Sierotki

Legion mi na imię, albowiem jest nas wielu.

Ewangelia św. Marka



Najpierw poczułem mdlący smród palonego surowego mięsa. Dopiero później ujrzałem kłęby szarego dymu, które wzbijały się w pochmurne niebo spoza gęstej zasłony drzew. Na samym końcu usłyszałem radosne krzyki, przyśpiewki i nawoływania. Wstrzymałem konia, gdyż wiedziałem, co dzieje się przede mną, i wiedziałem też, że jeśli ruszę dalej, to będę musiał ponieść pełne konsekwencje uczynionego wyboru. Ale tak naprawdę nie miałem się nad czym zastanawiać. Moja powinność nakazywała mi sprawdzić, cóż takiego zdarzyło się w miejscu ukrytym za drzewami.

– Mordimer, nie… – Usłyszałem za sobą cichy głos Kostucha, gdyż on również się domyślał, co się święci.

Pokręciłem tylko głową, nie odwracając się w jego stronę, i ruszyłem naprzód. Zza pleców dobiegło mnie westchnienie i przytłumione szepty bliźniaków. No cóż, chłopcy chcieli już wracać do Hezu, a ja zamierzałem wpakować ich w nową kabałę. Chociaż mogłem mieć nieśmiałą nadzieję, że wieśniacy palą na przykład mięso zarażonej krowy lub świni. Ale czy w takim wypadku wznosiliby te radosne okrzyki? Zbyt często miałem okazję obserwować ludzi płonących na stosach, by wiedzieć, że tak właśnie zachowuje się oglądająca mękę gawiedź. I ku mojemu ubolewaniu, nie było w tym nic ze wzniosłej radości wynikającej z ratowania duszy grzesznika, lecz jedynie pusta uciecha, spowodowana przypatrywaniem się cierpieniu drugiej istoty.

Niestety, moje podejrzenia okazały się słuszne. Zza drzew wyjechaliśmy prosto na łąkę rozłożoną w zakolu szerokiej, leniwie toczącej nurt, rzeki. A na środku tej łąki stał dopalający się już stos (bardzo niefachowo ułożony, gdyby ktoś mnie pytał). Wokół niego kłębiła się czereda chłopstwa – mężczyźni, kobiety i dzieci. Widać cała wioska, a może nawet kilka okolicznych wiosek wyległo, by przypatrywać się przedstawieniu. Krzyczeli, śmiali się, pili piwo, ktoś rzucał w płomienie szyszkami, a ktoś inny tańczył wokół, głośno wywrzaskując „u-ha!, u-ha-ha!” i rzucając pod niebo kapelusz. Kto spłonął na stosie – tego już dopatrzyć się nie byłem w stanie, gdyż z nieszczęśnika, czy też nieszczęśnicy, nie pozostało nic poza zwęglonymi szczątkami, jedynie z grubsza przypominającymi kształtem człowieka.

Wjechaliśmy na łąkę stępa, ja na przedzie, za moimi plecami Kostuch i bliźniacy. Kmiecie jednak byli tak zajęci zabawą, że przez długą chwilę nikt nas nie zauważył. Stanęliśmy więc spokojnie, ale nagle pod Pierwszym szarpnął się koń, a bełt wystrzelony z kuszy gwizdnął mi koło ucha.

– Yaah, wybacz, Mordimer – burknął Pierwszy, a ja tylko westchnąłem.

Wtedy chłopi wreszcie dostrzegli, że nie są sami, i zaczęli się odwracać w naszą stronę. Była ich spora gromada. Może pięćdziesięciu, a może sześćdziesięciu, w tym co najmniej dwudziestu mężczyzn w sile wieku. Kilku miało siekiery w dłoniach, a zauważyłem też, że parę innych siekier, a także widły i kije leżały porzucone w trawie. Rozglądałem się w milczeniu, a tłum przypatrywał się nam z mieszaniną zaciekawienia oraz obawy. Nie lękałem się, że nas zaatakują, bo tylko szaleniec rzucałby się z toporkiem czy drągiem w ręku na czwórkę zbrojnych. Musieli przecież widzieć kolczugi pod naszymi płaszczami, krzywą, szeroką szablę Kostucha, kusze bliźniaków i mój miecz kołyszący się u końskiego boku. Niemniej wiedziałem dobrze, iż zdesperowany szczur rzuci się nawet na uzbrojonego człowieka. Nie zamierzałem więc doprowadzać tych chłopów do desperacji.

– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem głośno, ale spokojnie. – I jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Kto z was, ludzie, jest przy władzy?

Tłum wyraźnie się cofnął. Zauważyłem, że kilka bab nader szybkim krokiem ruszyło w stronę brodu, za którym dostrzegłem strzechy chałup. Mężczyźni zbili się w gromadkę i zagadywali coś jeden do drugiego, popatrując na nas spode łba. Kapelusz człowieka, tańczącego jeszcze przed chwilą wokół stosu, wylądował w płomieniach.

– Sołtys. Wójt. Musicie mieć kogoś takiego… – ponagliłem, kiedy cisza się przedłużała.

W końcu krok przed gromadę wystąpił chudy, wysoki starzec w szarej opończy. Miał siwe, skudlone włosy, wymykające się spod nakrycia głowy, i twarz przeoraną dziobami po ospie.

– Ja jezdem wójd – powiedział, biegając wzrokiem na boki.

– Chodź no tu. – Pokiwałem na niego palcem. – No chodź, chodź, nie bój się…

Zbliżył się ostrożnie, ale stanął jednak w sporej odległości ode mnie.

– Złucham jaźnie pana – burknął.

– Kapelusz – rzekłem łagodnym tonem, a on zagapił się na mnie.

W końcu zrozumiał, zerwał kapelusz z głowy i zmiął go w dłoniach. Powiodłem wzrokiem po tłumie, reszta chłopów też zaczęła ściągać czapki.

– Co to jest? – Wskazałem palcem dopalające się bierwiona.

Wójt obejrzał się przez ramię i długą chwilę przyglądał stosowi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu i jakby widok ten wprawił go w nieopisane zdumienie.

– To? – spytał w końcu głupawo.

– Czarownicę spalilim! – wrzasnął ktoś z tłumu, ale nie zauważyłem kto.

– To prawda? – Pochyliłem się w stronę wójta.

– Ano wychodzi, że, jaźnie panie, tag a nie inadżej… – mruknął.

– Powiedz no, Kostuch, przyjacielu, jaka jest kara dla tych, którzy uzurpują sobie prawa sądu inkwizycyjnego? – rzekłem donośnym głosem.

Kostuch wyjechał naprzód i odrzucił kaptur. Wójt zamarł z rozdziawionymi ustami, kilka osób jęknęło, a kilka innych się przeżegnało. No cóż, Kostuch nie grzeszy urodą, a biegnąca przez całą twarz szeroka, pofałdowana blizna też nie dodaje mu uroku. Nie ukrywam, że lubię wrażenie, które na ludziach wywołuje jego fizjonomia.

– Tą karą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu – oznajmił Kostuch bardzo głośno.

– Dzieci nam chciała pozabijać, wiedźma przeklęta! – zapiszczała jakaś baba, a zaraz potem przytaknął jej chór głosów.

Wójt, wsparty przez chłopów, uniósł na mnie wzrok.

– Źwięda prawda! – Huknął się pięścią w chudą pierś. – Żebym tak drupem pad na miezcu.

– A to się zaraz stać może – zaśmiał się Kostuch, i ten śmiech bynajmniej nie dodał mu piękności, gdyż jego blizna ściągnęła się, jak szukający wyjścia przez skórę gruby i długi robak.

Wójt cofnął się dwa kroki i przygiął grzbiet w pokłonie.

– Ubrażam łazgi jaźnie pana – zajęczał, patrząc spode łba i wykrzywiając twarz w grymasie.

Jednak zauważyłem, że spoziera na mnie całkiem bystro. Cóż, skoro został wójtem, nie był zapewne zupełnym idiotą. Ale nawet w małym stopniu nie zdawał sobie sprawy, w jakie kłopoty właśnie wdepnął. Bowiem widzicie, mili moi, Święte Officjum, potocznie zwane Inkwizytorium, jest jedyną i ostateczną wyrocznią w sprawach o czary oraz herezję. A my, inkwizytorzy, nie lubimy tych, którzy palą lub torturują ludzi bez naszej wiedzy, zgody i błogosławieństwa. Nie wynika to nawet z nadmiernej łaskawości czy też miłosierdzia (w końcu nasz Pan, schodząc z Krzyża swej męki, rzekł Apostołom: „zabijajcie ich wszystkich, Ojciec rozpozna swoich”), ale służy po prostu zachowaniu prawa oraz porządku. Bo cóż by było, gdyby mieszkańcy każdego miasta, miasteczka lub wsi zajmowali się śledzeniem czarowników i heretyków, rozpalali stosy, urządzali przesłuchania i polowania? Powstałby zamęt, nieporządek oraz bałagan. Krótko mówiąc: chaos. A wszak dobrze wiemy, któż jest Ojcem Chaosu, nieprawdaż?

Zresztą, trzymając się spraw przyziemnych: kto pracowałby wtedy na polach, w kramach czy manufakturach? Kto płaciłby podatki? Nie mówiąc już o tym, że jedynie my – absolwenci Akademii Inkwizytorium – jesteśmy przyuczeni, by odsiewać ziarno od plew i by codziennie wykuwać ostrze Bożego gniewu z zimnego ognia sprawiedliwości. To my trzymamy klucze do szkatuł ludzkich serc i niechętnie tymi kluczami dzielimy się z kimkolwiek innym.

Dlatego też kary za bezprawne tropienie herezji i czarów były surowe, choć, ku mojemu ubolewaniu, patrzono czasem przez palce na zapał chłopów lub mieszczan, którzy za najlepszy sposób służenia Panu uznawali usmażenie na stosie kilku nieszczęśników. Zwykle zdziwaczałych starowinek, sąsiadek, którym za dobrze się wiodło, lub dziewuch, których piękne buzie i powodzenie u mężczyzn wywołały zazdrość mniej urodziwych rywalek.

Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że hołota miała czasem rację i rzeczywiście któryś z sąsiadów parał się czarną magią. A przynajmniej tak mu się wydawało, gdyż bełkotanie niezrozumiałych zdań, uważanych przez maluczkich za zaklęcia, nikomu przecież nie mogło zaszkodzić. Za wyjątkiem samych bełkoczących… Gdyż widzicie, mili moi, dla naszego świętego Kościoła nie ma różnicy pomiędzy grzechem a pragnieniem popełnienia grzechu. Jeśli nawet ktoś tylko uważał się za czarownika i zamierzał szkodzić ludziom, w oczach Świętego Officjum zasługiwał na stos. Oczywiście, nie na pospiesznie ustawioną stertę bierwion, z jaką tu mieliśmy do czynienia. Zasługiwał na prowadzone z prawdziwą miłością, rzetelne przesłuchanie, a potem godną śmierć. Pełną bólu, ale też żarliwej skruchy i wszechdojmującej wdzięczności dla sług Bożych, którzy nie szczędzili trudów, by naprostować pokrętne ścieżki jego żywota. Wierzcie mi, że niewiele jest piękniejszych widoków nad skruszonego grzesznika, który w żarze płomieni głośno wykrzykuje imię Pańskie, wyznaje braciom swe winy oraz daje świadectwo zahartowanej ogniem wierze. Tej nieszczęśnicy, która spłonęła z woli zgromadzonego na łące chłopstwa, nie dano szansy oczyszczenia serca, duszy i sumienia. A to był grzech, grzech ciężki do wybaczenia.

– Kim była ta kobieta i co uczyniła? – zapytałem.

