Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska,
a siebie zatraci lub szkodę poniesie?
Ewangelia św. Łukasza
Zły łotr wrzeszczał niczym potępiony (zresztą słusznie, bo w końcu jak miał wrzeszczeć?), kiedy legioniści przybijali jego dłonie do krzyża. Dobry łotr krzyczeć nie mógł, gdyż przed spektaklem wyrwano mu język i zaszyto usta. Jezus górował nad nimi wszystkimi, wpatrując się w przestrzeń bolesnym wzrokiem, a na jego twarzy odbijało się cierpienie. Tymczasem legionista huknął ostatni raz młotem w żelazny hufnal, a krzyż ze złym łotrem uniesiono na sznurze i postawiono. Kobieta, stojąca tuż obok mnie, głośno szlochała, jej synek przyglądał się wszystkiemu z palcem władowanym do buzi i wytrzeszczonymi oczami. Ponieważ zły łotr nie przestawał wrzeszczeć (co zaburzyłoby dalszy plan przedstawienia), więc legionista dźgnął go mocno pod serce ostrzem włóczni. Ukrzyżowany mężczyzna wyprężył się, potem zwiotczał, a głowa opadła mu na ramię. Z ust popłynęła gęsta strużka ciemnoczerwonej krwi. Teraz nadszedł czas Jezusa. Grający go aktor (w jego wypadku hufnale wbito pomiędzy palce, w pęcherze ze świńską posoką) powiódł wkoło wzrokiem i rzekł donośnie:
– Ukorzcie się przed Ojcem i uwierzcie we mnie. Kto mi zawierzy, ten jeszcze dzisiaj będzie sycić się chwałą Bożą!
– Sycić się chwałą? – mruknął ktoś obok mnie. – Na miecz Pana, z roku na rok są coraz słabsi!
Obróciłem się, by spojrzeć, kto wypowiedział te śmiałe słowa, i dostrzegłem mistrza Rittera, poetę, dramaturga oraz aktora. Musiał być wściekły, że nie jemu powierzono przygotowanie jasełek, gdyż z taką inscenizacją wiązały się zwykle wysokie wypłaty. A mistrz Ritter, jak większość artystów, cierpiał na chroniczny niedobór gotówki. W czym niewątpliwie był podobny do waszego uniżonego sługi.
– Piszecie gorsze rzeczy – szepnąłem złośliwie i dałem znak, by nie przeszkadzał.
– Odrzućcie szatana! – niemal krzyknął aktor grający Jezusa. – Oto powiadam wam: nadeszła chwila, w której musicie dokonać wyboru. Miłosierny Bóg mówi moimi ustami: ukorzcie się przed chwałą Pańską!
Jeden z legionistów usiadł obok krzyża i wyciągnął z zanadrza bukłak z winem, drugi z premedytacją dźgnął Chrystusa włócznią o stępionym końcu. Tłum zawył złowrogo, a legionista oberwał w głowę zgniłym jabłkiem. Odwrócił się, wściekły, szukając wzrokiem tego, kto go zaatakował. Nie znalazł, więc splunął tylko pod nogi i odszedł parę kroków na bok, by krzyż z wiszącym Jezusem zasłonił go przed następnymi pociskami.
– Czy to tragedia, czy komedia? – Znowu usłyszałem zgryźliwy szept Rittera.
Skrzywił usta w niechętnym grymasie i szarpnął wąską, czarną bródkę, którą hodował, zdaje się, od niedawnego czasu, a która nadawała mu wygląd strapionego koziołka. Tymczasem Jezus smutno zwiesił głowę.
– Nie ukorzyli się przed Panem – rzekł jakby do siebie, ale jego słowa poniosły się głośnym echem, gdyż widownia zamilkła, wiedząc, że zbliża się kulminacyjny moment. – Pozostali pełni pogardy, pychy i obojętności. Cóż więc mam robić? – Aktor powiódł spojrzeniem po publiczności, jakby oczekując, że właśnie ona mu coś doradzi.
– Ukarz ich! – wrzasnął któryś z wynajętych klakierów, a zaraz potem zawtórował mu tłum.
– Zejdź do nas, Jezu! Ukarz grzeszników!
– Może powinienem okazać litość? – zapytał aktor w przestrzeń.
– Nie! Nie! Dość litości! Ukarz ich!
– Tak! – rzekł mocnym głosem Jezus. – Bo czyż nie jest to litościwy uczynek, gdy zabija się wściekłego psa? Czyż nie chroni się w ten sposób wiernej trzódki? Czy dobry pasterz może pozwolić, by jego stado drżało w przerażeniu przed bestią?
– Nie, nie może! Zejdź i ukarz ich! Zabij bestię!
– Niech się tak stanie! – krzyknął więc aktor, a za jego plecami rozległ się huk i pojawił błysk.
Z sufitu opadła jaśniejąca bielą kotara, zasłaniając krzyże. Jednak niemal natychmiast uniosła się z powrotem, tyle że Jezus stał teraz w błyszczącej zbroi, w hełmie z szerokim nosalem i z mieczem w dłoni. Z ramion spływała mu wyszywana złotymi nićmi purpurowa szata.
– Podmienili aktora – mruknął Ritter, niepotrzebnie, gdyż sam wiedziałem, że pierwszy aktor nie zdołałby się przebrać tak szybko. A publiczność nie miała prawa w tej zamianie się zorientować, gdyż hełm z nosalem nie pozwalał dokładnie dostrzec rysów twarzy.
Legioniści zerwali się w udawanym przerażeniu, które zaraz zamieniło się w prawdziwe, kiedy Jezus chlasnął mieczem i ściął jednemu z nich głowę, tak, że fontanna krwi z kadłuba bluznęła prosto na publiczność, a głowa odtoczyła się na skraj sceny. Oczywiście trwoga ogarnęła tylko drugiego z legionistów, gdyż pierwszy zginął, zanim zdążył się zorientować, że spektakl przybrał tak niespodziewany obrót. Mężczyzna próbował zastawić się włócznią, ale miecz Jezusa przeciął drzewce, a potem ostrze wbiło się niemal po rękojeść w pierś ofiary. Legionista opadł na kolana z wyrazem groteskowego zdumienia na twarzy, a publiczność wrzeszczała i klaskała w dłonie. Siwy, sprawiający wrażenie wieśniaka, mężczyzna stojący tuż przede mną, otarł z wąsa kroplę krwi. Przypatrywał się scenie, wytrzeszczając oczy i mamrocząc coś bezgłośnie.
– No, no – powiedział mistrz Ritter, tym razem z nutą niechętnego podziwu.
Przyznam, że rozwój sytuacji też mnie zaskoczył, gdyż jasełka zwykle nie przybierały aż tak drastycznej formy. Owszem, zły i dobry łotr zawsze byli krzyżowani naprawdę, ale do tych ról wybierano zatwardziałych kryminalistów, skazanych na śmierć przez miejską ławę. Natomiast pierwszy raz zobaczyłem, aby na scenie zabito legionistów, a drugi z odgrywających postać Jezusa aktorów musiał być zawodowym szermierzem, gdyż ciosy wyprowadził z widocznym na pierwszy rzut oka kunsztem. Publiczność była zachwycona, lecz ja zastanawiałem się, kiedy twórcom wpadnie do głowy, żeby uzbrojonych Chrystusa i Apostołów wpuścić pomiędzy oglądającą przedstawienie gawiedź. W końcu Pismo mówiło wyraźnie: tego dnia ulice Jeruzalem spłynęły krwią. Kto wie, czy któregoś dnia inscenizacyjna wyobraźnia autorów nie przybliży dawnych czasów mieszkańcom Hez-hezronu w sposób o wiele bardziej dosłowny niżby sobie tego życzyli.
Przedstawienie w zasadzie się skończyło, a grający Jezusa aktor podniosłym tonem cytował Świętą Księgę. Do ramion zdążono mu przyczepić złocistą aureolę, a pod sufitem, na sznurach, unosiło się coś białego i skrzydlatego, co wedle zamierzeń twórców miało symbolizować anioła. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mój Anioł tego nie widzi, gdyż bywał drażliwy na punkcie swego wizerunku oraz lubił, kiedy okazywano mu szacunek.
– Chodźmy – westchnąłem, ująłem Rittera za ramię i zaczęliśmy się przepychać przez tłum.
Ktoś zrugał mnie, że przeszkadzam w widowisku, ktoś inny zionął odorem cebuli i piwa, jeszcze inny wbił mi łokieć pod żebra. Znosiłem to ze spokojem, choć ubolewałem jednak, że nie mam na sobie służbowego stroju – czarnego płaszcza i kaftana z wyhaftowanym na piersi połamanym krzyżem. Bowiem, jak zdołałem zauważyć, ludzie zyskiwali nieoczekiwaną umiejętność wtapiania się w otoczenie, kiedy tylko ujrzeli inkwizytora. A nawet najbardziej zatłoczone hezkie ulice wydawały się po chwili być pustawe. Jednak my – funkcjonariusze Świętego Officjum – jesteśmy z reguły ludźmi cichymi i pokornego serca. Wolimy trzymać się w cieniu, aby z niego tym baczniej śledzić grzeszne uczynki bliźnich. Tak to już bowiem jest, że właśnie z cienia najlepiej dostrzec mrok, a blask tylko oślepia źrenice…
W końcu udało nam się wydostać na ulicę. Przygrzewało mocne, kwietniowe słońce, a w tym pierwszym wiosennym upale tym silniej czuć było Hez-hezron. Odpadki, piętrzące się w zaułkach, nieczystości, spływające ulicami lub zaschnięte w twardą skorupę, którą jednak rozmyje pierwszy deszcz. Brudnych, przepoconych ludzi, nigdy nie korzystających z łaźni i nigdy nie piorących odzieży. No i najwyraźniej, ku serdecznemu ubolewaniu waszego uniżonego sługi, byłem jednym z niewielu, którym to wszystko przeszkadzało. Ale taki właśnie był Hez-hezron, a ja musiałem się pogodzić z faktem, że mój los związany był z tym miastem na dobre i na złe.
– Znowu odrzuciliście mi sztukę – rzekł mistrz Ritter oskarżycielskim, choć jednocześnie nieco zrezygnowanym tonem.
– Nie my, lecz biskupia kancelaria – wyjaśniłem, unikając jednocześnie pijaka, który omal nie wpadł wprost w moje objęcia. – Wiecie przecież, że Inkwizytorium nader rzadko zajmuje się sprawami delikatnej, artystycznej materii.
– Czy nie wszystko jedno? – Machnął ręką. – Wiecie, jakie poniosłem straty?
– A dlaczego nie piszecie komedii? – zapytałem i odtrąciłem dłoń złodziejaszka, który próbował obmacać pas Rittera. – Zajmijcie się pogodnymi stronami życia.
Dwie tłuste przekupki rozjazgotały się przy straganach i jedna próbowała zdzielić drugą po głowie cynową patelnią, przy czym poślizgnęła się na kupie przegniłych kapuścianych liści i runęła jak długa z wysoko zadartą spódnicą. Spod materii błysnęły grube łydki, poznaczone krwistoczerwonymi wykwitami rozdrapanych pryszczy.
– O właśnie – powiedziałem. – „Wesołe przekupki z Hezu”. Macie gotowy temat na sztukę.
– Drwicie sobie. – Łypnął na mnie ponurym wzrokiem, a jego blade, niedogolone policzki pokrył ceglasty rumieniec.
– Nie drwię – odparłem. – Czytałem wasze dzieła. Tragiczne miłości, źli władcy, intrygi, zdrady, oszustwa, trucicielstwo, skrytobójstwa, cierpienie w kazamatach, duchy pomordowanych… Komu to potrzebne, Heinz?
Usiedliśmy przy stole ustawionym przed karczmą „Pod Postronkiem i Pętlą”. Nosiła taką dziwną nazwę, bo podobno dawno temu w najbliższej okolicy wznosiła się miejska szubienica. Właściciel pokazywał nawet gościom przegniły pniak, który miał być niegdyś tej szubienicy podstawą, ale osobiście uważałem to za chwyt obliczony na przyciągnięcie klienteli.
– Dzbanek piwa i dwa kufle – rozkazałem służebnej dziewce.
Ritter próbował ją chwycić za pośladki, kiedy odchodziła, ale wywinęła się zręcznie i wyszczerzyła do niego w uśmiechu połamane zęby.
– Myślicie, że kiedyś będzie wolno nam pisać i wystawiać, co zechcemy? – spytał. – A tylko widz lub czytelnik będą decydować o wszystkim?
– Oczywiście, że nie. – Roześmiałem się. – Co też wam chodzi po głowie, panie Ritter? Czy pozwolilibyście dziecku zagłębić się samotnie w nieznany las, nie mówiąc wcześniej, którędy ma iść i nie usuwając niebezpieczeństwa z jego drogi? Słowa mają ogromną moc, więc naszą powinnością jest te słowa kontrolować. Inaczej mogą zdziałać wiele zła.
– Zapewne macie rację – mruknął, ale widziałem, że nie jest przekonany. – A może, może… – zastukał nerwowo palcami w blat – napisałbym sztukę o Świętym Officjum? O trudzie codziennego życia inkwizytorów i o tym, jak borykają się ze złem, które otacza nas ze wszystkich stron? Na przykład… – Wyraźnie był zachwycony własnym pomysłem, ale mu przerwałem.
– Dajcie pokój Świętemu Officjum – rzekłem stanowczo. – Nie chcemy, byście pisali o nas źle, nie chcemy także, byście pisali o nas dobrze. Nie chcemy, byście w ogóle o nas pisali. Inkwizytorium jest zbyt pokorne, by służyć za temat sztuki. Ganiąc nas, popełnilibyście grzech, a chwaląc – zawstydzilibyście.
– No tak – stropił się. – Więc mówicie: „Wesołe kumoszki z Hezu”?
Powiedziałem wprawdzie „przekupki”, ale być może słowo „kumoszki” było nawet lepsze.
– Niech się kłócą o utargi i mężczyzn, walą po głowach patelniami, szarpią za kudły, wywracają na podłożonych przez kogoś liściach kapusty, intrygują pomiędzy sobą… To się spodoba ludziom, wierzcie mi. Oni zawsze lubią oglądać głupszych od siebie.
– Ale czy to będzie jeszcze prawdziwa sztuka, panie Madderdin? – Spojrzał na mnie z przejęciem. – Ja chciałbym pisać o życiu i o śmierci, o wielkich miłościach i tragicznych wyborach, o zżerającej ludzi nienawiści i o niedościgłym honorze, o tym, gdzie przebiega granica pomiędzy uczciwością a podłością, fałszem a prawdą… – Odetchnął głęboko i opuścił głowę. – A nie o jędzach bijących się patelniami.
– Macie pisać o tym, czego pragnie wasza publiczność – powiedziałem.
– Baaa – odparł, zadumany. – Lecz czegóż ona pragnie? Chciałbym to wiedzieć…
– My jesteśmy waszą publicznością – rzekłem z uśmiechem. – Więc najpierw starajcie się nas zadowolić, a potem jakoś już pójdzie. Przede wszystkim nie zadawajcie wielu pytań, zwłaszcza takich, na które ciężko znaleźć odpowiedź. Świat jest zbyt skomplikowany, abyście jeszcze wy zmuszali ludzi do myślenia. Ofiarujcie im chwilę beztroskiej zabawy, każcie śmiać się z bohaterów waszych sztuk, by poczuli, że są lepsi od nich…
Dziewczyna postawiła przed nami dwa kufle o wyszczerbionych brzegach i dzban z urwanym uchem. Ritter znowu próbował ją klepnąć, ale tym razem z tak mało widocznym zapałem, że nawet nie musiała odskakiwać. Uśmiechnęła się szczerbatym uśmiechem i odeszła, kołysząc biodrami. Łyknąłem piwa i skrzywiłem się.
– Brudne kufle, stary dzbanek, chrzczone piwo, bezzębna posługaczka – piszcie właśnie o tym. Śmiało, z otwartą przyłbicą, piętnujcie plagi naszych czasów.
– Bardzo zabawne – mruknął, nurzając wąsy w piwie. Widziałem, że nie jest pewien, czy mówię poważnie, czy też kpię sobie z niego.
– A gdybym napisał sztukę o heretykach? – Przysunął się nieco bliżej mnie i obniżył głos. – O tym, jak straszne wymyślają plugastwa i jak potem pełni skruchy płoną w zbawczym ogniu oczyszczenia? Zbawczym ogniu oczyszczenia – powtórzył sobie nieco ciszej, widać po to, aby zapamiętać sformułowanie.
– Przedstawiłbym mordercze intrygi i podłe knowania. – Wyraźnie zapalał się do pomysłu. – Ukazałbym niewinną dzierlatkę zakochaną w młodzieńcu, który jest zamaskowanym heretykiem. On próbuje splugawić jej duszę i ciało, ona wydaje go sprawiedliwości, gdyż obowiązek przedkłada nad miłość…
– A potem zakochuje się w powabnym, mądrym inkwizytorze – dopowiedziałem poważnym tonem.
– No, nie wiem… – Zastanowił się, pocierając policzek, i dopiero po chwili zorientował się, że tym razem naprawdę z niego kpię. – Nie sądzicie, że to dobry temat? – zapytał niemal obrażonym tonem.
Obok nas jakiś pijak chlupnął w błotnistą kałużę, opryskując przechodzącego nieopodal młodego szlachcica oraz jego służącego. Szlachcic zaklął szpetnie i zaczął okładać nieszczęśnika szpicrutą, zaś służący stał tuż za nim i powtarzał przestraszonym tonem:
– Wasza wielmożność się zgrzeje i co ja powiem ojcu waszej wielmożności… Bardzo proszę, przestańcie, panie…
– To jest wasz temat. – Pokazałem. – Publiczność pęknie ze śmiechu.
Przyglądaliśmy się przez chwilę, jak młodzieniec okłada pijaka, który komicznie jęczał i zakrywał głowę rękami, by osłonić twarz przed ciosami. Próbował wstać, ale zagmerał tylko butami w błocie i rymnął w nie z powrotem.
– Mógłby być jego dziadkiem – westchnął Ritter. – Czy godzi się tak bić starego człowieka?
– Ochlapał mu płaszcz. Nie zauważyliście? – spytałem, gdyż widziałem już, jak za mniejsze przewiny zabijano na ulicach Hezu.
Poeta wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Nie mogę na to patrzeć – mruknął. – Przemoc budzi we mnie obrzydzenie, choć nie wiem, czy wy jako inkwizytor rozumiecie podobną wrażliwość duszy.
Pijak nie zdołał się dobrze osłonić, dostał szpicrutą w ucho i zakwiczał szczególnie przeraźliwie, a spod siwej szczeciny spłynęła mu strużka krwi. Kilku przyglądających się scenie wyrostków parsknęło głośnym śmiechem.
– Mógłby już przestać – rzucił zniecierpliwiony Ritter, myśląc zapewne o szlachcicu.
– Oczywiście, że rozumiem – odparłem. – Jestem człowiekiem łagodnym i serdecznie boleję, że moje obowiązki zmuszają mnie czasem do gwałtowniejszych uczynków. Ale widzicie, niekiedy miłosierdzie lub modlitwa nie wystarczają. Któż nam dał lepszy przykład w tej mierze, jak nie Jezus?
Ritter siorbnął głośno z kufla. Od strony płotu nie słychać już było jęków, a tylko zduszone sapanie szlachcica, świst szpicruty i biadolenie służącego, który próbował odciągnąć swego pana.
– Zabije go – westchnął Ritter i znowu przechylił kufel do ust.
– Kogóż to może obchodzić? – zapytałem. – Trupy dziesiątków takich jak on wywożą w nocy z miasta i grzebią w Dołach.
Poeta wysączył piwo do dna, wzdychając przy tym po raz kolejny.
– Macie chwilę czasu? – spytał. – Może zechcecie rzucić okiem na przedstawienie, które przygotowujemy? To rycerski romans – dodał. – I wierzcie lub nie, ale obyło się bez ingerencji biskupiej kancelarii.
– Coś takiego! Chyba jakieś niedopatrzenie – zażartowałem. – Ale z przyjemnością przyjrzę się waszej pracy, Heinz. – Dopiłem piwo i odstawiłem kufel z trzaskiem na blat. – Rzygać się chce od tych szczyn.
Wyszliśmy na ulicę, gdzie młody szlachcic z wyraźnym już wysiłkiem tłukł nieruchomy, bury i zabłocony tłumok leżący w kałuży. Stary pijak nawet się nie ruszał, a wokoło zebrała się gromadka gapiów.
– Dajcie pokój – powiedziałem, przechodząc. – Dostał już za swoje.
Szlachcic przerwał na chwilę i zamarł ze szpicrutą uniesioną nad ramieniem. Miał zaczerwienione policzki i pucułowatą twarz, wykrzywioną teraz w gniewnym grymasie. Jasne, rzadkie loczki przykleiły mu się do spoconego czoła.
– A co wam do tego? – warknął. – Idźcie swoją drogą, jeśli sami nie chcecie oberwać…
– Zważajcie na słowa, mówicie do funkcjonariusza Świętego Officjum, człowieku – wygłosił scenicznym szeptem Ritter, a młody szlachcic przełknął gwałtownie ślinę. Gapie zaczęli się szybko rozchodzić.
– Macie zapewne rację – powiedział szlachcic pojednawczo po chwili zastanowienia. – Ale patrzcie, jak mi ubłocił płaszcz – dodał oskarżycielskim tonem.
Świsnął jeszcze raz szpicrutą w powietrzu, jakby pokazując, że niespecjalnie przejmuje się, z kim ma do czynienia, po czym obrócił się w stronę służącego.
– Wracamy do domu – rozkazał. – Nie pokażę się pani Giselle w takim stanie.
Odmaszerował, wyprężony jak struna, tłukąc szpicrutą po cholewie buta. Nie zaszczycił już nas nawet spojrzeniem.
– Przynajmniej spełniliśmy dobry uczynek, ratując życie człowieka – powiedział Ritter, kiedy skręciliśmy w ulicę wiodącą do miejsca, gdzie jego trupa odbywała próby.
– Spełniliśmy? – mruknąłem. – Niech i wam będzie, że spełniliśmy… Ale nie chodziło o życie tego pijaka, panie Ritter. Ja po prostu nie lubię bezcelowego okrucieństwa. Przemoc musi być jak ostry miecz, wymierzona prosto we właściwy punkt. Tylko wtedy można ją uzasadnić. Nasz Pan pokarał tych, którzy przybili Go do Krzyża, i tych, którzy szydzili z Jego męki, lecz nie sądzę, by gniewał się, iż zachlapano Mu płaszcz.
– Nie każdy odnajduje w sobie pokorę i cierpliwość Jezusa – odparł poeta.
– Święta prawda – przyznałem.
Scena, na której teatr Rittera odbywał próby, była ogromną, drewnianą szopą ogrodzoną krzywym płotem o przegniłych szczeblach. Przy wejściu stał na straży jeden z aktorów, gdyż trupy teatralne na ogół w miarę pilnie chroniły swych sekretów (a przynajmniej udawały, że tak czynią). Aktor miał na głowie rudą perukę i przyklejoną do szczęki sztuczną brodę o rozwidlonych końcach. W dłoni trzymał potężny, obosieczny topór. Widząc nas, machnął nim w powietrzu, a z łatwości, z jaką tego dokonał, poznałem, że topór musiał być drewniany, choć dla zmylenia widzów ostrze pomalowano srebrną farbą.
– Heinz! – zawołał. – Chodźże, chłopie wszyscy już czekają!
– Andreas Kuffelberg – przedstawił go Ritter z uśmiechem. – W przyziemnym świecie syn marnotrawny zacnej rodziny kupieckiej, lecz w uniwersum wielkiej sztuki Tankred Rudy, krwiożerczy wódz barbarzyńców.
– Hrrrragh! – zawył aktor, wznosząc oczy ku niebu i potrząsając toporem.
– Zaklęty ten topór wiedźmy jest darem
A obietnicę zyskałem od staruchy
Że ostrze tak zmyślnym pokryto czarem
Iż przetrwa wszelkie bitewne zawieruchy – wyrecytował chrapliwym głosem.
Zaklaskałem w palce, a on rozpromienił się i ukłonił.
– Mistrz Mordimer Madderdin ze Świętego Officjum – objaśnił go Ritter i zauważyłem, że z na poły ironicznym, na poły figlarnym uśmieszkiem czeka na reakcję towarzysza.
Kuffelberg jednak nie przejął się w najmniejszym stopniu jego słowami.
– Strzeżcie się, czarownicy, mrocznych postaci,
I blasku krzyża, co oczy oślepi
Strzeżcie się, wiedźmy, modlitw żarliwych
I stosu, co śmierć waszą oświeci – wyrecytował znowu.
Skrzywiłem się.
– Z tego, co wiem, zakazano odgrywania tego dramatu – powiedziałem. – I sądząc po rymach, chyba tym razem sztuka zyskała na wprowadzeniu cenzury.
Kuffelberg ryknął tubalnym śmiechem. Zauważyłem, że ma mocne, zdrowe i białe zęby – rzadko spotykana rzecz w naszych czasach.
– Jestem tylko aktorem, jak to mówią: komediantem – rzekł z udawaną pokorą. – I trudno mi oceniać wielką sztukę. W ogóle, jakąkolwiek sztukę. Choć to, co przygotowałeś, Heinz, podoba mi się. Aaaaargh – zaryczał znowu, obnażając zęby. – Jam jest Tankred Rudy, morderca dziewic i postrach biskupów!
– Odwrotnie – mruknął Ritter chłodnym tonem.
– Ano tak – przyznał aktor po chwili. – Ginę w ostatniej scenie – wyjaśnił mi – ale przedtem jest trochę dobrej zabawy. Mam nadzieję, że nie wytniecie wiele, bo szkoda by było.
– Jestem tu całkowicie prywatnie – zapewniłem, ale wiedziałem, że i tak nie uwierzy.
Przyznam, że moje zainteresowanie sztuką literacką narodziło się na skutek przypadku. Owszem, w Akademii Inkwizytorium poznawaliśmy pewne współczesne i dawne dzieła, a nasi nauczyciele tłumaczyli, jak w niewinnym z pozoru tekście wyłowić bluźniercze herezje. I zdziwilibyście się, mili moi, wiedząc, jak wiele wyczytać pomiędzy słowami potrafi doświadczony inkwizytor. Jednak znajomość współczesnej literatury, tych wszystkich dramatów, komedii, poematów, fraszek i grotesek, zyskałem dzięki mistrzowi drukarskiemu Maktobertowi. Miałem okazję oczyścić go kiedyś z niesłusznych oskarżeń wysuwanych przez zawistników (tak, tak, trafiali się ludzie, którzy sądzili, że święty płomień Inkwizycji może posłużyć podłym celom), a wdzięczny drukarz w zamian obdarowywał mnie wydawanymi przez siebie dziełami. Spiętrzyły się już w spory stos w mojej kwaterze, ale ich lektura sprawiała mi w wolnych chwilach sporą przyjemność.
