę nam rzekł, niebożę, zanim ból cię straszny zmoże…
Wesoły Kat pokuśtykał do paleniska; zauważyłem, że wyjmuje z ognia rozgrzane do czerwoności cęgi.
– Teraz sięgnę ci do gęby, z korzeniami wyrwę zęby. I krew buchnie hen wokoło, oj wesoło, oj wesoło!
– Może zadalibyśmy pytania oskarżonemu? – zasugerowałem.
– Pytania, no tak, pytania… – powiedział leniwie Sforza i zaplótł palce w węzeł. – Jakie zaklęcia chciałeś przygotować, obrzydliwy czarnoksiężniku? – zagrzmiał niespodziewanie i szczerze zdumiałem się, że ma tak silny głos.
Poderwał się od stołu, przy którym siedzieliśmy, i zbliżył do torturowanego szybkim krokiem. Jego habit zafurkotał.
– Mów, Litte, ty parszywy czarowniku! Kogo chciałeś zabić? Kto ci pomagał? Kto cię wyuczył zaklęć i rytuałów? Gdzie spotykaliście się na sabatach? Gdzie oddawaliście cześć czartowi i jego pomiotom?
Mathias Litte wpatrywał się zapuchniętymi i załzawionymi oczyma w twarz brata jałmużnika i byłem pewien, że niewiele rozumie z jego pytań. Zapewne niewiele by z nich zrozumiał, nawet gdyby nie był otumaniony bólem oraz strachem.
Wesoły Kat zaszczękał tymczasem cęgami, które zdołały ostygnąć i nie żarzyły się czerwienią.
– Odpowiadaj na pytania, bo nadejdzie już czas rwania – zaśpiewał. – Jeden ząbek, drugi, trzeci, zaraz z gęby ci wyleci!
Trupojad wpatrywał się oszołomiony w złotą maskę i byłem pewien, że nie pamięta nie tylko o pytaniach zadanych przez Sforzę, ale nawet o jego obecności. Wesoły Kat pochylił się błyskawicznie, niemal odtrącając jałmużnika, chwycił Litte za dolną szczękę, a cęgi wsadził mu w głąb ust. Szarpnął potężnie i równo z ogłuszającym krzykiem wyciągnął tkwiący między żelaznymi szczypcami zakrwawiony ząb.
– Następny, następny! – Ni to zapiszczał, ni to zacharczał z wyraźnym podnieceniem w głosie i nawet nie silił się na rymy. Krew zbryzgała białe, nastroszone rękawy jego kubraka. Jedna kropla padła na złotą maskę.
– Dość! – krzyknął Sforza i odepchnął kata.
Nachylił się nad duszącym się z bólu i trwogi Mathiasem.
– Mów, a oszczędzimy ci cierpienia – powiedział z niespodziewaną łagodnością w głosie. – Kto był twoim wspólnikiem?
– Syso pofiem – wybełkotał Litte, a z jego ust buchała krew.
Wstałem, odsuwając z hurkotem zydel.
– Dość już zobaczyłem – powiedziałem.
– Nie podoba wam się, że zmierzamy do ujawnienia prawdy, co? – Sforza odwrócił się i spojrzał na mnie złym wzrokiem.
– Skądże. Jestem pod wrażeniem waszych metod – odparłem i wyszedłem.
Nie ukrywam, że naprawdę byłem pod wrażeniem przesłuchania, w którym miałem nieprzyjemność uczestniczyć, i zdecydowałem się podzielić mymi wrażeniami z Kostuchem. Starałem się mówić krótko oraz zwięźle, ale w ten sposób ciężko było oddać cały ten dziwaczny, złowieszczy i odrażający rytuał, który stosował Wesoły Kat za aprobatą brata Sforzy. Myślę jednak, że mój towarzysz zrozumiał, co trzeba było zrozumieć.
– Tak sobie myślę – rzekł powoli. – Że może go zabiję, co? Mordimer? Tego jałmużnika…
– No – odparłem. – Pewnie… Ty już lepiej nie myśl, bardzo cię proszę…
– A Wittingen? Gdybyśmy zrobili to samo, co w Wittingen?
– Kostuch, jak sądzisz, ile razy można powtarzać ten sam manewr? Pomyśl chwilę i zastanów się, co by powiedział Ojciec Święty, gdyby okazało się, że jego specjalny wysłannik jest heretykiem albo czarnoksiężnikiem? I po raz kolejny takie straszne odstępstwo wykrywa inkwizytor Madderdin z Hezu?
Mój towarzysz wzruszył ramionami.
– No? Co takiego by powiedział?
– Pewnie nie chciałbyś tego słyszeć. – Wzruszyłem ramionami.
Owszem, w czasie osławionych wypadków w Wittingen przeprowadziliśmy śledztwo, które dało niespodziewane i dla niektórych przykre rezultaty. Ale nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki, jak stwierdził pewien pogański filozof. Gdyby Mordimer Madderdin po raz drugi spalił wysłannika Ojca Świętego, mogłoby się to wielu ludziom wydać nie tyle nadużyciem, co wręcz nader nagannym przyzwyczajeniem. Byłem pewien, że w takiej sytuacji zażądano by ode mnie obszernych wyjaśnień, a ostatnim, na co miałem ochotę, była wizyta w słynnym Zamku Aniołów.
– Więc co zrobisz? – zapytał Kostuch.
– Nic – odpowiedziałem. – Poczekamy, jak sprawy się ułożą. Jedyne, co mogę uczynić, to wysłać list do Hezu. Ale… – machnąłem zrezygnowany dłonią – i tak pewnie nikt go nie przeczyta.