– Wieźma przeklęta – warknął wójt. – Wierzdzie mi, panie. Dziadki chdziała upiedz…

– W piecu chlebowym! – wrzasnęła z tłumu ta sama kobieta co przedtem.

Spojrzałem w jej stronę. Była tłusta, o czerwonych, obwisłych policzkach i nosie, przypominającym świński ryj. Zatopione w zwałach tłuszczu małe oczka patrzyły jednak na mnie hardo i z niezachwianą pewnością siebie.

– Gdzie macie te dzieci? – spytałem.

– We wiozce – burknął wójt.

– Niebożątka maluchne – rozczuliła się tłusta baba i przepchała przez tłum w moją stroną. – Gdybyście widzieli, szlachetny panie – złożyła dłonie na bujnych piersiach – jak te biedulki płakały, jak opowiadały, że je chciała upiec, jak cudem z jej chałupy uciekły i u nas, ludzi poczciwych, schronienia szukały… Aże mi się serce krajało. – W jej oczach zalśniły nieudawane łzy.

Pokiwałem głową.

– Prowadźcie nas do wsi – zdecydowałem. – Chcę zobaczyć te dzieciaki. Być może – podniosłem głos, aby wszyscy mnie dobrze usłyszeli – jeśli wszystko, co mówicie, jest prawdą, Święte Officjum w swym niezmierzonym miłosierdziu daruje wam wasze grzechy!

Nie zauważyłem, aby moje słowa spotkały się z nadmiernym entuzjazmem, bo zapewne chłopi mieli własne zdanie na temat miłosierdzia inkwizytorów. Nawiasem mówiąc, w opinii plebsu o naszym zbożnym trudzie najwięcej było plotek, przekłamań, bajęd albo i zwykłych łgarstw, wynikających pewnie nie tyle ze złej woli, co z nadmiernie wybujałej wyobraźni oraz lęku. A przecież naszym zadaniem było strzec tych ludzi przed złem. Również złem, czającym się w nich samych, z którego obecności nie zdawali sobie nawet sprawy. Niestety, tak finezyjne rozważania nie trafiały do serc i umysłów prostaczków. Cóż, niektórzy z braci-inkwizytorów twierdzili, że wiele jeszcze trudu przed nami, zanim społeczeństwo szczerze nas pokocha. Ośmielałem się mieć odrębne zdanie w tej kwestii i sądziłem, że ta szczęśliwa chwila być może nigdy nie nadejdzie. Ale przecież nie dla miłości i poklasku tłumów oraz złudnej chwały czyniliśmy swą powinność. Nasze serca wypełnione były Panem i to nam wystarczało.

Nie musiałem ostrzegać bliźniaków i Kostucha, że muszą uważać. Chłopi, przerażeni, niepewni własnego losu, mogli zdobyć się na jakiś szalony czyn, a nie chciałem przecież żadnych jatek. Bo rzeź czeredy rozjuszonego chłopstwa naprawdę nie była tym, czego najbardziej bym sobie życzył. Poza wszystkim było nas tylko czterech, a w takiej sytuacji zawsze może zdarzyć się nieszczęśliwy wypadek. A jak się domyślacie, mili moi, zakończenie życia z uwalanymi gnojem widłami w brzuchu nie było perspektywą, o jakiej marzyłby biedny Mordimer.


* * *

Gruba kobieta przyprowadziła dwójkę dzieci, które szły, trzymając ją za ręce. Dziewczynka i chłopiec. Oboje jasnowłosi, piegowaci. Na pierwszy rzut oka widać było, że to brat i siostra. Dziewczynka miała długie, skudlone włosy, ładną buzię i usta wygięte w podkówkę. Chłopiec był krótko ostrzyżony, szczupły i nieco wyższy od siostry. Kiedy podchodzili, widziałem, że obserwuje mnie spode łba i bardzo mocno ściska dłoń opiekunki.

Usiadłem na cembrowinie studni.

– Nazywasz się Margerita, prawda? – zagadnąłem.

Podniosła na mnie ogromne, błękitne oczy, teraz pełne łez.

– Tak, panie – wyszeptała.

– A ty Johann, czyż nie tak? – Obróciłem wzrok na chłopca.

Skinął głową i w tym skinieniu była jakaś tłumiona hardość.

– Chcę, abyście mi opowiedzieli o czarownicy – powiedziałem łagodnym tonem. – Co się wam przytrafiło? Jaką krzywdę chciała wam wyrządzić?

Dziewczynka tylko bezgłośnie zapłakała i wtuliła się w suknię grubej kobiety. Chłopiec też mocniej do niej przylgnął.

– Chciała nas upiec – odezwał się w końcu. – Wrzucić do pieca.

– Zacznijmy od początku – rzekłem. – Po co wyszliście do lasu?

– Nazbierać grzybów – bąknął Johann.

– I jagód – dodała jego siostra.

– Z tatuńciem.

– I z mamuńcią.

– Zgubiliśmy się.

– I wiedźma nas wtedy znalazła.

– Znaliście tę kobietę? – Spojrzałem na wójta.

– Włódżyła zie po lazach. Ten ją widział i tamten…

– Gdzie mieszkała?

– A tamój. – Machnął dłonią. – Za wąwozem. Daleko.

No tak, równie dobrze mogłem nie pytać, bo niewiele mi jego tłumaczenia dały. Dla wieśniaków wszystko było albo przed lasem, albo za lasem, albo na lewo od stada owiec. Jeśli byli na tyle rozgarnięci, że pojęcie „na lewo” coś im w ogóle mówiło…

– Zaprowadzicie nas tam jutro – rozkazałem i odwróciłem się z powrotem w stronę dzieci.

– Co się stało dalej?

Z nieskładnej opowieści zdołałem się dowiedzieć, że stara obiecała dzieciom, iż odprowadzi je do wioski, ale przedtem chciała zanieść do chaty koszyk z uzbieranymi ziołami oraz grzybami. Już w domu nakarmiła rodzeństwo, po czym rozpaliła ogień pod ogromnym piecem. A potem związała dzieciaki i chciała wrzucić do pieca małą Margeritę. Jednak Johann poluzował więzy na rękach, wyrżnął czarownicę pogrzebaczem w głowę, uwolnił siostrę i uciekli do lasu, ścigani przekleństwami zranionej wiedźmy.

– Jak trafiliście do wioski? – zapytałem.

– Ja je nalazłem – rzekł barczysty, czarnobrody mężczyzna z bielmem na jednym oku. Wystąpił krok przed gromadę. – Jestem Wolfi Łamidąb, proszę łaski jaśnie pana.

– Służyłeś – raczej stwierdziłem niż spytałem.

– Dwadzieścia roków, proszę łaski jaśnie pana – odparł, zaczerwieniony z dumy. – Cesarska piechota wybraniecka.

– Zuch – powiedziałem głośno. – Opowiedz nam więc, co widziałeś, Wolfi.

– Usłyszałem płacz i potem zobaczyłem biegnące dziecka – rzekł. – No to się dopytywałem, ale ni to, ni tamto, ni śmo nie mogłem wydusić, takie dzieciska były zestrachane. No tom je poprowadził do wioski i juże wtedy wójt i insi się wywiedzieli, co i jak. No to wszystko, proszę łaski jaśnie pana, co wiem. – Wzruszył lekko ramionami. – Upraszam o wybaczenie…

– Dobrze się spisałeś – pochwaliłem go. – Uratowałeś dzieci i ludzie powinni ci być wdzięczni. A ty, Johann, jesteś dzielnym chłopcem. Niewielu miałoby śmiałość zmierzyć się z prawdziwą wiedźmą.

Chłopiec podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się szczerbatym uśmiechem.

– Musiałem ratować Margotkę. – Wyciągnął rękę i ścisnął dłoń siostry.

– Krzyczała, że inni po nas przyjdą – wydusiła z siebie Margerita. – Tak krzyczała, jakżeśmy uciekali…

– Jacy inni? – Moje pytanie było ledwo słyszalne w gwarze, który się nagle wszczął pośród gromady.

– Powiedziała, że wielu jest, co lubią mięso takich dzieciaczków, jak my. – Johannowi udało się przekrzyczeć hałas.

– Ludzie, ludzie! – wrzasnęła tłusta kobieta. – Kto chodził do wiedźmy? – Powiodła wzrokiem po stojących kołem wokół studni sąsiadach. – Rita, ty zamawiałaś napary, żeby bydło nie puchło!

– Łeż! – wrzasnęła nazwana Ritą, wysoka, siwa kobieta, z twarzą jakby wystruganą z brązowej kory. – Łeż przeklęta! To ty, diable nasienie, żeś chodziła dla synowej, bo wszyscy wiedzą, że nogi przed byle kim rozkłada!

Tłusta kobieta skoczyła w stronę Rity, celując pazurami w twarz, ale Wolfi Łamidąb wyrósł nagle na jej drodze i unieruchomił ją jednym gestem.

– Spokój, baby! – krzyknął tubalnym głosem. – Bo jak której przyłożę, to pożałuje!

Wstałem i klasnąłem w dłonie.

– Milczeć! – zawołałem i czekałem, aż ludzie się uciszą. – Łaska Pańska sprowadziła nas do waszej wioski – rzekłem poważnie – bo, jak widać, Zły krąży wokół i szuka, kogo by pożreć. – W tłumie odezwały się przerażone piski. – Módlcie się wraz ze mną: Wierzę w Boga, Stworzyciela Nieba i Ziemi…

Pierwszy zawtórował mi Wolfi, a za nim poszli inni. Kostuch z poważną miną uklęknął w błocie, zaraz potem zaczęli klękać chłopi. Po chwili tylko ja stałem, górując nad całą rozmodloną gromadą.

– …umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, zstąpił z krzyża, w chwale zaniósł Słowo i Miecz swemu ludowi… – kontynuowałem modlitwę, z prawdziwą radością patrząc na pokornie pochylone grzbiety i głowy.


* * *

Z chaty, którą przydzielił nam wójt, usunięto dotychczasowych mieszkańców, czyli nad wyraz liczną rodzinę bednarza. Skądinąd byli zadowoleni, gdyż za uprzejmość nagrodziłem ich kilkoma groszami. Na moją usilną prośbę wyrzucono również trzy warchlaki, do tej pory wesoło bawiące się przy palenisku. Niemniej ślady w postaci brudu oraz smrodu pozostały zarówno po gospodarzach, jak i po prosiętach.

Kostuch nagarnął sobie słomy do kąta i rozwalił się ze szczęśliwą miną.

– Jak w domu, co? – zadrwiłem.

– Nie wieje, na łeb nie pada… Czego więcej trzeba? – odpowiedział.

– Dziewki, niby… – mruknął Drugi.

– Ta gruba mi się, prawda, zwidziała – rzekł w zamyśleniu Pierwszy i zagmerał palcem w zębach. Wyjął spomiędzy nich jakiś farfocel i przyglądał mu się z pilną uwagą.

– Ta od dzieciaków? – Skrzywiłem się.

– Lubię takie… – zastanowił się chwilę i z powrotem włożył wydłubany strzęp mięsa do ust -…prosiakowate.

– Cycate – dodał jego brat.

– Z wielgachną dupą – kontynuował Pierwszy.

– Wystarczy – rozkazałem.

Nie zamierzałem wysłuchiwać ich fantazji. Zwłaszcza że kilka razy miałem okazję widzieć, jak te fantazje przeradzają się w rzeczywistość, a bliźniacy mieli pociąg nie tylko do wielkich piersi i ogromnych tyłków, ale również do kobiet, łagodnie to ujmując, śmiertelnie spokojnych i trupio zimnych.

– Macie być grzeczni, zrozumiano? Żadnych zabaw z chłopkami, żadnych pijatyk, bijatyk i zabójstw.