Daleki byłem, oczywiście, od uważania się za znawcę artystycznych mód, lecz z pełną pokorą mogłem przyznać, iż miałem niejakie pojęcie o tym, jakie gwiazdy świecą najjaśniej na firmamencie wielkiej sztuki. Rzecz jasna to nie Hez mimo swej wielkości był miastem najchętniej odwiedzanym przez artystów. Cesarska stolica biła nas na głowę, być może dlatego, że Najjaśniejszy Pan i jego służby przymykali oko na wybryki poetów, dramaturgów i malarzy. A w Hezie, pod twardą ręką Jego Ekscelencji, nie było tak łatwo o artystyczną swobodę. Zresztą biskup Gersard utrzymywał, że trefnisie, żonglerzy oraz linoskoczkowie najzupełniej wystarczają, by zabawić jego poddanych i wprowadzić stosowną ilość sacrum sztuki do profanum ich codziennego życia.
– Ilona? – zapytał Ritter, obniżając głos. – Już się zjawiła?
Kuffelberg pokiwał głową.
– Oj, tak, tak. Zjawiła się – odparł.
Po czym znowu wzniósł wzrok ku niebu i, przymykając powieki, wyrecytował z uczuciem:
– Płeć biała niczym śniegów północy
W zorzy blasku lśniące połacie
Jak diamenty błyszczą jej oczy -
Po tym mą lubą poznacie
– Cera taka, jak na mój gust, zdawałaby się zbytnio wpadać w odcień błękitu – zażartowałem, ale Kuffelberg spojrzał na mnie karcąco.
– Zaraz sami zobaczycie – powiedział. – Ręczę, że serce wam szybciej zabije. Im wszystkim tu bije…
Zostawiliśmy rudobrodego aktora przed ogrodzeniem i weszliśmy do szopy. Na zbitej ze świeżych desek scenie stało już kilku komediantów, a w ławach siedzieli inni, czekający na swoją kolej. Na razie jeszcze większość z nich się nie przebrała, zresztą nic dziwnego, gdyż stroje nie były tanie i zwykle zakładano je tylko w czasie przedstawień, a nie prób.
Kobietę, o której mówili Ritter i Kuffelberg, zobaczyłem od razu. Trudno byłoby nie zwrócić na nią uwagi, gdyż wśród aktorskiej czeredy jaśniała niczym słońce. Wysoka, o długich, falujących, pszeniczno jasnych włosach i alabastrowej cerze. Była ubrana w błękitną suknię, która obnażała smukłą szyję i mocno opinała strome piersi.
– Zatrudniliście kobietę? – syknąłem z niedowierzaniem wprost w ucho Rittera. – Ludzie biskupa obłupią was ze skóry!
Owszem, dochodziły nas wieści o teatralnych nowinkach ze stolicy, gdzie żeńskie role zaczęto powierzać kobietom, ale biskup nie krył, iż uważa to za obrazę dobrych obyczajów, a kobiece kwestie powinny być wypowiadane przez przebranych w niewieście szatki młodzieńców o wysokim głosie. Wszystko po to, by nie urażać publicznej moralności i nie siać zgorszenia wśród naszych owieczek.
– Inaczej nie mielibyśmy funduszy – odszepnął Ritter. – Patrzcie, to jej ojciec. – Pokazał mi dyskretnie grubego mężczyznę w czarnym kaftanie. – Uległ kaprysowi córki… Niech się dziewczyna nacieszy teatrem, póki może, potem i tak rolę dostanie młody Werner.
– Ufam, że powiedzieliście jej o tym?
Ritter spojrzał na mnie z ukosa i nie odezwał się.
– Aha – rzekłem. – Nie zazdroszczę wam, bo dziewczyna wygląda na taką, która wie, czego chce…
– O, tak. „Słabości, twe imię kobieta” – zacytował jeden ze swych dramatów. – Ojca okręciła sobie wokół palca. Szkoda tylko, że stary chodzi za nią krok w krok, bo nikt z nas nawet nie śmie marzyć, by spędzić z nią uroczą chwilę sam na sam.
– A ona? Byłaby nie od tego? – zagadnąłem, gdyż z doświadczenia wiedziałem, że kobieca przebiegłość jest w stanie poradzić sobie ze wszelkimi strażami.
– Czort ją tam… o, wybaczcie, wie – mruknął. – Ma już dwadzieścia lat i pewnie ojciec wymarzył dla niej co najmniej szlachcica z dobrym herbem. Bogaaaty – przeciągnął, jeszcze bardziej obniżając głos. – Prędzej czy później kupi sobie zięcia.
Ilona wzniosła dłonie ku niebu i, zapatrzona gdzieś w dal, skarżyła się Bogu z tęsknoty za ukochanym. Miała dość niski, ale ładny głos i, jeśli tylko me niewprawne ucho mogło to należycie docenić, piękną dykcję. Reszta aktorów stała wpatrzona w nią jak w obrazek, a młodzieniec obok nawet przygryzł sobie koniuszek wysuniętego przed wargi języka. Uśmiechnąłem się.
– Krew nie woda – powiedziałem. – Spójrzcie na tego chłopaka. – Dyskretnie wskazałem młodzieńca.
– Johann Schwimmer – zachichotał Ritter. – Teraz na scenie tworzą parę zakochanych i założę się, że oddałby diabłu duszę… o, przepraszam… – zerknął na mnie niespokojnie, ale ja się nie odezwałem – aby tylko sztuka zamieniła się w rzeczywistość.
– Ma jakieś szanse?
– Gdzie tam! – Ritter machnął dłonią. – Zupełny golas. Nawet mieszka kątem u znajomków. Stary Ulrick prędzej kazałby go zabić, a ją zamknął w klasztorze.
– Ulrick? I jak dalej? – zapytałem.
– Ulrick Loebe – rzekł Ritter. – Ma chyba ze trzy sklepy i magazyn w porcie. Bogaty staruch… Dostać taką Ilonkę, żeby grzała kołdrę, i pieniądze starego, żeby grzały mieszek… Ech, marzenia! – Podniósł teatralnie wzrok ku sufitowi.
– Widzę, że sentymentalna z was natura – rzuciłem złośliwie.
– Sentymenty sentymentami, a żreć i chędożyć trzeba – odparł, wzruszając ramionami. – W końcu czyż Pismo nie mówi: Roście się i mnóżcie, i napełniajcie ziemię?. A wierzcie, że z nią mógłbym się mnożyć, ile tylko wlezie, w noc i dzień. Z napełnianiem też nie byłoby problemów. I to nie ziemi, rzecz jasna.
Roześmiałem się.
– Coś czuję, że nie tylko Johannowi mała Ilonka zalazła za skórę – powiedziałem.
– My tu wszyscy… – przerwał i rozłożył dłonie. – A wy co? Jesteście tacy pewni siebie? Inkwizytorów ulepiono z innej gliny niż resztę mężczyzn? – spytał niemal napastliwym tonem.
– Glina zapewne ta sama, lecz proces wypalania inny, a garncarzem raczył być sam Pan – powiedziałem na poły poważnie, na poły żartobliwie. – Zresztą wspomnijcie słowa Pisma: Kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę. Kto sieje w duchu, jako plon ducha zbierze żywot wieczny.
– Ha! – podsumował krótko moje słowa.
Dalej już w milczeniu słuchaliśmy monologu Ilony, ślubującej zgubę barbarzyńskiemu wodzowi, z którego ręki zginął jej narzeczony. Na jasną skórę wyszły jej rumieńce, pięści zacisnęła tak silnie, że widziałem, jak pobielały jej knykcie, a na skroni pulsowała cieniutka, niebieska żyłka. Twarz dziewczyny cudownie oddawała uczucia: nienawiść, kiedy mówiła o Tankredzie, miłość, kiedy wspominała ukochanego, i niezmierzony żal, gdy opłakiwała jego śmierć. Faktycznie, byłem w stanie zrozumieć, czemu zawróciła w głowie członkom teatralnej trupy. Bosko piękna, bajecznie bogata (przynajmniej w mniemaniu tych nie śmierdzących groszem ludzi), a w dodatku fantastycznie utalentowana. Miała wszystko, czego oni nigdy mieć nie będą. Ciekawe, czy w niektórych sercach podziw zdołał się już zamienić w zawiść?
Kiedy skończyła, przez chwilę wszyscy stali w milczeniu, jakby muzyka jej głosu brzmiała nadal w ich uszach oraz sercach. A potem zaczęli bić brawo. I nie były to, wierzcie mi, zdawkowe oklaski. Ritter klaskał jak oszalały, a i ja włączyłem się, nie tylko, by nie odstawać od reszty zgromadzonych, ale dlatego, że gra dziewczyny naprawdę mi się podobała.
– Cudowna, cudowna – mamrotał Ritter i spojrzał na mnie rozpłomienionym wzrokiem. – Powiedzcie sami, czy nie jest cudowna?
Ilona uśmiechała się i kłaniała wszystkim, a co zabawne, zauważyłem, że była lekko zmieszana tymi dowodami uwielbienia. A więc sława nie zdążyła jej jeszcze popsuć… Spojrzałem w stronę ojca aktorki i dostrzegłem, że stary Loebe nie klaszcze, tylko wpatruje się w scenę z wyrazem rozdrażnienia na twarzy. Cóż, pewnie wolałby, aby sceniczna klęska rozwiała marzenia córki o wielkich przedstawieniach. Cześć, jaką darzyła ją aktorska brać, zapewne rujnowała jego plany, i wiedział, że będzie zmuszony już niedługo marzenia Ilony skonfrontować z rzeczywistością. A rzeczywistością miał być bogaty szlachcic z dobrym herbem. Pół biedy, jeśli będzie miły, młody i przystojny, ale nie sądziłem, by Ulrick Loebe szczególnie martwił się zaletami charakteru, wiekiem oraz urodą przyszłego zięcia. Liczyły się tylko koneksje, niezłe nazwisko i fakt, że dzieci z takiego związku oprócz majątku dziadka mieć będą również szlachecki herb ojca. W sumie widziałem dziewczęta, które sprzedawano taniej, więc może Ilona mogła mówić nawet o szczęściu? Niewątpliwie jednak szczęśliwa była właśnie teraz i właśnie tutaj. Oklaskiwana, z rumieńcem na policzkach, kłaniająca się ludziom, którzy niejedno widzieli i z niejednego pieca chleb jedli, a jednak była jak iskra piękna, rozświetlająca ich podłe życie. Chyba tylko ja jeden nie poddawałem się bez reszty urokowi dziewczyny. Bo też naprawdę inkwizytorów ulepiono z innej gliny.
– Przedstawcie mnie, jeśli łaska – poprosiłem cicho.
Ritter uśmiechnął się nieco kpiąco i skinął głową. Podeszliśmy do sceny i wdrapaliśmy się na nią po stromych, nieheblowanych stopniach. Pisarz podszedł do Ilony, a ona objęła go serdecznie i ucałowała w policzek. Kątem oka zauważyłem, jak Ulrick Loebe krzywi się jeszcze bardziej.
– Słońce moje, to było cudowne… – rzekł Ritter z emfazą i wykonał głęboki, teatralny pokłon.
Dostrzegłem, że Johann Schwimmer cofnął się o krok i patrzył w naszą stronę takim wzrokiem, że powinien wybrać się ze starym Loebe na piwo, gdyż pasowali do siebie niczym ukochani bracia bliźniacy.
– Heinz, jak zwykle uroczy – powiedziała z uśmiechem i pogłaskała go po ramieniu. – Ale ja się przecież tylko uczę od najlepszych. A poza tym nie można nie recytować tych strof, nie oddając im całego serca…
Zawsze wydawało mi się, że sformułowanie „pokraśniał z dumy” jest tylko przenośnią, ale cóż… Ritter naprawdę pokraśniał z dumy. Jak niewiele trzeba do szczęścia pisarzowi, pomyślałem.
– Przedstawisz mi swego przyjaciela? – Przeniosła na mnie wzrok i dopiero teraz spostrzegłem, że jej wykrojone na kształt migdałów oczy są tak błękitne, jak górskie jezioro rozjaśnione promieniami południowego słońca. Otrząsnąłem się. Oczywiście tylko w myślach.
– Mordimer Madderdin. – Skłoniłem się lekko. – Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Jesteście tu… służbowo? – spytała, a uśmiech na jej ustach i w jej oczach zgasł.
– Na miecz Pana, nie! – powiedziałem szybko. – Ale to pytanie słyszę aż nazbyt często, czasami jeszcze poprzedzane słowami: „mam nadzieję, że nie”.
Niestety, uśmiech nie powrócił już na jej usta.
– Miło było pana poznać, mistrzu Madderdin. – Pochyliła lekko głowę. – Wybaczcie, panowie, muszę wracać do ojca.
Powiodłem za nią spojrzeniem, kiedy odchodziła. Miała tak wąską kibić, że zastanawiałem się, czy zdołałbym ją objąć dłońmi.
– Jeśli liczyliście na chwilę rozmowy, nie warto było kłuć w oczy swą profesją – mruknął Ritter.
Obróciłem się w jego stronę.
– Nie wstydzę się tego, co robię – rzekłem ostro. – I nie sądzę też, by ratowanie ludzi przed złem było czymś nagannym. Służę prawu oraz sprawiedliwości, tak jak je pojmuję mym wątłym umysłem.
– Nie wiem, czy rozumiecie – powiedział, pochylając się w moją stronę i ściszając głos, jakby zdradzał mi tajemnicę. – Ale kaganek miłości ciężko odpalić od bierwion stosu…
Wzruszyłem tylko ramionami, gdyż stanowczo pozwalał sobie na zbyt wiele. Ku mojemu ubolewaniu, profesję inkwizytora powszechnie kojarzono ze stosami, a przecież błogosławiona śmierć grzesznika w płomieniach była jedynie zwieńczeniem naszej żmudnej pracy. Poza tym w dzisiejszych czasach stosy nie płonęły już tak często jak niegdyś, kiedy to pod wpływem żaru inkwizytorskich serc wyludniały się całe miasta. Dalecy już byliśmy od okresu błędów i wypaczeń, a każdy przypadek staraliśmy się badać z miłą sercu Pana pieczołowitością.
Oczywiście, byli wśród nas i tacy, którzy wszędzie węszyli sprawki szatana. Co zresztą nie było jeszcze problemem. Problemem stawało się wtedy, kiedy wiedząc, że mają do czynienia jedynie z kryminalnymi przestępstwami, starali się je ubrać w kubrak herezji lub czarnoksięstwa.
Tacy ludzie tylko hańbili dobre imię Świętego Officjum. Chyba że, rzecz jasna, przyświecał im poważniejszy cel niż jedynie wykazanie się przed zwierzchnością lub zyskanie złudnej władzy nad bliźnimi. Sam musiałem kilka razy w życiu nagiąć prawo, lecz czyniłem tak z myślą o idei, która ważniejsza jest niż wszelkie przepisy ukute przez ludzi. Bowiem Pan, w swej niezmierzonej mądrości, rozliczać nas będzie z tego, jak służyliśmy Jego chwale, a nie jak pilnie studiowaliśmy prawnicze kodeksy. Zresztą grzeszni oraz winni byliśmy wszyscy i pytaniem były tylko czas i wymiar kary. Tak powiedział niegdyś mój Anioł, a ja nie miałem powodów, by nie wierzyć jego słowom.
– Witaj, Ritter. – Młodzieniec zakochany w Ilonie nie miał już co prawda wysuniętego przed zęby języka, ale nadal wyglądał dość głupawo. – Kogóż to przyprowadziłeś?
– Mordimer Madderdin, inkwizytor – burknąłem zły, że przerwał mi chwilę zadumy. – I nie jestem tu służbowo, jeśli takie miało być wasze następne pytanie.
– Inkwizytor? – zdziwił się. – Czy jesteście tu… Ano tak, powiedzieliście przecież… – Pochylił głowę, by pokryć zakłopotanie.
Przyjrzałem mu się uważnie, gdyż przedtem moja uwaga koncentrowała się głównie na pięknej aktorce. Johann Schwimmer był bardzo wysokim młodzieńcem, niemal o głowę wyższym ode mnie, ale chodził i stał, garbiąc mocno ramiona. Miał jasne włosy, ścięte równiutko tuż nad brwiami, oraz perkaty nos i za szerokie usta, co nadawało mu wygląd wioskowego przygłupa. Zauważyłem również, że ma krótkie, wygryzione paznokcie i świeże ranki na opuszkach palców. Ha, wymarzony kandydat dla Ilony, pomyślałem z jakąś dziwną dla mnie samego satysfakcją.
– Zobacz, co tam z rekwizytami – rozkazał Ritter. – Podobno pękł miecz Fabiana. Zajmij się tym.
– Już się robi – odparł Johann bez entuzjazmu i zniknął za kotarą oddzielającą zaplecze od sceny.
– On nie jest aktorem? – zapytałem.
– Boże mój, oczywiście, że nie. – Ritter niemal się przestraszył. – Nasz młody Fabian znowu zapił ryja z jakimiś dziwkami, a Ilona twierdzi, że nie potrafi grać do pustego powietrza…
– Więc Schwimmer zgłosił się na ochotnika. Typ człowieka, który lubi sobie dłubać w ranie, co? – Uśmiechnąłem się.
– Ot, prawda. Chcecie poznać starego?
Spojrzałem kątem oka w stronę Ulricka Loebe, który troskliwie otulał córkę płaszczem. Świadczyło to o nim jak najlepiej, a ja lubiłem ludzi potrafiących dbać o długoterminowe inwestycje.
– Darujmy sobie – odparłem.
– Ech, Loebe wybrzydza i wybrzydza, a dziewka wszak z latami nie młodnieje…
– Wybrzydza? – zapytałem.
– Ano tak. Ilonie trafiały się już naprawdę niezgorsze partie. Pan de Valettries. – Ritter zagiął wskazujący palec prawej dłoni. – Sekretarz księcia Leonu i ponoć prawy szlachcic. Hubert Gottschalk, trzeci syn barona Gottschalk, Giovanni Pompello, bękart kardynała Santini… No, że wymienię tylko tych znaczniejszych.
– I stary nic? – mruknąłem. – Na co on czeka? Na księcia z bajki?
– W końcu dziewczyna da pierwszemu lepszemu, zbrzuchacieje i tyle będzie miał ze swojego przebierania. – Wzruszył ramionami Ritter. – No, nie życzę jej tego – zastrzegł od razu i nie wyczułem w jego głosie fałszu. – Ale sami wiecie, jak jest… No dobrze, siądźcie sobie i oglądajcie. Przećwiczymy jeszcze kilka scen, a potem możemy zrobić to samo, co Fabian. – Mrugnął do mnie lewym okiem i przyczesał bródkę gestem, który w jego mniemaniu zapewne miał być lubieżny. – Kuffelberg stawia, bo niewielu wśród nas jest takich, co śmierdzą groszem, ale jemu akurat się poszczęściło.
Westchnąłem i usiadłem tak, jak mnie prosił, gdyż nie miałem planów na dzisiejsze popołudnie, a upicie się w towarzystwie Rittera oraz zabawa z dziwkami nie wydawały się najgorszym pomysłem na nieciekawie zapowiadający się wieczór. Co prawda w domu mojej ulubionej Tamili miałem już dość nieprzyzwoicie wysoki dług, ale liczyłem na to, że nie będzie się opierała przed dopisaniem do rachunku kolejnej sumy. Zwłaszcza, że przecież zawsze w końcu spłacałem długi. Doskonale wiedziała o tym Lonna – poprzedniczka Tamili – chociaż z uwagi na pewne pożałowania godne wypadki, od dawna już nie miała z kim dzielić się tą wiedzą.
Zapewne mógłbym mieszkać w bardziej wykwintnej kwaterze. W końcu obecność inkwizytora jest dla każdego właściciela gospody również pewnym zabezpieczeniem. Ot, zapewnieniem nieco większej szansy, że goście nie pozarzynają się nawzajem albo nie zrujnują samego domu. Oczywiście pod warunkiem, że będą na tyle trzeźwi, by jeszcze czegokolwiek i kogokolwiek się bać. Ale jakoś przyzwyczaiłem się do karczmy „Pod Bykiem i Ogierem” oraz jej właściciela – Korfisa, z którym mieliśmy niegdyś nieprzyjemność uczestniczyć w bitwie pod Schengen. Zresztą uciekanie po lasach i bagnach ciężko nazwać bitwą, gdyż jedyne, co pamiętam z tej zawieruchy, to wyłaniającą się z mgły cesarską ciężką kawalerię. A potem już tylko uciekaliśmy. I mimo że były to dawne dzieje, jednak my, którzy przeżyliśmy tę rzeź, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem. Nie raz i nie dwa właściciele innych zajazdów proponowali mi pokój, ale jakoś nie miałem serca wyprowadzać się od Korfisa. Co prawda miał zwyczaj chrzczenia wina (i tak dla waszego uniżonego sługi proporcje wody i trunku były nieco bardziej strawne) oraz dopominania się o zaległe rachunki, ale jakoś jednak znajdowaliśmy wspólny język.
Tego popołudnia leżałem na łóżku i czytałem właśnie ostatni pamflet wydany przez mistrza Maktoberta, w którym to pamflecie naigrawano się z pewnej nie słynącej z surowych obyczajów, a dobrze urodzonej i majętnej damy, przyłapanej z gachem. Podobno pamflet został wydany na koszt męża owej kobiety i pomyślałem sobie, że ludzie znajdują przedziwne sposoby, aby wszystkim wokół donieść o własnej hańbie. Lekturę przerwało mi skrzypnięcie schodka prowadzącego do pokoju, a zaraz potem, zgodnie z przewidywaniami, usłyszałem szybkie i głośne stukanie.
– Wejść – rozkazałem i odłożyłem książkę na podłogę. Z satysfakcją, bo udało mi się zabić spacerującego w szparze pomiędzy deskami wyjątkowo dorodnego karalucha.
Drzwi zaskrzypiały (pomyślałem, że będę musiał kazać Korfisowi, by naoliwił zawiasy) i do środka wszedł mężczyzna, którego twarz wydała mi się znajoma. Nie mam, niestety, niezwykłej pamięci mego przyjaciela Kostucha, a być może również suto zakrapiana poprzedniego dnia kolacja pozbawiła mnie właściwej bystrości spojrzenia oraz zdolności kojarzenia faktów.
Przybysz był starszym, otyłym mężczyzną, ubranym w czarny, haftowany złotem kaftan, a na tłustych palcach ujrzałem szczególnie ponętnie błyszczące pierścienie. Twarz okalała mu przystrzyżona w kwadrat broda i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że właśnie ta broda mnie zmyliła. Bowiem kiedy widziałem go niespełna miesiąc wcześniej, miał gładko wygolone policzki. Stał przede mną nikt inny jak ojciec pięknej Ilony – Ulrick Loebe. Czego mógł szukać bogaty kupiec w kwaterze skromnego inkwizytora? Ha, tego, czego jemu podobni zawsze szukają! Rozwiązania kłopotów, w które najczęściej wpędziła ich własna głupota. Ciekaw byłem, czy mam rację i tym razem.
– Witajcie, panie Loebe – powiedziałem uprzejmie, ale nie podniosłem się z łóżka. – Siadajcie na zydlu.
Parsknął, widać nienawykły do takich powitań, i podejrzliwie przyjrzał się zydlowi, którego jedną nogę zastępował stos książek wydrukowanych przez mistrza Maktoberta. W końcu usadowił się ostrożnie.
– Co was sprowadza? – zagadnąłem tonem przyjacielskiej pogawędki. – Czym mogę wam usłużyć?
Oparł pięści na kolanach i pochylił się w moją stronę. Dostrzegłem, że ma spoconą, zaczerwienioną twarz, i nie była to chyba tylko wina panującego w Hezie upału, ale również gorączki.
– Poznaliście moją córkę, nieprawdaż?
– Zachwycająca młoda dama – odparłem. – I pozwolę sobie również powiedzieć: obdarzona niezwykłym talentem.
– Diabli tam talent! – niemal ryknął i huknął pięściami w kolana. Wyszczerzył zęby, jakby chciał mnie za chwilę ugryźć. Otarłem policzek, gdyż kropelki jego śliny doleciały do mojej twarzy. – Nieszczęście tylko!
– Cóż się stało? – Poprawiłem się na poduszce, bo opowieść zapowiadała się na interesującą, skoro dotyczyła pięknej Ilony.
– Porwali ją – wydusił z siebie czerwony, jakby za chwilę miał paść na uderzenie krwi do mózgu. – Ten przygłup Schwimmer i jego kompani. Wyobrażacie sobie? Porwali ją!
– Och – rzekłem, nawet nie za bardzo zdumiony, gdyż Schwimmer wyglądał na zaczadziałego z miłości, a tacy ludzie decydują się często na wysoce nierozważne kroki. – Ufam, że powiadomiliście ludzi burgrabiego?
– Panie Madderdin, czy uważa mnie pan za idiotę? – zasyczał. – Oczywiście, że zawiadomiłem burgrabiego, milicje cechowe oraz… – urwał na chwilę, jakby zastanawiał się, jakich użyć słów -…innych ludzi. Takich, którzy wiedzą, co się dzieje w mieście…
Domyśliłem się, że w ostatniej części zdania miał na myśli tongi – niezwykle groźny, ale świetnie zorganizowany cech przestępczy. Musiał być naprawdę zdesperowany, gdyż zaciąganie długów u tongów nie należało do zajęć bezpiecznych, jakkolwiek bogatym czy znaczącym człowiekiem by się nie było.
– I co?
– I co, i co… – powtórzył za mną wściekłym głosem. – I nic! Jak kamień w wodę.
– Czego oczekujecie ode mnie? – spytałem. – Przecież musicie wiedzieć, że taka sprawa nie mieści się w gestii Inkwizytorium.
– Panie Madderdin. – Sięgnął za pas, wyciągnął stamtąd pękaty mieszek i z brzękiem rzucił go na blat.
Zastanawiałem się, czy mieszek ten spęczniał od godnych pożałowania miedziaków, miłego oczom srebra, czy też ślicznego, ciężkiego złota. Wiedziałem, że niedługo sam się o tym przekonam.