Mogłem również próbować zaangażować w działania miejscowy oddział Inkwizytorium, znajdujący się w Kaiserburgu, ale byłem więcej niż pewien, iż braci inkwizytorów nie zachwyciłaby perspektywa uczestniczenia w konflikcie, który tak naprawdę mało ich obchodził. Oczywiście, zawodowa solidarność zmusiłaby ich, aby stanęli po mojej stronie, lecz nie wierzyłem, by zrozumieli sedno problemu. Cóż, szczerze mówiąc, sądziłem że lokalni inkwizytorzy mogliby uznać za zupełne dziwactwo stawanie w obronie kreatury tak obrzydliwej, jak Mathias Litte. Zwłaszcza jeśli spowodowałoby to konflikt z człowiekiem na tyle potężnym, co brat Sforza.
– Przede wszystkim jednak bardzo chciałbym zobaczyć, co kryje się pod złotą maską naszego kata wesołka. Mam wrażenie, że gdzieś go już widziałem. – Potarłem czoło palcami.
– Ja tam nie – burknął Kostuch. – I ciekaw też nie jestem. Ale może jego by zabić, co? – Ożywił się nieco.
– Z tym prędzej się zgodzę – powiedziałem. – Ale mamy czas…
Wiedziałem, że przesłuchanie nie może potrwać długo, bo nawet Sforza nie był chyba aż tak głupi, by zamęczyć na śmierć oskarżonego, skoro chciał wydobyć od niego konkretne zeznania. Wesoły Kat kwaterował na piętrze plebanii (proboszcz nie miał innego wyjścia i musiał pozwolić na takie towarzystwo), więc zdecydowałem, że poczekam, aż będzie wracał. Wybrałem sobie dobre miejsce – ciemną sień pod schodami i nie minęło wiele czasu, jak usłyszałem dziwne odgłosy: ni to szuranie, ni to przytupywanie, ni to kuśtykanie. Piosenka nucona na poły piskliwym, na poły chrapliwym głosem umocniła mnie w przekonaniu, że oto Wesoły Kat wraca na kwaterę po znojnym dniu. Poczułem też ostry zapach świeżej krwi, a kiedy kat mijał moją kryjówkę, ujrzałem sam skraj czerwonej od posoki, jedwabnej kryzy jego rękawa.
Nieźle zabawili się z Mathiasem Litte, pomyślałem, ale nie było we mnie szczególnego współczucia dla losów trupożercy. Zapewne jego życie nie układało się nazbyt szczęśliwie, ale czyż nie był sam sobie winien? Po co od lat opiekował się starą, chorą i brzydką żoną? Czy nie mógł wziąć sobie takiej, która jemu mogłaby pomagać, a nie tylko żądała pomocy? Ha, ludzie zazwyczaj przegrywają życie na swoje własne życzenie i Mathias Litte był tego najlepszym przykładem. Gdyby łóżko grzała mu młoda, zdrowa dziewucha, a nie usychająca starowina, to i nie byłoby całego nieszczęścia…
Na razie jednak musiałem zaprzestać jakże interesujących rozważań na temat życia małżeńskiego bliźnich i cichutko wszedłem po schodach, ostrożnie stawiając stopy, tak by drewno nie zatrzeszczało pod nogą. Co prawda, Wesoły Kat śpiewał i pomrukiwał na tyle głośno, że nie powinien słyszeć niczego poza sobą, ale jednak wolałem uważać.
Trzasnęły drzwi prowadzące do jego izby, a ja już za chwilę zjawiłem się pod nimi. Przyłożyłem ucho do drewna i przez chwilę słyszałem jeszcze chrapliwe podśpiewywanie, które jednak niespodziewanie umilkło w pół nuty. Wtedy zobaczyłem w drzwiach, tuż przy futrynie, wąskie, jasne pęknięcie i postanowiłem spojrzeć, a nuż zobaczę, co dzieje się w środku. Szpara była niemiłosiernie wąska, ale zbliżając oko do samego drewna, byłem w stanie dojrzeć mały wycinek izby. W zasięgu mojego wzroku pojawiły się obleczone kolorowym kubrakiem szerokie plecy Wesołego Kata. Usłyszałem stęknięcie, kiedy siłował się z ciasnym ubraniem i zaraz potem został w samej bieliźnie. Nadal odwrócony był do mnie plecami, ale dostrzegłem, że zdejmuje złotą maskę. Odłożył ją gdzieś poza zasięg mojego wzroku, lecz zauważyłem, że na ramiona sypnęły mu się, spięte do tej pory i skryte pod maską, jasne loki. A potem obrócił się twarzą w stronę drzwi. Nie krzyknąłem ze zdumienia, nie jęknąłem w przerażeniu i nie wciągnąłem powietrza z głośnym sykiem. Nie jestem egzaltowaną dziewoją, mdlejącą na widok, który poruszy jej wrażliwym serduszkiem. Jestem inkwizytorem Jego Ekscelencji i niejedno już w życiu widziałem. W każdym razie uznałem, że oto nastał najlepszy moment, by wasz uniżony sługa wtargnął do środka i położył kres całej sprawie.
– Nie rozumiem – powiedział, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w złotą, roześmianą maskę. – Na Boga żywego, nic nie rozumiem! – dodał z rozpaczą w głosie. – Skąd to się wzięło? I ja skąd się wziąłem w tej izbie?
Obrócił na mnie twardy i zły wzrok.
– To jakaś wasza intryga, tak? Drogo mi za to zapłacicie!
– Do tej izby wszedł Wesoły Kat – powiedziałem spokojnie. – Wiem, gdyż śledziłem jego kroki.
– Taaak? I gdzie teraz się podział, waszym zdaniem? – spytał pogardliwie.
Znaczącym wzrokiem spojrzałem na ciżmy o wydłużonych, wygiętych noskach, które de la Guardia miał na stopach. Powiódł oczami za moim spojrzeniem.