– Znasz nas, Mordimer – powiedział Pierwszy z wyrzutem w głosie i przybrał minę niewiniątka, która wyjątkowo nie pasowała do jego lisiej fizjonomii.

– O, tak, znam – odparłem, bo byli jak wściekłe psy i spuszczenie ich z łańcucha nie byłoby dla nikogo bezpieczne.

– Wyśpimy się i co, pojedziemy do domu? – zapytał Drugi.

– Bliźniak, czyś ty zdurniał? Nie sądzisz, że zostało nam tu co nieco do wyjaśnienia?

– A niby co takiego?

Westchnąłem tylko, bo głupota moich towarzyszy była czasem iście porażająca.

– Znaleźć tatuńcia i mamuńcię. – Kostuch dość zgrabnie udał głos małego Johanna.

– O! – Wskazałem na niego palcem. – Bardzo dobrze, Kostuch. A poza tym zbadać chatę wiedźmy, jeśli z tej chaty cokolwiek jeszcze zostało. I dowiedzieć się, kim są ci „inni”, o których mówiły dzieciaki. Sporo roboty, nie sądzisz?

– A spalimy tu kogoś, prawda, czy nie? – Pierwszy podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.

– Na przykład kogo byś chciał teraz spalić? – spytałem łagodnie.

– Bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. – Ty jesteś od myślenia, Mordimer.

Westchnąłem tylko, gdyż była to szczera prawda. Oczywiście będę musiał napisać stosowny raport dla kancelarii w Hezie, a biskup sam już postanowi, co zrobić z mieszkańcami wioski, którzy złamali prawo. Szczerze jednak wątpiłem, by raport ten, jak już powstanie, zasłużył na cokolwiek ponad znudzone prychnięcie Jego Ekscelencji. Bo któżby się przejmował wieśniakami z zapadłej głuszy, którzy spalili obłąkaną staruszkę? Też mogłem na wszystko machnąć ręką i pojechać dalej, ale, niestety, miałem zbyt mocno rozbudowane poczucie obowiązku. W końcu jeśli nie my – inkwizytorzy – będziemy stać na straży prawa, któż zrobi to za nas?

Poza tym sprawa nabrała nieoczekiwanego obrotu. Oto pojawili się jacyś „inni”, którymi groziła rodzeństwu wiedźma. Smakosze młodego, ludzkiego mięska? Czarownicy? A może tylko wymysł dziecięcej wyobraźni? Z całą pewnością ten ślad należało uważnie sprawdzić. Wtedy, być może, być może, naprawdę zapłoną tu stosy… Ale do tego droga jeszcze była daleka, gdyż Pan w swej łasce nie obdarzył mnie przywarą nadmiernej pochopności sądów. Dobrze pamiętałem słynną (a słyszałem, że obecnie na wykładach w Akademii często przypominaną) sprawę miasteczka Dunholz. Tam niedoświadczeni bracia z miejscowego Inkwizytorium dali wiarę bajdom dzieciaków z sierocińca i spalili pół rady miejskiej, zanim Jego Ekscelencja biskup wysłał pewnego zaufanego inkwizytora, który, ku uldze zacnych mieszczan, przywrócił porządek. A poszło – ni mniej, ni więcej – tylko o zakaz opuszczania murów sierocińca, co tak zeźliło poczciwe dziatki, że oskarżyły swych dobroczyńców o czary oraz spiskowanie z szatanem.

Tak więc nie zamierzałem pospiesznie dawać wiary nieudokumentowanym oskarżeniom. Niemniej wyobrażałem sobie, do czego mogłoby dojść, gdyby nie moje niespodziewane pojawienie się w wiosce. Koncert wzajemnych oskarżeń już się przecież rozpoczął, a możecie wierzyć, mili moi, że było to jedynie leniwe preludium tego, co wydarzyłoby się, gdyby nie ingerencja waszego uniżonego sługi. Znałem zapiekłą nienawiść, potrafiącą zrodzić się z byle powodu w sercach plebsu. Byłem więc pewien, iż w tym, poważnym przecież, wypadku bogobojni mieszkańcy zamęczyliby i zatłukli swych sąsiadów, a kto wie, czy nie zaczęli szukać winnych również w innych wioskach. Znałem takie przypadki i nie były one niczym niezwykłym. Zwłaszcza na zapadłych pustkowiach, gdzie mieszkańcy rządzili się według własnych praw i obyczajów, niewiele poświęcając uwagi temu, co dzieje się za granicami ich osady.

– Śpijmy – rzekł Drugi. – Alem znużony, niech to!

– W grobie się wyśpisz – powiedziałem, a Drugi splunął, żeby odpędzić zły urok.


* * *

Okazało się, że chłopstwo spaliło, co prawda, samą czarownicę, ale oszczędziło jej chałupę. Zdumiewające! Czyżby żaden nie miał przy sobie krzesiwa, czy też kryta darnią chatynka stawiła opór płomieniom? A może była tak biedna i niepozorna, że po prostu ją zignorowali? Jakiekolwiek były przyczyny tej łaskawości, waszemu uniżonemu słudze wyszło to tylko na dobre. Bowiem mogłem obejrzeć sobie dokładnie miejsce niemalże popełnionej zbrodni. Oczywiście, nie mogliśmy się spodziewać, że przeprowadzimy poszukiwania w spokoju i samotności. Połowa wsi poczłapała za nami, zaciekawiona, cóż to inkwizytor i jego ludzie znajdą w siedlisku czarownicy. A tam niewiele było do znalezienia. Chatka była niewielka, wypełniona smrodem suszonych ziół, które zwisały z powały w obfitych warkoczach. Jedynie ogromny piec, służący również za łóżko, był tutaj elementem zaskakującym i wręcz zbytkownym. Faktycznie, w jego wnętrzu bez trudu mogło zmieścić się dziecko, gdyby ktokolwiek chciał je tam wepchnąć.

Nie zauważyłem jednak żadnych śladów czarnoksięskiej działalności: wyobrażających ludzi laleczek, trujących odwarów, tajemnych symboli czy zwierzęcych czaszek. Nawet zioła (a przyjrzałem im się uważnie) w znakomitej większości były najzupełniej nieszkodliwe lub wręcz lecznicze. Owszem, niektóre z nich odpowiednio przyrządzone i w dużej dawce mogły spowodować chorobę lub śmierć, ale część ziół już ma to do siebie, iż można je stosować zarówno jako leki, jak i trucizny.

Kostuch z bliźniakami towarzyszyli mi tylko przez chwilę, rozejrzeli się po wnętrzu, a kiedy nie zobaczyli ani nie wyczuli nic podejrzanego, wyszli z powrotem przed chatkę, gdzie w bezpiecznej odległości zgromadziło się rozgadane i podekscytowane chłopstwo. Nie sądziłem jednak, by stało się teraz cokolwiek, o czym będą mogli rozprawiać w długie, zimowe wieczory.

– Johann! – zawołałem przez próg. – Chodź no tu, chłopcze.

Zbliżył się posłusznie, ale musiałem niemal go wciągnąć do środka, gdyż zaparł się na progu.

– To ten piec, prawda? – zapytałem.

– Tak, panie – szepnął.

– A gdzie pogrzebacz?

Rozejrzał się trochę przestraszony, a trochę bezradny.

– Nie wiem – odparł. – Rzuciłem go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli…

– Rozplątałeś więzy na rękach siostry czy je rozciąłeś?

– Rozplątałem, panie.

Pokiwałem tylko głową, gdyż badając wcześniej chatę, nie dostrzegłem żadnych sznurów, którymi można byłoby kogokolwiek skrępować.

– Czy piec był nagrzany, kiedy wiedźma chciała wrzucić tam twoją siostrę? Czy na palenisku płonął ogień?

Patrzył na mnie, jakby nie do końca rozumiał moje słowa, i zdawało mi się, że w jego oczach dostrzegam oprócz obawy szczyptę wrogości. Ale ta wrogość momentalnie zniknęła i oczy Johanna zaszły łzami.

– Nie pamięęętam… – zaszlochał.

– Dobrze, chłopcze. – Wyprowadziłem go przed chatę. – Margerita, moje dziecko, chodź do mnie – poprosiłem.

Dziewczynka wczepiła się w suknię tłustej kobiety, a ta złożyła ręce błagalnie na piersiach.

– Darujcie, panie, wszystko, co złe, jej się przypomni, niebożątku.

– Nie masz się już czego bać, dziecko – powiedziałem łagodnym tonem. – To tylko pusta chata. Możesz iść z nią – pozwoliłem babie, a ona z tego pozwolenia skwapliwie skorzystała.

Weszły za mną do środka, Margerita cały czas wtulona w kieckę opiekunki. Westchnęła rozpaczliwie, kiedy zobaczyła piec.

– Widzisz, to tylko pusta chata – powtórzyłem uspokajająco. – Ale powiedz mi, moja miła, co się stało, kiedy twój dzielny brat uderzył czarownicę?

– Krzyknęła – zaszeptała Margerita, nie patrząc w moją stronę. – I upadła…

– A co się stało z pogrzebaczem?

– Jonni rzucił go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli… – odparła po chwili.

Zmarszczyłem lekko brwi, ale nic nie powiedziałem.

– Byłaś związana, prawda? Czy Johann przeciął sznury nożem?

Powiedziała coś cichusieńko i prosto w suknię kobiety, więc nie dosłyszałem słów.

– Powtórz, proszę.

– Rozplątał – mówiła nadal cicho, ale tym razem zrozumiałem.

Baba poklepała ją uspokajająco po ramieniu i zagruchała coś czule.

– Jak wiedźma chciała cię wrzucić do pieca – kiedy dopowiadałem te słowa, dziewczynka wybuchnęła cichym łkaniem, więc cierpliwie odczekałem, aż przestanie – czy ogień płonął na palenisku?

Rozpłakała się jeszcze głośniej i jeszcze bardziej rozpaczliwie.

– Nie pamięęętam… – wyszlochała.

– Dajcie pokój dziecince. – Spojrzałem zdumiony w stronę baby, gdyż pozwalała sobie na stanowczo zbyt wiele. – Nie widzicie, panie, że malutka od ducha odchodzi?

– Dobrze – odparłem. – Jeszcze jedno pytanie, dziecko. Ci inni, o których mówiła wiedźma… Jak to z nimi było?

– Ktoś tam stał… Tylko cień żeśmy widzieli… – Pokazała dłonią przed chatę. – A ona chwaliła się, że zrobi ucztę dla wszystkich.

– Ale nie pobiegli za wami, kiedy uciekaliście?

Nic nie odpowiedziała, tylko wtuliła się w opiekunkę, a ja mogłem oglądać jedynie targane szlochem szczupłe ramiona.

– Możecie już iść – pozwoliłem, gdyż wiedziałem, że nie uzyskam niczego więcej.

Wyszedłem zaraz po nich i zbliżyłem się do bliźniaków oraz Kostucha, którzy leżeli w trawie pod drzewem i raczyli się zawartością bukłaka.

– Wracamy – rzekłem.

– A to-to? – Pierwszy wskazał palcem chałupę.

– Niech stoi. Może się komuś przyda.

– Czułem kogoś – mruknął Drugi, wpatrując się bezmyślnie w niebo.

– Pewnie Kostucha – zażartowałem, bo odór bijący od mojego przystojnego towarzysza niemal zatykał dech w piersi.

– Ktoś nam się przyglądał, Mordimer – rzekł niezrażony Drugi, ale nadal nie raczył na mnie spojrzeć.

– Kto, bliźniak, na miecz Pana? Tu cała wieś się w nas wgapia!

– Ktoś. – Machnął dłonią, a potem wzruszył ramionami. – Nie wiem.