– Mówmy szczerze – ciągnął. – Wiem, że jest pan przyjacielem przyjaciół i pomaga czasami ludziom znajdującym się w kłopocie. Sowicie zapłacę, jeśli sprowadzi pan moją córkę. – Czy uwierzycie, mili moi, że oczy mu się zaszkliły? – Nietkniętą i zdrową.
– Nietkniętą? – mruknąłem. – To już ode mnie nie zależy. – Spojrzał na mnie, jakby chciał mnie uderzyć i doszedłem do wniosku, że ma hyzia na punkcie cnoty córki. – Ale bądźmy szczerzy, jak powiedzieliście. Skoro wykorzystujecie do poszukiwań ludzi miasta, to ja na nic wam się nie przydam.
– Ludzi miasta? – Niemal się przestraszył. – Mówicie o tongach? – Obniżył głos, jakby bał się, że ktoś nas podsłucha. – Nie, nie, nie to miałem na myśli. To obosieczny miecz, panie Madderdin. Kto wie o tym lepiej niż kupcy…
No cóż, chwaliło mu się, że przynajmniej zachowywał odrobinę zdrowego rozsądku.
– Sądziłem, że jako człowiek, który zna tę – zgrzytnął zębami – aktorską hołotę, natraficie na jakieś ślady.
– Czy Ritter jest w to zamieszany? – zapytałem. Lubiłem Heinza Rittera i nie byłbym zadowolony, doprowadzając go na szafot. Zresztą, gdyby dziewczynie nie stała się żadna krzywda, pewnie jakoś by się wyślizgał z kabały.
– Nie sądzę. – Pokręcił głową, ale z takim wyrazem twarzy, jakby ciężko mu przychodziło pogodzenie się z myślą, iż któryś z aktorów może nie mieć udziału w nieszczęściu, jakie go spotkało. – To ten dureń Schwimmer.
– Sam?
– Jacyś z nim byli. – Wzruszył ramionami tak mocno, aż podskoczyło mu tłuste podgardle. – Widzicie, panie Madderdin, musiałem wyjechać w interesach i przykazałem dwóm zaufanym oraz służce czuwać nad Iloną noc i dzień. Aleee – machnął dłonią, a słońce przeciskające się przez okiennice zalśniło w kolorowych oczkach jego pierścieni – Schwimmer i jego łajdacy poturbowali wszystkich, a moje słoneczko… moją przyszłość… porwali… Bóg tylko jeden wie, jak straszne rzeczy jej zrobili!
Dopowiadając te słowa, naprawdę już szlochał, a wielkie jak groch łzy spływały mu po czerwonych policzkach. Wykrzywił twarz i przypominał teraz wielkie, skrzywdzone dziecko, obdarowane przez złośliwy los bujną brodą. Tymczasem, cóż, Ilona i tak miała szczęście, że porwał ją zakochany młodzieniec, a nie jakiś stary, bogaty szlachcic, który najpewniej zabawiłby się z nią, póki by mu się nie znudziła, a potem utopił w najbliższej studni. Zastanowić się jednak musiałem nad tym, czy rzecz cała faktycznie była porwaniem. Oczywiście, pamiętając głupkowatą twarz Schwimmera, trudno było wierzyć, by Ilonie marzyła się przyszłość z kimś takim. Niemniej jednak przekonałem się już nie raz i nie dwa, że serca kobiet biją w nieznanym nam, mężczyznom, rytmie i ciężko przewidzieć, kto może zdobyć uczucia pięknej panny.
– Zabili kogoś? – zapytałem.
– Nie, jedynie pobili. Ale mocno – mruknął. – Wybłagałem audiencję u burgrabiego, lecz tylko się śmiał…
Rzecz oczywista. Gdyby jaśnie burgrabia miał się zajmować każdym porwaniem w Hezie, to niewiele innego miałby do roboty. I tak dosyć miał kłopotów z tongami oraz bractwami żakowskimi, które nocami wyprawiały takie brewerie, że część ulic naszego zacnego miasta przypominała miejsca objęte wojną domową.
– Dowiedzieliście się czegoś od swoich ludzi? Pozwolicie, że ich przesłucham? – spytałem.
– Nie, nie, nie! – Zatrzepotał bufiastymi rękawami kaftana. – Na Boga, nie! Uwierzcie, że wypytałem ich z niezwykłą dokładnością.
Wyobrażałem sobie, że Loebe miał dobre chęci. Ale człowiekowi niewprawnemu w sztuce prowadzenia śledztw wiele rzeczy może się wydać na pierwszy rzut oka mało istotnych. Niemniej decyzja należała do niego i doskonale rozumiałem, iż nie chciał, aby inkwizytor prowadził przesłuchania ludzi powiązanych z jego domem.
– To pozwólcie w takim razie, że ja was wypytam – powiedziałem. – Jak to się stało? Gdzie?
– Ot, na ulicy. Przy kramach, w tłoku. Wpadli we trzech, chwycili moją Ilonkę. Zbili tych, którzy próbowali jej bronić. Służkę, że się szarpała i krzyczała, zdzielili pałką w głowę…
– Wiecie, jak wyglądali napastnicy? Jak byli ubrani? Czy mówili coś?
– Zasłonili twarze kapturami, a to już pod wieczór było… Znaczy ci dwaj, bo Schwimmer nawet się nie krył. Mieli pałki schowane pod płaszczami i ogłuszyli moich ludzi. Podobno duzi byli, silni…
Oczywiście. A jacy mieli być w oczach pobitych strażników? Mali oraz słabi?
– Jak byli ubrani? – powtórzyłem. – Biednie? Bogato? A może się przebrali?
Wzruszył ramionami, jakby moje pytania go denerwowały.
– Zwyczajnie – odparł. – Aha, i podobno obaj mieli jasne włosy…
– Możecie mi służyć innymi informacjami? Wskazówkami? Ktoś zauważył coś szczególnego? Przechodnie? Kramarze?
Pokręcił głową.
– Nic. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał.
– Jak zwykle – westchnąłem. – No cóż, pozwólcie, że zapoznam się z waszą ofertą.
Przechyliłem się, sięgnąłem po mieszek (a naprawdę był milutko ciężki) i rozwiązałem go. Sypnąłem na blat strugą złota. Ha, złota! A więc jednak Loebe nie miał węża w kieszeni, a przynajmniej gotów był na wyrzeczenia, jeśli chodziło o córkę.
– Dam wam dwie następne takie kieski, jeśli znajdziecie ją całą i zdrową. I kolejne dwie, jak – jego oczy zwęziły się w szparki, a w głosie usłyszałem zimną nienawiść – nikomu nie mówiąc, dostarczycie mi Schwimmera. Żywego.
Oho ho, pomyślałem, zapewne młody Johann nie będzie miał lekkiej ani krótkiej śmierci, kiedy już trafi w czułe objęcia Loebego.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Zapewniłem go szczerze, bo oferował mi prawdziwą fortunę, i jeśli mogłem mu za nią sprzedać towar tak pozbawiony wartości, jak życie aktorskiego pomocnika, to nie miałem nic przeciwko podobnej transakcji.
Skrzesał ogień i postawił świeczkę na stole. Potem zdjął z ramion płaszcz, z westchnieniem przyjrzał się jakiejś plamie (przez chwilę próbował ją nawet wydrapać paznokciem) i pieczołowicie powiesił okrycie na poręczy łóżka.
– Witaj, Heinz. – Byłem ukryty w cieniu, ale rozpoznał mój głos i szarpnął się, jakby chciał uciec.
Postąpiłem dwa kroki, zagradzając mu drogę do drzwi.
– Nie, nie, nie – rzekłem. – Nie będziemy ani krzyczeć, ani uciekać. Porozmawiamy sobie jak przyjaciele.
– Ja nic nie wiem, panie Madderdin. Klnę się na miecz Pana Naszego, że nic nie wiem… – W jego głosie usłyszałem strach. Słusznie, inkwizytorów należy się bać. To pozwala dłużej przeżyć w ich towarzystwie.
– O czym nic nie wiecie, panie Ritter? – zagadnąłem.
Usiadł z westchnieniem na zydlu i nalał sobie wina z butli. Ręka tak mu się trzęsła, że połowę rozlał.
– Myślicie, że nie wiem, z czym przychodzicie? Loebe was kupił, co?
– Nie można kupić inkwizytora – objaśniłem go łagodnym tonem.
– Tak, tak, wybaczcie… Powinienem, do stu diabłów, wyjechać z miasta… Licho mnie podkusiło… Ale cokolwiek byście zrobili, nic wam nie powiem, bo nic nie wiem… Przecież sami widzieliście – spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa – że nie lubiłem tego całego Schwimmera.
– Nie bałbyś się tak, gdybyś nic nie wiedział – rzekłem.
– Boję się, że zrobicie mi krzywdę – odparł szczerze.
– Heinz, Heinz, Heinz. – Podszedłem do niego i poklepałem go po ramieniu. – Myślisz, że chciałbym pozbawić świat twojego talentu? Czy ja wyglądam na bezmyślnego mordercę? Jesteście moim przyjacielem, panie Ritter, i w razie czego usiłowałbym umożliwić wam wyplątanie się z kłopotów. Oczywiście – uśmiechnąłem się – za niewdzięczność uznałbym, gdybyście odtrącili przyjaźnie wyciągniętą dłoń. A teraz pragnę, abyś mi pomógł, Heinz. I wtedy być może część złota z zapasów Loebego skapnie również do twojej kieski.
– Dużo dostaliście? – Ożywił się. – O, wybaczcie, nie powinienem pytać…
Roześmiałem się, gdyż Ritter był bezczelny w sposób, który nie tylko mnie nie złościł, ale wręcz bawił. Miałem tylko nadzieję, że wie, w którym miejscu przebiegają granice, których nie należy przekraczać.
– Przede wszystkim dużo obietnic – odpowiedziałem. – Ale zaliczka również była hojna. No więc? Pogadajmy o Johannie.
– Co ja wam mogę powiedzieć? – Wzruszył ramionami. – Napijecie się?
Skinąłem głową, a on sięgnął po drugi kubek. Kiedy go napełniał, dłoń trzęsła mu się mniej niż poprzednio.
– Gdybym coś wiedział, wcześniej czy teraz, sam bym doniósł Loebemu – rzekł i miałem wrażenie, że słyszę szczerość w jego głosie.
– Czy dziewczyna mogła się z nim zmówić?
– Lubiła go – powiedział po chwili. – Ale wiecie, tak jak się lubi kulawego psa. Tu się mu rzuci parę ochłapów, tam pogłaszcze… Zawsze była miła, ale ona dla wszystkich była miła. Na głowę Belzebuba, żal mi jej…
– Już wolę, żebyście mówili „na miecz Pana” – mruknąłem i usiadłem na skrzyni stojącej przy łóżku. – Loebe mówi, że młokos nie był sam. Kto się przyjaźnił ze Schwimmerem? Czy ktoś z waszych zniknął w tym samym czasie? Nawet na kilka dni?
– Nie. – Zanim odpowiedział, zastanawiał się chwilę. – Nic takiego.
– Nie pomagacie mi.
– Bo nic, na Boga żywego, nie wiem! – niemal krzyknął. – Gadało się o tym wszystkim tu i ówdzie…
– Co się gadało? – przerwałem mu.
– Schwimmer miał, miał… – Pstryknął palcami. – Jak to się mówi, kiedy ktoś bardzo czegoś chce i dąży do tego za wszelką cenę?
– Obsesję? – poddałem.
– O, widzicie! – Ucieszył się. – Właśnie obsesję, dobrze mówicie. Zauważyłem już niegdyś, że macie bogate słownictwo i zręcznie się wysławiacie. Nie myśleliście kiedyś, by popróbować…
– Heinz – przerwałem mu znowu. – Jaką obsesję?
– A tak, wybaczcie… Otóż, że chce ją pozbawić cnoty. Wyobrażacie sobie?
Owszem, wyobrażałem to sobie, choć zwykle w podobnych przyjemnościach gustowali ludzie w leciwym wieku. To dla nich sprowadzano z południa młodziutkie, smagłe dziewice i sprzedawano po niebotycznych cenach. Czasami zresztą po kilka razy, bo rzeczone dziewice szybko uczyły się, jak zręcznie udawać cielesną niewinność.
– Skąd o tym wiecie?
– Coś tam komuś powiedział przy piwie. – Ritter machnął ręką. – Ale nie wiem, czy to wszystko ma jakiś sens.
– Poszukiwanie sensu zostawcie mnie – rzekłem i upiłem łyk wina z kubka.
Było nie najlepszego gatunku i trochę kwaśne, a więc Ritter jak zwykle nie śmierdział pieniędzmi.
– Skąd on się w ogóle wziął w Hezie? Urodził się tu czy przyjechał z prowincji?
– Chyba… – Ritter zastukał palcami w rozlanej na blacie winnej kałuży – przyjechał. Tak, na pewno, ale już dawno temu. Chyba rodzice mieli młyn albo co tam, ale wydziedziczyli go, czy jak…
– No widzicie sami, ile wiecie? – Ucieszyłem się. – Teraz sobie jeszcze przypomnijcie, z jakiej wsi pochodził. Tylko nie zmyślajcie z łaski swojej, bo jeśli udam się w bezowocną podróż, wrócę do Hezu bardzo niezadowolony. A kiedy jestem niezadowolony, moja wrodzona łagodność marnieje, jak niepodlewany kwiat.
– Baaa. – Spojrzał na mnie. – Żebym to ja wiedział! Ale nie mówiłem, że pięknie się wysławiacie? Ja mam ucho, panie Madderdin, wierzcie mi, że mam ucho.
– A kto może wiedzieć? – Puściłem jego uwagi mimochodem. – Z kim Schwimmer pijał? Z kim chodził na dziwki? Komu się zwierzał?
– Na dziwki nie chodził, nie zwierzał się nikomu – mruknął Ritter. – Taki tam, odludek… A pił zwykle z jednym takim. – Pstryknął palcami w powietrzu. – Odświeżycie moją pamięć? – zapytał chytrze.
– Dlaczego ja cię tak lubię, Heinz?
Westchnąłem i wyjąłem z kieski jedną monetę. Poturlałem ją po blacie w jego stronę. Zatrzymała się w kałuży wina, ale nim zdążyła upaść, Ritter zgrabnie ją pochwycił w dwa palce.
– Alois Pimke – powiedział niewyraźnie, bo badał denara w zębach. – Kręcił się tu i tam, czasami pomagał nam przy dekoracjach. Ale on nie zniknął, panie Madderdin. Widziałem go zaraz po wszystkim w karczmie.
– Gdzie znajdę tego Pimke?
– Poszukajcie „Pod Ryjem i Chwostem” albo „Pod Linoskoczkiem”, albo w „Cycatej Figlarce”.
– Heinz, Bóg mi świadkiem, że jak sobie to wszystko wymyśliłeś, obedrę cię ze skóry. Ale zresztą najlepiej będzie, jak pójdziesz ze mną. W końcu znasz Pimkego, więc mi go wskażesz.
– Co to, to nie – zaniepokoił się. – Tego tylko brakuje, żeby na mieście zaczęto mówić, że donoszę do Officjum…
– Heinz, my po prostu pójdziemy się napić – wyjaśniłem. – A jak już pokażesz mi Pimkego, wrócisz sobie spokojnie do domu. Poza tym Inkwizytorium nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. To prywatna sprawa.
– A jeśli się nie zgodzę?
Znałem wiele sposobów, by ludzi śmiałych oraz swarliwych przemienić w niezwykle zgodnych, wręcz potulnych. Ale przecież nie zamierzałem przerażać Rittera, który i tak nie był zachwycony, że porwanie Ilony przybrało dla niego inny kształt niż tylko miłe ploteczki w karczmie.
– Wtedy, mistrzu Ritter, szepnę niby nieopatrznie w kilka uszu, że jesteście agentem Inkwizytorium. I to niezwykle pomocnym agentem…
O dziwo, roześmiał się i nawet klepnął w kolano. Ale potem spojrzał na mnie wzrokiem już nieco zasępionym. Widać dotarło do niego, że taką plotkę mogę puścić w każdej chwili, i ciężko mu będzie się z niej wytłumaczyć, zważywszy fakt, ile razy widywano nas razem. Taki to już, niestety, był nasz świat, że informatorzy Świętego Officjum nie mogli się chlubić swą wszak pożyteczną misją, lecz owe zaszczytne powołanie musieli głęboko skrywać. Mogłem nad tym faktem ubolewać, ale nie mogłem go nie wykorzystać.
– Dobrze – rzekł niechętnie, bo w końcu jaki miał wybór. – Lecz zgadzam się tylko dlatego, że darzę was trudnym do wytłumaczenia afektem… Ale – uniósł wskazujący palec – najjaśniejszemu cesarzowi będzie chłodno bez brata bliźniaka.
– Dostaniecie drugą monetę, jak wskażecie mi Pimkego. Od której oberży zaczniemy?
– Dwie monety – sprostował szybko. – A zaczniemy od „Linoskoczka” – dodał, pocierając górną wargę.
– Największe szanse, że tam będzie?
– Nieee. – Przeciągnął z filuternym uśmieszkiem. Jak widać, humor mu wracał całkiem szybko. – Tam warzą najlepsze piwo!
Włożył monetę do mieszka za pasem i zarzucił płaszcz na ramię.
– No, a już myślałem, że przesiedzę noc w smutnej samotności – powiedział zadowolony z siebie. – Tylko błagam was: nie wydacie mnie? Że to ja?
– Jak myślicie, panie Ritter, ilu ludzi byłoby łaskawych służyć mi pomocą, gdybym rozpowiadał po gospodach, komu zawdzięczam informacje?
– Też racja. – Dopił resztę wina już z butelki i odsapnął głęboko.
– A nie zastanawialiście się, panie Madderdin, dlaczego Loebe tak późno się do was zgłosił? – zapytał, odwracając się na progu. – To już drugi tydzień mija, jak Ilonka zniknęła.
– Zapewne byłem dla niego złem koniecznym. – Wzruszyłem ramionami. – Kiedy już wyczerpał wszystkie inne możliwości…
– Ja zaraz bym o was pomyślał.
– Dziękuję, Heinz. Chodźmy już.
W końcu trafiliśmy do „Cycatej Figlarki”, a ponieważ była ona trzecią gospodą, którą odwiedziliśmy, Ritter miał już nieźle w czubie (koniecznie chciał się bić z jakimiś szlachcicami i tylko moje odwołanie się do powagi Świętego Officjum zapobiegło awanturze). Nazwa połączonego z zajazdem szynku pochodziła od ogromnego szyldu, przedstawiającego szeroko uśmiechniętą dziewoję z wielkimi, kiepsko skrytymi piersiami. Z tego, co wiedziałem, straż biskupia usiłowała wymóc na właścicielu zamalowanie tych piersi, ale jakoś wykpił się z całej sprawy i wielgachny, niemal obnażony biust pozostał na swoim miejscu.
Historia nazw gospód, szynków, tawern, oberży i zajazdów zawsze budziła moje zainteresowanie. Czasami były to proste skojarzenia: ot, namalowano szyld z rosłą dziewuchą, to i powstała „Cycata Figlarka”. Ale na przykład nazwa „Pod Linoskoczkiem” wzięła się stąd, że pewien cyrkowiec rozwiesił swą linę właśnie tuż obok karczmy (która nosiła jeszcze wtedy swojską nazwę „U Czerwonego Nochala”) i celnie trafiony jabłkiem przez kogoś z publiczności, fiknął na ziemię, łamiąc sobie kark. Co wzbudziło słuszną radość gawiedzi, a właścicielowi nasunęło pomysł, by ten szczęśliwy traf wykorzystać do zmiany nazwy.
Czasem nazwy gospód mogłyby też zmylić co bardziej prostodusznego obserwatora. Chociażby taka „Pod Rozjuszonym Lwem” nie wzięła miana po drapieżnej zamorskiej bestii, lecz po panu baronie Sapindze, który pieczętował się czerwonym lwem na białym polu, a miał zwyczaj niszczyć w alkoholowym upojeniu każdy zajazd, w którym się właśnie znalazł. Właściciele zresztą nie byli temu niechętni, gdyż pan baron miał mieszek równie ciężki jak pomyślunek i sowicie wynagradzał straty.
Tak czy inaczej, na Aloisa Pimke natknęliśmy się właśnie w „Cycatej Figlarce”, gdzie w chwili naszego przybycia wymiotował pod stół, co jego kompanom nie zdawało się czynić specjalnej różnicy. Oberża była zatłoczona do granic możliwości i na wskroś przesiąknięta fetorem, w którym mieszało się wszystko: smród przypalonych potraw, odór wymiocin i rozlanego piwa oraz zapoconych ciał i niepranej odzieży. Moje nieszczęsne nozdrza zostały porażone od samego progu, ale westchnąłem tylko, gdyż musiałem przecież zarobić na honorarium od Loebego. Zresztą z doświadczenia wiedziałem, że nawet najczulsze powonienie jakoś się w końcu przyzwyczaja do odrażających zapachów i człowiek może wytrzymać, nawet kiedy go zanurzyć w świńskiej gnojówce (oczywiście, jeśli się nie zachłyśnie). Ach, biedny Mordimerze, czego nie musisz znieść, by zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba?
– To ja już idę! – wrzasnął mi w ucho Ritter, przekrzykując panujący w izbie hałas.
– Idźcie, idźcie – odparłem. – Spotkamy się jutro i dam wam resztę pieniędzy.
Nie miałem pojęcia, czy sumka obiecana dramaturgowi mi się zwróci, ale przecież od czegoś trzeba było zacząć, a Pimke mógł być pomostem, który doprowadzi mnie do Schwimmera. Przepchałem się przez tłum i mimochodem zrzuciłem z zydla siwego karła siedzącego obok Pimkego. Karzeł wpadł pod stół i zwinął się tam w kłębek, natychmiast zasypiając z twarzą przytuloną do moich stóp. Miałem tylko nadzieję, że nie obrzyga mi butów. Tymczasem Alois Pimke zwymiotował po raz ostatni, krzywiąc się szczególnie boleściwie, i wyprostował się, ocierając usta w rękaw. Zauważyłem na tym rękawie zaskorupiałe, żółtozielone nacieki, widać pozostałości po skutkach poprzednich biesiad.
– Nie poszszszło – zabełkotał i beknął.
Przyjaciel Schwimmera był człowiekiem, do którego doskonale pasowało określenie: nijaki. Ot, twarz i postura niegodna zapamiętania, jeden z tysięcy nic nieznaczących mieszkańców Hez-hezronu. Jasne, lekko przerzedzone włosy, blada twarz pokryta wykwitami pryszczy, perkaty nos i wodniste oczka. Teraz te właśnie oczka wgapiały się we mnie z czymś na kształt niepewnego zainteresowania.
– Jorguś? – zapytał, niebezpiecznie się chwiejąc. – To ty, Jorguś?
Podtrzymałem go za łokieć.
– Kopę lat, brachu! – Uśmiechnąłem się szeroko i serdecznie.
– Ps-staw klejkę, Jorguś – wymamrotał.
Ani hałas panujący w gospodzie, ani stan Pimkego nie pozostawiały mi złudzeń, że będę mógł spokojnie porozmawiać na temat Schwimmera.
– Mam trochę grosza – wrzasnąłem mu w ucho. – Pójdziemy na dziewczynki?
– Ziewsynki? – Ucieszył się – Iźmy!
Poderwał się z miejsca, ale musiałem go podtrzymać, by nie upadł na stół. Samemu stołowi nic by, co prawda, nie zrobił, bo właściciel rozsądnie poprzybijał wszystkie nogi do podłogi, ale nie chciałem ryzykować, że zwrócimy uwagę innych biesiadujących. Choć w tej gospodzie trzeba by chyba było wprowadzić do izby słonia, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie.
Jakoś przedostaliśmy się do wyjścia, a ja musiałem nie tylko rozpychać się w tłumie, ale i holować za sobą Pimkego, którego nogi ciągle nie chciały nadążyć za resztą ciała. Wreszcie wyszliśmy za próg, na świeże powietrze. Jeśli, oczywiście, świeżym powietrzem można było nazwać panujący na dziedzińcu smród moczu oraz kału, gdyż goście załatwiali fizjologiczne potrzeby tuż za progiem.
– Ziewsynki, ziewsynki, iziemy na ziewsynki – pochwalił się Pimke przechodzącym obok mężczyznom.
Rudobrody chudzielec o lisiej twarzy i nadspodziewanie trzeźwych oczach obrócił się w naszą stronę.
– A to może z nami? – zaproponował przymilnie. – Znam taki jeden miły domek…
– Ruszaj, bracie, w swoją stronę – powiedziałem zimnym tonem – jeśli nie chcesz kłopotów.
Sięgnął do pasa, najwyraźniej po nóż, ale spojrzał mi przedtem w oczy i coś w moim wzroku musiało go zastanowić. Cofnął się o krok.
– Niech idą – rzucił do swoich kompanów, którzy już zaczęli się nami interesować.
Uśmiechnąłem się do niego półgębkiem, bo lubiłem ludzi, u których instynkt samozachowawczy odzywał się w stosownej chwili i brał górę nad ambicjami. Poza tym nie miałem ochoty zostawiać za sobą trupów, gdyż Pan nie obdarzył mnie zdolnościami i siłą, bym używał ich w karczemnych bójkach. Jednak, tak czy inaczej, Alois Pimke nie nadawał się do niczego poza plątaniem pod nogami, przewracaniem w błoto i mamrotaniem: „zie te ziewcynki, Jorguś?” Postanowiłem więc dotaszczyć go do gospody „Pod Bykiem i Ogierem”. Oczywiście nie zamierzałem się z nim dzielić mą skromną izbą, gdyż mimo iż jestem naturą dość wielkoduszną, uznałbym to za objaw nadmiernego miłosierdzia. Liczyłem jednak, że Korfis zamknie Aloisa w składziku albo piwnicy, gdzie będę mógł spokojnie przesłuchać go następnego dnia, kiedy już trochę przetrzeźwieje.
Korfis nie był zachwycony, kiedy zmusiłem go do zamienienia składziku w celę dla Pimkego. Burczał coś w rodzaju: „mało macie lochów w Inkwizytorium, żeby zabierać jeszcze moją piwnicę?”, ale puszczałem jego zgryźliwości mimo uszu. Do pomieszczenia zszedłem dopiero koło południa następnego dnia, gdyż chciałem odespać uciążliwy wieczór. Zresztą Alois Pimke spał również, przytulony do kilku desek, i zauważyłem, że jest to człowiek mający pewne szczęście, gdyż moim zdaniem tylko temu właśnie szczęściu zawdzięczał fakt, że nie wykłuł sobie oka o któryś z wystających gwoździ. Oczywiście, szczęście mogło się od niego szybko odwrócić, jeśli odpowiedzi, których udzieli na moje pytania, nie będą ze wszech miar zadowalające.