– Nie wiem – rzekł głucho, wpatrzony w ciżmy z obrzydzeniem i jednocześnie jakąś dziwną fascynacją. – Nie wiem, skąd je mam… Dlaczego je włożyłem? Ja chyba… spałem. Tylko dlaczego tutaj? Ktoś mnie w to ubrał… Wy?
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jak to sobie wyobrażacie? Spójrzcie… – Pokazałem palcem rozłożony na łóżku strój Wesołego Kata. Łaciaty kubrak oraz kolorowe pantalony.
– A więc on tu wszedł – rzekł de la Guardia. – I rozebrał się. Ale… po co? Na Boga żywego! – Grymas przebiegł nagle po jego twarzy. – Nie sądzicie chyba, że ja…
– Że hołdujecie ohydnym, sodomickim praktykom? – spytałem, starając się nie pokazać, jak bardzo mnie ta myśl rozbawiła. – Nie, oczywiście, że nie.
– Więc? – Patrzył na mnie, trąc brodę palcami, a skóra na jego twarzy czerwieniała coraz bardziej.
– Odpowiedź jest jedna, panie rycerzu. Pismo oraz nauki doktorów Kościoła przygotowały nas w swej mądrości na podobne przypadki. To wy jesteście rycerzem de la Guardia i wy również jesteście Wesołym Katem z Tiannon. Bóg obdarzył was szlachetną duszą granadzkiego szlachcica, lecz szatan w swej złośliwości spowodował, by w waszym ciele zagościła również ohydna dusza Gaspara Louvaina. I jestem pewien, że Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres nie ma najmniejszego pojęcia, iż dzieli ciało z tak obrzydliwą kreaturą.
Nie wiedziałem, jak się zachowa. Czy skoczy na mnie z nożem w dłoni, czy zaśmieje się lekceważąco, uważając mnie za szalonego? Ale on tylko ciężko usiadł na łóżku i wpatrywał się we mnie osłupiałym wzrokiem.
– Nie wierzę – powiedział cicho. – Na Boga żywego, nie wierzę…
– Przypomnijcie sobie – niemal szepnąłem. – Czy nie za wiele razy los krzyżował wasze drogi z Wesołym Katem? Czy nie było tak, iż akurat przybywał on do miasta, w którym właśnie wy gościliście?
Po wyrazie jego twarzy poznałem, że utrafiłem w sedno.
– Wspomnijcie słowa Ewangelii – rzekłem. – Rozkazywał bowiem Jezus duchowi nieczystemu, by wyszedł z tego człowieka. I zapytał go: jak ci na imię? On odpowiedział „legion”, bo wiele złych duchów weszło w niego. Te prosiły Jezusa, by im nie kazał odejść do czeluści. Zważcie, panie de la Guardia: „legion”. A więc więcej niż jeden tylko duch może przebywać w ludzkim ciele. Ten właściwy, dany nam mocą Pańską, oraz inne, które na utrapienie nieszczęsnej ofiary, wniknęły dzięki potędze Złego.
– Jestem o-pę-ta-ny – powiedział wolno. – To chcecie powiedzieć?
– Tak – odparłem po prostu.
– Potraficie przeprowadzić odpowiednie… egzorcyzmy? A może brat Sforza? Jak myślicie? – Oczy zapłonęły mu nadzieją.
– Brat Sforza? – Uśmiechnąłem się. – Przecież to jemu służy Wesoły Kat z Tiannon. Myślicie, że czcigodny jałmużnik o niczym nie wie?
– Boże mój – zajęczał Rodrigo, kiedy zdał sobie sprawę z wagi moich słów. – Boże mój, dlaczego mi to uczyniłeś? Zawsze starałem się tylko chwalić imię Pańskie…
– Jak Hiob – powiedziałem. – Nie zapominajcie o tym, który wytrwał, chociaż wszystkie rzeczy na niebie i ziemi próbowały podważyć jego wiarę. Okazał się wierny Panu i otrzymał za to nagrodę.
– Co mam robić? Powiedzcie mi, co mam robić? – zapytał z głęboką rozpaczą w głosie.
Nie wiem, czy słyszał moje słowa o Hiobie. Zresztą sam zastanawiałem się, czy mogły one być tak naprawdę wystarczającym pocieszeniem, gdyż grzesznie sądziłem, że Hiob jednak nie cieszył się szczególną miłością Pana. A nawet jeśli, to była to miłość wyrażana w sposób dla samego Hioba mocno niezrozumiały.
– Nie jestem egzorcystą – odparłem. – Nie ośmieliłbym się liczyć, że zdołam powtórzyć dzieła Jezusa Chrystusa. Niemniej znam ludzi, którzy obdarzeni Boską łaską, poświęcili życie uwalnianiu niewinnych spod mocy złego ducha. Zaprowadzę was do nich, jeśli taka wasza wola.
Ostatnie słowa dodałem tylko z grzeczności, gdyż zamierzałem rycerza de la Guardię zaprowadzić przed oblicze egzorcystów, czy tego będzie chciał, czy nie. Byłem pewien, iż mnisi z klasztoru Amszilas mieli do czynienia z podobnymi przypadkami i poradzą sobie z kolejnym. Chociaż co do tego, czy Rodrigo przetrwa ich zabiegi, żywiłem już pewne wątpliwości…
– Gaspaaaar! – Usłyszałem za oknem przeciągłe wołanie brata Sforzy. – Pozwól tu, mój chłopcze.
Rycerz de la Guardia usłyszał te słowa i jego piękna twarz wykrzywiła się nienawiścią. Ale potem opuścił nagle głowę i zamarł w bezruchu. Kiedy otworzył oczy, zobaczyłem, że na jego obliczu nie maluje się żadne ludzkie uczucie. Było jak zastygła maska.
– Ktoś Wesołego Kata wzywa, gdyż żadna rzecz się bez niego nie obywa – wydusił z siebie skrzekliwym głosem.