– Dziękuję – powiedziałem zgryźliwie. – Dźwiganie ciężaru twojej pomocy naprawdę nie jest na moje słabe barki.

Niemniej słowa Drugiego dały mi do myślenia, gdyż obaj z bratem mieli szereg niezwykłych zdolności, których często nie potrafili jednak właściwie wykorzystać. Bliźniak zapewne przypadkowo wyśledził osobę dysponującą mocą magiczną, gdyż tylko to mogły oznaczać jego słowa „czułem kogoś”. Kto więc przyglądał się z głębi lasu naszej pracy? Prawdziwa czarownica? Duch spalonej ofiary? A może Drugi miał omamy?

– Szkoda tylko, że nie przyszło ci do głowy podnieść dupska i pójść za tropem – dodałem.

– Przyszło – odparł bliźniak i rozgryzł źdźbło trawy. – Ale potem niby poszło…

– A to bardzo się cieszę – rzuciłem złośliwie i poszedłem w stronę koni, pytając Pana, za jakie grzechy aż tak mnie doświadcza.


* * *

Rodzice Margerity i Johanna nie wracali trzeci dzień, więc dla każdego musiało być jasne, że nie wrócą już nigdy. Gdzieś w lesie, rzece albo na mokradłach musiały leżeć ich zwłoki. Ale spróbujcie znaleźć na tak wielkim obszarze dwa trupy… Baaa, życzę szczęścia. Bez szkolonych w tropieniu psów rzecz wydawała się zupełnie niemożliwa, a nawet z psami bardzo, ale to bardzo trudna.

Jednak dzięki łasce Pańskiej zostałem obdarzony pewnymi zdolnościami, które miałem już okazję nie raz i nie dwa wypróbować. Nie korzystałem z tych mocy zbyt pochopnie ani zbyt chętnie, gdyż doświadczenie nauczyło mnie, że za wszystko trzeba płacić. A ja płaciłem bólem, strachem i nazbyt bliskim obcowaniem z siłami, od których najchętniej trzymałbym się z daleka.

– Potrzebna mi jest rzecz, będąca ich własnością – wyjaśniłem Wolfiemu. – Coś, do czego byli przywiązani. Medalionik, świąteczna chusta, cokolwiek…

– Ha! – Myślał moment, a potem klepnął się w czoło dłonią. – Siekiera! Tak, panie, jego siekiera! Mówił, że nie ma na świecie lepszej, dom nią zbudował…

Siekierę znaleźliśmy w domu Johanna i Margerity. Leżała w skrzyni zbitej z nieheblowanych desek. Wziąłem ją do rąk i pogładziłem wyrobione, gładkie stylisko oraz nadspodziewanie dobrze utrzymane ostrze. Narzędzie było wypolerowane, lśniące i nosiło ślady ostrzenia. Właściciel musiał o nią naprawdę dbać.

– Dobrze – powiedziałem. – Zabiorę ją.

Wyrzuciłem chłopaków z zajmowanej przez nas chaty bednarza i kazałem pilnować, by pod żadnym pozorem nikt obcy nie wszedł do środka. Usiadłem na klepisku i położyłem siekierę na kolanach. Zamknąłem oczy. Głaskałem ją delikatnie, czując pod opuszkami palców gładź drewnianego styliska oraz chłód żelaznego ostrza. O tak, w tym przedmiocie była moc. Właściciel przelał na niego swe myśli i uczucia, a ja niemal widziałem, jak cierpliwie szlifuje krawędź na osełce i bada palcami, czy stała się wystarczająco ostra. Ta siekiera mogła mnie doprowadzić do ojca Johanna i Margerity, gdyż łączyła ją z właścicielem niewidzialna, duchowa więź. Więź, która z całą pewnością przetrwała nawet jego śmierć, chociaż z każdym dniem i z każdą godziną słabła. Westchnąłem i uklęknąłem, kładąc narzędzie obok siebie. Znowu zamknąłem oczy. Dłonie złożyłem na piersiach.

Ojcze nasz – zacząłem – który jesteś w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi…

Miałem opuszczone powieki, ale mimo to zacząłem widzieć leżącą przede mną siekierę. Jednak nie widziałem brązowego styliska i szarego ostrza, a jakiś drgający niepokojącą czerwienią kształt, który jedynie w niewielkim stopniu przypominał narzędzie pracy drwala.

– …chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…

I wtedy uderzył ból. Zawsze się go spodziewam i zawsze wiem, że będzie tak wielki, iż niemal nie do wytrzymania. A mimo to ataki ciągle przerażają mnie gwałtownością. To nie jest ból koncentrujący się w jednym miejscu: nogach, rękach czy głowie. To wszechogarniający, paraliżujący w jednej chwili płomień, rozrywający na strzępy całe ciało. To galera o szkarłatnych żaglach, która wpływa do portu mego umysłu, by zakazić go szaleństwem i przerażeniem. I w takiej chwili obronić mnie może tylko modlitwa.

– …i daj nam też siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom. Ojcze nasz… – zacząłem znowu, chociaż z kolejnymi słowami ból potężniał.

Wydawało się, że cierpienie nie może już być straszliwsze, a jednak każda następna chwila spychała mnie w otchłań nieludzkiej męki. Mój umysł i moje ciało błagały, abym przestał się modlić. Lecz wiedziałem, że jeśli przerwę modlitwę, to najprawdopodobniej stanę oko w oko z czymś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, a przed czym będę całkowicie bezbronny, gdyż pozbawiony opieki, jaką dawało imię Pańskie.

Od drgającego, czerwonego kształtu oderwał się płomień i poleciałem na tym płomieniu pod niebo. Wzbiliśmy się nad wieś, lecz nie widziałem ani domów, ani ludzi. Tylko na granicy postrzegania unosiły się mroczne kształty, płynące niczym burzowe chmury. Starałem się im nie przypatrywać, gdyż jeszcze bardziej od potężniejącego bólu lękałem się, że któryś z tych uszytych z mroku kształtów spojrzy na mnie. Gdzieś tam, w dole, wzrokiem zdolnym przenikać ściany oraz strzechy, widziałem maleńką, skurczoną postać Mordimera i jego twarz ściągniętą cierpieniem.

– …bądź wola Twoja… – wyjęczałem, choć usta i umysł błagały mnie, bym umilkł.

Pędziłem na płomieniu tak szybko, jak gnana podmuchami wichury nić babiego lata. Zielone, wrośnięte w serce ziemi kolosy obracały za mną brodate głowy. Pod białą skałą leżał niebieski olbrzym i wyrzygiwał w powietrze chmury tęczy mieniącej się różnymi odcieniami błękitu. I tam właśnie ujrzałem kształt, do którego dążył płomień. Natężyłem wszystkie siły, by zawrócić, gdyż płomień chciał połączyć się z martwym człowiekiem. Ból stał się tak wielki, że powoli zmieniał się w mdlącą rozkosz, wypełniającą całe moje ciało niczym wrzący miód. Płomień zawahał się, ale potem, zmuszony modlitwą, zawrócił. I nagle, w mgnieniu oka, znalazłem się z powrotem w mrocznej, brudnej i śmierdzącej izbie. Przede mną, na podłodze, leżała siekiera, cała czerwona od krwi sączącej się z moich ust, nozdrzy i uszu.

– Boże mój – wyjęczałem, a potem upadłem na klepisko i zwinąłem się w kłębek.

Drżałem z chłodu, przerażenia i nawet nie z bólu, lecz na samo wspomnienie o cierpieniu, jakiego przed chwilą zaznałem. Ale wiedziałem już, gdzie szukać martwych ciał. Tyle, że jedyne, co mogłem zrobić, to zwymiotować pod siebie i zasnąć w kałuży utworzonej z własnej krwi i rzygowin.

– Mordimer… – Zaniepokojony głos Kostucha dotarł do mnie w tej samej chwili, co uderzenie w zęby.

Ktoś rozwarł mi usta i siłą wlał w gardło ciepłą, gryzącą wódkę o smaku palonych śliwek. Zakrztusiłem się i otworzyłem oczy. Zobaczyłem klęczącego nade mną Kostucha. Podważył mi zęby ostrzem noża i lał gorzałkę z bukłaka prosto w moje usta. Chciałem się wyrwać, ale trzymał mocno, a ja byłem tak osłabiony, że mogłem tylko przełknąć nieznośnie piekący, smrodliwy trunek. W końcu puścił mnie i znowu zwymiotowałem.

– Chcesz mnie zabić? – jęknąłem i zobaczyłem, że twarz towarzysza rozjaśnia uśmiech.

– No, już dobrze, dobrze… – mruknął uspokajającym tonem.

– Nic nie jest, kurwa, dobrze – warknąłem i usiłowałem się podnieść, ale ramiona nie wytrzymały i z powrotem zwaliłem się na klepisko.

Kostuch okrył mnie podbijanym futrem płaszczem i usiadł obok. Łyknął z bukłaka, aż zagulgotało.

– Wykończysz się, Mordimerze – powiedział i splunął w kąt. – Jak Bóg na niebie, wykończysz się.

Oczywiście, takie słowa wsparcia i otuchy były mi wręcz nad wyraz niezbędne. Cichym jeszcze głosem powiedziałem Kostuchowi, co myślę o nim, o jego matce oraz o sposobach, na jakie chędożyło ją okoliczne bydło nierogate. Roześmiał się chrapliwie.

– Jeszcze łyczka? – spytał.

– Zbieramy się – rozkazałem i dałem mu znak, by pomógł mi wstać.

Podtrzymał mnie ramieniem, a ja skrzywiłem się, bo odór bijący od ciała Kostucha był nawet w tej zasmrodzonej izbie tak silny, że wykręcił mi nozdrza na drugą stronę.

– A dokąd to? – zagadnął.

– Obejrzeć zachód słońca? Przysłuchać się świergoleniu ptaszków? Połowić ryby w rzece? Jak myślisz?

– Mordimer, prawda, znowu żyje – mruknął, wchodząc, Pierwszy, bo musiał dosłyszeć ostatnie zdanie. – Ty tu sobie spałeś, a my pracowalim. – Miał lekko bełkotliwy głos, więc poznałem, że musiał sporo wypić.

Najchętniej zajechałbym go w ucho, gdyby podniesienie ręki nie było zbyt męczącym zajęciem.

– I co? – zapytałem tylko.

– Chłopi mówią, że wróciły jakieś niby odmienione – wymamrotał Drugi, wchodząc do izby. – Niby te dzieciaki.

– Jakby cię chcieli upiec w piecu chlebowym, też by cię odmieniło – skwitowałem. – Kostuch, osiodłaj konie i jedziemy, a wy – spojrzałem na bliźniaków, ale tylko machnąłem dłonią – róbcie, co chcecie…

Pierwszy rozwalił się w słomie z zadowoloną miną.

– No to jeszcze po łyczku, brat – zdecydował.


* * *

Świeże powietrze trochę mnie otrzeźwiło. Podszedłem do studni, nabrałem w garście wody z wiadra i opłukałem twarz. Potem uniosłem wiadro (a wierzcie, mili moi, że nie przyszło mi to łatwo) i wylałem resztę wody na głowę. Lodowate strużki spłynęły mi na kark i za kołnierz. Parsknąłem i poczułem, że może nie wraca mi jeszcze chęć do życia, ale pojawia się lekka nadzieja, że ta chęć kiedyś wróci. Kostuch stał już przy koniach i pomógł mi wdrapać się na siodło.

– Dokąd? – zapytał.

– Hej, ty tam! – zawołałem na chłopaka, który przypatrywał nam się z rozdziawioną gębą, w której gmerał krótkim patykiem. – Gdzie tu jest wodospad?

Patrzył na mnie długą chwilę, aż w końcu machnął ręką za siebie.