Postawiłem świecznik na pustej beczce po oliwie (składzik, co prawda, miał maleńkie okna sięgające tuż nad powierzchnię gruntu, ale zostały one pieczołowicie zabite deskami) i obudziłem Pimkego kopniakiem pod żebra. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Potem skulił się i zachrapał. Na szczęście, przewidując podobny rozwój wypadków, przydźwigałem ze sobą wiadro zimnej, studziennej wody, a teraz chlusnąłem całą jego zawartość na Aloisa. Wrzasnął i poderwał się na równe nogi, rozdzierając sobie przy okazji policzek o sterczący z desek gwóźdź. Cóż, jednak nie miał tyle szczęścia, jak sądziłem.
– Cco jest?! – wrzasnął i potoczył wokół nieprzytomnym spojrzeniem, które w końcu sięgnęło i mnie. – Ja cię, kurwa, zaraz… – dodał wściekle, kiedy zobaczył wiadro w moich dłoniach, więc domyślił się, że to właśnie ja byłem sprawcą jego chłodnej kąpieli.
Kopnąłem go pod prawe kolano, a kiedy nogi się pod nim załamały, dołożyłem solidnego kopniaka w brzuch. Jęknął i narzygał sobie na buty.
– Fe – powiedziałem. – Jak można tak się zachowywać w gościnie?
Odpełznął tak daleko, jak tylko mógł odpełznąć, aby znaleźć się najdalej ode mnie. Po rozszarpanym gwoździem policzku spływała mu krew.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – zapytałem.
– Nie – odparł wściekłym tonem. – Nie znam żadnego Pimke! Jestem Tobias Schule, łajdaku!
Człowiek o wyczulonym słuchu i mający doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań nie mógł nie zauważyć, że po słowie „jestem” nastąpiła ledwo wyczuwalna chwila wahania, jakby mój rozmówca nie mógł sobie przypomnieć swojego nazwiska. Postąpiłem więc krok i nadepnąłem mu na dłoń, którą się podpierał. Przekręciłem się na obcasie, a wycie Pimkego zagłuszyło chrupot łamanych kostek. Zszedłem z jego ręki, a on rozpłakał się i zaczął tulić dłoń do piersi.
– Bydlę! Połamałeś mi palce! – wychlipał.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – powtórzyłem.
– Tak, tak, Pimke, ty kurwi synu! Czego chcesz ode mnie? Co, ja ci piniondze winnym, czy co?
Kucnąłem przy nim, a on niemal starał się wleźć pomiędzy ciasno zsunięte beczki. Rzecz jasna, nie udało mu się to.
– Alois, ustalimy teraz pewne zasady – powiedziałem spokojnie. – Ja zadaję pytania, a ty na nie odpowiadasz, starając się jednocześnie nie obrażać Boga bluźnierstwami. Jeżeli nie będziesz stosował się do tych zasad, połamię ci drugą dłoń. A potem zajmę się innymi delikatnymi częściami twojego ciała. Natomiast jak będziesz grzeczny, wyjdziesz stąd i wyleczysz kaca winem. Rozumiemy się?
Wpatrywał się we mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami i w milczeniu, ale gorliwie, pokiwał głową. Zabawne, lecz wydawało mi się, że jego strach sięgnął zenitu, kiedy powiedziałem, aby nie obrażał Boga. Czyżby świtało mu już w zapijaczonej głowie, z kim ma do czynienia?
– Dobrze, że się zgadzamy w tej mierze – rzekłem serdecznym tonem. – Chciałbym również, abyś odpowiadał na moje pytania zgodnie z prawdą, gdyż zauważ, że Pismo, ustami świętego Jana, w swej mądrości mówi: Nie znam większej radości nad tę, kiedy słyszę, że dzieci moje postępują zgodnie z prawdą. Hm?
– Tak, tak, tak – wychrypiał.
– Znasz niejakiego Johanna Schwimmera?
– Znam, panie, ale co to za znanie, ledwo my czasem…
– Dość! – Uniosłem dłoń, a on wgapił się w nią z twarzą wykrzywioną lękiem. – Powódź może być równie nieznośna, jak susza, drogi Aloisie.
Po głupkowatym wyrazie jego twarzy poznałem, że nie zrozumiał i nie docenił mojej lekkiej, zabawnej i jakże celnej metafory.
– Nie gadaj tyle, tylko odpowiadaj ściśle na pytania, rozumiemy się? No! Ile ci dał Schwimmer za pomoc w porwaniu Ilony Loebe?
– Nie! – wrzasnął i teraz był naprawdę, ale to naprawdę przerażony. – To nie ja, panie, przysingam na głowy mych dzieciaczków!
– A ile ich masz?
– Troje, panie, troje i żunkę chorą… – urwał, bo widocznie przypomniał sobie, co mówiłem na temat nadmiernego gadania.
Zabawne, oni zawsze mają troje dzieci. Czy to jakaś magia, czy co?
– Mam ci połamać drugą rękę? – spytałem.
– Nie, panie, błagam was, ja nie porwałem tej dziwczyny, Bóg mię świadkiem. – Łzy na jego policzkach mieszały się z krwią i spływały na podbródek. Wyglądał żałośnie.
– Dziwne – powiedziałem z zastanowieniem. – A mówili, że ty byłeś jednym z dwóch mężczyzn, którzy pobili straż i zabrali dziewczynę.
– Nie, panie, o nie, to nie byłem ja! Ja bym koguś pobił? Przeca patrzcie, jakżeście mnie obrządzili bez nijakiego trudu…
Nie da się ukryć, że mimo przerażenia znajdował rozsądne argumenty na swą korzyść i popisał się swoistą bystrością umysłu (a może jedynie karaluszym instynktem przetrwania?). Oczywiście, byłem od początku niemal pewien, że nie ma on nic wspólnego z porwaniem. Cieszyłem się, iż pierwsze wrażenie mnie nie zmyliło: Pimke nie był typem porywacza.
– Mówią, że cię dobrze widzieli – rzekłem jednak, by go pognębić, a on znowu się rozszlochał i zabełkotał coś przez przyciśnięte do twarzy dłonie.
– Więc kto, jeśli nie ty? – zapytałem. – Może gotów byłbym ci nawet uwierzyć – dodałem z namysłem – ale muszę znaleźć prawdziwych winowajców. Posłuchaj, Alois, twój przyjaciel jest oskarżony o herezję. Czy mam cię zaprowadzić do lochów Inkwizytorium i poddać oficjalnemu przesłuchaniu, czy wolisz pogadać ze mną szczerze tu i teraz?
– O Boże, mój Boże – zajęczał. – Jonni heretykiem? Mylicie się, panie…
– Zarzucasz mi fałsz? – wycedziłem z jadowitą słodyczą w głosie.
– Nie, panie, jak Boga… – Po palcach spływała mu krew zmieszana ze smarkami. – Może i był, może i był, co ja tam wiem…
– Wiesz kto z nim był, prawda?
– Nie! Nic nie wiem!
– Alois, czy pamiętasz, że Mądra Księga mówi: Kto miłuje ojca albo matkę więcej niż mię, nie jest mnie godzien? A ty nie chcesz opowiedzieć mi całej prawdy o człowieku, którego, jak twierdzisz, ledwo znałeś? Tak mało dla ciebie znaczy Pan Bóg?
Chwycił mnie kurczowo za kostki i wdusił twarz w moje buty.
– Puśćcie mnie, panie, ja niewinny… – wymamrotał.
Wydostałem się z jego uścisku i cofnąłem o krok. Kiedy unosił głowę, kopnąłem go czubem buta nad górną wargą i złamałem mu chrząstki nosa. Zawył i chwycił się za twarz. Odturlał się znowu pod beczki, zawodząc i łkając.
– Nie bawi mnie sprawianie ci bólu, ale widzę, że będę musiał solidnie zabrać się do roboty – rzekłem.
– Nieeeeee!!! Panie, nie!
Kucnąłem obok niego i chwyciłem go mocno za ramię.
– Patrz na mnie, Alois! – rozkazałem twardym głosem. – I milcz teraz! – Wierzchem dłoni uderzyłem go w usta.
Wciągnął powietrze z bolesnym sykiem i umilkł.
– Rozmawiam z tobą tu i w tej chwili, bo wszyscy mówią, żeś człek zacny i poczciwy. Ale zawsze mogę cię zabrać do lochów Inkwizytorium. Czy wiesz, co się dzieje z ciałem człowieka, kiedy szarpać je rozgrzanymi do czerwoności kleszczami? Czy widziałeś maszynkę gruchoczącą kości tak chytrze, że krew wypływa razem ze szpikiem? Czy wiesz, jak tańczy człowiek postawiony na rozpalonej blasze?
– Błaaaagam… – wydusił z siebie.
– Nie pozwól mi tego zrobić, Alois. Nie zmuszaj mnie, bym sprawiał ci ból – powiedziałem, łagodząc ton głosu. – Kto był ze Schwimmerem?
– Chyy-yba je-ego bra-acia, ale nie wie-em…
– Bracia? Jacy bracia? Skąd się wzięli w Hezie?
– Z ichniej wioo-oski…
– Jak się nazywa ta wioska? Tylko nie próbuj mnie zwodzić, Alois!
– Jakojsi ta-ak… prze-epomniałem…
Widziałem, że naprawdę stara się przypomnieć, ale był oszołomiony strachem oraz bólem, więc postanowiłem dać mu chwilę wytchnienia. Odszedłem na bok i przysiadłem na wieku zabitej gwoździami skrzyni.
– Przypomnij sobie – powiedziałem spokojnie. – A potem dostaniesz parę groszy na wino i zapomnisz o wszystkim. Spokojnie, Alois, mamy czas… Schwimmer opowiadał ci o swojej wiosce?
– Tak, panie. To jakojsi Sitten albo Sittard albo Seinen. Cuś tak…
– Jakie miasto jest niedaleko, co?
– Gottingen, panie! – wykrzyknął i uniósł głowę, a na jego umorusanej krwią twarzy pojawiła się radość. – Jak Boga…! Gottingen! Mówił, co na jarmarki tam jeździł.
No, to już było coś. Gottingen leżało pięć, może sześć dni drogi od Hezu i faktycznie było sporym miastem targowym. Miało swoją twierdzę i, jeśli dobrze pamiętałem, znajdowała się w nim również siedziba lokalnego oddziału Inkwizytorium. Zbierając do kupy wiadomości, a więc nazwę wsi na literę „S” oraz fakt, że rodzice Schwimmera posiadali młyn, mogłem już próbować odnaleźć jego miejsce urodzenia. Pytanie tylko brzmiało, czy nie zaprowadzi mnie to wszystko w ślepy zaułek? Przecież Schwimmer nie musiał wcale szukać schronienia w rodzinnych stronach. Zresztą ciekawe, jak poradził sobie z przewiezieniem dziewczyny traktami patrolowanymi zarówno przez ludzi biskupa, straże miejscowych feudałów, jak i justycjariuszy. Musiałby mieć wóz, a Ilonę ukryć wśród przewożonych towarów. Lecz skąd biedak jego pokroju wziąłby pieniądze na realizację tak skomplikowanego oraz kosztownego przedsięwzięcia? Nie, nie, to musiała być ślepa uliczka. Gdyby wioska Schwimmera była dzień drogi od Hezu, no, góra dwa dni, być może pokusiłby się o przemycenie dziewczyny. Ale w ciągu sześciu dni podróży z całą pewnością by go przyłapano. Chyba, że Ilona o wszystkim wiedziała i na wszystko się zgadzała, a tej wysoce nieprawdopodobnej ewentualności nie mogłem jednak do końca wykluczać.
Wychodziło więc na to, że zupełnie niepotrzebnie postraszyłem Rittera oraz Pimkego, a odpowiedzi należało jednak szukać w Hezie. Chyba że… bracia Schwimmera pomogli mu w porwaniu, a potem wrócili do domu. Natomiast sam Schwimmer ukrył się wraz z Iloną w sobie tylko znanym miejscu. Ale kto w takim razie przynosił mu jedzenie, gdyż nie był chyba na tyle durny, by paradować po ulicach? Nawet jeśli poczynił stosowne zapasy, na ile mogły mu one wystarczyć? Poza tym Hez jest miastem ciekawskich ludzi. Czy nie opuszczająca całymi dniami swej kwatery para młodych nie zainteresowałaby sąsiadów? Zwłaszcza że Loebe rozpuścił w mieście wieści o porwaniu? Podrapałem się po głowie, gdyż sprawa, o której myślałem, że jej wyjaśnienie znajduje się krok ode mnie, niepotrzebnie się komplikowała. A to oznaczało, że oddalało się również moje honorarium.
– Jak wyglądają bracia Schwimmera?
– A co ja ich oglądałem? Razże tylko wpadłem na nich, jak we trzech gdziesik szli. Tacy tam, jak on…
– Jasne włosy? Wysocy? Barczyści?
– Znacie ich, panie? – W jego oczach odbiło się zdumienie.
– No, Alois – rzekłem, nie siląc się, by mu odpowiedzieć na pytanie. – Przysłużyłeś się dobrej sprawie. Zmykaj!
Sięgnąłem do kiesy i rzuciłem mu trójgroszaka. Jak znalazł będzie na piwo, którym podleczy przeżycia wczorajszej nocy i dzisiejszego południa. Rozpłynął się w podziękowaniach i skulony, ciągle się kłaniający, wlazł na schody, po czym usłyszałem tylko szybki tupot jego butów. Dla niego sprawa Johanna Schwimmera właśnie się zakończyła. Swą wiedzę o porywaczu okupił, co prawda, zgruchotanym nosem i połamanymi kostkami dłoni, ale można powiedzieć, że wykpił się tanim kosztem. Niestety, tak to już bywa, że biada marnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, jak napisał w jednym z dramatów mój przyjaciel Ritter.
Wychodząc ze składziku, natknąłem się na Korfisa, który stał z ponurą miną w progu oberży.
– Witaj. – Skinąłem mu głową.
– Mordimer… – Korfis obniżył głos. – Widziałem, jakżeś obrządził tego tam. Nie chcę, by zaczęto mówić, że w mojej gospodzie takie się rzeczy dzieją… Co to, wy lochów już nie macie?
– Musisz zważyć rachunek zysków i strat. – Obojętnie wzruszyłem ramionami, gdyż naprawdę miałem na głowie większe problemy niż kłopotanie się opinią klientów o karczmie Korfisa. – Wiesz że z pocałowaniem ręki dadzą mi kwaterę gdzie indziej. – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Mam się wyprowadzić, Korfis?
Uciekł wzrokiem i splótł palce tak, że mu zachrzęściły kostki.
– Nie, co ty Mordimer, nie chciałem cię urazić…
– No to przyślij mi na górę butelkę najlepszego wina na koszt firmy i zapomnimy o rozmowie – powiedziałem, uśmiechając się.
Skręciłem na schody prowadzące na pięterko i słyszałem tylko Korfisa mamroczącego coś pod nosem, i nie brzmiało to bynajmniej jak serdeczności. Niemniej butelkę faktycznie nawet nie przysłał, ile sam się pofatygował do mojej skromnej izby, abyśmy mogli pogawędzić przy kubeczku lub dwóch niezłego trunku (choć słowo „niezły” znamionuje w tym wypadku pewną przesadę).
– Ciężkie czasy, Mordimerze – westchnął, kiedy stuknęliśmy się już kubkami. – Podatki zdzierają, klientów coraz mniej, na żebry przyjdzie pójść…
– Już to widzę… – mruknąłem i opróżniłem naczynie do dna.
Sięgnąłem na półkę po wędzoną kiełbasę i ser, które zostały mi z kolacji. Zakąsiliśmy i wypiliśmy następną porcję. Wino smakowało jakby nieco lepiej niż poprzednio.
– Tak, tak. – Otarł wąsy. – Biskupowi płać, cesarzowi płać, cechowe składki płać… – urwał na moment. – Chłopcom z miasta płać… – Machnął dłonią. – Takie to życie ono jest…
– I nic nie poradzimy. – Znowu się stuknęliśmy.
Dopiliśmy butelkę i Korfis zawołał na dół po następne dwie. Posługacz przyniósł nam nie tylko trunek, ale również winogrona i pomarańcze.
– Wszystko drożeje – westchnął Korfis, patrząc na półmisek z owocami. – A biskup chce jeszcze wprowadzić podatek od drzwi. Wyobrażasz sobie?
– Jak to od drzwi? – zapytałem zdziwiony, gdyż człowiekowi o tak mizernych dochodach jak moje wysokość oraz rodzaj podatków nie spędzały zazwyczaj snu z powiek.
– Ano tak to. Jak prowadzisz sklep czy karczmę, czy warsztat, to ci policzą za każde drzwi. Więcej, jeśli są od głównej ulicy, mniej, jak od zwykłej, najmniej, jeśli żeś się w jakimś zaułku schował…
Roześmiałem się, choć mojemu gospodarzowi najwyraźniej do śmiechu nie było.
– Przecież masz wejście od zaułka – powiedziałem.
– No, ale to nie do izby, tylko do składziku i piwnicy.
– Zamurujesz główne drzwi, zamiast nich wymalujesz wielki szyld ze wskazówką, gdzie szukać wejścia, a wejście zrobisz od zaułka. – Wzruszyłem ramionami. – Co za problem?
Spojrzał na mnie z podziwem.
– Masz łeb, Mordimerze. – Pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem. – Pewnie, że zrobię, jak mówisz.
– I nie ty jeden, znając życie… A biskup wtedy wprowadzi podatek od szyldów. – Zaśmiałem się, bo podobne przepychanki wydały mi się zabawne. – Tak to już zawsze się potoczy. Władza będzie się starała nas obłupić z pieniędzy, a my będziemy się przed tym łupieniem bronić. – Znowu wzruszyłem ramionami. – Uczciwi ludzie nigdy nie będą rządzić, a wiesz czemu? – Najwyraźniej złapał mnie nastrój do filozofowania, ale postanowiłem się mu poddać.
– No? Czemu?
– Gdyż uczciwi ludzie chcą zarobić na chleb własną pracą, a ci, co rządzą, chcą zarobić na luksusy, wykorzystując tych, co pracują. Bo nic innego robić nie umieją, jak tylko wymyślać durne przepisy i wprowadzać nowe podatki, żeby mogli więcej ukraść. A im więcej kradną, tym większy mają apetyt.
– Ciiii – syknął Korfis. – Mówisz o biskupie – zaszeptał niespokojnie i rozejrzał się, jakby ktoś mógłby nas tu podsłuchiwać.
– O wszystkich. – Machnąłem ręką. – Napijmy się lepiej, bo szlag mnie trafia.
– Coś nie poszło? – zagadnął domyślnie, kiedy już po raz kolejny opróżniliśmy kubki.
– Ano czuję, że mi przejdzie koło nosa duża wypłata – mruknąłem.
– Tak bywa. Człek dziś się weseli, jutro robaki żrą go w grobie…
– Jeśli ma choć kogo bliskiego, żeby mu ten grób wykopał – westchnąłem.
– Ja ci wykopię – zaoferował się Korfis z pijackim rozczuleniem. – Choć groszem nie śmierdzę, bo zresztą wśród nas niewielu jest takich. Ale czego się nie robi dla przyjaźni!
– Bardzo zacnie z twojej strony, ale nie spiesz się jeszcze z łaski swojej z tym kopaniem… – powiedziałem, a potem coś tknęło mnie w słowach Korfisa: – Co powiedziałeś przed chwilą?
– Ja? – zdziwił się głupkowato. – A! No, że dla przyjaźni wszystko… – Zawahał się przez moment. – Prawie wszystko…
– Nie, nie, wcześniej, że niewielu wśród was śmierdzi groszem, tak?
– Ano niewielu. – Pokiwał smutno głową. – Podatki, Mordimerze, podatki. Wypijmy!
Przechyliłem kubek do ust, ale jedynie machinalnie, bo pochłonięty byłem pewną myślą. Czy przypadkiem Ritter nie użył tych samych słów dotyczących pieniędzy, opowiadając o Andreasie Kuffelbergu – aktorze odgrywającym rolę rudobrodego barbarzyńcy, Tankreda? I czy nie stwierdził, że to jedyna osoba w tym towarzystwie, której się poszczęściło? Wcześniej natomiast wspomniał, że Kuffelberg pochodzi z zacnej kupieckiej rodziny… Czy więc to właśnie Andreas mógł wspomóc finansowo Johanna Schwimmera? Ha, zapewne było go na to stać, ale czy chciał? Wiedziałem, iż najprościej będzie moje nowe podejrzenia sprawdzić na miejscu. Być może byłem tylko tonącym, chwytającym się brzytwy, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że bez pieniędzy nie da się w Hezie nic zrobić. Jeżeli wyśledzę, skąd Schwimmer miał gotówkę, rychło dowiem się również, gdzie się ukrywa, niezależnie od tego, czy wrócił do rodzinnej wioski, czy też zaszył się gdzieś w mieście.
– Polej, Korfis – rzuciłem weselszym tonem. – Na pohybel poborcom podatków.
– Ażeby ich pogięło – warknął.
– Tak jest. A jak staną przed niebieskim ołtarzem Pana, to niech On w swej mądrości wyliczy im podatek od wszystkich ludzkich krzywd, których byli przyczyną.
Korfis spojrzał na mnie z zadziwieniem w mętnych już oczkach.
– Ty jak coś powiesz. – Pokręcił głową. – Ale niech ich zaraza zeżre!
Obawiałem się, czy mistrz Ritter nie będzie miał towarzystwa w postaci jednej z licznych wielbicielek jego talentu, ale na szczęście tej nocy spał sam. Głośno chrapał i wypuszczał powietrze z przeciągłym świstem, a tuż przy łóżku stała niemal pusta butelka wina, ku mojemu zdziwieniu nakryta fikuśną czapką z kolorowym piórkiem. Obok leżała do połowy ogryziona, soczysta gruszka. Oczywiście mogłem przysiąść na zydlu i poczekać, aż dramaturg się obudzi, ale uznałem, że nie mam czasu na takie ceregiele. Dlatego poklepałem go lekko po policzku.
– Mmmm – wymruczał z niezadowoleniem. – Nie teraz, Ofko.
Ofka. Ha, całkiem przyjemne imię. Poklepałem go jeszcze raz.
– No mówię, że nie. Mało ci? – Chciał się obrócić na drugi bok, ale tym razem szarpnąłem go już za zmierzwioną bródkę.
– Oż ty, cholera! – Poderwał się, otwierając czerwone od przepicia i niewyspania oczy.
Zobaczył mnie i po wyrazie jego twarzy poznałem, że nie było to przebudzenie, jakiego oczekiwał.
– O mój Boże – zachrypiał tylko i zamacał dłonią po podłodze.
Uprzejmie podałem mu gruszkę, ale tylko zaklął wściekle, więc sięgnąłem po butelkę. Najwyraźniej to jej właśnie szukał, bo natychmiast przybliżył szyjkę do ust i dopił wino do końca. Odetchnął głęboko, a ja zmarszczyłem nos, gdyż najwyraźniej jedynym sposobem dbania o zdrowie zębów przez Rittera było płukanie gęby trunkami.
– Nie pomyliliście kwater? – spytał zgryźliwie. – Widzę, że mogę sobie darować zamykanie drzwi na skobel.
– Cóż – odparłem. – Wyszkolono nas tak, byśmy nie musieli kłopotać ludzi pukaniem.
– Bardzo wielkoduszne – stwierdził, spoglądając w okno. – Dopiero świt. Boga w sercu nie macie?
– Z całym szacunkiem, chciałbym wam jeszcze zadać kilka pytań – wyjaśniłem łagodnym tonem.
– Aha, widziałem dzisiaj, jak Pimke wygląda po konwersacji z wami… – Przyjrzał mi się uważnie. – Mogliście chociaż jakieś wińsko przynieść – dodał.
– Wybaczcie. – Rozłożyłem ręce. – Pochłonięty własnymi kłopotami, nie pomyślałem o waszych. Pozwólcie jednak, że szybko wyjawię wam, z czym przychodzę, a potem z powrotem pójdziecie spać…
Pokiwał głową ze zrezygnowaniem.
– Udało mi się dowiedzieć co nieco o waszym koledze Schwimmerze. Wychował się w okolicach Gottingen, kilka dni drogi od Hezu, ma co najmniej dwóch braci, którzy, być może, pomogli mu w porwaniu.
– Fascynujące – mruknął.
– Pomyślałem sobie, że może uprowadził Ilonę w rodzinne strony…
– A to ciekawe, czego szukacie u mnie?
– Ale do Gottingen jest co najmniej pięć dni drogi – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jego docinki. – W jaki sposób można przewieźć tam dziewczynę, która, jak mniemam, opiera się i nie opuści żadnej okazji, by wydać porywacza i wezwać ratunku? Jesteście dramaturgiem, więc odpowiedzcie.
– Na miecz Pana – jęknął. – Teraz jestem tylko diablo śpiącym człowiekiem. I tak mnie łeb boli… – poskarżył się. – No, ale niech wam będzie. Związałbym dziewkę, zakneblował, władował na wóz, przykrył jakimiś towarami, nocą dał coś zjeść… – Wzruszył ramionami i stęknął.
– Byłaby pewnie zachwycona. – Uśmiechnąłem się. – Nie w tym rzecz jednak. Skąd wzięlibyście pieniądze na wóz i konie?
– Pożyczyłbym?
– A od kogo? Jeśli bylibyście tylko pomocnikiem aktorów? Człowiekiem bez majątku i perspektyw?
– Skoro miał braci, może oni przyjechali wozem?
– Mówiliście, że ojciec wydziedziczył Schwimmera, a więc wnioskuję, że trzyma rodzinę twardą ręką. Dałby synom wóz oraz konie, nie wiedząc w dodatku, na co są im potrzebne? Oni nie muszą jeździć do Hezu, bo w Gottingen jest duży targ. A więc?
– Na miecz Pana, uwiecznię was w którymś z dramatów i ręczę, że tego pożałujecie! Czego wy ode mnie chcecie?
– Myślcie!
– Nie chcę myśleć – zajęczał. – Chcę spać!
– A jeśli nie udał się do domu pod Gottingen, to na pewno potrzebował bezpiecznego schronienia tu, w Hezie, i również jakiejś gotówki. Kto z waszych znajomych mógł mu zaoferować gościnę? Kto nie ma kłopotów z pieniędzmi?