– Panie de la Guardia – powiedziałem. – Na Boga żywego!
Coś drgnęło w jego oczach.
– Boże, byłem nim… Czułem to… – jęknął. – Proszę… nie… nie więcej…
Runął w moją stronę tak szybko, że nawet nie zdołałem się cofnąć. Ale on tylko padł na klęczki i przytulił twarz do moich kolan.
– Błagam – wyszeptał. – Błagam was…
Położyłem dłonie na jego ramionach i poczułem, jak mocno drżą.
– Gaaaaspaaar! – Rozległo się zza okna.
– Póki jestem – wyjęczał rycerz u moich kolan. – Zróbcie to, póki to właśnie ja jestem… Ja nie mogę, grzech śmiertelny, ale wy…
– Wstań, Rodrigo – rozkazałem twardo, a on z trudem się podniósł.
Cały czas przytrzymywałem go, teraz spojrzałem mu prosto w oczy.
– Panie Rodrigu Estebanie de la Guardia y Torres – powiedziałem. – Jesteście prawym szlachcicem i dobrym człowiekiem.
Pchnąłem go ostrzem pod serce tak, że nie mógł nawet poczuć, co się stało. Tylko jego oczy, wpatrzone we mnie z cierpieniem, nagle złagodniały. Nie pozwoliłem upaść ciału na podłogę i przeniosłem je na łóżko. Ze stóp rycerza zdjąłem ciżmy i wzułem mu jego długie buty z twardej skóry. Złotą maskę, kubrak, pantalony oraz ciżmy zawinąłem w koc. Zamierzałem je wynieść i spalić, tak aby żaden ślad nie pozostał po Wesołym Kacie z Tiannon. Wychodząc, spojrzałem raz jeszcze na leżące ciało i uradował mnie spokój, który zobaczyłem w martwych źrenicach. Miałem nadzieję, że dusza rycerza de la Guardii stoi już przed Tronem Pańskim, czekając na sprawiedliwy osąd. I taką samą miałem nadzieję, jeśli chodzi o Wesołego Kata z Tiannon. Tyle, że pozwalałem sobie ufać, iż dusze te nie spędzą wieczności w tym samym miejscu.
– Będę o tobie pamiętał w modlitwach, rycerzu – powiedziałem.
Miałem jedynie nikłą nadzieję, by modlitwy człowieka tak nędznego jak ja mogły przeważyć szalę na błogosławionym ołtarzu Pana. Jednak szczerze wierzyłem, iż nawet jeśli Pan zdecydował się ukarać granadzkiego szlachcica, to kara ta nie będzie zbyt sroga.
– Gaaaspaaar! – Rozległo się znowu wołanie brata Sforzy. – Czekam na ciebie w moim pokoju, chłopcze!
I wtedy do głowy wpadła mi szalona myśl. Zwykle jestem człowiekiem rozważnym, cierpliwym, nieskorym do pochopnych czynów i prowadzącym nudne, leniwe życie. Ale teraz postanowiłem działać, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, iż działanie takie może mnie sporo kosztować.
Rycerz Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres był człowiekiem zbliżonym do mnie posturą i niemal identycznego wzrostu. A ponieważ jako Wesoły Kat chodził ciągle skulony, wykrzywiony i kolebiąc się jak kaczka, więc miałem nadzieję, że drobne różnice między nami nie zostaną przez nikogo zauważone. Pewien problem byłby z włosami, gdyż la Guardia miał włosy koloru dojrzałej pszenicy, a moje przypominają barwą nocne niebo (nawet srebrzą się w nich niestosowne do mego wieku pasma siwizny – skutek wytężonej walki o dusze grzeszników). Na szczęście, nosząc złotą maskę, Gaspar spinał wysoko włosy, więc ich koloru nie było widać.
Wyrzuciłem na podłogę cały strój Wesołego Kata i zacząłem się szybko przebierać. Z nieukrywanym obrzydzeniem, gdyż szaty Gaspara przesycone były smrodem zastarzałego potu oraz krwi. Swoje własne ubranie zawinąłem w koc i wsadziłem pod łóżko. Wyszedłem z izby, starannie zamykając za sobą drzwi. Czekała mnie pierwsza próba. Musiałem przyjść do brata Sforzy, gdyż inaczej mógłby poczuć się zaniepokojony. Zorientowałem się, że nie wiem przecież, jakie mają obyczaje. Czy Gaspar pukał, wchodząc do pokoju jałmużnika, czy też nie przejmował się konwenansami? Postanowiłem, że nie zastukam, i nacisnąłem klamkę. Skuliłem się w sobie i wszedłem do środka kolebiącym krokiem. Stanąłem tuż przy progu, aby trzymać się jak najbliżej cienia i nie wchodzić w plamę słonecznego światła, która rozlewała się na środku podłogi.
– No, jesteś wreszcie – powiedział serdecznie Sforza.
– Źle się Gaspar dzisiaj miewa, smutek w sercu mu nabrzmiewa – zaskrzeczałem, starając się nadać głosowi ton i brzmienie jak najbardziej podobne do tych, które słyszałem z ust Wesołego Kata.
– Dbaj o gardło, Gaspar – powiedział surowym tonem Sforza. – Bo coś strasznie dzisiaj chrypisz.
– Biedny Gaspar dziś choruje, czy go troszkę ktoś żałuje? – skleciłem rym, mając nadzieję, że nie jest gorszy od tych, którymi raczył nas Wesoły Kat.
– O tak, biedny Gaspaaar – przeciągnął jałmużnik. Zbliżył się do mnie, a ja nie miałem się już gdzie cofnąć, gdyż za mną były tylko drzwi. Zakonnik wyciągnął dłoń i wolno przeciągnął koniuszkami palców po moim ramieniu. Ach, to takie buty, pomyślałem i, o ile to możliwe, poczułem jeszcze większe obrzydzenie.