– Tamój, panie – odparł, nie wyjmując patyka z ust.

– Zabierz go – rozkazałem Kostuchowi.

Mój towarzysz podjechał, chwycił chłopaka za kark i jednym ruchem posadził na siodle przed sobą. Dzieciak był zbyt oszołomiony, by protestować. Zresztą kiedy widzi się z bliska twarz Kostucha i czuje mdlący smród zgnilizny bijący od jego ciała, to słowa zwykle więzną w gardle.

Dawno temu nauczyłem się właściwie odczytywać moje wizje, choć świat pojawiający się w nich tak bardzo różnił się od świata rzeczywistego. Olbrzym wyrzygujący tęczę o różnych odcieniach błękitu musiał być wodospadem, a zielone, wrośnięte w ziemię kolosy symbolizowały stare drzewa, najprawdopodobniej dębowy bór. Jednak z reakcji chłopaka wywnioskowałem, że, Bogu dziękować, w okolicy i tak jest tylko jeden wodospad, więc nie będziemy musieli długo szukać.

Podróż zajęła nam nie więcej niż godzinę, a miejscowy poprowadził nas przecinkami wśród gęstwiny, których istnienia sam pewnie bym się nawet nie domyślił. Wodospad spływał z wapiennych, obrośniętych niskimi krzewami skałek i rozlewał się na dole w niewielkie, płytkie jeziorko pełne białych, nagrzanych słońcem głazów, wystających nad lustro wody. Kiedy znaleźliśmy się już na miejscu, Kostuch zgonił chłopaka z siodła i kazał mu wracać do wioski. Potem podał mi rękę, żebym bezpiecznie zgramolił się z konia. No, no, cóż za domyślność i troska, pomyślałem z lekkim rozbawieniem, choć nie ukrywam, że byłem mu wdzięczny, gdyż upadek przy zeskakiwaniu z siodła byłby dla waszego uniżonego sługi nader poniżający.

– Zabrałeś łopatę? – spytałem.

– Nic nie mówiłeś o łopacie – odparł po chwili obrażonym tonem.

– Jasssne – rzekłem. – No to możesz zacząć kopać tam. – Wskazałem mu miejsce kilka metrów na prawo od brzegu.

– Czym mam kopać? – Spojrzał na mnie, marszcząc czoło.

– Skoro nie zabrałeś łopaty, pewnie rękoma – wyjaśniłem pogodnie.

Chwilę jeszcze wpatrywał się we mnie, potem powiedział „aha” i uklęknął w miejscu, które wskazałem. Zaczął rozgrzebywać ziemię dłońmi. Ja tymczasem zdjąłem buty i onuce, usiadłem na jednym z głazów i włożyłem stopy do lodowatej wody. Od razu zrobiło mi się lepiej.

– Bardziej na prawo – rozkazałem, przyglądając się, jak Kostuch grzebie w ziemi. – I prędzej, na miecz Pana, nie mamy całego dnia…

Fuknął coś z niezadowoleniem, ale zaczął kopać nieco szybciej. Przymknąłem oczy i obróciłem twarz w stronę słońca.

– Mam! – Z bezmyślenia wyrwał mnie wrzask Kostucha. Uniosłem powieki.

– Co masz? – spytałem.

– Kość! – Machnął w powietrzu wygrzebaną z ziemi piszczelą, jakby to była magiczna różdżka.

– No to jesteśmy w domu. – Wstałem i, nie zakładając butów, podszedłem do niego. – Kop w górę, a znajdziemy resztę.

Wziąłem od niego piszczel i przyjrzałem się jej uważnie. Trudno było nie dostrzec, że kość była gładka, oczyszczona z wszelkiego mięsa, ścięgien i krwi. Dostrzegłem ślady zębów. Z całą pewnością nie były to wilcze kły, ani tym bardziej niedźwiedzie. Po pierwsze, zwierzęta nie objadłyby gnata tak dokładnie i nie pozostawiły samej kości w stanie niemal nienaruszonym. Po drugie, ktoś wyraźnie zeżarł zwłoki, a potem niejadalne resztki pieczołowicie zakopał. A w ten sposób mógł postąpić tylko człowiek. I odkrycie tegoż właśnie faktu wydało mi się nad wyraz interesujące, chociaż zwiastowało również nieliche kłopoty.

– O, następna…

Tym razem Kostuch odkopał miednicę. Przyjrzałem się jej uważnie.

– Tatuńcio – powiedziałem. – Szukajmy teraz mamuńci.

Zaśmiał się chrapliwie i zagrzebał w ziemi ze zdwojonym zapałem. Sądził chyba, że zbliżamy się do celu naszej misji. Niestety, ja nie ośmielałem się być aż takim optymistą, gdyż znalezienie ogryzionych kości po rodzicach Johanna i Margerity tylko komplikowało sprawę.

Usiadłem obok i przyglądałem się, jak Kostuch wyjmuje po kolei kości. Piszczele, miednice, żebra, czaszki. Ułożyłem z tego wszystkiego dwa całkiem zgrabne szkieleciki. Efekt psuł tylko fakt, że zwłaszcza na czaszkach ślady ugryzień były aż nazbyt widoczne.

– Ej, już wszystko – powiedziałem, kiedy mój towarzysz nie przerywał kopania. – Co byś chciał jeszcze znaleźć? Trzecią głowę?

– Wesołek – burknął i nagle zamarł z palcami w ziemi. – Czekaj, Mordimer, mam coś…

– Może kreta? – poddałem.

I wtedy Kostuch wyciągnął następną czaszkę, a ja zagapiłem się na nią, zdumiony.

– Na miecz Pana – mruknąłem w końcu. – Kogo tu jeszcze zabito?

– Coś ona mała. – Kostuch oglądał czaszkę pod słońce.

– Przecież chłopi nie mówili, żeby ktokolwiek jeszcze zaginął – rzekłem w zasadzie do własnych myśli, a nie do Kostucha. – Ani kobieta, ani dziecko. Może to jakieś stare kości?

– Spójrz no. – Kostuch wyciągnął czerep w moją stronę. – Znowu zęby…

I faktycznie, czaszka została tak samo dokładnie ogryziona, jak pozostałe dwa, kompletne już, szkielety.

– Dobra, kop dalej – nakazałem i sam przykucnąłem, rozgrzebując ziemię dłońmi, bo cała sprawa zaczynała mnie coraz bardziej ciekawić.

Po dłuższej, wytężonej pracy odnaleźliśmy jeszcze dwa szkielety. Oba były małe, więc z całą pewnością musiały należeć do dzieci. Do chłopca oraz dziewczyny.

– Może to jakieś dzieciaki z innej wioski – zastanowiłem się. – Albo te wieprze nie powiedziały nam o innych zaginięciach.

– Ślepy by powiedział – burknął Kostuch.

No i rzeczywiście miał rację. Wolfi Łamidąb (którego Kostuch niesłusznie nazywał ślepym, bo miał on przecież bielmo tylko na jednym oku) wyraźnie nam sprzyjał i z całą pewnością nie zataiłby tak ważnej informacji.

– Co tu się wyprawia? – Wstałem i przyjrzałem się szkieletom z góry. – Dwoje dorosłych, dwoje dzieci, ale przecież Johann i Margerita żyją, chyba że ja mam już zwidy…

Kostuch, wyraźnie mało zainteresowany moimi rozważaniami, usiadł nad brzegiem jeziorka i zdjął buty. Smród doleciał mnie, pomimo że stałem kilkanaście kroków od niego. Skrzywiłem się i odsunąłem dalej. Tymczasem Kostuch włożył stopy do jeziorka, bardzo ostrożnie, jakby mogły mu się w nim rozpuścić. Po chwili uśmiechnął się i zagmerał paluchami w wodzie.

– Dobrze się czasem wykąpać – stwierdził z zadumą – bo, czekajże no, kiedy ja się kąpałem ostatni raz? W Hezie na święto Zstąpienia? Co, pamiętasz może, Mordimer?

Westchnąłem tylko i znowu kucnąłem nad wykopanym przez nas dołem. Zacząłem przesypywać ziemię przez palce.

– Piątego już nie znajdziesz. – Zaśmiał się Kostuch i podrapał po brodzie. – A zresztą może i tak, co?

Odrzuciłem na bok brązowy kamyczek i nagle zorientowałem się, że to wcale nie był kamyczek. Zanurkowałem w trawę i szybko namacałem okrągły kształt. Uniosłem go do słońca.

– Pierścionek – powiedziałem. – Miedziany pierścionek z literą „M”.

– Miedziany? – Kostuch nawet nie odwrócił się w moją stronę, tylko z pogardą wzruszył ramionami. – Co ci, Mordimer, po miedzianym pierścieniu? Weź go wyrzuć…

– Mały. – Przyjrzałem mu się z bliska. – Ot, taki na palec dziecka albo dziewczyny. Ha! – Schowałem pierścionek w zanadrze.


* * *

Do wioski wróciliśmy późno, gdyż najpierw kazałem Kostuchowi zakopać szkielety, a potem odmówiłem nad grobem krótką modlitwę, polecając Bogu dusze nieszczęsnych ofiar. Nie zamierzałem przerażać chłopów wieściami o odnalezionych szczątkach, zwłaszcza że ślady zębów na kościach niepokoiły nawet mnie. Czyżby istniał w tej głuszy i na tym pustkowiu kult kanibali? A jeśli istniał, czy zjadali ludzkie mięso jedynie dla kulinarnej podniety, czy też kryła się w tym część mrocznego obrzędu lub magicznego rytuału? W dodatku człowiek jest dość dużym stworzeniem, a tutaj oczyszczono z mięsa kości czterech osób. Trudno było więc nie zgodzić się z tezą, iż był to naprawdę obfity obiad, nawet dla kogoś dysponującego ogromnym apetytem!

Zakazałem Kostuchowi wspominać komukolwiek, co widzieliśmy, a on poklepał się po głowie.

– Już zapomniałem – odparł z krzywym uśmiechem.

Roześmiałem się, gdyż miał to być dowcip. Kostuch, bowiem, nigdy niczego nie zapomina i muszę przyznać, że jego niezwykłe zdolności czasem się przydawały. Choć nie za bardzo wyobrażam sobie, jak ja sam mógłbym żyć z wieczną pamięcią o wszystkich, nawet najmniej istotnych wydarzeniach z mojego życia. Czy nie czułbym się, jak na szczycie przeogromnego śmietnika, gdzie wśród nieogarnionej sterty rupieci ukryto prawdziwe skarby? No, ale na korzyść Kostucha przemawiał fakt, że bez trudu potrafił wydobyć z otchłani każdą informację, której potrzebowałem, więc jakoś przez ten śmietnik się przekopywał.

Kazałem mu wrócić do bliźniaków, a sam podjechałem na skraj wioski, gdzie tuż przy brzozowym zagajniku stała chałupa Wolfiego Łamidęba.

– Dostojny panie… – Były żołnierz zerwał się znad paleniska, gdzie pichcił coś w osmolonym kociołku. – Może chcecie pojeść? Czym chata bogata…

Przysiadłem na ściętym i wygładzonym pniu, który zastępował w tym skromnym wnętrzu krzesło.

– Na zdrowie – odrzekłem. – Nie jestem głodny. Ale może napijesz się ze mną?

Wyciągnąłem ku niemu bukłak z gorzałką, a on uśmiechnął się, skłonił w podziękowaniu głowę i łyknął, aż zagulgotało. Przymknął powieki.

– Śliwkowa. Palona – powiedział z rozmarzeniem. – Człowiek na samym piwie nie wydoli, panie. Nijak… – Spojrzał na mnie pytająco, a ponieważ skinąłem z uśmiechem, więc wydudlił jeszcze jeden potężny łyk.