– Oooo. – Przeciągnął, podnosząc się na łóżku i patrząc na mnie nagle otrzeźwiałym wzrokiem. – Chyba wiem, dokąd zmierzacie…
– Czy to możliwe, Heinz?
– Na głowę Belzebuba – mruknął. – Trafiło się ślepej kurze ziarno. To możliwe, panie Madderdin, diablo możliwe – urwał na moment, a potem pogłaskał się po brodzie i zagryzł wargi, jakby myśląc, czy może się zdobyć na wyznanie. – Andreasa łączyły szczególne więzy z Johannem – rzekł w końcu. – A w każdym razie Andreas dążył, by szczególne więzy ich połączyły. Pojmujecie, o czym mówię?
– Czyżby o budzącej odrazę namiętności, za którą sprawiedliwy Bóg pokarał mieszkańców Sodomy? – zapytałem i nie ukrywam: byłem zdumiony, choć wiedziałem też, że w aktorskim światku dzieją się takie rzeczy, iż w zasadzie jakiekolwiek zdumienie mogłem sobie darować.
– Ano właśnie – odparł.
– I Kuffelberg pomógł Schwimmerowi w porwaniu oraz ukryciu dziewczyny w zamian za to, że Schwimmer obdarzy go swymi względami?
– Być może.
– To chore, Heinz.
– Miłość – westchnął, jakby to słowo tłumaczyło wszystko.
– A skąd u was taka chęć do pomocy, co?
– Skoro wpadliście na ten trop, prędzej czy później sami odkrylibyście co trzeba – powiedział. – A że zaoszczędziłem wam czasu oraz wysiłku, więc pewnie okażecie swą wdzięczność w stosowny sposób. – Uśmiechnął się z trudem.
– Ano okażę – obiecałem mu. – Choć nie ukrywam, że wcześniej mogliście się podzielić ze mną tymi rewelacjami.
– Nie donoszę na kolegów – odparł z godnością.
– I nikt by się nie ośmielił was do tego nakłaniać – odparłem.
Ritter wyjaśnił mi dokładnie, gdzie mieszka Andreas Kuffelberg. Była to mniej zamożna część dzielnicy kupieckiej, położona częściowo przy jednej z rzecznych odnóg, a częściowo na wyspie, gdzie pasażerów przez płytkie błocko przewoził ciągnięty linami prom. Jednak domostwo Kuffelberga znajdowało się jeszcze niedaleko brzegu. Był to dom położony w wąskiej uliczce i przyciśnięty do innych budynków tak, że ich mieszkańcy mogliby sobie podawać ręce przez okno, gdyby tylko dobrze się wychylili. Heinz odwiedził kilka razy Kuffelberga, więc wyjaśnił mi, że dom składał się z położonych na parterze kuchni oraz stołowego pokoju i dwóch niewielkich izb na piętrze. Do tego dochodził loszek, w którym Ritter co prawda nie był, ale wiedział o jego istnieniu, gdyż gospodarz trzymał tam między innymi trunki.
Długą chwilę stałem ukryty w cieniu jednego z zaułków i obserwowałem wejście. Jednak nic się tam nie działo. Nikt nie wchodził ani nikt nie wychodził, dostrzegłem tylko, że ktoś otworzył okiennice na parterze, ale te w izbach na piętrze pozostały cały czas zawarte na głucho. Czyżby w jednej z nich krył się właśnie Schwimmer wraz ze swą ofiarą? No cóż, nie miałem innego wyjścia, jak to zbadać. Podszedłem do drzwi i zastukałem przerdzewiałą kołatką o kształcie lwiej głowy (a raczej połowy lwiej głowy, gdyż reszta się wykruszyła). Po chwili usłyszałem człapanie i głos starej kobiety.
– Czego tam?
– Do mistrza Kuffelberga z poleceniem od mistrza Rittera – wyjaśniłem, zdobywając się na ton jednocześnie uniżony i lekko zniecierpliwiony.
– Już, już… – Dla kobiety nazwisko Rittera nie było widać obce, bo usłyszałem chrzęst odmykanego skobla.
Drzwi się uchyliły i w progu zobaczyłem starą, pomarszczoną kobiecinę, której twarz przypominała wymięte i brudne prześcieradło poznaczone kozimi bobkami. W tym wypadku rolę kozich bobków grały brązowe brodawki, obrastające jej twarz ze zdumiewającą równomiernością. Wszedłem do środka, spychając staruszkę na bok.
– Gdzie Kuffelberg? – zapytałem tym razem ostrym tonem.
Z pokoju wyłoniła się jakaś barczysta postać i stanęła w cieniu. Trudno jednak było nie rozpoznać w niej Kuffelberga, pomimo że tym razem miał gładko wygolone policzki, a nie doczepioną rudą, rozwichrzoną brodę.
– Pan Madderdin? – W jego głosie zaniepokojenie walczyło o lepsze ze zdziwieniem. Postąpił kilka kroków w moją stronę. – Wejdźcie, proszę.
– Słówko na osobności – powiedziałem.
Wydawało mi się, że pobladł, ale bez słowa wskazał stołowy pokój, w którym obok ogromnego łoża piętrzyło się mnóstwo aktorskich rekwizytów. Zamknął za nami drzwi.
– Czym wam mogę służyć? – spytał.
– Gdzie jest Schwimmer? – Postanowiłem nie owijać niczego w bawełnę.
– Ha, więc dlatego tu jesteście! – Klepnął się dłońmi w uda. – Ludzie Loebego też mnie o to pytali. Nawet pozwoliłem im rozejrzeć się po domu…
– Nie twierdzę, że jest tutaj – powiedziałem – ale uwierz mi, Andreasie, że lepiej dla ciebie będzie, jeśli wyznasz całą prawdę. Pomaganie przestępcy jest karane z całą surowością prawa, choć wiem też, że Loebe zamierza je w tej mierze zastąpić…
– Ja tam nic nie wiem – burknął. – A w ogóle spieszę się na próbę, więc jeśli nie macie nic przeciwko…
Nie zamierzałem dalej słuchać, gdyż jego bezczelność obrażała moje uczucia. Zrobiłem szybki krok i złapałem go lewą ręką za krocze, a prawą dłoń zacisnąłem mu na gardle, by nie mógł krzyczeć. Zwarłem na jego przyrodzeniu palce, jakby były kleszczami imadła. Zachrypiał, nie mogąc krzyknąć, a oczy niemal wypłynęły mu z bólu. Zwolniłem nieco uścisk, gdyż chciałem, by skupił się na wysłuchaniu moich słów, a nie kontemplowaniu własnego cierpienia.
– Przykro będzie, jeśli już nigdy nie dasz rady wsadzić go w rzyć młodego chłopca, prawda? – spytałem i znowu ścisnąłem mocniej.
Zaraz jednak ponownie zwolniłem chwyt, bo nie chciałem, by mi tu zemdlał. Po policzkach Kuffelberga spływały rzęsiste łzy, a w oczach malowało się już tylko przerażenie oraz boleść. Pociągnąłem nosem.
– Zesrałeś się – powiedziałem z obrzydzeniem.
Odepchnąłem go i padł pod ścianę. Skulił się tam natychmiast w kłębek, obejmując dłońmi krocze. Pozwoliłem mu trochę powyć i trochę poszlochać, po czym kucnąłem przy nim.
– Gdzie jest Schwimmer? – zapytałem, wyciągając zza cholewy buta krótki, ale ostry sztylet, i starając się, by aktor dostrzegł ten gest.
– Uuuuu sieeebie – wychlipał cicho. – Gdzieś tam w wiosce.
– Niedaleko Gottingen?
– Seitzen, nazywa się Seitzen!
Przekląłem w myślach pamięć Aloisa Pimke, który na trzy strzały wszystkie miał nietrafione. Niemniej literę „S” zapamiętał dobrze.
– Oooo… Jeeezu, jak boli…
– Zamknij się – rozkazałem. – Bo zaboli jeszcze bardziej.
Zachłysnął się powietrzem i własnymi łzami.
– Nieee, błagam…
Błagania robią na mnie niewielkie wrażenie, chociaż jestem gotów ich wysłuchać, kiedy tylko widzę u błagającego szczerą chęć poprawy. Miałem nadzieję, że taką właśnie chęć zobaczę u Kuffelberga, gdyż nie bawiło mnie dalsze prowadzenie śledztwa. Oczywiście, znałem ludzi, którzy znajdowali grzeszną uciechę w dręczeniu bliźnich, ale sam byłem jak najdalszy od podobnych skłonności. Jeśli jednak czyjeś cierpienie mogło doprowadzić mnie do celu, nie widziałem powodów, by nie wziąć na ramiona krzyża podobnej odpowiedzialności.
– Porwał dziewczynę czy sama chciała jechać?
– Pooorwał, panie, pooorwał. O-ostrzegałem go, ale…
– Z braćmi?
– Tak.
– Dałeś mu pieniądze na wóz i konie? Ukryli dziewkę wśród towarów?
– Skąd wiecie?
Uderzyłem go wierzchem dłoni w zęby.
– To ja zadaję pytania – przypomniałem.
– Tak, tak, wóz. Pożyczyłem mu wóz.
– A co dostałeś w zamian?
Wciągnął głęboko powietrze w płuca, nic nie odpowiedział i tylko skulił się jeszcze bardziej, jakby oczekując na cios.
– Zresztą, nieważne – wiedziałem przecież, co otrzymał w zamian, więc wstałem. – Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, Andreasie Kuffelberg, mów zaraz. Bo kiedy wrócę z Seitzen z pustymi rękami, to nie omieszkam cię odwiedzić w celu kontynuowania naszej uroczej pogawędki.
– To wszystko, co wiem, przysięgam! Znajdziecie ich tam, panie.
– Lepiej byłoby dla ciebie, abym ich naprawdę znalazł – powiedziałem poważnym tonem.
W siedzibie Inkwizytorium w Hezie nie tylko przesłuchuje się oskarżonych lub świadków. Mieszkają tu zarówno inkwizytorzy prowadzący ważne śledztwa, jak i ci, którzy pragną odnaleźć chwilę skupienia w rozmodlonej ciszy naszych sal. Hezkie Inkwizytorium posiada też dobrze zaopatrzoną bibliotekę, choć, rzecz jasna, nie jest to biblioteka, której zasoby mogłyby się równać z bogactwem zgromadzonym w klasztorze Amszilas. Niemniej księgozbiór mamy okazały i nie znajdują się w nim tylko tomy poświęcone religii, teologii oraz filozofii, ale również dzieła znacznie lżejsze. Poza tym Inkwizytorium słynie ze swych map. Nasi kartografowie zbadali oraz opisali cały znany nam świat, i podobno czytelnością oraz dokładnością mapy z Hezu przewyższają nawet te znajdujące się w bibliotece Ojca Świętego. Oczywiście, inkwizytorów nieszczególnie zajmują przedstawienia odległych krain: Abisynii, zamieszkanej przez jeżdżących na koniach w paski ludzi o psich głowach, Persji, rządzonej przez wyznawców ognia, czy też dalekich Chin lub Wysp Korzennych. My zajmujemy się daleko bardziej przyziemnymi sprawami. Nas interesuje, byśmy na mapach mogli odnaleźć każde miasteczko, a nawet większą wioskę na terenie naszego prześwietnego Cesarstwa. Bo jakżeż by to było, gdyby inkwizytor, dowiedziawszy się, że ma szukać podejrzanego w miejscowości Seitzen, musiał wpierw prowadzić uciążliwe i wnikliwe śledztwo, by dowiedzieć się, gdzie ta wioska w ogóle leży? Cóż to byłoby za marnotrawstwo sił i czasu!
– Wiecie, mistrzu Madderdin, że Jego Świątobliwość wysłał ekspedycję do Indii? – zagadnął mnie bibliotekarz, podnosząc wzrok znad woluminów.
– Panie, świeć nad duszami tych biednych żeglarzy – mruknąłem.
– Ha! – Bibliotekarz rozpromienił się w bezzębnym uśmiechu. – Wysłał ich drogą nie na wschód, lecz na zachód!
– Dopłyną nad krawędź Wielkiego Oceanu i spadną. – Wzruszyłem ramionami.
– Kto wie, kto wie – wymruczał starzec. – A jeśli Basil Lascaris ma rację i Ziemia jest wielką kulą?
Szczerze mówiąc, problem wyprawy do Indii interesował mnie w znikomym stopniu, niezależnie od tego, czy żeglarze płynęliby na wschód, czy też na zachód. I tak sądziłem, że jedyne, z czym wrócą (jeśli w ogóle wrócą), to pamięć o zabitych towarzyszach. Uważałem, że Ojciec Święty mógłby rozsądniej wydawać pieniądze, gdyż topienie ich w okalających świat oceanach wydawało mi się zajęciem co najmniej mało rozsądnym, zwłaszcza iż oceany te były ponoć bezdenne. Tak więc pokiwałem tylko głową i pożegnałem brata bibliotekarza, nie wdając się w dalsze dyskursy. Później przypomniałem sobie, że słyszałem niegdyś o planach powołania wyprawy pod sztandarami Inkwizytorium, której celem miałoby być spenetrowanie i nawrócenie Chin, ale pomysł ten traktowano (i słusznie) jak fantasmagorię. Bo skoro już od lat nie organizowano krucjat, by wyzwolić cierpiącą w pogańskim jarzmie Ziemię Świętą, to niby w jaki sposób zamierzano poprowadzić ekspedycję do tak groźnego i odległego kraju jak Chiny? Istniała, co prawda, teoria mówiąca, iż nasz Pan po zdobyciu Rzymu nie dostąpił Wniebowstąpienia, lecz udał się właśnie do Chin, by tam stworzyć nowe Królestwo Jezusowe, ale Kościół tego typu herezje tępił z całą stanowczością.
Tak czy inaczej, nie miałem zamiaru zawracać sobie głowy Chinami lub Indiami, gdyż w tym momencie mego życia dużo bardziej zajmująca wydawała mi się wioska Seitzen, do której drogę poznałem dzięki doskonałym mapom naszego Inkwizytorium. Miałem nadzieję, że właśnie tam wreszcie rozwiążę sprawę porwania pięknej Ilony, by spokojnie móc zainkasować honorarium z rąk Loebego. A w czasie trwającego kilka dni powrotu do Hezu, kto wie, czy powabna panna nie zechce okazać gorącej wdzięczności inkwizytorowi, który wybawił ją z niewoli? Powiem szczerze, że nie miałbym nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Choć musiałem przed samym sobą przyznać, że w ślicznej Ilonie było coś, co pozwalało na przekucie pożądania w uwielbienie. I pomimo swego niezwykłego talentu oraz wielkiej urody budziła we mnie uczucia sięgające sporo dalej niż chęć niewinnego pofiglowania.
Nie musiałem się specjalnie przygotowywać do drogi. Ze stajni Inkwizytorium wypożyczyłem rosłego konia, którego siła i budowa gwarantowały, że przetrzyma szybką podróż, do juków wepchnąłem najpotrzebniejsze rzeczy, założyłem kolczugę i przypasałem miecz. Trakt prowadzący do Gottingen uchodził za spokojną drogę, ale zbrojnych traktowano zwykle z dużo większym respektem niż innych podróżnych, a poza tym zawsze można było trafić na jakiegoś zdesperowanego bandytę. A ja nie miałem ani czasu, ani ochoty na utarczki po gościńcach. Oczywiście, w naszym przesławnym Cesarstwie w ogóle nie zalecano nocnych podróży (chyba że ktoś nie cenił szczególnie życia lub szukał dreszczyku emocji) i ja też zamierzałem każdego wieczoru zatrzymywać się w którejś z licznych oberż położonych wzdłuż traktu.
Na dzień dobry minąłem obficie obwieszoną trupami podmiejską szubienicę, nad którą unosiła się chmara głośno kraczących wron. Był to niewątpliwie budujący przykład gorliwości burgrabiego oraz justycjariuszy, a także widok mogący wzbudzić głębokie przemyślenia u wszystkich obwiesi pragnących łatwego zarobku i uciesznego życia nie okupionego uczciwą pracą.
Podróż do Gottingen minęła bez żadnych kłopotów, jeśli oczywiście nie liczyć zwyczajowych kłótni o lepszą kwaterę. Ponieważ chciałem wywiedzieć się, gdzie dokładnie znajdę młyn należący do rodziny Schwimmerów, więc pomyślałem, że któż może służyć mi lepszą radą niż poborca podatków z Gottingen? Jego kantor znalazłem w miejscu nad wyraz stosownym, tuż obok miejskiego więzienia. Sam poborca był dobrze wypasionym, starszym mężczyzną o naburmuszonej twarzy sprawiającej wrażenie, że jej właściciel gniewa się na cały świat i należy przedsięwziąć wszelkie kroki, by ten gniew ułagodzić.
– Czego tam chcecie? – zagadnął nieprzyjaźnie, kiedy pokonując opór służących, wdarłem się do izby, w której śniadał przy suto zastawionym stole.
– Wina, kurczaka, pieczonego pstrąga, na deser trochę owoców – powiedziałem, patrząc na pyszniące się przed nim wiktuały.
– Zawołaj straż, Dietrich – rozkazał służącemu i z trudem uniósł się z krzesła.
– Nie trzeba. – Uniosłem dłoń. – Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Sądzę, że pogadamy chwilę przy śniadanku. Przynieś drugie nakrycie, Dietrich – poleciłem.
Poborca usiadł z westchnieniem, a jego różowa twarz lekko pobladła.
– Służę, mistrzu, służę uprzejmie – wymamrotał. – Jakież to szczęśliwe wiatry sprowadzają was do Gottingen?
– Pokorna prośba o pewną informację – powiedziałem. – I sądziłem, że u was najszybciej znajdę w tym pomoc.
– Pytajcie.
– Znana jest wam wioska Seitzen?
– Znana, jakżeby nie znana. – Zaśmiał się. – Od piętnastu lat jestem poborcą podatków, mistrzu Madderdin. Joachim Kniprode, do waszych usług. Jakżebym mógł nie znać nawet nie każdej wioski, ale każdego domu w najbliższej okolicy?!
– Wiedziałem, że jesteście właściwym człowiekiem na właściwym miejscu – stwierdziłem z uznaniem i podziękowałem skinieniem głowy Dietrichowi, który postawił przede mną cynowy talerz oraz solidnej objętości kielich.
Kniprode wychylił się z trudem i nalał mi do pełna. Uniósł swój kielich.
– Za podatki, mistrzu Madderdin – rzekł, uśmiechając się.
– Wysokie i o czasie ściągane – dodałem, po czym wypiliśmy do dna.
Poborca beknął głęboko.
– Co chcecie wiedzieć o Seitzen? – zagadnął.
– Słyszałem, że okoliczny młyn należy do rodziny Schwimmerów. Czy możecie, z łaski swojej, potwierdzić tę informację? I wskazać mi dokładną drogę, bo z map widzę, że to rozległa wioska?
– Młyn, młyn, młyn… – Potarł palcami tłusty podbródek. – Zgadza się: młyn. I powiem lepiej, mistrzu Madderdin. Nie tylko wskażę wam drogę, ale wyślę z wami chłopaka, żeby pokazał, co trzeba.
– Uniżenie dziękuję – odparłem. – Okażecie mi w ten sposób wielką pomoc.
– A czy mogę wiedzieć, z przeproszeniem waszym, mistrzu Madderdin, cóż takiego was sprowadza do Seitzen?
– Wybaczcie, ale moja służba w wielkiej mierze polega na konfidencji.
– No tak, tak, tak – wycofał się od razu. – To wy mi wybaczcie głupie pytania… Napijmy się jeszcze i spróbujcie pstrąga. Dzisiaj złowiony…
Pojedliśmy i popiliśmy aż do słodkiego przesytu, a poborca Kniprode nieoczekiwanie okazał się człowiekiem rozmownym oraz dowcipnym. Tuż przed zachodem słońca wezwał jednego ze swoich pracowników i kazał mu zaprowadzić mnie do młyna w Seitzen.
– Chyba żebyście przenocowali w Gottingen – rzekł. – Bo w Seitzen nie będziecie szybciej niż za kilka godzin.
– Dziękuję wam – odpowiedziałem – ale to mi nie przeszkadza.
I rzeczywiście, nawet wolałem znaleźć się koło gospodarstwa Schwimmerów nocną porą, gdyż wiedziałem, że wtedy będę mógł poczynić stosowne badania oraz obserwacje, nie narażając się na ludzką ciekawość. A wiadomo, jak to jest w małych wioskach – każdy obcy budzi tam żywe zainteresowanie.
W Seitzen znaleźliśmy się po zachodzie słońca, ale w półmroku widać było doskonale okazały młyn, górujący nad spiętrzonym strumieniem.
– Oto i Schwimmerowie – powiedział, wskazując budynek palcem, mój przewodnik, młody chłopak o twarzy liska chytruska.
Przywiązaliśmy konie do drzew na wzgórzu, a sami staliśmy ukryci za bujnie pieniącymi się krzewami. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem siwy dym unoszący się z kominów niedalekich zabudowań.
– Tu mieszkają, tak?
Pomocnik Kniprodego pokiwał gorliwie głową.
– Mogę już jechać, mistrzu? – zapytał pokornym tonem. – Skoro wszystko wam pokazałem jak trza…
Najwyraźniej nie chciał uczestniczyć w dalszych wydarzeniach wieczoru i nie dziwiłem mu się.
– Jeszcze chwila, chłopcze – odparłem. – Nie wiesz, czy to jedyne ich zabudowanie? Ten młyn tylko?
– Hem, hem. – Potarł palcami pryszczatą brodę. – A wiecie, że nie? – Klepnął się w czoło tak silnie, jakby zabijał uprzykrzającego życie komara.
– Tak? – poddałem.
– A taką szopę mają jeszcze, niby skład czy co… Wiem, bo żeśmy kiedyś z szanownym panem Kniprode szukali tam starego Schwimmera.
– To jeszcze pokaż mi tę szopę i możesz zmykać do Gottingen.
Wróciliśmy do koni, ale pomocnik Kniprodego powiedział, żeby nie wsiadać, bo poprowadzi mnie krętą, boczną dróżką, gdzie są kamienie i stromizny, a gałęzie drzew zwieszają się zbyt nisko, by było to wygodne dla jeźdźca. Posłuchałem go i faktycznie wyprowadził mnie na szczyt wzgórza, u podnóża którego dostrzegłem w blasku księżyca drewnianą szopę. Dostrzegłem ją tym wyraźniej, że blask ognia prześwitywał przez liczne szpary w deskach.
– To co, poradzicie sobie, panie, tak? – zapytał chłopak, a ja machnąłem ręką, pozwalając mu odjechać.
Zostawiłem konia na wzgórzu i zszedłem stromą dróżką wiodącą wśród malinowych krzewów. Zamierzałem przekraść się pod samą ścianę szopy, ale nagle poczułem ból w prawym ramieniu. Zobaczyłem leżącego na dachu mężczyznę, który, widząc, jak walę się na ziemię, zaśmiał się triumfująco. Wyraźnie czułem truciznę. Szybko działającą truciznę. Cały świat zdawał się wirować wokół mnie. Nie musiałem nawet wyrywać strzały, gdyż sama odpadła przy gwałtowniejszym ruchu. Podniosłem ją i zobaczyłem, że ma celowo stępiony grot. A więc nie chciano mnie zabić, przynajmniej tyle. Sięgnąłem po miecz, ale ktoś kopnął mnie w dłoń.
– Stary, domowy sposób. – Roześmiał się piskliwie Schwimmer, gdyż to on właśnie stał nade mną. Drugi mężczyzna, posapując, złaził z dachu.
Johann przyglądał mi się z wyjątkową złośliwością, a potem kopnął mnie kilka razy pod żebra, by sprawdzić, czy naprawdę trucizna podziałała. O dziwo, wcale mnie nie bolało. Jednak trudno było się powstrzymać od pewnej myśli: dlaczego mnie nie zabili? Czy byłem im jeszcze na coś potrzebny, czy kierowali się miłosierdziem (a w to ciężko mi było uwierzyć), a może strachem, czy też egzekucja miała jedynie zostać odłożona w czasie?
– Wilki tak łapiemy, żeby potem je wypuszczać do walk. Bo we wnykach to sobie łapy ranią albo i co… – Uśmiechnął się głupkowato.
– Schwimmer, nie bądź idiotą… – powiedziałem, czując, że usta i język mi sztywnieją, a słowa wypowiadam z ogromnym trudem.
Sam siebie słyszałem tak, jakby mój głos dochodził z pewnego oddalenia lub zza ściany i w dodatku odbijał się niewyraźnym echem. Johann Schwimmer miał natomiast czworo oczu, a ta druga para wędrowała mu po całej twarzy. Usiłowałem skoncentrować wzrok i zrobiło mi się niedobrze.
Twarz Schwimmera zogromniała i dopiero po chwili zorientowałem się, że aktorski pomocnik zbliżył się do mnie. Blask bijący od płomieni pochodni tańczył na jego twarzy.
– Nie trza było się w to mieszać – rzekł zduszonym głosem. – Trza było siedzieć na dupie w Hezie…
Roześmiałem się, bo usta Schwimmera były ogromne jak wrota i ruszały się niezależnie od wypowiadanych słów. Zastanawiałem się, dlaczego w ogóle spotkałem się z nim w tak dziwnym miejscu? Mieliśmy o czymś chyba porozmawiać, ale o czym?
– Zostaw go. – Dobiegł mnie głos gdzieś z daleka. – Już zasnął. Chodźmy zabrać konia, bo jeszcze kto przyuważy…
Wydawało mi się, że w każdej chwili mogę zerwać się na równe nogi i dopaść Schwimmera oraz jego braci. Ale jednocześnie ogarnęło mnie jakieś dziwne otumanienie i rozleniwienie. Postanowiłem, że odpocznę chociaż chwilę zanim zabiorę się do bitki. Poza tym nie za bardzo wiedziałem, dlaczego w zasadzie miałbym się z kimkolwiek bić. A potem myśli zgasły.
Ocknąłem się, gdyż było mi zimno, całym ciałem targały dreszcze i miałem tak potężne mdłości, że ledwo powstrzymywałem wymioty. Leżałem na kamiennej, wilgotnej podłodze. Wiedziałem, że jest kamienna i wilgotna, gdyż wyczuwałem to palcami. Ale nie widziałem nic. Musiałem znajdować się w jakiejś zamkniętej piwnicy, gdyż nie byłbym w stanie dostrzec nawet własnej dłoni, kiedy wystawiłbym ją tuż przed twarz. Niestety, nie mogłem jednak wykonać takiego gestu, gdyż ręce w nadgarstkach miałem skrępowane powrozem. Sznur dodatkowo oplatał mnie przez pas, a moje dłonie znajdowały się tuż nad pośladkami i nie mogłem nimi ruszyć w żadną stronę. Trzeba przyznać, że szubrawcy związali mnie solidnie i fachowo, a ja mogłem mieć tylko nadzieję, że od tej ich solidności i fachowości nie stracę na zawsze czucia w dłoniach. Zresztą słówko „zawsze” nie musiało w moim wypadku oznaczać szczególnie długiego okresu, bo nie sądziłem, aby byli takimi głupcami, by zostawić mnie przy życiu.