– Źle się Gaspar teraz czuje, lecz wieczorem pofigluje – zrymowałem, starając się skrzeczącemu głosowi nadać ton zalotności. Szczerze mówiąc, wyszło to upiornie, ale Sforza cofnął dłoń.
– Idź, idź – rzekł. – Prześpij się albo co. Wieczorem cię zawołam.
– Każdy dzień jest jak niedziela, gdy czekasz na przyjaciela – zamruczałem pod nosem i uchyliłem drzwi. Od własnych rymów już mnie zęby bolały.
Poszedłem do izby Wesołego Kata i starannie zaryglowałem drzwi oraz zatrzasnąłem okiennice. Nie chciałem, aby ktokolwiek mnie niepokoił zanim nie nadejdzie zmierzch.
Przesiedziałem do zmroku w samej bieliźnie, gdyż nie mogłem wytrzymać w obrzydliwym stroju Wesołego Kata. Ale kiedy zobaczyłem, że na zewnątrz zrobiło się już ciemno, wtedy z powrotem przybrałem postać Gaspara Louvaina. Wziąłem ze sobą skrzyneczkę z rzeczami niezbędnymi do osiągnięcia celu, który sobie wyznaczyłem, i koc, w który wcześniej zawinąłem własne ubranie. Potem cichutko wyszedłem na korytarz. Delikatnie zapukałem do drzwi kanonika.
– Gaspaaar? – zapytał. – Lepiej już się czujesz?
– Żaden człek nie narzeka, gdy uciecha przed nim czeka – zaskrzypiałem i tak podrażniłem gardło, że o mało się nie rozkaszlałem.
Szczęknął odsuwany skobel i jałmużnik wpuścił mnie do izby, w której mrok rozjaśniał tylko żółty, drgający płomień lampki.
– Chodź, chodź – nakazał pospiesznie, a ja bez słowa wślizgnąłem się do pokoju.
Nie czekałem, gdyż nie miałem na co czekać. Zdzieliłem brata jałmużnika w skroń, a on padł na ziemię, jak worek kartofli, i huknąłby jeszcze czerepem w podłogę, gdybym nie chwycił go na czas za ramię. W końcu nie chciałem, by umarł, prawda? Nie byłem aż tak litościwy, aby na to pochopnie pozwolić.
Przywiązałem brata Sforzę do łoża, tak że pozycja, którą przybrał, przypominała literę „X”. Potem zapaliłem drugą lampkę (lubię mieć dobre światło w czasie pracy, gdyż tylko wtedy można osiągnąć komfort zadowalający obie strony) i rozłożyłem na stole narzędzia. Nie było tego dużo, ale osobie o bogatej wyobraźni oraz jakich takich umiejętnościach powinno wystarczyć. Ja na brak wyobraźni nie narzekałem, a więcej niż skromne umiejętności zawdzięczałem nauce w naszej przesławnej Akademii Inkwizytorium. Miałem więc pewność, że spędzimy z jałmużnikiem kilka długich, niezwykle zajmujących chwil, choć, niestety, nie obfitujących w rozmowy.
Na razie starannie zakneblowałem Sforzę, a potem przyłożyłem mu do nozdrzy sole trzeźwiące, które były w posiadaniu Wesołego Kata. Podziałały szybciej i skuteczniej niż sądziłem. Sforza zatchnął się, kichnął przeraźliwie kilka razy, a potem wlepił we mnie spojrzenie wybałuszonych z przerażenia oczu i zaskomlał coś pod kneblem.
– Wszystko pójdzie teraz z górki, zaczniem, bracie, rwać pazurki – na pół wyśpiewałem, na pół wydeklamowałem, sięgając po zgrabnie wyglądające, niewielkie cęgi.
Jałmużnik bełkotał coś niezrozumiale, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie odgłosy. Zachichotałem i mocno przytrzymałem dłoń mej ofiary, a potem chwyciłem cęgami paznokieć kciuka. Wierzcie mi albo nie, mili moi, ale nie zdążyłem nawet szarpnąć. Sforza poczerwieniał, jakby ktoś oblał mu twarz kubłem krwi, dostał spazmatycznych drgawek, wyprężył się niczym naciągnięta do granic możliwości struna, a potem znieruchomiał.
– Na miecz Pana! – warknąłem wściekle już własnym głosem.
Przyłożyłem palce do szyi jałmużnika i wyraźnie poczułem puls. A więc żył, ale przecież nie zamierzałem torturować nieprzytomnego, gdyż mijałoby się to z celem. Oj, z kiepskiego materiału ulepił nasz Pan brata Sforzę! Obawiałem się, że doznał on pod wpływem szoku wylewu krwi do mózgu, i wiedziałem, że na to żadne trzeźwiące sole już nie pomogą. Zakląłem i wpakowałem z powrotem narzędzia do skrzynki. Nie mogłem się tylko powstrzymać i na obu policzkach jałmużnika głęboko wyrżnąłem litery „GL”. Niech przynajmniej do końca życia (jeśli oczywiście w ogóle się kiedyś dobudzi) nosi inicjały Wesołego Kata, którego sam stworzył.
Następnie wróciłem do pokoju, w ciało rycerza la Guardii, w ranę, którą miał pod sercem, wbiłem sztylet należący do Wesołego Kata. A potem przeszedłem się po miasteczku, starając się, by zobaczyło mnie jak najwięcej osób. I by wyraźnie dostrzegli krew na moim ubraniu oraz usłyszeli, jak bełkoczę coś pod nosem i wyśpiewuję bezsensowne piosenki. Wreszcie zniknąłem w lesie, zakopałem odzież Wesołego Kata, przebrałem się we własną i cichutko zakradłem do mej izby. Wszyscy będą sądzili, że Gaspar Louvain oszalał, zabił rycerza, zabił jałmużnika, a potem uciekł. Być może będą go nawet ścigać. Życzę szczęścia… Oczywiście, istniała szansa, że Sforza przeżył. Wtedy on jeden będzie wiedział, co stało się naprawdę i że Wesoły Kat nie mógł nigdzie uciec. Czy domyśli się niewinnej intrygi, przeprowadzonej przez waszego uniżonego sługę? Zapewne tak, lecz najbardziej bawiło mnie to, że z nikim nie będzie mógł się podzielić swymi interesującymi przemyśleniami.