– Popatrz no, Wolfi. – Wyciągnąłem z kieszeni miedziany pierścionek. – Widziałeś kiedyś ten przedmiot?

Wziął pierścionek z mojej ręki i przyjrzał mu się w blasku ognia.

– Ano widziałżem – rzekł. – Jasna sprawa, żem widział, panie. Toż to pierścionek Margotki, co ojciec jej nie tylko kupił na jarmarku, ale kazał taką zręczną literkę wyrychtować. To „M”, prawda, panie?

– Tak. To „M” – odparłem. – Jesteś pewien, że to jej pierścionek?

– Żebym tak skonał. – Huknął się w pierś. – Będzie wam dziewuszka wdzięczna, żeście znaleźli zgubę, boż to ostatnia pamiątka po rodzicielu…

– Myślisz, że nie wróci?

– Nieee. – Pokręcił głową. – Skoro nie wrócił, to i nie wróci, świeć Panie…

– Biedne sierotki – westchnąłem. – Ciężkie jest życie sierotek, co, Wolfi?

– Oj, ciężkie, dostojny panie – również westchnął. – Ale my jesteśmy dobrzy ludzie. Odchowamy, żeby im się krzywda nie działa.

– Podobno wieś gada, że dzieciaki wróciły odmienione. – Podałem mu znowu bukłak. – Co to ma znaczyć? O jakiej odmianie się mówi?

Przechylił bukłak do ust i wysączył do dna, a ja widziałem tylko, jak miarowo rusza mu się grdyka na pokrytej kępkami włosów szyi. Odetchnął głęboko, beknął, zakaszlał i oddał mi naczynie.

– Dobre – mruknął. – Aj, dobre. Na służbie też tak sobie siedzieliśmy przy ogniu i pociągali śliwówkę…

Widać Wolfi Łamidąb miał całkiem miłe wspomnienia z wojskowych lat, ale w sumie nic dziwnego, że kojarzyły mu się one z piciem oraz leniuchowaniem, gdyż najjaśniejszy cesarz był człowiekiem spokojnym i niechętnym do wojaczki. Czego nie dało się, nawiasem mówiąc, powiedzieć o jego spadkobiercy, którego nieskrywane plany przyszłych kampanii budziły pewne poruszenie wśród poddanych. Zwłaszcza tych, którzy mieliby zaszczyt umierać na polu chwały w imię realizacji jakże śmiałych cesarskich wizji. W końcu właśnie młody cesarz stwierdził ponoć, że wojnę z heretykami prowadzić będzie do ostatniego tchnienia… swych żołnierzy. Bogu dziękować, na razie nie miał ku temu ani sił, ani środków.

– Co z tym odmienieniem? – zagadnąłem.

– Aż tam, ja wiem? – Rozłożył dłonie. – No niby jakoś tak…

– Zachowują się inaczej niż zwykle? Mówią w inny sposób? – dopytywałem.

– Coś jakby trochę – pokręcił palcami przy głowie – nie tak, jak trza.

Wolfi zdawał się być poczciwym człowiekiem, ale najwyraźniej nie otrzymał w darze od Boga lotnego umysłu oraz daru pięknego wysławiania się. No cóż, i tę przeszkodę trzeba było jakoś pokonać.

– A dokładniej, Wolfi? Co się zmieniło? Spokojnie, chłopcze, pomyśl dobrze, nie spiesz się…

– Teraz tylko razem się trzymają… – Lewą dłonią zagiął wskazujący palec prawej.

To akurat byłem w stanie zrozumieć. Nieszczęście zbliża ludzi, zwłaszcza kiedy tracą rodzinę i pozostają sami na świecie.

– …mówią jakensik inaczej, jakby ładniej. – Zmarszczył czoło i zagiął drugi palec. – Albo co tam…

Cóż, wydawało mi się, że niekoniecznie Wolfi Łamidąb mógł odgrywać rolę eksperta w sprawie wysławiania się oraz bogactwa wymowy.

– …zdało się, że jakby nie poznali od razu, kto jest kto, i tak widać sobie potem przypomnieli… – Zagiął trzeci palec.

I to byłem w stanie zrozumieć, gdyż zdarzało się, że przeżyta tragedia odbierała ludziom nawet nie część pamięci, lecz pozostawiała w świadomości jedynie nędzne okruchy dawnego życia.

– No i jakieś takie one w ogólności dziwne – podsumował, zaginając czwarty palec. – A i w szczególności – dodał, marszcząc czoło.

– Bardzo mi pomogłeś, Wolfi – rzekłem serdecznie, bo wiedziałem, że nie wycisnę z niego wiele więcej.

Rozpromienił się.

– Zawsze do usług, proszę łaski jaśnie pana – powiedział dziarskim tonem.

– Wiem, Wolfi. Doceniam to. – Wstałem i pożegnałem go skinieniem głowy.

– Cesarska piechota wybraniecka, proszę łaski jaśnie pana! – niemal zawrzasnął.

Uśmiechnąłem się i wyszedłem, pochylając głowę, by nie rozbić jej o niską powałę.

Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem, bo podejrzewałem, że po pierwsze, Wolfi miał podobny stosunek do kąpieli, co mój przyjaciel Kostuch, a po drugie, nie był zapewne mistrzem sztuki kulinarnej i to coś, co gotował w kociołku, musiało już umrzeć bardzo dawno temu.

Rozmowa z Łamidębem nie przyniosła wiele nowego, ale wiedziałem jedno: nazajutrz wnikliwie przebadam dzieci. Jeśli znający je od lat miejscowi gospodarze twierdzili, że jakoś się zmieniły, to wasz uniżony sługa chciał znać przyczyny tej zmiany. A poza tym bardzo interesowało mnie, w jaki sposób pierścionek małej Margerity znalazł się w jamie, w której ukryto szczątki czterech trupów.

Na razie jednak postanowiłem posiedzieć chwilę nad strumieniem. Noc była ciepła, rozpromieniona blaskiem księżyca w pełni, a mnie nie chciało się jeszcze spać. Zwłaszcza że z niejaką obawą czekałem na wzmożoną gamę zapachowych bodźców, która zaatakuje me nozdrza zaraz po wejściu do chatynki, gdzie spali Kostuch i bliźniacy.


* * *

Bóg obdarzył mnie wyczulonym słuchem, więc usłyszałem za plecami kroki, mimo że przybysz wyraźnie starał się iść cicho. Odczekałem jeszcze chwilę i skoczyłem na równe nogi. Odwróciłem się już z mieczem w garści. W jasnym świetle księżyca, kilka kroków przed sobą, zobaczyłem Johanna, który zamarł z jedną stopą uniesioną w powietrzu.

– A co ty straszysz ludzi po nocy, smyku? – spytałem, chowając miecz do pochwy.

Stał cały czas nieruchomo, w tej nienaturalnej i niewygodnej pozycji. Przypatrywał mi się zawziętym, wrogim wzrokiem. Czujnym. Jak wilk, którego przyłapano na podkradaniu się do ofiary. Ha – niemal zaśmiałem się w myślach – ja, inkwizytor Mordimer Madderdin, miałem być ofiarą kilkuletniego chłopca? No cóż, szczerze mówiąc, nie takie historie słyszałem, a wsadzić człowiekowi nóż w plecy potrafi nawet dziecko.

I wtedy moich uszu dobiegł leciutki plusk. To mogła być ryba szamocząca się w toni lub żaba polująca na owady. Cokolwiek. Ale kiedy płynnie się obróciłem (tak, by nie stracić z oczu Johanna), przekonałem się, że nie była to ani ryba, ani żaba. Na wodzie stała ubrana w białą sukienkę, bosa Margerita, a jej jasne włosy błyszczały w księżycowym świetle. Zatrzymałem wzrok na jej stopach. Bowiem dziewczynka stała na strumieniu, a nie w strumieniu. Wyraźnie widziałem dziecięce palce opierające się o lustro wody.

Podobnie jak Johann zamarła w pół kroku i przyglądała mi się spod strzechy skołtunionych włosów.

– No, dzieciaczki – powiedziałem, wyciągając miecz.

A wtedy Johann i Margerita skoczyli w moją stronę. Tak szybko, jakby byli utkani z księżycowego światła. Machnąłem mieczem, ale ostrze tylko ze świstem przecięło powietrze. Uderzyli mnie z dwóch stron. Całym pędem i ciężarem dziecięcych ciał. Zachwiałem się, poślizgnąłem na błotnistym brzegu i wpadłem z chlupotem w wodę. Podniosłem się błyskawicznie, tylko po to, aby zobaczyć, jak rodzeństwo zaczyna zrastać się w jedno ciało. Stali tuż obok siebie, kilka kroków ode mnie, ramię przy ramieniu. Ich postaci otoczyła migotliwa, srebrna poświata. Ciała wibrowały w niej, rozmazywały się, jedno wchłaniało drugie. Po chwili widziałem jakiś dziwny twór o czterech nogach i dwojgu ramion, który miał połowę twarzy Johanna, a połowę Margerity.

Zapewne powinienem właśnie wtedy podbiec do tej przedziwnej istoty i zbadać, w jakim stopniu dziecięce ciała odporne są na stal miecza. Jednak zamiast tego wpatrywałem się oszołomiony tak długo, aż przemiana dobiegła końca. Przede mną stało coś, co jedynie z grubsza przypominało człowieka. Miało biały, rozdęty i nabrzmiały kałdun oraz niemal ludzką głowę z ogromną paszczęką i wyszczerzonymi zębami. Krótkie, napuchłe ramiona zakończone były szarymi pazurami.

Teraz dopiero ruszyłem z uniesionym mieczem, ale wtedy istota spojrzała na mnie. W jej wzroku pełgał fosforyzujący, trupi blask. Było w tym spojrzeniu coś tak nieludzkiego i tak przerażającego, że zmyliłem krok, a cięcie wypuściłem zbyt wolno i niecelnie. Potwór zszedł zręcznie z linii ciosu i sieknął mnie przez ramię pazurami. Miecz wypadł mi z dłoni, a ręka zwisła bezwładnie. Poczułem palący ból, rozchodzący się wzdłuż całego ramienia. Zdołałem jednak uskoczyć przed następnym uderzeniem. A potem… cóż… Potem nie pamiętam już nic.


* * *

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że pochyla się nade mną dziewczyna, a raczej młoda kobieta. Miała bujne, związane w gruby węzeł, ciemne włosy oraz piękne, błyszczące oczy. Jej twarz była niemal biała, jak twarz alabastrowej rzeźby, i tylko ledwo widoczna, niebieska, pulsująca żyłka przy kości policzkowej wskazywała, iż jest kobietą z krwi i kości. Uśmiechnęła się.

– Witaj znów na świecie – powiedziała.

To był głos budzący zaufanie, głęboki i ciepły. Wierzyłem, że właśnie taki głos każdy chciałby usłyszeć, leżąc na łożu boleści. A ja właśnie leżałem, choć słowo „łoże” nie było najlepszym określeniem dla futrzanej szuby rzuconej w kącie niewielkiej chatki. Mrok przeganiała tylko oliwna lampka stojąca tuż przy posłaniu.

– Nazywam się Karla, Mordimerze – powiedziała, a ja nawet nie zdziwiłem się, skąd zna moje imię. – Wybacz mi, ale będę musiała teraz na poważnie zająć się twoją raną.

– Wybacz? – Odchrząknąłem i spojrzałem na paskudny, rozogniony i zakrwawiony strzęp, który niegdyś był moim ramieniem. O dziwo jednak, nic mnie nie bolało, więc przypuszczałem, że podała mi jakiś kojący wywar.

– Pij. – Podetkała mi pod usta gliniany kubek.