Usłyszałem szczęknięcie skobla, a potem skrzypnięcie drzwi. W prześwicie pojawiło się światło. Do środka wszedł ktoś niosący w dłoni nasmołowaną pochodnię. Zmrużyłem oczy i rozpoznałem Schwimmera. Za jego plecami stał drugi mężczyzna, ale jego twarzy nie mogłem już dostrzec.
– Ocknął się – rzekł Schwimmer z radością godną lepszej sprawy. – No to co, wypytamy go, prawda, Oli?
Nazwany Olim mruknął coś, co zapewne miało być potwierdzeniem.
– Przyniosłeś młotek i cęgi? – zapytał Schwimmer swego towarzysza, a ja poczułem się nieswojo, gdyż słowa „młotek i cęgi” w połączeniu ze słowem „wypytamy” mogły oznaczać tylko kłopoty.
– Daj spokój – mruknął Oli i wyszedł zza pleców Johanna. Zauważyłem, że jest wysoki, barczysty i ma jasne włosy. Jak nic, brat i pomocnik Schwimmera. – Jeśli będzie trzeba, to go przypalisz… – dorzucił.
– Nie będzie trzeba – rzekłem stanowczym tonem. – Gdyż jestem gotów udzielić wam wszelkich wyjaśnień, jakie uznacie za konieczne…
– Ot, jak się rozgadał – burknął Schwimmer i kopnął mnie w łydkę.
– Poza tym nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co czeka ludzi więżących inkwizytora na służbie – dodałem, nie reagując na kopniak.
– On jest inkwizytorem? – niemal wrzasnął Oli i odwrócił w stronę brata twarz wykrzywioną gniewem. – Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, głupcze?! Skąd się tu wziął? Co wie?
– Zaraz sobie z nim pogadamy. – Schwimmer nie przejął się wybuchem Oliego. – Sam chcę wiedzieć…
Zbliżył się do mnie i machnął mi przed oczyma pochodnią. Od głowni oderwała się iskierka i spłonęła na moim policzku. Johann wyszczerzył się w uśmiechu.
– Myślisz, że się ciebie boję, inkwizytorze? – zapytał, a potem roześmiał się jakby do własnych myśli. – Nie boję się, bo wiem, że i tak jestem martwy…
– Jonni – odezwał się jego brat karcącym tonem. – Wszystko będzie dobrze, ukryjecie się gdzieś…
– Może, może, może. – Zauważyłem, że oczy Schwimmera były puste i rozbiegane. Ten człowiek najwyraźniej oszalał albo był bliski szaleństwa. – Zostało nam jeszcze osiem dni…
– Osiem dni? – zapytałem najłagodniejszym z tonów.
Chciał mnie uderzyć w twarz pochodnią, ale rzuciłem głową i oberwałem tylko w bok głowy. Poczułem swąd palonych włosów i pomyślałem sobie, że jeśli Bóg da, porozmawiam kiedyś ze Schwimmerem na temat tego, w jaki sposób nie należy traktować funkcjonariuszy Świętego Officjum.
– Dlaczego przyszedł sam? – zapytał Oli. – Przecież oni zawsze chodzą gromadą…
– Jego nie wysłali z Inkwizytorium. – Schwimmer przyglądał mi się badawczo i z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zakrzyknąć „a tu cię mam!”. – Loebe go kupił, ta stara świnia… Czy nie tak, Mordimerze, jeśli dobrze pamiętam imię? Mogę ci mówić Mordi?
– Nie – odparłem.
– No to nie. – Wzruszył ramionami.
Od dłuższego już czasu starałem się delikatnymi ruchami poluzować więzy na nadgarstkach, ale równie dobrze mogłem sobie darować to bezowocne zajęcie. Jedynym pozytywnym efektem było to, że poczułem, iż mija mi odrętwienie dłoni. Więc Bogu dziękować, nie straciłem jeszcze w nich czucia.
– Myślę, że nikt nie wie, że on tu jest – powiedział z namysłem Schwimmer. – Mam rację, Mordusiu? A wobec tego – był tak pewien siebie, że nie czekał na odpowiedź – wsadzimy go do wora, nawrzucamy kamieni i utopimy w tej rozpadlinie pod Wapieniem. Nikt go nie znajdzie. Wytniemy tylko otwory w worze – patrzył na mnie z głupkowatym uśmiechem – żeby węgorze mogły swobodnie się dostać do środka. Ha, pod Wapieniem pełno jest węgorzy… Łowiłem je, jak byłem dzieckiem, wiesz? – Zwrócił się do mnie.
– Jonni, a może mu powiemy? – zapytał cicho brat Schwimmera.
– Nie! – niemal wrzasnął Johann i obrócił się z twarzą zmienioną gniewem. Przy okazji tego gwałtownego ruchu znowu wyrżnął mnie pochodnią w głowę, ale tym razem już nieumyślnie. – Nie pamiętasz, co zrobili z naszą mamusią?
Ha, ciekaw byłem, co zrobili bracia-inkwizytorzy z mamusią Schwimmerów. Czyżby została kiedyś oskarżona o czary i torturowana lub spalona? Nie dziwiłem się więc nienawiści Johanna, choć raczej powinien się cieszyć, że Święte Officjum pomogło jego rodzicielce pogodzić się z Bogiem. Niestety, ludzie zwykle nie podzielali tego sposobu myślenia, powodowani zapewne nawet nie złą wolą, lecz brakiem odpowiedniej edukacji. Najbardziej jednak interesowało mnie, o czym mówił Oli. Cóż takiego chciał mi wyjawić? Jaka tajemnica skrywała się za porwaniem dziewczyny, jeśli w ogóle była tu jakaś tajemnica? Dlaczego po ośmiu dniach sprawa mogła zmienić bieg?
– Mogę wam pomóc – powiedziałem. – Przecież nic dziwnego, że uwięziliście człowieka, który plątał się nocą obok waszego domu. I nikt nie może mieć do was o to żalu. Jednak teraz, kiedy ujawniłem już, że jestem inkwizytorem, powinniście mnie wypuścić. Johann, Oli, nie dajcie się zwieść podszeptom Złego, nie narażajcie życia i nie bierzcie na swe sumienie śmiertelnego grzechu, jakim jest zabicie bliźniego.
Starałem się mówić spokojnym i przekonującym tonem, ale nie sądzę, by moje słowa docierały do Johanna. Natomiast jego brat przyglądał mi się uważnie, a kiedy skończyłem, westchnął głęboko.
– Jonni, zróbmy, jak on radzi – powiedział cicho. – Przecież może nam pomóc…
– Nie! Nie rozumiesz, głupcze, że mówi tak tylko po to, byśmy go uwolnili?
Oho ho, widać mały Johann nauczył się od swych przyjaciół komediantów sztuki obrazowego wysławiania. Aby podkreślić wagę własnych słów, wymachiwał pochodnią, ale tym razem udało mi się uniknąć ciosu. Tylko znowu kilka iskier oderwało się od głowni i zgasło na mojej twarzy.
– Ależ pomyśl… – ciągnął brat Johanna, a ja obiecałem sobie, że kiedy przyjdzie co do czego, postaram się okazać mu łaskę, tak jak on okazywał ją mnie.
– Nie będę nad niczym myślał! – wrzasnął Schwimmer, a jego chrapliwy krzyk przeszedł w zduszony pisk przy ostatnim słowie. Tak, tak, ten człowiek nie był przy zdrowych zmysłach. – Zabijmy go i już!
– Ciężkie to brzemię dźwigać w swej pamięci wspomnienie o zamordowanym człeku – rzekłem, patrząc prosto w oczy Oliemu. – Czyż Pismo nie ostrzega nas, że: każdy, kto nienawidzi swego brata jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego?
– Nie jesteś moim bratem! – warknął Johann.
– Sądźcie innych sprawiedliwie i bez trwogi. Lecz pamiętajcie, że którym byście sądem sądzili, sądzeni sami będziecie, i którą miarą mierzyć będziecie, odmierzą wam – dodałem, podnosząc głos. – Czy jesteście pewni, że wasz sąd jest sprawiedliwy? Czy kiedy przyjdzie pora stanąć przy wadze złych i dobrych uczynków, powiecie Panu: tak, uczyniłem wtedy dobrze, zabijając człowieka, który nie wyrządził mi najmniejszej krzywdy?
Oli odwrócił wzrok i zamamrotał coś do siebie. Nie usłyszałem słów, widziałem tylko, jak poruszyły mu się usta.
– Trzeba go było zakneblować – rzekł Schwimmer i pogroził mi pochodnią. – Gdzie jest Aldi? – Zwrócił się w stronę brata.
– Pilnuje domu – mruknął tamten po chwili.
Domyśliłem się, że mowa była o trzecim bracie, i sądziłem, że na tym kończy się liczba osób wtajemniczonych w porwanie. Gdyby sytuacja była inna, to trzech chłopków nie stanowiłoby żadnej przeszkody dla inkwizytora Jego Ekscelencji. Ale człowieka związanego jak prosię potrafi zarżnąć nawet dziecko…
– Co zrobiliście z dziewczyną? – spytałem. – Gdzie ona jest?
– Bezpieczna – odpowiedział szybko Oli. – Pilnujemy jej.
– Czego z nim gadasz? – znowu warknął Schwimmer.
– Posłuchajcie mnie uważnie – rzekłem, starając się przemawiać jednocześnie stanowczo i łagodnie. – Wiele osób wie lub domyśla się, gdzie jestem. Joachim Kniprode, poborca podatków z Gottingen, Heinz Ritter, Andreas Kuffelberg. – Kiedy wypowiadałem to ostatnie imię, Johann drgnął, a przez jego twarz przebiegł grymas. – Prędzej czy później Inkwizytorium dotrze do nich i dowie się, gdzie zniknąłem. Czy myślicie, że można bezkarnie zabijać inkwizytorów?
– To wszystko nieważne – powiedział nadspodziewanie spokojnym głosem Schwimmer. – I tak wszyscy musimy uciekać i ukryć się. Co za różnica, kto jeszcze będzie nas ścigał? Dobra, Oli, bierzmy go. I nie opieraj się, inkwizytorze, bo będę musiał cię ogłuszyć.
Zrobiłem, co mogłem, by ich przekonać, a w sytuacji, w jakiej się znajdowałem, niewiele pozostało mi argumentów. Podejrzewałem, że dałbym radę przekonać brata Schwimmera, ale sam Johann najwyraźniej oszalał i nie obchodziło go już nic poza tym, aby uciec jak najdalej z dziewczyną, niezależnie od konsekwencji.
Wzięli mnie za ręce i za nogi, a ja faktycznie się nie opierałem, gdyż nie miałem wątpliwości, że Schwimmer zrealizowałby swą groźbę. Zapewne nawet uczyniłby to z przyjemnością. A póki byłem przytomny, mogłem mieć jeszcze nadzieję, że wyjdę z życiem z całej tej katastrofy, w którą zamieniły się poszukiwania Ilony Loebe. Bracia zaczęli taszczyć mnie na schody, ale w pewnym momencie Schwimmer puścił moje ramiona i wyrżnąłem głową w kamienny stopień. Zakląłem, a Johann zachichotał.
W końcu wwlekli mnie do drewnianej szopy. Spomiędzy szpar w deskach widać było prześwitujący blask dnia, ale na ile zdołałem się zorientować, słońce chyliło się już raczej ku zachodowi. W szopie leżały wory z mąką, pod ścianą stały cepy oraz zardzewiała brona z wykoślawionymi ostrzami, a w kącie piętrzyła się kupa zalatującego zgnilizną siana. Dopiero po chwili zobaczyłem, że na dość wygodnie urządzonym (przynajmniej na pierwszy rzut oka) posłaniu, pomiędzy worami, leży Ilona Loebe. Związana, zakneblowana i rozczochrana, ale mimo upokarzającej sytuacji wydawała się nie doznać żadnej większej krzywdy. A więc mogłem sobie pogratulować: tropy zaprowadziły mnie wprost do kryjówki porywaczy, a ja wykazałem się (przynajmniej do czasu) stosowną bystrością umysłu. Tyle że nie miałem tutaj wjechać związany jak szynka, ciągnięty za stopy i stukający głową w śmierdzące łajnem klepisko. Nie tak, zapewne, piękne panny wyobrażają sobie tego, kto oswobodzi je z niewoli…
Teraz też zobaczyłem trzeciego z braci, którego Schwimmerowie nazywali Aldim. Podobny był do Johanna oraz Oliego. Wysoki, barczysty, o jasnych włosach i twarzy wioskowego przygłupa. A jednak trudno było nie zauważyć, że nie byli tak kompletnymi idiotami, skoro to ja leżałem związany w pień u ich stóp, a nie odwrotnie. Jednak doświadczenie dane mi przez łaskę Boga uczyło, że wszelkie sytuacje mogą się jeszcze zmienić. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie to zmiana na gorsze.
– Uwolnijcie dziewczynę – powiedziałem i w podzięce za dobrą radę oberwałem kolejnego kopniaka. – Czego chcecie w zamian? – zapytałem, starając się nie okazywać bólu ani strachu. – Złota? Stary Loebe zapłaci bez wahania. Wymazania win? Gwarantuję to wam powagą Świętego Officjum.
Oczywiście, równie dobrze mogłem gwarantować im willę z ogrodem w Hez-hezronie, stado służby oraz Jego Ekscelencję biskupa w charakterze kamerdynera. Lecz w tej sytuacji gotów byłem zaoferować wszystko, aby tylko poniechali niegodnych planów. Dostałbym kolejnego kopniaka, ale zwinąłem się i czubek buta Johanna tylko drasnął mnie po żebrach.
– Zabierzmy się za inkwizytora – rzekł Johann z niezdrowym zapałem w głosie.
– Czekaj no. – Aldi, który tkwił przy drewnianej ścianie z okiem przy szczególnie sporej szparze w deskach, uniósł dłoń. – Chyba ktoś jedzie…
– Co takiego?! – Johann podskoczył, odepchnął go i sam przytulił twarz do desek. – Jadą – dodał po chwili głuchym głosem. – Loebe… z ludźmi…
Oli przeżegnał się gwałtownie i ruszył pod ścianę. Ujął w obie dłonie cep. Aldi chwycił widły, ale widziałem, że ręce mu drżą.
– Poddajcie się – nie rezygnowałem. – Gwarantuję wam bezpieczeństwo.
Nawet nie udawali, że słuchają, ale nie próbowali również uciszać mnie za pomocą kopniaków. Schwimmer odwrócił się od ściany i spojrzał na Ilonę. Nie podobał mi się jego wzrok.
– Brońcie drzwi – rzekł głucho. – Ja zrobię, co trzeba.
Oli przełknął ślinę tak głośno, że nawet ja to usłyszałem, mimo że leżałem ładnych kilka kroków od niego.
– Jesteś… jesteś pewien? – zapytał.
Johann nic nie odpowiedział, tylko ruszył w stronę posłania dziewczyny, już w marszu rozwiązując pas, którym przytrzymywał portki. Na miecz Pana, pomyślałem, on jeszcze w ostatnich chwilach życia chce zażyć rozkoszy! Ilona musiała również widzieć, co się święci, gdyż próbowała krzyczeć i odpełznąć na bok, ale knebel szczelnie tamował jej usta, a więzy uniemożliwiały gwałtowne ruchy. Aktorski pomocnik runął na nią, jedną ręką zdzierając jej kaftan, a drugą podkasując spódnicę. Próbowała się opierać, ale huknął ją w twarz otwartą dłonią.
– Powstrzymajcie go, na Boga! – wrzasnąłem, ale Aldi i Oli nie zamierzali się nawet ruszyć i czekali na walkę, która niewątpliwie za moment miała wybuchnąć.
Na posłaniu trwała bezładna kotłowanina, widziałem tylko zadarte, nagie nogi Ilony i pryszczaty tyłek Schwimmera oraz jego poczerwieniałą z wysiłku twarz.
– Ech, ech, ech – sapał, wciągając powietrze ze świstem.
W końcu odepchnął Ilonę i poderwał się z miejsca.
– Nie mogę, Oli! – wrzasnął z rozpaczą i wściekłością. – Nie mogę, cholera jasna!
Oli odwrócił się w jego stronę.
– Co, co? – zapytał nieprzytomnie. Na zewnątrz słyszeliśmy już tętent kopyt.
Schwimmer podbiegł do brata i szarpnął go za kubrak. Wyrwał mu cep z dłoni.
– Ty idź – rzekł gorączkowo. – Załatw ją jak trzeba.
– Na pomoc! – wydarłem się, ile tylko miałem sił w płucach. – Panie Loebe, jesteśmy tutaj! Szybko!
Podobne wołanie o ratunek nie przyszło mi łatwo, gdyż pomimo że jestem człowiekiem pokornym oraz skromnym, to jednak mam pewną zawodową dumę. Jednak uznałem, że skoro bracia Schwimmerowie chcą zakończyć swe ziemskie sprawy, to po gwałcie na Ilonie może przyjść kolej na potraktowanie inkwizytora cepem bądź widłami. O dziwo jednak, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Johann szturchnął brata cepem.
– Idź – warknął. – Bo jak tego nie zrobisz, to ubiję cię, jak amen w pacierzu!
Oli ruszył niechętnie w stronę kulącej się dziewczyny i popchnięty przez Johanna wywrócił się wprost na nią. Zacisnął palce na jej nagiej piersi. Ilona wiła się pod nim, ale Johann trzasnął ją pięścią w twarz. Znieruchomiała, a wtedy rozsunęli jej nogi i Oli z opuszczonymi portkami opadł na nią. Nawet mimo że była zakneblowana, słyszałem jej pełen bólu jęk. Jak bardzo Johann musiał nienawidzić Loebego oraz samej Ilony (zapewne za to, że nie chciała być z nim z dobrej woli), by w ostatnich chwilach życia uczynić coś, za co niewątpliwie zapłaci już wkrótce przed obliczem Pana! Nie zrozumcie mnie źle, mili moi, gwałt jest rzeczą dość powszechną w naszych niespokojnych czasach, a dziewczęta w końcu nie mają tej rzeczy z mydła i nie zużywa się ona na tyle szybko, by nie móc uraczyć nią wielu mężczyzn. Jednak to, co się działo tutaj, budziło zarówno moje obrzydzenie (z uwagi na fakt, że Ilona była piękna i urocza), jak i głębokie zdumienie spowodowane tak niezwykłą zajadłością Johanna.
Usłyszeliśmy łomotanie w deski i wściekły, donośny głos Loebego.
– Otwierać, łajdaki, otwierać!
A potem musiały pójść w ruch siekiery, gdyż usłyszałem charakterystyczne uderzenia w drewno. Szopa nie wyglądała solidnie, tak więc byłem pewien, że za chwilę kupiec wraz z towarzyszącymi mu ludźmi znajdą się w środku.
Oli zerwał się z nieruchomej Ilony i ruszył pod ścianę po cep. Zauważyłem, że ma zakrwawione podbrzusze, a więc widać było, że dopiął swego.
Padły wyłamane deski. Najpierw jedna, potem druga i trzecia. Aldi wkłuł się w powstałą szparę widłami, ale ktoś musiał przepuścić ostrza i przytrzymać drzewce. Johann zawył wielkim głosem, ale już w tym momencie do środka wpadł wielki, czarnobrody mężczyzna. Zręcznie uchylił się przed ciosem cepa, po czym przeszedł na prawą stronę i łupnął Oliego toporem. Nie trafił w głowę, ale niemal odciął mu ramię, a uderzenie było tak mocne, że Oli zatoczył się do tyłu i, wrzeszcząc z bólu, wpadł prosto na ostrza zardzewiałej brony. Dwa z nich przebiły go powyżej pasa i wyszły w fontannie krwi, razem z flakami.
Czarnobrody stracił topór, ale wyszarpnął z pochwy miecz. Ruszył w stronę Johanna, który oparty o ścianę kołysał cepem. Do środka już wleciał Loebe oraz drugi z jego towarzyszy, łysy jak kolano osiłek z wężowiskiem blizn na twarzy. Poznałem go. To był jeden z chłopców z tongów. A więc kupiec oszukał mnie, twierdząc, że nie korzysta z ich pomocy. Loebe cisnął kamieniem wielkości pięści i trafił Schwimmera prosto w czoło. Johann z ogłupiałym wyrazem twarzy opadł na kolana i podparł się na cepie. Loebe odepchnął szykującego się do ciosu czarnobrodego i skoczył w stronę aktorskiego pomocnika. Obalił go na ziemię i wyrwanym zza pasa nożem dźgnął prosto w pierś. Johann szarpnął się ostatkiem sił i chwycił kupca prawą dłonią za gardło. Jednak nic mu to już nie mogło pomóc. Loebe, nie zważając na chwyt, walił nożem, spod ostrza którego bluzgały strugi krwi. Musiał uderzyć Schwimmera co najmniej pięć lub sześć razy, zanim ten puścił jego szyję i znieruchomiał z zaciśniętą w pięść dłonią. Loebe podniósł się, cały zakrwawiony, jakby przed momentem zarzynał świnię, z twarzą zmienioną grymasem wściekłości w upiorną maskę. Ruszył w stronę Ilony, zataczając się niczym pijany.
– Nie zrobili… Nic ci nie zrobili? – zapytał chrapliwym, urywanym głosem.
Ona nie odpowiedziała, ale sam musiał już wszystko dostrzec. Rozerwany kaftan, podniesioną suknię, odsłaniającą nagie uda, i krew na ubraniu oraz ciele.
– Nieeeeeeeee! – wrzasnął tak przeraźliwie, jakby katowano go żywym ogniem. – Nieeeee! Moja przyszłość, moja nadzieja, nie mogli tego zrobić!
Opadł na kolana i zaczął rwać włosy z głowy. Zawsze sądziłem, że wyrażenie „rwać włosy z głowy” jest tylko zręczną i obrazową metaforą na oddanie czyjegoś cierpienia, ale oto widziałem na własne oczy, jak Loebe, wyjąc niczym wilk, rwie włosy ze swej czaszki pełnymi garściami. Potem wbił się pazurami w klepisko i, zagłuszając wszystko potępieńczym skowytem, zaczął tłuc głową w ziemię. Wreszcie łysy pomocnik nie wytrzymał tego i chwycił kupca za ramiona. Poderwał go siłą na nogi.
– Spokój, spokój! – Jego głos nie brzmiał bynajmniej uspokajająco. – Uciekajmy stąd, do cholery! Nie wiadomo, kto jeszcze przyjedzie…
Stary Loebe otrząsnął się, przetarł czoło dłońmi, ale nadal wyglądał jak szaleniec. Miał zmierzwione włosy, spoconą, czerwoną twarz, naderwane ucho, z którego ściekała strużka krwi i mokre od posoki ubranie. Przez chwilę wpatrywał się w martwego Johanna Schwimmera wzrokiem otępiałym z bólu i wściekłości, a potem jego spojrzenie ześlizgnęło się na mnie. I kiedy zobaczyłem oczy Loebego, coś powiedziało mi, że jego słowa nie będą brzmieć: „na co czekacie? Rozwiążcie inkwizytora!”. I faktycznie, nie brzmiały.
– Zabij go! – rzucił do czarnobrodego mężczyzny, który wycierał właśnie zakrwawioną klingę w kaftan martwego Oliego.
– Ojcze, on przyszedł mnie ratować! – krzyknęła Ilona i byłem zdumiony tym, że straszne przeżycia nie odebrały jej, po pierwsze, zdolności pojmowania sytuacji, a po drugie, godnego chwały współczucia dla bliźniego.
– Milcz, parszywa dziwko! – wrzasnął kupiec, a Ilona opadła na barłóg, jakby ją spoliczkowano.
Czarnobrody tylko się zaśmiał, wyszczerzając wykruszone zęby, i podszedł do mnie. Dźgnął mieczem, trzymając oburącz rękojeść, tak jakby zamierzał stemplem wbić gwóźdź w podłogę. Jęknąłem boleśnie i znieruchomiałem, a on wyciągnął na nowo pokrwawione ostrze.
– I już – zarechotał. – Po robocie…
Nie zamierzałem dawać jakiegokolwiek znaku życia, chociaż przeżyłem to mocne, choć niewprawne uderzenie. Udało mi się przyjąć ostrze w taki sposób, aby wbiło się pomiędzy ramię a klatkę piersiową. Oczywiście żelazo solidnie mnie poraniło, czułem ból zarówno w ręku, jak i rozharatanych żebrach. Niemniej morderca był pewien, że trafił w serce, a szeroki płaszcz, który miałem na sobie, utrudnił mu rozeznanie. Również tego typu zachowań uczono nas w Inkwizytorium. Jak zmylić wroga, jak udawać ciężko rannego lub zabitego, jak ułożyć ciało, aby cios nie uszkodził witalnych miejsc. Jasne, że nic by mnie nie ocaliło, gdyby czarnobrody miał w ręku topór albo gdyby zamierzał mnie mieczem posiekać, a nie tylko przebić. On jednak, na moje szczęście, był zarówno mało doświadczony, jak i zapewne zmęczony pościgiem oraz walką.
– A co z nią? – Pokazał w stronę szlochającej w kącie Ilony.
– Co ma być? Nic! – warknął Loebe. – Uciekajmy stąd, póki ktoś się nie zjawi.
Spod przymrużonych powiek widziałem, jak ruszają do wyjścia, zostawiając za sobą trzy ciała martwych braci, mnie oraz pokrwawioną, rozpaczającą Ilonę. Córka kupca, widząc, że odchodzą, poderwała głowę.
– A ja? – krzyknęła głosem ciężkim od szlochu. – Ojcze, co ze mną?
Stary Loebe obrócił się na pięcie. Twarz miał zmienioną w grymasie gniewu. Splunął tylko pod nogi i roztarł krwawą plwocinę podeszwą.
– Ty możesz robić, co chcesz! – Wyrzucił z siebie te słowa, jakby były przekleństwem.
Huknęły drzwi od szopy, potem usłyszałem tylko ciche rżenie koni i coraz bardziej oddalający się stukot końskich kopyt.
– Ilono – starałem się zawołać, ale z moich ust wyszedł tylko zduszony szept.