Dwaj słudzy wnieśli Sforzę, który siedział na fotelu, mając bezwładne nogi oraz ramiona. Lewa część jego twarzy była sparaliżowana i wyglądała jak wymięta czy zgnieciona. Na obu policzkach miał pokryte strupami rany w kształcie liter „GL”. Uśmiechnąłem się, gdyż widok ten wydał mi się całkiem zabawny.
– Inkwizytorze Madderdin – powiedział z wyraźnym trudem, a słowa brzmiały jak „ipfisytoże materin”. Uśmiechnąłem się raz jeszcze, gdyż to było również zabawne. – W toku postępowania zostało udowodnione, iż w mieście Stolpen działał potężny czarnoksiężnik. A wy w niepojęty sposób wzbranialiście się przed podobną konkluzją. Uważam więc, iż sprawa wymaga pieczołowitego wyjaśnienia. Dlatego udacie się pod strażą do Stolicy Apostolskiej, gdzie otrzymacie szansę, by udowodnić siłę swej wiary i wskazać nam błąd, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, Ojciec Święty przyjmie z pełną pokorą.
Ledwo rozumiałem, co też brat Sforza bełkocze, i tylko wieloletnie doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi, którzy wyglądali gorzej niż on, pozwoliło mi pojąć jego słowa.
Nie znałem się na kodeksach aż tak, by stwierdzić, czy jałmużnik miał prawo podjąć podobną decyzję, czy też nie. Zapewne byłby to interesujący przedmiot sporu dla biegłych jurystów. Niemniej, nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż za bratem jałmużnikiem stali zbrojni hrabiego Scheifolk, których przezornie wcześniej wezwał. A ja miałem po swej stronie jedynie Kostucha. I wolałem jednak nie jechać do Stolicy Apostolskiej w kajdanach.
– Czy przyjmujecie moją decyzję, czy też życzycie sobie wyjaśnienia sprawy na miejscu, zdając się na sąd oraz miłosierdzie Kościoła?
Wyjaśnienie sprawy na miejscu brzmiało niewinnie. Tyle, iż ja wiedziałem, co kryje się pod tymi słowami. Zdanie się na sąd kościelny unicestwiało wszelkie moje przywileje jako inkwizytora. Mógłbym być przesłuchiwany i, rzecz jasna, poddany torturom. Jak się domyślacie, mili moi, nie miałem ochoty dobrowolnie kłaść głowy na pieńku, a na temat miłosierdzia Kościoła, reprezentowanego przez jałmużnika, miałem wyrobione doświadczeniem zdanie.
– Bracie Sforza – powiedziałem. – Z całą stanowczością protestuję przeciwko uzurpowaniu sobie przez was władzy wam nienależnej. Co więcej, nie zamierzam poddawać się waszej jurysdykcji, a tu obecnych zapewniam i biorę na świadków, że Święte Officjum wyciągnie surowe konsekwencje wobec wszystkich, którzy ośmielili się znieważyć jego funkcjonariusza.
Sforza słuchał mnie, zdawałoby się uważnie, ale ani jeden mięsień nie drgnął na jego bladej, pomarszczonej twarzy. Wpatrywał się we mnie z bezbrzeżną nienawiścią, a ja uśmiechnąłem się łagodnie.
– Zakujcie go – rozkazał, starając się tym razem jak najwyraźniej artykułować słowa.
Zbrojni hrabiego ruszyli w moją stronę. Dwóch durnych wieśniaków, którym pozwolono nałożyć skórzane zbroje, a do garści dano tępe miecze. Dla wyszkolonego inkwizytora nie mogli być przeszkodą. Ale pod oknem stał jeszcze hrabia Scheifolk oraz jego przyboczny, który wyglądał już na człowieka lepiej przygotowanego do walki. Zostało mi niewiele czasu, by podjąć decyzję, co wypada czynić. Miałem miecz, miałem też shersken – jedną z najobrzydliwszych znanych trucizn. Jedna garsteczka rzucona w oczy wystarczy, by ofiara zaniewidziała i poczuła przeraźliwe swędzenie w źrenicach. Lecz jeśli zatrze oczy, to jej własne palce będą ostatnim widokiem, który ujrzy. Oczywiście, mogłem mieć nadzieję, że pokonam hrabiego oraz jego sługusów. Ale co dalej? Czy Mordimer Madderdin nie stanie się wtedy bardzo pilnie poszukiwaną zwierzyną? Zabicie szlachetnie urodzonego arystokraty wykonującego polecenia wysłannika Ojca Świętego nie zyskałoby mi popularności. Niewiele miałem czasu na podjęcie decyzji, lecz nagle od drzwi usłyszałem spokojny głos.
– Chyba jednak nie.
Odwróciłem się. W progu stał szpakowaty inkwizytor o końskiej, zmęczonej twarzy. Na jego płaszczu błyszczał wyhaftowany srebrną nicią połamany krzyż. Inkwizytor nie był sam. Za jego plecami stali trzej inni funkcjonariusze Świętego Officjum. Wszyscy z mieczami u pasów. I wszyscy trzymali dłonie na ich rękojeściach.