Już sam zapach niemal mnie odrzucił, ale nie miałem sił, aby się uchylić.

– Pij, pij, pij – szepnęła nalegającym tonem i lewą dłonią uniosła mi głowę.

Przechyliła kubek i w moje gardło wlało się coś ciepłego i tak nieprawdopodobnie gorzkiego, że omal nie zwymiotowałem.

– To lekarstwo. Pij!

Posłusznie wypiłem wszystko do dna, bo, prawdę mówiąc, nie miałem większego wyboru. Poza tym miałem nadzieję, że ktoś, kto uratował mnie od śmierci, nie zechce natychmiast potem mnie otruć. Ośmielałem się wyciągać tak zuchwałe wnioski nie z uwagi na nadmierną łatwowierność charakteru, lecz posługując się zasadami czystej logiki, która taki czyn określiłaby z całą pewnością mianem bezsensownego.

Jednak zaraz potem niewiele już mógłbym powiedzieć o logice, bowiem moje myśli gdzieś uleciały, a ciało stało się lekkie niczym puch, unoszony ciepłym podmuchem wiatru. Twarz Karli to rozmywała się, to wyostrzała, a jej wysoka, ubrana w biel postać zdawała się unosić nad ziemią. Potem zobaczyłem, że dziewczyna zdejmuje suknię i staje olśniewająco naga w migoczącym, żółtym blasku kaganka. Jej kształty były tak idealne, jakby wyrzeźbione dłutem antycznych rzeźbiarzy, gdyby tylko rzeźbiarze ci ideał ludzkiego piękna chcieli widzieć w postaci młodych kobiet, a nie młodych mężczyzn.

Uniosła w górę ramiona i widziałem, jak jej usta poruszają się, ale nie słyszałem żadnego dźwięku. A potem nagle słuch powrócił. W jednej chwili. Usłyszałem, że Karla miarowo wypowiada słowa w nieznanym mi języku, a z każdym zdaniem jej oczy zdawały się ogromnieć i płonąć ogniem, w którym jednak nie było światła, lecz sam mrok. Później gwałtownie opadła tuż nade mną, tak że zobaczyłem jej nagie piersi niemal przy samej twarzy. Poczułem, że ściska moje zranione ramię dłońmi, a ten uścisk przypominał chwyt rozgrzanymi, żelaznymi kleszczami. Wrzasnąłem. Wrzasnąłem, i wstyd się przyznać, mili moi, wrzeszczałem tak długo, póki nie została mi ofiarowana łaska powtórnej utraty świadomości.

Kiedy się ocknąłem, Karla siedziała tuż obok i, trzymając dłoń na moim ramieniu, nuciła coś cicho. Tym razem jednak jej palce niosły nie tylko ukojenie, ale i odświeżający chłód. Przyglądałem się jej spod przymrużonych powiek (żałując, że nałożyła już suknię), a ona się uśmiechnęła.

– Jesteś już niemal zdrowy, Mordimerze – powiedziała, nie otwierając oczu.

Zerknąłem na ramię i zobaczyłem, że na skórze została tylko różowa blizna i lekka opuchlizna, tak jak po niezbyt mocnym uderzeniu.

– Niemożliwe – wychrypiałem, gdyż ani medycyna, ani najszczersze nawet modlitwy nie potrafią czynić takich cudów.

– A jednak. – Uniosła powieki. – To była trucizna. Bardzo groźna trucizna. Sądzę, że bez mojej pomocy nie przeżyłbyś nawet dnia. A zresztą – zaśmiała się – i tak byś nie przeżył, gdyż twój przeciwnik znany jest z ogromnego apetytu.

– Tak.

Przypomniałem sobie już wszystko, ale zagadką pozostawało dla mnie jeszcze wiele spraw. Za wyjątkiem jednej. Kobieta, która mnie uratowała, była czarownicą i niesłychanie interesowało mnie, czemu czarownica zdecydowała się pomóc inkwizytorowi. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałem o tak potężnych zaklęciach, jak te, których użyła, by uleczyć moją ranę.

– To był demon – stwierdziłem wolno. – Ale ja nigdy nie słyszałem o demonie tego rodzaju.

– Nikt nie słyszał – zgodziła się. – Sądzę, że ty i ja mieliśmy okazję ujrzeć go jako pierwsi z ludzi. Chociaż zapewne z radością darowałbyś sobie takie doświadczenie, prawda?

Wysławiała się ładnie, konwersację prowadziła z pełną swobodą, a jej wymowa pozbawiona była gwarowych naleciałości. Interesujące, jak na czarownicę ze środka puszczy.

– Znalazłem trupy – powiedziałem. – Dwoje dorosłych i dwoje dzieci. A więc to byli Johann, Margerita i ich rodzice. – Pokręciłem głową. – A demon przybrał postać sierotek…

– Zadasz sobie pytanie, dlaczego?

Cóż to miało być? Egzamin zdolności dedukcyjnych biednego Mordimera? Paradne, czarownica przesłuchująca inkwizytora… Przymknąłem powieki i milczałem długą chwilę.

– Strach, wrogość, wzajemne oskarżenia. Zabójstwa, może stosy – otworzyłem oczy i dostrzegłem, że Karla uśmiecha się z aprobatą – wyludniłyby wioskę. Tę, potem pewnie następną i następną…

– Ta już była następna i następna – przerwała mi.

– Tylko po co? – zapytałem. – Przecież mógł ich zwyczajnie pozabijać i pożreć.

– A skoro tego nie zrobił, to…?

– Widać potrzebuje również innej strawy, oprócz mięsa – odparłem po chwili. – Czym się karmi? Przerażeniem? Nienawiścią? To nie lepiej wybrać się do Hezu? – Pozwoliłem sobie na gorzki żart.

Roześmiała się.

– Widocznie własnoręcznie przyszykowany obiad lepiej smakuje – powiedziała.

Miała rację. Demony na ogół nie zabijają ludzi bez powodu. A najchętniej widzą, kiedy z ich poduszczenia ludzie mordują się nawzajem. Tak to już jest, że tym pochodzącym z pradawnego mroku istotom nie wystarcza wydarcie nam danej łaskawie przez Pana iskry życia, lecz chcą również splugawić nasze dusze. Na zawsze pozbawić nas nadziei na wieczny, niebiański odpoczynek.

– Jak przed nim uciekłaś? – spytałem. – Jak ci się udało mnie wynieść?

– Ja nie uciekłam, Mordimerze. – Patrzyła na mnie z pogodnym, choć jednocześnie lekko zakłopotanym uśmieszkiem. – Ja go wypędziłam z powrotem w otchłań.

– Aha – odparłem tylko, bo niewiele było do dodania.

– Pojawi się znowu – westchnęła. – Prędzej czy później. Jak zawsze. No, ale dość tego. Powinieneś się przespać, a i ja zmęczyłam się tym wszystkim. Ta trucizna, te rany, w głowie mi się kręci. – Machnęła dłonią, a potem pochyliła się i zgasiła knot palcami.

– Zrób mi trochę miejsca i przytul się – powiedziała. – Tylko bądź łaskaw trzymać ręce przy sobie – dodała, kiedy zbyt dosłownie potraktowałem jej słowa.


* * *

Obudziła się, otworzyła oczy i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się, lecz zaraz uśmiech zgasł na jej twarzy. Poczuła, że ma skrępowane nogi w kostkach oraz dłonie w nadgarstkach. Ruszyła się niespokojnie ale potem zamarła.

– Mordimerze – powiedziała bardzo spokojnym tonem. – Co ty wyprawiasz?

Wzułem buty, a później poprawiłem pas. W chatce nadal było mroczno, ale światło poranka już przebłyskiwało przez rybie pęcherze, którymi zasłonięto okienne otwory. Karla czekała cierpliwie, aż się odezwę.

– Jesteś czarownicą – odparłem, gdyż moim zdaniem to stwierdzenie tłumaczyło wszystko.

– Uratowałam ci życie. – Nadal na jej twarzy nie widziałem ani złości, ani strachu. Przyglądała mi się uważnie.

– To prawda – rzekłem. – I jestem ci niezmiernie wdzięczny. Szczerze. Wielu uważa, że moje życie nie jest warte specjalnego zachodu, ale ja jednak cenię je sobie tak jak biedak ceni ostatni grosz brzęczący w sakiewce, Jednak nie zmienia to postaci rzeczy, droga Karlo, że jesteś czarownicą. A ja, jeślibyś nie wiedziała – pozwoliłem sobie na łagodną nutę ironii – tropię czarownice.

Usiadłem przy niej i wziąłem w palce kosmyk jej włosów. Nie poruszyła się.

– Człowiek, przedkładający własne uczucia i żądze nad obowiązek wobec idei, nie jest wiele warty – powiedziałem, mając nadzieję, że mnie zrozumie lub przynajmniej postara się zrozumieć. – Jak mógłbym być inkwizytorem, sługą Bożym, młotem na czarownice i mieczem w ręku Aniołów, bo wiesz przecież, że tak nas nazywają, gdybym nie potrafił wymazać grzechu z własnego serca?

– Wdzięczność jest grzechem? – Patrzyła mi prosto w oczy.

– Ależ nie! – zaprotestowałem. – Jestem ci gorąco wdzięczny. Zobowiązany. Wzruszony twoją pomocą. Ale… to nic nie zmienia. Czy sądzisz, że odstąpiłbym od wykonania obowiązków za łapówkę? Za sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy koron lub denarów? Jeśli nie znasz odpowiedzi, powiem: nie, nie odstąpiłbym. Czy więc mogę od nich odstąpić, ponieważ ocaliłaś moje życie? Cóż to ma za znaczenie w oczach wszechmogącego Boga?

– Mordimerze, byłam twoim sojusznikiem w walce ze złem – powiedziała dobitnie. – Czy nie udowodniłam więc, że stoję po właściwej stronie?

– Nie – odparłem z żalem. – Uwierz mi, Karlo. – Wziąłem jej dłoń w swoje dłonie. Jej palce były piękne, pomimo że miała połamane i ubrudzone ziemią paznokcie. – Czynię, co czynię, z miłości do ciebie i chęci zbawienia twej duszy. Jakimże byłbym człowiekiem, gdybym potrafił pozostawić cię w grzechu? Ty idziesz w stronę przepaści, ja wyciągam rękę, aby cię ratować.

Cały czas patrzyła na mnie i widziałem, że rozmyśla nad wypowiedzianymi słowami. Nie łudziłem się, że ją przekonam, ale pragnąłem, by chociaż usłyszała me racje.

– Ty szykujesz dla mnie stos, Mordimerze – powiedziała w końcu gorzko. – A nie wyciągasz z przepaści.

– Ja ratuję twoją duszę, Karlo – odparłem. – Bo kogóż może obchodzić, co stanie się z twoim ciałem?

– Wyobraź sobie, że mnie obchodzi! – Uniosła się na łokciu. – Rozwiąż mnie natychmiast i daj mi odejść!

– Na tym świecie jesteśmy tylko gośćmi, to tam – podniosłem wzrok – czeka nas prawdziwe życie. Czy chciałabyś zrezygnować z wiekuistej, radosnej uczty przy stole Pana? Gdybym pozwolił ci odejść, zniszczyłbym nadzieję. Ale ja zawiozę cię do Hezu, Karlo, i postawię przed sądem Świętego Officjum. Uwierz mi, że umrzesz pogodzona z Bogiem oraz naszą świętą wiarą. Przepełniona miłością. Szczerze żałująca grzechów. Uwierz mi też, że tam, w płomieniach, przeżywając ekstatyczną boleść stosu, zrozumiesz, iż właśnie w chwili, kiedy cię wydałem, okazałem się twoim prawdziwym przyjacielem. Bo czyż może istnieć większy dowód miłości nad walkę o czyjeś zbawienie? Jakże małostkowo i egoistycznie zachowałbym się, przedkładając poczucie wdzięczności nad obowiązek wobec twej nieśmiertelnej duszy!