Obróciła się gwałtownie w moją stronę.
– Żyjecie – powiedziała. – Jak to…?
– Więzy – rzekłem szybko, gdyż chwila nie była odpowiednia na to, by tłumaczyć, w jaki sposób uniknąłem śmierci. – Przetnij mi więzy i pomóż zatrzymać krwotok!
Poderwała się, potknęła o kraj rozdartej sukni, wywróciła, boleśnie uderzając łokciem w podłogę, po czym przypełzła do mnie. Spod porwanego kaftana wyłoniła się pierś ze zsiniałymi śladami od palców Oliego Schwimmera.
– Nóż – szepnąłem. – Poszukaj noża.
Rozejrzała się wokół bezradnie, a ja czułem, jak krew coraz bardziej zlepia mi ubranie. Starałem się mocno przyciskać ramię do tułowia, ale wiedziałem, że to pomoże tylko na krótko.
– Poszukaj przy ciałach – rozkazałem mocniejszym głosem, choć wydobycie go z siebie przyszło mi z ogromnym trudem. – Szybciej, dziewczyno!
Najbliżej leżało ciało Oliego, ale ominęła je. Zbliżyła się do martwego Aldiego i zamarła z dłońmi nad jego ramieniem. Aldi miał głowę rozłupaną niemal na pół oraz oczy wytrzeszczone bólem i strachem.
– Przy pasie albo w cholewie buta! – rzuciłem ponaglająco.
Wreszcie zdecydowała się dotknąć zwłok. Nie wiem, dlaczego tak wielu ludzi ma problemy z dotykaniem martwego ciała. Przecież to już tylko pozbawiony duszy i myśli strzęp mięsa.
– Jest! – wykrzyknęła i zza cholewy wyciągnęła nóż.
Podbiegła z nim do mnie i kucnęła tuż obok. Jej poraniona pierś znowu wyłoniła się zza rozerwanego kaftana. Ale teraz nagość tej dziewczyny nie budziła we mnie żadnych emocji poza współczuciem. W dodatku byłem jej głęboko wdzięczny, że nie oddała się w kącie rozpaczaniu nad własnym losem, pozostawiając waszego uniżonego sługę, by wykrwawił się na śmierć. A ośmielałem się sądzić, że wiele kobiet słabszego ducha tak właśnie by uczyniło.
Na szczęście Ilona radziła sobie z nożem całkiem nieźle i udało jej się szybko rozciąć więzy oraz kaftan, jednocześnie nie dodając mi nowych ran (co zdecydowałem się zachować we wdzięcznej pamięci). Moje odzienie było już całe przesiąknięte krwią, ale wiedziałem, że ostrze nie przecięło żadnej ważnej żyły lub tętnicy, gdyż wtedy na wszelki ratunek byłoby za późno. Kazałem Ilonie, by założyła mi opaskę na górną część ramienia i owinęła szmatami poraniony bok (wycięła je z własnej sukni). Miałem nadzieję, że dzięki temu zdołam przetrzymać następnych kilka chwil.
– Ilono – powiedziałem. – Musisz teraz biec po pomoc. Znajdź jakichś ludzi i powiedz im, że tutaj leży umierający szlachcic. Nie mów, że jestem inkwizytorem, bo jeszcze pchną mnie widłami. – Pozwoliłem sobie na żarcik, ale ona nawet się nie uśmiechnęła. – Biegnij, moje dziecko, a ja na miecz Pana, odwdzięczę się za twoją dobroć…
Spojrzała na mnie poważnymi, pełnymi łez oczyma i wolno skinęła głową.
– Wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła – obiecała.
Wybiegła z szopy, a ja zastanawiałem się, czy oto nadeszły ostatnie chwile Mordimera Madderdina, umierającego jako przypadkowa ofiara sporów pomiędzy ludźmi, którzy tak naprawdę nic go nie obchodzili. Miałem jednak nadzieję, że Pan uważa mnie za na tyle pożyteczne narzędzie, tu, na tym nieszczęsnym padole łez, by nie powoływać mnie jeszcze do swej chwały. Nagle rozmyślania przerwał mi jęk i bulgot. Spojrzałem w tamtą stronę. Na ustach Johanna Schwimmera pojawił się krwawy bąbel i pękł, rozbryzgując czerwień na jego twarzy. Ha, a więc nędzny porywacz i niedoszły gwałciciel jeszcze żył, a ręka kupca Loebego nie okazała się tak pewna jak myślałem! Podpierając się zdrową ręką, powlokłem się w jego stronę, mając nadzieję, że uda mi się pomóc mu i zachować go przy życiu. Oczywiście, nie kierowało mną godne pożałowania miłosierdzie, lecz jedynie wiara, że śmierć Schwimmera powinna być znacznie sroższa niż tylko cięcie nożem. Ażeby taką śmierć mu zadać, musiałem go wcześniej uratować. Niestety, kiedy tylko podpełzłem bliżej, zobaczyłem, że aktorski pomocnik nie przeżyje nawet godziny, a za cud tylko można było poczytywać, że w ogóle przeżył do tej pory.
Musiał mnie usłyszeć, a może dostrzegł kątem oka, gdyż obrócił na mnie wzrok. Nie był jednak w stanie nawet ruszyć głową, a tylko jego źrenice wykonały ruch w moją stronę.
– Mmm… mmmo… – zajęczał, a z jego ust popłynęła krew.
– No, bracie – powiedziałem. – Właśnie idziesz gotować się w kotle wiecznego potępienia. Myśl o tym, dopóki nie zdechniesz…
Wypowiedź była zbyt długa jak na mój nędzny stan, i zmęczyłem się na tyle, że opadłem na podłogę. Leżeliśmy teraz ze Schwimmerem ramię przy ramieniu niczym bliźniacy lub bojownicy, umierający za wspólną sprawę. Ha, jakżeż złudne bywają pierwsze wrażenia!
– Mmm… mmmo… – zajęczał znowu Schwimmer.
Kiedy spojrzałem na niego, zauważyłem, że jego oczy wykonują dziwny pląs. Jednak, o dziwo, nie był to wynik jakichś przedśmiertnych konwulsji, lecz przemyślane działanie. Wyraźnie starał się coś mi pokazać. Spojrzałem w dół i dostrzegłem, że Schwimmer ma kurczowo zaciśniętą dłoń. Spomiędzy palców wystawał złoty łańcuszek.
Przysunąłem się jeszcze bliżej w stronę Johanna, tak blisko, że jego krew pobrudziła mi policzek. Sięgnąłem i położyłem swoją dłoń na jego umazanej czerwienią dłoni.
– O to ci chodzi? Żebym to zabrał?
Odpowiedział gwałtownym ruchem powiek. Z trudem rozgiąłem jego mocno zaciśnięte palce i wydobyłem spomiędzy nich złoty amulet o średnicy nieco większej niż średnica złotego denara. I natychmiast, kiedy dotknąłem tej ozdoby, poczułem niemal fizyczny ból. Wypuściłem amulet z palców, a on spadł prosto w kałużę krwi. Teraz pysk istoty wyobrażonej na awersie wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.
– Na miecz Pana – szepnąłem, gdyż wiedziałem, że mam do czynienia z rodzajem bardzo potężnego, demonicznego talizmanu, jednak nie miałem najmniejszego pojęcia, jakim mrocznym siłom może on służyć.
– Skąd go masz? – Chciałem potrząsnąć Schwimmerem, ale zdałem sobie sprawę, że wtedy może skonać i nic już nie powie. Zresztą ja sam nie czułem się na tyle mocny, by kimkolwiek potrząsać.
Wtedy jednak olśniło mnie. Przymknąłem oczy i scena po scenie zacząłem przypominać sobie walkę Schwimmera z Loebem. To, jak tarzali się po podłodze, jak kupiec w końcu trafił nożem w pierś porywacza i jak Johann ostatkiem sił, kurczowo, rozpaczliwie pochwycił go za gardło. Czy tylko wydawało mi się, że kiedy Loebe odtrącał jego dłoń i zadawał następne ciosy, to w garści Schwimmera zalśniło coś złotem?
– Zerwałeś go z szyi Loebego, tak? – zapytałem, a umierający chłopak zamrugał gwałtownie na znak potwierdzenia.
– U… ura… ato… – Krew buchała mu z ust, kiedy starał się mówić. Jednak nie zdołał dokończyć zdania i skonał z wytrzeszczonymi oczami.
Ja tymczasem ostatkiem sił ukryłem amulet w zanadrzu, cały czas czując promieniującą z niego mroczną moc. Przymknąłem oczy, by bliżej przyjrzeć się świetlistemu korytarzowi, który wydawał się rozpościerać tuż za moimi źrenicami. Zrobiło mi się lekko, ból powoli mijał, a ja wiedziałem, że tracę przytomność i umieram. Ale wtedy usłyszałem tupot nóg na klepisku oraz podniesione męskie głosy i mocny, przekonujący głos Ilony Loebe.
– Podnoście ostrożnie, bo się wykrwawi… To możny pan, zapłaci złotem, jak go ocalicie…
Klasztor Amszilas stał na zalesionym wzgórzu, wznoszącym się nad zakolem rzeki. To piękne miejsce, a mnisi, gdyby tylko chcieli, mogliby podziwiać z okienek swych cel słońce zachodzące nad błękitną tonią. Jednak mnisi z Amszilas – pokorni funkcjonariusze Świętego Officjum – nie zebrali się w klasztorze, aby przeżywać estetyczne uniesienia. W pocie czoła, w codziennym trudzie i z bezmierną miłością wysłuchiwali grzechów najbardziej zatwardziałych i najgroźniejszych grzeszników – zbłąkanych inkwizytorów, czarnoksiężników oraz wiedźm. To tu trafiali nie tylko bluźniercy i heretycy, lecz również przeklęte księgi. To tu właśnie zgłębiano mroczną wiedzę, tak, by jej tajniki nie stanowiły już zagadki dla sług Bożych. Każdy młody inkwizytor, na zakończenie swej nauki w Akademii, ma prawo odwiedzić klasztorną bibliotekę i na własne oczy przyjrzeć się niezmierzonej potędze zła, która została zamknięta w murach Amszilas. Tomy pisane krwią, księgi oprawione w ludzką skórę i zdobione ludzkimi kośćmi, woluminy zapisane w antycznych, nieznanych już niemal nikomu językach, stoją na półkach, grzbiet przy grzbiecie, rząd przy rzędzie i regał przy regale. Czasem starsze są niż Chrystusowa nauka i pochodzą z wieków, w których panował bezmierny mrok, a prawda jedynej i świętej wiary nie została jeszcze objawiona światu.
Jednak nikt z nas do końca nie wie, co kryją lochy klasztoru Amszilas. O tym się nie mówi. Ba, o tym nie powinno się nawet myśleć. Poza tym, że tu właśnie zabłąkane dusze dzielą się swą mroczną wiedzą, odnajdują ukojenie w wyznaniu grzechów i zyskują łaskę nieogarnionego cierpienia. Tak, by oczyszczone bólem mogły odnaleźć drogę przed tron Pański.
Amszilas strzegą potężne mury, ale na blankach nie ma łuczników, a zbrojni nie patrolują okolicy. Święty przybytek chroniony jest mocą wiary, tak silną, że wiemy, iż nikt nigdy nie odważy się bez pozwolenia przekroczyć furt klasztoru.
Zastukałem mocno do bramy. Na tyle mocno, że zabolały mnie nie zagojone do końca rany. Syknąłem.
– Któóóż tam? – zapytał starczy, lecz silny jeszcze głos.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, pokornie prosi o posłuchanie – wykrzyknąłem, a wiatr wiejący od rzeki połknął moje słowa.
– Czego chcesz, inkwizytorze?
Tłumaczenie się komuś, kogo nawet nie widziałem (i kto zapewne nie był tu ważną osobistością, skoro wysłano go do pilnowania bramy), wydawało mi się odrobinę upokarzające. Lecz klasztor z całą pewnością nie był miejscem, w którym proszący o posłuchanie inkwizytor mógłby rozpocząć dysputy na temat swej rangi.
– Chciałbym skorzystać z wiedzy braci bibliotekarzy – odparłem głośno.
– Nie wrzeszcz tak, inkwizytorze, słuch mam dobry – zaskrzypiał furtian niechętnym tonem. – Przyjedź jutro albo najlepiej któregoś innego dnia…
– Jeśli pozwolisz, ojcze – powiedziałem. – To pilna sprawa i wielkiej wagi.
Roześmiał się suchym, nieprzyjemnym śmiechem, który przeszedł w chrypliwy kaszel. Odcharknął i splunął głośno kilka razy. Spokojnie czekałem.
– Pilne sprawy – burknął w końcu. – Wszyscy macie pilne sprawy… Przyjdź jutro.
– Obawiam się, że to nie może czekać – odparłem, starając się nadać głosowi zdecydowany ton.
– Ten klasztor ma niemal sześćset lat. – Usłyszałem po chwili. – Jak myślisz, wytrzyma bez ciebie jeszcze rok lub dwa?
Pięknie, pomyślałem, skoro jutro lub pojutrze zamienia się w jego ustach tak łatwo w rok lub dwa…
– Otwieraj, na miecz Pana! – wrzasnąłem w końcu. – Albo wejdę do środka i rozwalę bramę twoim zakutym łbem!
Oczywiście, mili moi, jeśli odnajdziecie brak logiki w słowach waszego uniżonego sługi, dobrze to tylko będzie świadczyć o waszym zmyśle obserwacji. Gdyż przecież, będąc w środku, nie musiałbym już się starać o otwarcie wrót, nieprawdaż? Niezależnie od tego, czy faktycznie chciałbym użyć głowy mnicha jako tarana, czy też nie. Jednak byłem zdesperowany, nie miałem zamiaru dać się odprawić z kwitkiem i liczyłem, że zuchwalstwo zostanie mi wybaczone.
– Ho, ho – zachichotał, a jego chichot znowu przeszedł w chrapliwy kaszel, zakończony soczystym splunięciem. – Inkwizytor-raptus, tego już dawno nie było. Nie uczono cię pokory oraz cierpliwości, inkwizytorze? Co? No to nauczysz się tutaj…
Z rozpaczą spojrzałem na mury. Były wysokie, zbudowane ze ściśle dopasowanych kamiennych bloków. Nawet, gdybym posiadał zręczność linoskoczka, nie zdołałbym się na nie wspiąć. Bezsilnie uderzyłem pięścią we wrota.
– Otwieraj! – zawołałem.
– Jakieś kłopoty? – Usłyszałem za sobą cichy głos i odwróciłem się gwałtownie.
Bóg w swej niezmiernej mądrości obdarzył mnie nie tylko czułym powonieniem (czego czasami zresztą nie uważałem za tak wielką łaskę, zwłaszcza kiedy trzeba było się przedzierać przez tłum w upalne południe), ale również niezgorszym słuchem. Tymczasem nie usłyszałem nawet, że ten człowiek się zbliżał, i stał teraz dwa kroki ode mnie. Był chudy, niski, otulony szarym, obszarpanym płaszczem. Ale widywałem już wcześniej ludzi takich jak on, i coś mi mówiło, że nie należeli oni do osób, które należałoby lekceważyć.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – przedstawiłem się. – Usiłuję uprosić, aby dopuszczono mnie przed oblicze któregoś z braci bibliotekarzy.
– A to ciekawy w istocie macie styl wyrażania próśb. – Uśmiechnął się, ale tylko samymi ustami, bo jego szare oczy spoglądały na mnie martwo.
Nie zdziwiłem się, że nie podał imienia, bo wcale się tego po nim nie spodziewałem. Zresztą cóż mogłoby mi to dać, zważywszy że zapewne człowiek ten miał wiele imion na wiele różnych okazji.
– Wybaczcie – rzekłem – ale sprawa, z którą przybywam nie jest błaha, gdyż nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić zacnych braci jedynie z powodu zadośćuczynienia własnym kaprysom.
– Dobrze powiedziane. – Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Słyszałem o was, inkwizytorze Madderdin – dodał. – I rzeczywiście lepiej będzie, jak wejdziecie.
– Już, już, już – zachrypiał z góry odźwierny. – Ale musicie poczekać, bo ten kołowrót diablo się zacina…
Widać więc było, że nie tylko słuchał naszej małej pogawędki, ale znał również mego rozmówcę. I jasne się stało, że człowiek stojący obok nie należał do ludzi, którym odmawia się wejścia na teren klasztoru. Co mogło się okazać sprzyjającym zbiegiem okoliczności. Lub też mogło się nim wcale nie okazać…
Usłyszeliśmy skrzypienie kołowrotu, głośne stękanie okraszone przekleństwami, doprawdy, niezbyt odpowiednimi do miejsca, i wreszcie potężne wierzeje drgnęły. Rozchyliły się na tyle, by mógł się przez nie przecisnąć mój wierzchowiec, po czym z góry dobiegł nas charkot, serdeczne splunięcie i zduszony głos.
– Wnijdźcie z Bogiem, bracia.
Człowiek w szarym płaszczu bez słowa przecisnął się przez szparę, a ja poszedłem w jego ślady, choć mój koń nie był zachwycony i musiałem mocno pociągnąć wodze, by zanurzył się w mrok za bramą.
– Co mam zrobić z koniem? – zawołałem, kierując głowę ku górze.
– Zostaw go na dziedzińcu – odparł furtian. – Ktoś się nim zajmie. Tylko niech krzewów nam nie obeżre!
– Pozwól za mną, Mordimerze. Zaprowadzę cię do kancelarii – rzekł człowiek w szarym płaszczu, kiedy już udało nam się dostać na dziedziniec.
Idąc za nim, miałem czas, by się rozejrzeć, gdyż klasztoru Amszilas nie pamiętałem zbyt dobrze. Odwiedziłem go przecież tylko raz i to w gronie innych inkwizytorów – młodych absolwentów naszej przesławnej Akademii. Wtedy byliśmy oficjalnie witani przez opata oraz innych mnichów, podjęto nas obiadem w refektarzu i zarządzono uroczyste modły. Teraz natomiast klasztor był cichy i sprawiał wrażenie wymarłego. Mignął mi tylko jakiś braciszek z ogromnymi nożycami do przycinania krzewów w dłoni.
– Pora wieczornej modlitwy – powiedział mój towarzysz tonem wyjaśnienia. – Ale bracia bibliotekarze są na pewno u siebie. Mają specjalną dyspensę.
Weszliśmy do niewielkiej sieni, potem wdrapaliśmy się na strome schody, wreszcie przeszliśmy krużgankiem nad ogrodem pełnym ozdobnych krzewów, aż w końcu mój towarzysz zastukał do drzwi w głębi korytarza.
– Wejść, wejść – odezwał się ze środka starczy głos.
Człowiek w szarym płaszczu pchnął drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim, ciemnym pokoiku, w którym mrok rozjaśniała tylko oliwna lampka stojąca na biurku pełnym dokumentów. Przy biurku siedział zasuszony starzec o pergaminowej, pomarszczonej twarzy. Podniósł na nas wzrok i zobaczyłem, że jedno oko ma pokryte bielmem.
– Niech będzie pochwalony – powiedział mój towarzysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odparł z naganą w głosie mnich. – Czy wy, młodzi, aż tak bardzo się spieszycie, że nie potraficie dopowiedzieć do końca powitania? Już teraz słyszę takich, co tylko krzykną „pochwalony”, jakby zamawiali piwo w oberży. A tu trzeba z sercem, uczuciem, namaszczeniem. – Machnął dłonią, która w drgającym świetle lampki wydawała się być jedynie kruchymi kostkami, obciągniętymi niemal przezroczystą skórą. Rękawy jego habitu zatrzepotały jak skrzydła szarego ptaka. – Co wy tam wiecie…
– I ja się cieszę, że widzę cię w dobrym zdrowiu, ojcze Adalbercie – rzekł mój towarzysz, a w jego głosie wyczułem lekkie rozbawienie. – Przyprowadziłem gościa. – Mnich zwrócił na mnie czujne spojrzenie zdrowego oka. – To Mordimer Madderdin, mistrz Inkwizytorium z Hezu. Bądź tak uprzejmy i spraw, by któryś z braci bibliotekarzy zechciał go przyjąć jeszcze dzisiaj. A teraz wybaczcie, ale obowiązki wzywają. Cieszę się, że cię poznałem, Mordimerze. – Skinął mi uprzejmie głową.
– Dziękuję za wsparcie, bracie – odparłem grzecznie. – I jeśli Bóg pozwoli, kiedyś będę mógł odpłacić za twą uprzejmość.
– Z całą pewnością. – Uśmiechnął się i wyszedł.
Usiadłem na zydlu pod kamienną ścianą, a stary mnich nie zwracał na mnie uwagi i wertował papierzyska, mrucząc coś pod nosem. Oparłem się o mur i przymknąłem oczy, gdyż zaczynałem czuć zmęczenie długą, szybką podróżą.
– Madderdin! – Głos kancelisty wyrwał mnie z półsennego bezmyślenia. – Co wiesz o Hagath? Miałeś z nią do czynienia, nieprawdaż?
Otrząsnąłem się i spojrzałem na niego zdumiony. Skąd, na Boga, ten mnich wiedział o moich nie tak dawnych perypetiach z piękną demonicą? Owszem, złożyłem oczywiście stosowny raport w biskupiej kancelarii (szczególnie podkreślając tragiczną rolę bohaterskiego proboszcza Wasselrode), ale nie sądziłem, że tutaj, w Amszilas, o wszystkim wiedzą oraz pamiętają.
– Tak, bracie – odparłem. – Czy mogę służyć pomocą?
– Nieee – przeciągnął. – Śliczna bestyjka, co?
Nie były to może słowa, których spodziewałbym się po sędziwym mnichu, ale postanowiłem niczemu się już nie dziwić.
– W kobiecej postaci i owszem – odpowiedziałem uprzejmie.
W tym samym niemal momencie skrzypnęły drzwi za plecami kancelisty i w prześwicie ujrzałem młodego mnicha. Ubrany był tak samo, jak wszyscy w Amszilas – w bury habit, obwiązany białym sznurem, ale w przeciwieństwie do wszystkich tu widzianych mnichów był człowiekiem, który nie osiągnął jeszcze nawet średniego wieku. Długie, jasne włosy spływały mu aż na ramiona – rzecz niezwykła u zakonnika – a spod rękawów habitu dostrzegłem błysk złotych pierścieni.
– Witajcie, mistrzu – rzekł serdecznym tonem i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zauważyłem, że ma wypielęgnowane paznokcie, a jego palce nie są poznaczone plamami inkaustu. – Jestem brat Kleofas, do waszych usług.
Podałem mu rękę i poczułem silny uścisk, którego raczej spodziewałbym się po człowieku nawykłym do ciężkiej pracy, a nie po bibliotekarzu, zwyczajnym wszak ślęczeć nad księgami oraz manuskryptami.
– Co was sprowadza do wesołego Amszilas? – zapytał z ledwie uchwytną nutą ironii w głosie, a kancelista z bielmem na oku prychnął niechętnie, słysząc te słowa.
– To. – Wyjąłem z zanadrza amulet, który zgubił stary Loebe w czasie walki.
Wyciągnąłem go na otwartej dłoni. Błysnął złotem w świetle oliwnej lampki, a ja znowu poczułem emanującą z niego mroczną moc.
– Nigdy nie widziałem podobnego talizmanu – rzekłem. – Wyczuwam w nim potęgę, której nie potrafię określić, a która budzi mój najgłębszy niepokój…
– Dobrze wyczuwacie – przerwał mi.
Nie kwapił się, by przejąć amulet z mojej dłoni i tylko przyglądał mu się badawczo, a jego twarz ściągnęła się w grymasie zakłopotania.
– Nie wiem, nie wiem – odezwał się w końcu, wyraźnie zły, że nie potrafi na pierwszy rzut oka rozpoznać przeklętego przedmiotu. – Muszę to sprawdzić… Ale – podniósł na mnie wzrok – dobrze, że pojawiliście się w Amszilas. Zaczekajcie tu, jeśli łaska. Mogę?
Skinąłem głową, a on zabrał amulet z mojej dłoni.
– To może trochę potrwać – rzekł. – Chcecie czegoś? Jesteście głodni? Spragnieni?
– Spragniony wiedzy – odparłem, gdyż byłem tak zmęczony, że nie chciało mi się ani jeść, ani pić.
– A to tak jak my wszyscy – odparł bez uśmiechu i pospiesznie zniknął za drzwiami.
Stary mnich nadal wertował pergaminy, mrucząc, i to jego spokojne, ciche, przypominające zaśpiew mruczenie ukołysało mnie do snu. Ale otworzyłem oczy, kiedy tylko usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Tym razem w progu stanął kolejny starzec, wyglądający niczym brat bliźniak mojego cichego towarzysza. Nawet bielmo również miał na oku, tyle że nie na lewym, lecz na prawym. Wstałem.
– Mordimer Madderdin, tak? – zapytał, a ja skinąłem głową.
– Przygotowano dla was celę, mistrzu Madderdin – rzekł. – Dostaniecie papier, inkaust, a jeśli zechcecie, to zejdźcie do kuchni na kolację. Życzymy sobie, byście szczegółowo opisali, w jaki sposób weszliście w posiadanie tego przedmiotu. Zrozumieliście mnie?
– Tak, bracie – odparłem, bo przecież niewiele tu było do rozumienia.
– Dobrze, możecie więc odejść.
– Dziękuję, bracie – powiedziałem i odwróciłem się.
– Mordimer… – Jego głos, nieco łagodniejszy niż przed chwilą, zatrzymał mnie w progu. – Nie chciałbyś zadać żadnych pytań?
Zauważyłem, że kancelista uniósł głowę znad stosu dokumentów.
– Nie, bracie – rzekłem. – Ale szczerze wdzięczny jestem za twą troskę…
Roześmiał się suchym, starczym śmieszkiem i obnażył w tym śmiechu gołe dziąsła.
– Amulet, który przyniosłeś, służy do odprawienia krwawego obrzędu przywołania demona – powiedział. – Rzekłbym nawet, że jest niezbędnym składnikiem tegoż obrzędu. W czasie ceremonii mężczyzna musi w dzień swych pięćdziesiątych urodzin poświęcić młodą kobietę, aby odzyskać młodość oraz siły witalne. – Pokiwał głową. – Istnieją jednakże dwa warunki, znacznie utrudniające dokonanie ofiary…
Tym razem wyraźnie czekał na moje pytanie, więc postanowiłem je zadać.
– Jakież to warunki, jeśli wolno wiedzieć, bracie?