– Jestem Ruprecht Zeedorf, przełożony Inkwizytorium z Kaiserburga – rzekł obojętnym tonem. – Mam rozkaz dla inkwizytora Madderdina nakazujący mu natychmiastowe stawienie się przed obliczem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
W komnacie zaległa cisza. Zbrojni hrabiego zastygli w pół drogi do mnie. A ja zastygłem z palcami w woreczku z sherskenem. W końcu brat Sforza ocknął się ze zdumienia.
– Pokażcie te rozkazy – rzucił nerwowym tonem, a w jego nieruchomej, zaciętej twarzy coś wreszcie drgnęło.
Ponieważ zabrzmiało to jak „pofacietekazy”, więc ani Zeedorf, ani jego ludzie nic nie zrozumieli i tylko przyglądali się jałmużnikowi ze zdziwieniem zmieszanym ze szczyptą rozbawienia. Spojrzenia przełożonego inkwizytorów z Kaiserburga i moje skrzyżowały się na moment, a ja dostrzegłem, że źrenice Zeedorfa przypominają dwa błyszczące okruchy obsydianu. Były równie czarne i równie martwe.
– Brat Sforza pragnie, byście pokazali mu rozkazy – wyjaśniłem uprzejmie. – I prosi, żeby mu wybaczyć, gdyż z nieznanych bliżej przyczyn ma jakieś kłopoty z wymową…
– Z całym szacunkiem – powiedział Zeedorf z uśmiechem, który nie miał z szacunkiem nic wspólnego. – Ale nie widzę powodów, aby pokazywać wam rozkazy pochodzące ze Świętego Officjum. Ta sprawa was nie dotyczy, jałmużniku. Ale możecie odejść. Inkwizytorium nic do was nie ma. Na razie…
Ha, mili moi, jakże byłaby to zajmująca sprawa dla jurystów! Czy rację ma pełnomocnik papieski wzywający inkwizytora do Stolicy Apostolskiej, czy też przeważa bezpośrednie polecenie od przełożonego – biskupa Hez-hezronu – nakazujące inkwizytorowi stawić się przed jego obliczem? I czy inkwizytor musi pokazać papieskiemu jałmużnikowi właściwe dokumenty? W tym jednak wypadku znaczenie miał fakt, że nie byłem sam. Za moimi plecami stał Ruprecht Zeedorf oraz trzech braci-inkwizytorów. Tylko idiota mógłby nie wiedzieć, że inkwizytorzy są szkoleni tak, by biegle władać zarówno umysłem, jak i orężem.
– Cc-coś takiego! – Sforza wyraźnie stracił język w gębie. – Kim wy w ogóle jesteście?
– Nie dosłyszeliście? – Zeedorf tym razem zrozumiał słowa kanonika i odezwał się z jakąś szyderczą słodyczą w głosie. – Jestem przełożonym Inkwizytorium z Kaiserburga. A dawno temu, zanim zostałem inkwizytorem, miałem zaszczyt uczestniczyć w wyprawie do Ziemi Świętej. – Spojrzał w stronę hrabiego i jego ludzi. – Pod nieco innym mianem – dodał z uśmiechem pozbawionym wesołości. – Jako trzeci syn księcia von Zeedorf, jeśli któremuś z panów to cokolwiek mówi.
Hrabia Scheifolk przełknął ślinę tak głośno, że musieli to usłyszeć chyba wszyscy w komnacie.
– Książę – rzekł. – Prawdziwy zaszczyt. Proszę mi wierzyć, że…
– Chciałbym, aby dzisiejsze spotkanie było zaszczytem i dla mnie – przerwał mu surowym tonem Zeedorf. – A poza tym nie jestem i nigdy nie byłem księciem, gdyż wybrałem służbę Chrystusowi ponad złudne przywileje mojego stanu.
– Oczywiście, nie chciałem urazić…
Nie dziwiłem się konsternacji hrabiego Scheifolk, gdyż ród von Zeedorf należał do najbardziej zasłużonych i najpotężniejszych w Cesarstwie. Oczywiście Ruprecht był tylko przełożonym lokalnego oddziału Inkwizytorium, ale jego wpływy mogły sięgać daleko ponad niezbyt w końcu znaczne stanowisko.
– Mistrz Mordimer Madderdin został zobligowany, by udać się wraz ze mną – obwieścił Zeedorf. – Mam nadzieję, panie hrabio, że nie zechcecie przeszkodzić w wykonaniu woli Inkwizytorium?
– Ja? Ja? – powtórzył hrabia i zerknął niepewnie w stronę Sforzy. – Oczywiście, że nie… Przecież to nie moja sprawa… Jakże bym śmiał…
Sądzę, że hrabia wiedział, jakie grożą kary za sprzeciwienie się woli inkwizytora legitymującego się stosownymi rozkazami. W końcu, gdyby nie powaga Świętego Officjum, jakie mielibyśmy szanse, aby przeżyć na tym nie najlepszym ze światów?
– Zabierzcie więc ludzi i pozwólcie mistrzowi Madderdinowi wypełnić rozkazy Świętego Officjum – rzekł twardo Zeedorf.
– Jeśli tylko można, jedno słowo, inkwizytorze – zwrócił się do mnie nadspodziewanie grzecznym tonem jałmużnik i widziałem już, że pogodził się z losem, który tak piękną zdobycz wyrywał z jego rąk.
Dał znak służącym i ci przenieśli go wraz z fotelem pod okno o szeroko rozwartych okiennicach. Jesienny wiatr wdzierał się do środka. Spojrzałem na niebo i zauważyłem, że słońce zaszło ciężkimi, burzowymi chmurami. Przeniosłem wzrok na Maurizio Sforzę. W jego oczach znowu dostrzegłem nienawiść i ten widok serdecznie mnie ubawił. Jednak nie zamierzałem okazywać mych uczuć, gdyż zwycięstwo byłoby w tym przypadku aż nazbyt łatwe.