Wszystko, co mówiłem, było szczerą i całkowitą prawdą, ale miałem również pewność, że Święte Officjum z pełną zapału radością zapozna się z mocą czarownicy, dysponującą wielką wiedzą i stosującą nieznane inkwizytorom zaklęcia. A więc i w taki sposób Karla mogła się przyczynić do chwały Bożej.

– Mordimerze, na miecz Pana! – Po raz pierwszy dostrzegłem zaniepokojenie w jej oczach. – Jesteś szalony! Czy naprawdę sądzisz, że skazanie mnie na cierpienie i śmierć jest dowodem miłości?

– A czyż chirurg nie tnie kończyny, w którą wdała się zła krew, by uratować życie podopiecznego? – zapytałem.

Ująłem jej twarz w swoje dłonie i pocałowałem ją prosto w usta. Nie stawiała oporu, ale nie oddała pocałunku. Miała chłodne wargi i smutek w cudownie błyszczących oczach. Być może mógłbym się zakochać w kobiecie takiej jak ona, ale ta myśl tylko potęgowała mój smutek.

– Wiem, że mnie teraz nienawidzisz – powiedziałem i naprawdę było mi ciężko na sercu. – Ale ufam, że to się kiedyś odmieni.

Wierzyłem tym słowom, gdyż znałem zarówno siebie, jak i mych braci-inkwizytorów. Byłem więc pewien, że moja wybawicielka umrze nie tylko pogodzona z losem (bo nie o to przecież nam chodziło), lecz przepełniona słodką wdzięcznością.

Wstałem, popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się smutno do własnych myśli. Karla była piękna i mądra. Być może, pomimo parania się mroczną sztuką, nie była również do końca zła. Ale ja pamiętałem słowa Pisma, które w swej niezmierzonej mądrości mówiło: Nie będziecie mieli względu na osobę żadnego. Pamiętałem o tych słowach zawsze i zawsze czerpałem z nich pociechę w chwilach próby, takich jak ta.

– Mordimer! – Jej głos chlasnął jak bicz, a ja odwróciłem się od progu. – Kiedy będziesz stąd wychodził, pomyśl nad własnymi słowami. Nad bredniami o ratowaniu mojej duszy, przysłudze, jaką mi oddajesz. – Wzruszyła wściekle ramionami. – Pomyśl sobie, mój idealny inkwizytorze, czy wydałbyś na stos własną matkę w imię miłości, o której tyle opowiadasz?

Patrzyłem na nią nieporuszony. Wpatrywała się we mnie pałającym wzrokiem, który w pewnym momencie przygasł. Opadła na barłóg.

– Mordimerze, na miłość Boską – powiedziała głucho.

– O tak, Karlo, na miłość Boską – odparłem i wyszedłem.

Epilog

Sądzę, że ze względów bezpieczeństwa nie powinniśmy wjeżdżać na tę łąkę. Ale spokój letniego dnia, zapach nagrzanej słońcem trawy, świergot ptaków – to wszystko uśpiło czujność waszego uniżonego sługi. W końcu i ja jestem jedynie słabym, sentymentalnym człowiekiem, zdolnym bez reszty poddać się czarowi chwili i urokowi natury. A kiedy dojrzałem wyłaniających się zza ściany drzew trzech jeźdźców na karych rumakach, na wszystko było za późno. Zresztą, przecież i tak nie walczylibyśmy ani nie uciekali przed inkwizytorami z najtajniejszego Wewnętrznego Kręgu. No, ale gdyby przybysze byli naszymi wrogami, to środek łąki z pewnością nie stałby się najlepszym miejscem na odparcie ataku. Co prawda bliźniacy wyciągnęli kusze, a Kostuch obnażył szablę, ale ostro rozkazałem im natychmiast schować broń. Być może pod słońce nie widzieli połamanych, srebrnych krzyży, wyhaftowanych na płaszczach jeźdźców, ale ja widziałem je aż nazbyt dobrze. Skąd wiedziałem, że nie są zwykłymi inkwizytorami? Cóż, miałem już do czynienia z im podobnymi i potrafiłem pogodzić się z graniczącym z pewnością wrażeniem, że oto zbliżają się ludzie, dla których zamienienie biednego Mordimera i jego przyjaciół w cztery krwawe strzępy byłoby tak samo trudnym zadaniem, jak otarcie nosa chusteczką.

Konni zbliżali się do nas spokojnie, stępa. Dowodził nimi zażywny, łysiejący mężczyzna o spoconej i pokrytej ceglastymi rumieńcami twarzy. Z całą pewnością nie wyglądał na inkwizytora, ale ja znałem już członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i doskonale wiedziałem, że nie należy ich sądzić po pozorach. W końcu Marius von Bohenwald – człowiek, który niegdyś dwukrotnie uratował mi życie – przypominał zapasionego, rozleniwionego życiem kupca. Ale tak mógł sądzić tylko ktoś, kto nie widział, jak potrafił walczyć i zabijać.

– Witaj, Mordimerze! – Uśmiechnął się przybysz. – Jestem Arnold Welrode, do twoich usług.

Zamachał w powietrzu kapeluszem, więc uprzejmie skłoniłem głowę.

– Pozdrowienia od Mariusa – dodał. – Bardzo żałował, że nie mógł cię zobaczyć.

– Bądź łaskaw przekazać mu również moje pozdrowienia oraz szczere wyrazy ubolewania – powiedziałem. – Gdyż wreszcie mógłbym się z nim spotkać, nie znajdując się na wyciągnięcie ręki od śmiertelnego niebezpieczeństwa.

– Młodzieńcza pochopność sądów. – Pokręcił głową Welrode. Widziałem, że jest troszkę rozbawiony, i zastanowiłem się, cóż takiego oznaczały naprawdę jego słowa. – Matthaus! – Obrócił się do jednego ze swych ludzi: – Pomóż zsiąść pani.

Inkwizytor nazwany Matthausem zeskoczył z siodła i zbliżył się do nas. Podał rękę Karli, ale ona miała związane dłonie w nadgarstkach, więc wyciągnęła ku niemu obie ręce. Matthaus ujrzał sznury, zmarszczył brwi i zobaczyłem, że spojrzał na czarownicę z jakimś pytaniem w spojrzeniu, a ona ledwo zauważalnie pokręciła głową. Korzystając z pomocy Matthausa, zwinnie zeskoczyła z mojego wierzchowca, a kiedy stała już na ziemi, inkwizytor przeciął jej więzy wyjętym zza cholewy nożem. Zauważyłem, że robił to niezwykle ostrożnie. Odeszli w stronę luzaka prowadzonego przez trzeciego z przybyszy.

– Przejmujemy twojego… więźnia. – Welrode znowu lekko się uśmiechnął przy ostatnim słowie. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?

Zastanawiałem się, jak długo jeszcze trwałoby moje życie, gdybym stwierdził, że owszem, mam coś przeciwko takiemu rozwiązaniu sprawy. Ha, zapewne nie dłużej, niż lot bełtu wystrzelonego z kuszy. Jak się jednak domyślacie, moi mili, nie zamierzałem sprawdzać odporności Arnolda Welrode na podobnie wymyślne żarciki.

– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jestem zobowiązany.

– Och nie, Mordimerze. – Zamachał dłońmi. – To my jesteśmy szczerze zobowiązani. Bardzo pomogłeś nam w tej niewdzięcznej i, nie ukrywajmy tego – podniósł znacząco palec – i nie bójmy się otwarcie powiedzieć: wielce zagadkowej sprawie. Do czasu manifestacji demona, która odbyła się w twojej obecności, nie byliśmy pewni, co do właściwej istoty problemu. Mamy nadzieję, że złożysz drobiazgowy raport Jego Ekscelencji ze szczególnym uwzględnieniem faktu, iż pojawił się nowy rodzaj szatańskiego sługi, sam chyba przyznasz, bardzo niebezpieczny… – westchnął. – Ta wiedza z całą pewnością przyda się innym inkwizytorom, którzy być może nie mieliby tyle miłej Bogu dociekliwości i cierpliwości co ty. A z tego powodu ich święty zapał mógłby zostać wykorzystany w złym celu.

– Uczynię, co tylko w mojej mocy, aby w pełni przedstawić niebezpieczeństwo – powiedziałem.

– Którego istota, jak mniemam, została ci już dogłębnie przedstawiona, nieprawdaż?

– Poddałam jedynie pewne myśli – wtrąciła Karla. – A mistrz Madderdin okazał się na tyle bystry, by samodzielnie odpowiedzieć na wszystkie pytania.

– Z całą pewnością, właśnie tak sądziłem. – Pokiwał głową Welrode i wydawał się być zadowolony, niczym nauczyciel, którego uczeń właśnie wykazał się bystrością umysłu. – Spieszę cię jednak poinformować, Mordimerze, że w Amszilas nie zapomniano o twoich błędach… – Jego głos stwardniał.

Skinąłem tylko głową, gdyż cóż innego mogłem uczynić.

Nie tak dawno temu zawiodłem zaufanie i dałem umknąć wyznawcom demona żądającego przerażających ofiar. Nie wiedziałem, czy Inkwizytorium wyśledziło już winnych, i nie zamierzałem się o to dopytywać, skoro nikt nie zamierzał dać mi szansy prowadzenia poszukiwań oraz odkupienia błędów.

– Ale je wybaczono – dodała niespodziewanie Karla.

– Czy tak, pani? – Welrode przez moment wydawał się zaskoczony jej słowami. – Ha, wybaczono – powtórzył, jakby smakując to słowo i starając się zrozumieć jego sens. – No cóż, skoro tak mówisz – dodał. Potem obrócił się do tyłu, w jej stronę: – Czy możemy już jechać?

– Owszem – odparła Karla i uśmiechnęła się do mnie. – Do zobaczenia, Mordimerze, a mówię „do zobaczenia”, gdyż wierzę, że jeszcze się spotkamy…

– Baa! – Rzucił głową Welrode, jakby z niedowierzaniem.

– Ależ tak, Arnoldzie. – Spojrzała w jego stronę. – Spotkamy się, gdyż w sercu naszego przyjaciela płonie szczery ogień, a o to niełatwo w naszych podłych czasach. Żar prawdziwej wiary pomoże mu w ciężkich chwilach, które nadchodzą – urwała na chwilę, a wszyscy milczeli, gdyż jej głos nabrał niezwykłej, hipnotyzującej mocy. – Które nadejdą szybciej niż się spodziewamy. A wtedy zahuczą Boże topory i oddzielą chore konary od zdrowego pnia…

Patrzyła wprost na mnie, a ja nie miałem sił, by wytrzymać jej wzrok, i opuściłem oczy.

– Nadchodzi czas próby, w którym wielu zaprze się po trzykroć, wielu wraz z Panem poniesie Jego krzyż, a wybrani sięgną również po Jego miecz – mówiła, a ten głos wydawał się sięgać do samego dna duszy.

Długą chwilę wszyscy milczeli, jakby wsłuchując się w jej słowa, które przecież dawno już przebrzmiały. A potem dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i urok prysnął.

– Jedźmy – rzuciła wesoło. – I nie kłopoczmy się dniem, który dopiero nadejdzie!

Przyglądaliśmy się, jak odjeżdżają, a kiedy zniknęli nam z oczu za drzewami, Drugi ruszył się w siodle i splunął pod kopyta konia.

– Co oni, niby, spalą ją, no bo jak? – zapytał.

– Oczywiście, bliźniak – odparłem. – Oczywiście.

Загрузка...