– Do zobaczenia, Mordimerze – powiedział tonem, który zapewne w moich uszach miał brzmieć złowieszczo. – A wierz mi, że jeszcze się spotkamy.
Na jego bladych, pomarszczonych policzkach pojawiły się rumieńce.
– Być może nie będę niecierpliwie oczekiwał podobnego spotkania, ale pogodzę się z losem, jeśli tak zdarzy – odparłem z uprzejmym uśmiechem.
– Nie zapomnę wam tego wszystkiego – wysyczał nagle, i wierzcie mi lub nie, ale w jego oczach dojrzałem łzy. Szkoda, że nie miał nawet sprawnej ręki, by sobie je obetrzeć.
– Wierzcie mi, bracie jałmużniku, że i ja wam tego wszystkiego nie zapomnę. A stosowny raport trafi do… odpowiednich rąk.
Celowo nie powiedziałem, iż taki raport trafi przed oblicze Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Nie zamierzałem go kłopotać podobnymi problemami, gdyż miał już za dużo własnych. Podagra, hemoroidy, uczulenia skóry – skutecznie przeszkadzały mu w zarządzaniu ogromnym majątkiem biskupstwa, a na sprawy dotyczące Inkwizytorium poświęcał niewiele czasu. Zwłaszcza, że kiedy nie dręczyły go żadne choroby, pił z bezmiernej radości, a kiedy go dręczyły, pił, by ugasić ból. Natomiast z całą pewnością zamierzałem powiadomić o zatrważającym i zdumiewającym wydarzeniu Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Nigdy nie wiedziałem, jaka jest wiedza duchownych o najtajniejszej instancji Świętego Officjum. Baaa, czasami nawet przypuszczałem, że sam Gersard, biskup Hez-hezronu, niewiele wie o jej wpływach oraz możliwościach. A były one… cóż, olbrzymie. Jeśli słowo „olbrzymie” oddaje w pełni problem. Miałem okazję tylko kilka razy w życiu zobaczyć członków Wewnętrznego Kręgu i byłem im głęboko wdzięczny za okazaną pomoc. Wiedziałem też, że Wewnętrzny Krąg w jakiś sposób jest powiązany ze sławnym klasztorem Amszilas – wyłączonym spod zwyczajowej kościelnej jurysdykcji i podlegającym samemu Ojcu Świętemu.
Skinąłem głową Sforzy i odszedłem w stronę Zeedorfa oraz jego inkwizytorów, którzy spokojnie czekali, aż zakończę konwersację.
Kiedy jechaliśmy już traktem prowadzącym do Kaiserburga, prowadziłem swego konia tuż przy koniu Zeedorfa. Zaczynał padać drobny, ale zacinający z ukosa, dokuczliwy deszczyk, więc narzuciłem na głowę kaptur płaszcza.
– Czy mogę spojrzeć na pisma z Hezu? – zagadnąłem.
Przełożony kaiserburskiego Inkwizytorium zerknął w moją stronę i uśmiechnął się.
– Jakie pisma? – spytał.
– Ach, oczywiście – odparłem tylko po chwili. – Dziękuję, bracie – dodałem.
– Potraktuj to jako rewanż za Wittingen – rzekł. – Myślisz, że wieści się nie rozchodzą? Jeśli nie będziemy solidarni, wszystkich nas wyłapią i wybiją.
– Sądzę, że nie dojdzie aż do tego – odparłem, ale już wypowiadając te słowa, nie byłem pewien, czy mówię tak, gdyż w nie wierzę, czy też tylko chcę wierzyć.
Pokiwał głową bez przekonania.
– Podziękuj też swojemu człowiekowi. – Ruchem głowy wskazał. – Bo on zawiadomił nas o kłopotach w Stolpen.
Przyznam szczerze, mili moi, że zamurowało mnie. Kostuch, który zdecydował się podjąć jakiekolwiek działanie bez wyraźnego rozkazu? Kostuch, który w tajemnicy przede mną wysłał posłańca do Kaiserburga? To się po prostu nie mieściło w głowie!
– Ha! – rzekłem jednak tylko i zastanowiłem się nad tym, czy powinienem mego towarzysza ukarać za samowolę, czy też nagrodzić, że przyniosła ona w efekcie szczęsny plon.
– Domyślam się, iż książę Zeedorf bardzo by się zdziwił na wieść, że ma trzeciego syna, w dodatku służącego Świętemu Officjum – powiedziałem z uśmiechem, aby zmienić temat.
– Cóż… – Wzruszył ramionami. – Być może kiedyś sam go spytasz… Myślę jednak, Mordimerze, że nadchodzą ciężkie czasy dla inkwizytorów. Kto wie, czy za kilka lat na nas nie będzie się polować, jak my polujemy teraz na czarowników oraz odstępców? Coś się stanie, Mordimerze, wierz mi, że chciałbym być złym prorokiem, ale coś się niedługo stanie…
– Ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach – powiedziałem.
– Jesteś jednym z nich?! – Obrócił się gwałtownie w moją stronę.
Ach, tak. A więc inkwizytor Zeedorf również miał styczność z przedstawicielami Wewnętrznego Kręgu! Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z ich wysłannikami i słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary”. Zresztą te właśnie słowa padły również, kiedy ocalili mnie przed konsekwencjami decyzji podjętych w Wittingen.
– Nie – odparłem – ale wiem, o czym mówisz, bracie.
Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, iż wiatr przygania z południa ciężkie chmury o czarnych brzuszyskach. Nie chciałem snuć takich rozważań, lecz jednak trudno było mi odpędzić myśl, że stanowiło to dobrą scenografię dla słów Zeedorfa. A burzowe chmury, nadciągające od strony Stolicy Apostolskiej, świetnie pasowały jako temat alegorii. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie stanę się jednym z bohaterów tej właśnie alegorii. Lecz, przyznam szczerze, że nie była to nadzieja szczególnie potężna…