– Kobieta, po pierwsze, musi być dziewicą, a po drugie… – zawiesił głos dla lepszego efektu – jego córką. – Znowu zachichotał. – Czegóż to ludzie nie oddadzą za młodość i jurność, prawda?
Nie odezwałem się ani słowem, gdyż nic już nie było do powiedzenia. Zrozumiałem, jakim byłem idiotą i jak dałem się wykorzystać chytremu Loebe. Pojąłem również, dlaczego kupiec pilnie chronił córkę przed mężczyznami i dlaczego młody człowiek, kochający Ilonę, tak rozpaczliwie pragnął pozbawić ją dziewictwa. Wolał, żeby go znienawidziła, wolał dać głowę jako sprawca raptu, niżby straciła życie w czasie dokonywania krwawej ofiary. Ba, aby jej pomóc, zdecydował się nawet zostać ofiarą obrzydliwych, sodomicznych igraszek, zyskując pomoc Andreasa Kuffelberga. Zrozumiałem też wreszcie jego ostatnie słowa. To bełkotliwe „U… ura… ato…” miało znaczyć nic innego jak: „uratowałem ją”.
Oczywiście, wystarczyło, by porywaczom udało się przetrwać jeszcze tych osiem dni, o których mówili w piwnicy Johann z Olim. Wtedy minąłby termin urodzin Loebego, a wraz z tym terminem minęłoby również śmiertelne zagrożenie dla dziewczyny. Niestety, najpierw wasz uniżony sługa, a potem już sam kupiec byli na tyle sprytni, że dotarli do kryjówki Schwimmerów.
Teraz również oczywisty stawał się nieprawdopodobny atak szaleństwa starego Loebe, którego powody wcześniej wydawały mi się mocno wyolbrzymione. Pamiętałem jego rozpaczliwy szloch, wilcze wycie i wściekłość w oczach, która ustąpiła miejsca bolesnemu otępieniu. A więc nie chronił własnego dziecka, lecz dbał jedynie, by dziewczyny nie zbezczeszczono zanim nie zostanie poświęcona demonowi… Rozpaczał, gdyż stracił szansę na drugą młodość, a nieszczęście córki nic dla niego nie znaczyło.
Zagadką pozostawało dla mnie jedynie, w jaki sposób Johann dowiedział się o zdradzie Loebego? Czy podsłuchał jakąś rozmowę lub podejrzał mroczne rytuały? I dlaczego wiedząc, co się ma stać, nie powiadomił Świętego Officjum! Cóż, tego nie dowiem się nigdy, gdyż Schwimmer zdawał już relację ze swych uczynków przed Panem oraz Jego Aniołami. Trudno jednak nie zauważyć, iż był sam sobie winien, próbując rozwiązać rzecz własnymi siłami, a nie starając się nawet zaufać mądrości Inkwizytorium. Wszak to my jesteśmy od tego, by mierzyć siły ze złem i badać oraz karać przeklęte herezje. My czuwamy nad spokojem duszy prostych ludzi i jakże bolesne było przekonać się po raz kolejny, że ci, których z całej mocy bronimy, nie ufają nam, tak jak ufać powinni.
Zabawny jednak wydawał mi się fakt, że Loebe był przekonany, iż o wszystkim doskonale wiem, i właśnie dlatego kazał mnie zabić oraz zdecydował się na pospieszne zlikwidowanie wszelkich interesów oraz ucieczkę (bo nie mógł mieć pewności, iż nie pozostawiłem komuś informacji). Przecież w innym wypadku wzięłaby górę ostrożność i kupiecka chytrość i nie mając świadków swych złowrogich postępków, starałby się zatuszować całą sprawę, uznając ją za zwykłe porwanie. W jakiś więc sposób, choć wysoce nieświadomie, przyczyniłem się do wykrycia podłego kultu wyznawców demona. Przyznam jednak szczerze, że niewielkie było to pocieszenie…
Nie sądziłem, by ktokolwiek w Amszilas był zachwycony moim raportem, ale nie zamierzałem również niczego ukrywać. Czym innym bowiem było składanie niepełnych raportów Jego Ekscelencji biskupowi Hez-hezronu, a czym innym próba oszukania mnichów i powiązanego z nimi Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. Miałem wrażenie, że nie wyszłoby mi to na zdrowie, i nie byłem na tyle głupi, by próbować podobnych sztuczek.
– Błogosławieni ubodzy duchem, gdyż ich jest Królestwo Boże – powiedziałem tylko z gorzkim szyderstwem, myśląc o własnej nieroztropności.
Stary mnich pokiwał głową, a potem odwrócił się i zniknął za drzwiami znajdującymi się za biurkiem kancelisty. Westchnąłem i wyszedłem na korytarz, gdzie oczekiwał już nowicjusz, mający wskazać mi drogę do celi.
Czekała mnie ciężka noc, którą zamierzałem poświęcić na napisanie raportu, tak jak mnie zobligowano. Nie miałem również wątpliwości, że prędzej czy później czeka mnie sprawiedliwa kara, ale wiedziałem, iż przyjmę ją z właściwą sobie pokorą, wypełniony tęskną radością oraz bojaźnią Bożą. Ośmielałem się mieć nadzieję, że Święte Officjum pozwoli mi zmazać winy i powierzy zadanie wytropienia Ulricka Loebe, aby następnie przywieść go na przesłuchanie do Amszilas. Oczywiście, kupiec musiał ukryć się daleko od Hezu i zmienić nazwisko, ale wiedziałem też, że nic i nikt nie może się równać z cierpliwą miłością Inkwizytorium, które prędzej czy później znajdzie okazję, aby przywrócić każdego grzesznika na łono naszego błogosławionego Kościoła.
Użyłem swych wpływów, by umieścić Ilonę w siedzibie hezkiego Inkwizytorium, teoretycznie, by mogła składać zeznania dotyczące postępowania ojca, w praktyce dlatego, że nie miała po prostu gdzie się podziać. Jednak taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Inkwizytorium nie jest zajazdem, w którym można odpocząć i przeczekać złe chwile.
Z córką Loebego spotkałem się w bocznym skrzydle gmachu Świętego Officjum, w małej izdebce, którą dla niej przeznaczono. Kiedy wszedłem, siedziała na łóżku smutna i blada, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w rozproszone światło dnia bijące z niewielkiego, wąskiego okienka.
– Witaj, Ilono – powiedziałem.
Obróciła się w moją stronę, a ja zauważyłem, że straszne przeżycia wyryły na tej pięknej twarzy, tuż pod oczami, głębokie zmarszczki. O, mili moi, nie zrozumcie mnie źle. Ilona nadal była olśniewająca, lecz urodą kobiety, a nie niewinnej dziewczynki pozbawionej trosk oraz zmartwień.
– Witajcie – rzekła bezbarwnym tonem. – Będę musiała stąd odejść, prawda?
– Tak, moja droga – odparłem. – Nic na to nie mogę poradzić. Czy nie masz żadnej rodziny?
– Nie, mówiłam wam już. – Wzruszyła ramionami. – Matka umarła przy połogu, braci ojca zabrał mór… Miałam tylko jego. A teraz mam jedynie to, co tu. – Spojrzała w stronę rzeźbionego w gryfy kufra, który stał w rogu izby.
– Klejnoty? Kosztowności? Naczynia?
– Trochę sukien. – Pokręciła głową. – Trochę świecidełek. Może wystarczy na kilka miesięcy skromnego życia. Ritter mówi, żebym pojechała do stolicy. – Ożywiła się nieco. – Że poleci mnie swym przyjaciołom. Może będę mogła grać?
– To ciężki chleb, Ilono – powiedziałem. – Zwłaszcza jak zaczyna się bez przyjaciół i pieniędzy.
– Oświadczył mi się, wiecie, mistrzu? – Uśmiechnęła się leciutkim uśmiechem, pozbawionym jednak wesołości.
– O! – powiedziałem tylko, gdyż nabrałem do mistrza Rittera nowego szacunku. – I co odpowiedziałaś, jeśli wolno spytać?
– Nie kocham go – rzekła po prostu. – Jest… przyjacielem.
– Przykro mi to powiedzieć, Ilono, ale jeśli złapiemy twego ojca i jeśli zostanie skazany przez Święte Officjum, co, da Bóg, niedługo się wydarzy, to cały jego majątek przepadnie na rzecz Inkwizytorium. Takie jest prawo.
– Wiem – odparła.
Podniosła na mnie oczy pełne łez.
– Dlaczego mi to zrobił? – zapytała. – Przecież tak bardzo go kochałam. Myślałam, że dba o mnie, że opiekuje się mną… A byłam tylko jak świnia, którą trzeba tuczyć na rzeź – dodała ostrzejszym tonem i zobaczyłem, że palcami ściska fałdy sukni.
– To prawda – odparłem, gdyż nie zamierzałem jej pocieszać. – Ale musisz teraz nauczyć się żyć z tą myślą. Jeżeli nie możemy czegoś zmienić, musimy się z tym pogodzić. A przeszłości z całą pewnością zmienić nie potrafimy.
– Znajdziecie go? – zapytała, patrząc teraz gdzieś nad moją głowę.
– Oczywiście – odparłem. – Nie dziś, to jutro, nie za miesiąc, to za dwa lub za rok. Officjum jest cierpliwe i wytrwałe…
– Jak już go znajdziecie… Spytajcie… dlaczego…
Pokiwałem głową, ale szczerze mówiąc, nie musiałem rozmawiać z Loebem, by znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie. Ludzie zawsze pragnęli nieśmiertelności lub choćby długiego życia. Młodości, sił witalnych, bogactwa. I za te marności doczesnego bytu potrafili poświęcić nieśmiertelną duszę. Byli godni nie tylko potępienia, ale także, a może przede wszystkim, litości. Potępienie leżało w rękach Wszechmocnego Pana, my mogliśmy im ofiarować jedynie litość i posłać ich przed Tron Pański drogą nieogarnionego, lecz pełnego miłości bólu.
– Zastanawiałem się, co mógłbym dla ciebie zrobić – powiedziałem powoli. – I przyszło mi do głowy pewne rozwiązanie.
– Tak? – Spojrzała na mnie bez cienia zainteresowania.
– Znam dobrze kobietę, prowadzącą dom, w którym spotykają się bogaci kupcy oraz szlachta. Sądzę, że mógłbym jej polecić właśnie ciebie…
– A cóż miałabym robić?
– Pięknie wyglądać, mądrze rozmawiać, sączyć wino, flirtować…
– Mówicie o domu schadzek! – Wbiła we mnie wzrok z niedowierzaniem i nagle się rozpłakała. – Naprawdę chcecie dla mnie takiego losu? Już tak bardzo jestem nic niewarta w waszych oczach? Może to i prawda – ciągnęła ze szlochem – bo i w moich własnych nic nie znaczę.
Objąłem ją i przytrzymałem, bo szarpnęła się mocno.
– Dziecko – powiedziałem. – Wysłuchaj mnie, zanim potępisz. Owszem, to dom schadzek, ale nie zmuszą cię do niczego wbrew twej woli. Zrozum, będziesz atrakcją dla gości. Piękna, zdolna, ujmująca, niegdyś bogata dziewczyna, którą własny ojciec wydziedziczył i chciał zamordować. Nie wolno ci wspomnieć o tym, czego dowiedziałaś się w czasie przesłuchań, ale przecież możemy rzucić słówko tu i tam, by podsycić ludzką ciekawość. Zapłacą szczerym złotem, aby tylko móc z tobą porozmawiać oraz zyskać nadzieję, że rozmowa przyniesie bardziej szczodry plon.
Znieruchomiała w moich ramionach i tylko szlochała mi w szyję. Czułem jej ciepły oddech oraz łzy.
– Po miesiącu, natomiast, udamy się z pewną wizytą, która, mam nadzieję, przyniesie ci wiele korzyści. Uwierz mi.
– Inkwizytorowi? – szepnęła z ustami przy moim karku.
– Cóż, skoro nasz Pan mógł zawierzyć celnikom oraz nierządnicom… – odparłem.
Tamila nie była kobietą pierwszej młodości i zapewne minęło już kilka lat od czasu, kiedy przekroczyła trzecią dziesiątkę życia. Jednak na jej twarzy nie zatarł się dziewczęcy wdzięk, może tylko przywrócenie go zajmowało jej każdego ranka nieco więcej czasu niż dawniej. Niemniej, miała nie tylko interesującą twarz, ale i piękne ciało. Którego powabów w dodatku, jak przystało na szanującą się właścicielkę znanego domu schadzek, nie zamieniała na brzęczące denary.
Usiedliśmy w wygodnych fotelach w pokoju, w którym przyjmowała gości chcących wyłuszczyć jej szczególne prośby. Pokrótce opisałem problem, z jakim miałem do czynienia, oczywiście nie wnikając w mroczne tajemnice śledztwa, o których nie powinien wiedzieć nikt postronny. Wysłuchała mnie spokojnie, a potem milczała przez chwilę.
– Zwariowałeś? – zapytała w końcu, spoglądając na mnie wzrokiem, który trudno było uznać za przyjazny. – Czy ten dom przypomina ci filozoficzną akademię?
– A skąd ty znasz takie trudne słowa? – zadrwiłem.
– Zdziwiłbyś się – odparła ostrym tonem. – Mogę przyjąć tę twoją dziewczynę, ale będzie robić wszystko, co trzeba tu robić. A wiedz, że na nieposłuszne mam chłostę, wizyty klientów o szczególnych – uśmiechnęła się wyjątkowo wrednie przy tym słowie – upodobaniach oraz wyrzucenie na ulicę.
Rozejrzałem się po pokoju i wskazałem palcem wiszący na ścianie okazały gobelin, przedstawiający świętego Jerzego zabijającego smoka. Smok pełzał pod kopytami wierzchowca z głupawym wyrazem pyska, jakby dziwił się, skąd w jego piersi wziął się ten ostro zakończony kawałek drewna. Święty Jerzy natomiast uśmiechał się triumfalnie, a jego złotą czuprynę okalała promienista aureola.
– Czyż to nie gobelin, który kupiła jeszcze świętej pamięci Lonna? – spytałem łagodnie. – Piękny, prawda?
Wzrok Tamili pobiegł najpierw w stronę gobelinu, a potem wrócił do mnie. Przypomnienie Lonny musiało jej dać do myślenia. W końcu poprzednia właścicielka tego wesołego domu została skazana za szereg grzechów. A skazanie to dziwnie zbiegło się w czasie z zerwaniem więzów przyjaźni, które niegdyś łączyły ją z waszym uniżonym sługą. Oczywiście, była to jedynie sprawa przypadku…
– To wbrew obyczajom tego domu – powiedziała łagodniejszym tonem i wiedziałem już, że się podda.
– Przecież to ty ustalasz reguły – odparłem. – To ciebie inni muszą słuchać, a nie odwrotnie.
Odetchnęła, a bujne piersi poruszyły się pod suknią.
– Masz rację. – Kiwnęła głową. – Ale wiedz, że zrobię to tylko w imię przyjaźni, która nas łączy. Zaopiekuję się tą dziewczyną i nie spotka jej krzywda.
– Jestem szczerze wdzięczny i z całą pewnością nie zapomnę o oddanej mi przysłudze. Poza tym jestem przekonany, iż wielu ludzi zadziwi twa niezwykła wielkoduszność. Gdyby jednak, z woli nie dającego się wszak przewidzieć przypadku, nastąpiły jakiekolwiek komplikacje, byłbym doprawdy niepocieszony…
– O jakich komplikacjach mówisz? – Spojrzała na mnie bystro.
– Gdyby, na przykład, dziewczynę wbrew twej woli i bez twej zgody, rzecz jasna, zgwałcił któryś z klientów, oczywiście, taki z ciężkim mieszkiem i dużymi wpływami, wtedy odwiedziłbym cię pewnej pięknej nocy, moja miła przyjaciółko…
– I? – spytała, a ja z satysfakcją zauważyłem, że zadrżały jej usta.
– I ponieważ, przy wszystkich innych talentach, jestem również zręcznym iluzjonistą, więc pokazałbym ci kilka sztuczek, które zapamiętałabyś do końca życia – dokończyłem łagodnym tonem.
– Ach tak… – szepnęła i spojrzała na mnie, a ja zauważyłem, że ma zamglone oczy. – Ciekawe, dlaczego czuję dreszcz, kiedy słyszę w twoim głosie tak przekonującą słodycz?
Ująłem jej upierścienioną dłoń. Cudnie błyszczący pierścień z rubinem musiał być wart co najmniej kilkaset koron. Podobnie jak jego szmaragdowy braciszek.
– Czy to miły dreszcz? – zapytałem.
Wciągnęła lekko powietrze i przysunęła się w moją stronę.
– Niepokojący – odparła, zagryzając pełne usta.
Powiodłem delikatnie palcami od opuszka jej wskazującego palca aż po nadgarstek.
– Czy mogę coś na to zaradzić?
– Mmmm… tak… – westchnęła i znalazła się tuż przy mnie. Jej włosy załaskotały mnie w nos. – Jesteś taki słodki, Mordimerze – zaszeptała. – Taki uroczy…
Wyczułem w jej głosie żar, który znamionował, że nieprędko opuszczę ten pokój. Zresztą, nie miałem nic przeciwko temu, gdyż uznałem, że określenia „słodki” i „uroczy” zdumiewająco dobrze pasują do mojego łagodnego charakteru oraz wykwintnych manier.
– Nie jest źle – powiedział kancelista Jego Ekscelencji, kiedy mnie zobaczył.
Wykrzywił w uśmiechu suche wargi, a ja odpowiedziałem uśmiechem i odetchnąłem z ulgą. Słowa „nie jest źle” oznaczały, że biskup był w nie najgorszym nastroju, może lekko pijany, ale w każdym razie nie dręczyły go ani podagra, ani wrzody, ani uczulenia skóry. Całe szczęście, gdyż konwersacja z cierpiącym Gersardem kończyła się zwykle mało przyjemnie dla rozmówców. Humory Jego Ekscelencji nauczyłem się już znosić ze stoickim spokojem i traktowałem niczym naturalne kataklizmy, ale tym razem zależało mi na pomyślnym zakończeniu audiencji, która mogła przecież zadecydować o przyszłości Ilony.
Zastukałem do drzwi, nie nazbyt głośno, by nie poczytano tego za arogancję, ale i nie nazbyt cicho, by nie wydać się zbyt bojaźliwym. Biskup lubił bowiem odwagę cywilną. No, oczywiście, do pewnych granic, do pewnych ściśle określonych granic…
– Wejść. – Usłyszałem dziarski głos Gersarda i nacisnąłem klamkę.
Jego Ekscelencja siedział przy ogromnym stole w pierwszej komnacie swego gabinetu – przy stole, który otaczało szesnaście czarnych, rzeźbionych krzeseł. Przed Gersardem piętrzył się stos dokumentów, a obok stała jasnozielonego koloru flasza do połowy wypełniona winem i kryształowy kielich kunsztownie inkrustowany złotem.
– Mordimer, mój synku – zagadnął przyjaźnie biskup i wtedy dostrzegł Ilonę. – Ach, a to zapewne młoda dama, o której wspominałeś – dodał, wstając z miejsca. – Pozwól no, moje dziecko…
Ilona podeszła do Jego Ekscelencji i przyklękła, pochylając nisko głowę. Miała wysoko zaczesane włosy, czepeczek na głowie i ciemną, skromną suknię upiętą pod samą szyję. Wyglądała w tej chwili niemal jak zakonnica oddająca hołd swemu duszpasterzowi.
– Nie trzeba, nie trzeba – rzekł dobrotliwie biskup, ale wysunął pierścień do ucałowania. – Posiedźcie chwilę ze starym, samotnym człowiekiem. – W jego głosie zadrgał smutek, a ja domyśliłem się, że butelka stojąca na blacie nie była dzisiaj pierwszą, z której zawartością zapoznawał się Gersard.
– Widzisz, Mordimerze, czego ode mnie chcą. – Szerokim gestem omiótł biurko. – Petycje, wyroki, sprawozdania, raporty, bilanse, skargi, donosy… A ty czytaj wszystko, człowieku, mimo że oczy ślepną w mroku… Z miesiąca na miesiąc coraz gorzej widzę – poskarżył się Ilonie boleściwym tonem.
– Ktoś powinien tego zabronić Waszej Ekscelencji – powiedziałem stanowczo.
– Słucham? – zapytał biskup nagle otrzeźwiałym tonem i obrócił głowę w moją stronę.
– Wasza Ekscelencja jest zbyt wielkim skarbem dla naszego miasta, abyśmy mogli spokojnie patrzeć, jak zapracowuje się, nie bacząc na własne zdrowie…
Gersard patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. Jego oczy przypominały przez chwilę ciemne kamienie, ale potem znowu po pijacku się zamgliły. Gersard wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.
– I widzisz, dziecko – zwrócił się do Ilony. – Niewielu jest takich, jak ten zacny chłopiec. Im tam – znowu machnął dłonią, ale tym razem w stronę drzwi – wszystko jedno, czy jestem zdrowy, czy chory, abym tylko czytał, podpisywał, wysłuchiwał, radził, zalecał. – Siorbnął głośno z kielicha. – Pan ciężko doświadcza swe wierne sługi…
Zważywszy na dochody z biskupich lenn oraz fakt, że dłużnikami Gersarda było wielu kardynałów, a nawet sam Ojciec Święty, doświadczenia te nie były, moim zdaniem, nazbyt ciężkie. Ale, rzecz jasna, nie zamierzałem dzielić się z Jego Ekscelencją mymi spostrzeżeniami, gdyż w następstwie takiej rozmowy nie miałbym zapewne okazji dzielić się już niczym i z nikim.
– Nalejcie sobie, dzieci, winka – zaproponował biskup. – I powiedzcie, z czym przychodzicie do starego człowieka?
Z doświadczenia wiedziałem, że biskupa, kiedy był w podobnym nastroju, bardzo łatwo było zanudzić, a wtedy już małe były szanse, aby uzyskać, czego się pragnęło. Dlatego niezwykle krótko, ale też obrazowo opowiedziałem historię Ilony. Kiedy mówiłem, że zmuszona jest teraz mieszkać u swej dalekiej krewnej Tamili, prowadzącej dom schadzek, oraz znosić widoki, których nie powinna znosić żadna młoda, wychowana w niewinności dama, biskupowi Gersardowi zaszkliły się oczy.
– Moje dziecko, moje dziecko – wymamrotał. – Co za straszna historia. Jak twój ojciec mógł wykorzystać tak niewinne stworzenie…? – Przetarł oczy wierzchem dłoni. – Co zrobiliśmy w tej sprawie, Mordimerze? – zapytał nagle rzeczowym tonem.
– Rozesłano rysopis Loebego do wszystkich oddziałów Inkwizytorium – odparłem szybko, gdyż spodziewałem się tego pytania. – Powiadomiono justycjariuszy, cechy, rady miejskie, mówiąc im, że poszukujemy fałszerza oraz zabójcy. Powiadomiono także… – zawiesiłem głos – kogo trzeba.
– Kogo trze… – zaczął biskup. – Ach, tak – dodał po chwili. – To dobrze, że ich również… – Potarł palcami podbródek. – To dobrze. Tak, rzekłbym nawet, że to więcej niż właściwe…
– Czyli zostałaś bez majątku? – Obrócił spojrzenie na Ilonę.
– Tak, Wasza Ekscelencjo – odparła, pochylając głowę.
– Mordimer mówił, że grałaś z komediantami. Zabawisz starego człowieka?
Przygryzłem usta. Rozmowa zbaczała w niebezpiecznym kierunku, zważywszy fakt, że Gersard uznawał występy kobiet na scenie za nieobyczajne. Czyżby chciał dla kaprysu lub też z czystej złośliwości upokorzyć dziewczynę, by w następstwie tego upokorzyć mnie? Nie wiedziałem, gdyż humory podchmielonego biskupa zmieniały się jak pogoda na wiosnę. Może był i starym, schorowanym pijakiem, ale nie doszedłby do tego, do czego doszedł, gdyby nie potrafił krzywdzić ludzi. I zawsze trzeba było pamiętać o tym, iż towarzystwo Jego Ekscelencji jest równie bezpieczne, co towarzystwo jadowitego węża.
– Oczywiście, Wasza Ekscelencjo – odpowiedziała cicho Ilona i wstała.
Rozpoczęła monolog, który słyszałem już przedtem. Na początku jej głos lekko drżał, a biskup wydawał się nawet nie słuchać i przerzucał dokumenty ze znudzonym wyrazem twarzy. Ale potem Ilona przymknęła oczy, jakby chcąc znaleźć się w świecie, który widziała tylko ona jedna i nikt poza nią. Jej głos spotężniał. Opowiadała o tęsknocie i miłości, o nienawiści i strachu, o poświęceniu oraz odwadze. Gersard zamarł z palcami na jednej z kart, a jego wzrok powędrował w stronę pięknej aktorki. Ilona wydawała się w tym momencie jaśnieć niczym pochodnia rozpalona w mrocznym pokoju, a jej głos rozbrzmiewał nie tylko wokół nas, ale i w naszych sercach. Potężniał, zagarniał i opromieniał. Kiedy mówiła o zemście na mordercy ukochanego, zauważyłem, że bezwiednie sięgnąłem dłonią do przytroczonego u pasa sztyletu. Wreszcie skończyła i zwiesiła głowę, a Gersard długą chwilę wpatrywał się w nią martwym wzrokiem.
– Zostaw nas teraz samych, moje dziecko – rozkazał chrapliwie.
Ilona wycofała się w milczeniu. Gersard spojrzał na mnie bystro, kiedy drzwi się już zamknęły.
– Czego ty ode mnie chcesz, Mordimerze? – zapytał tonem, który z obojętnego zaciekawienia mógł się rychło zmienić w niechęć. – Kim ona dla ciebie jest? Cudzołożysz z nią?
– Przysięgam, że nie, Wasza Ekscelencjo – odparłem pospiesznie.
– A więc? Od kiedy moi inkwizytorzy bezinteresownie zajmują się losem pokrzywdzonych dziewic? – Usłyszałem w jego pytaniu drwinę.
Sam zadawałem sobie podobne pytanie, więc nie tak łatwo było mi odpowiedzieć, kiedy je zadał.
– Jej życie zawaliło się w gruzy – powiedziałem. – I nie widzę w tym nawet ułamka jej własnej winy. Czy zasłużyła na tak gorzki los?
To, co mówiłem, było oczywiście prawdą, ale z pewnością nie całą prawdą. W Ilonie Loebe było po prostu to coś, co powodowało, że chciałem wydać się w jej oczach lepszym człowiekiem. Widziałem ją upokorzoną, brudną, gwałconą, nieszczęśliwą, z twarzą wykrzywioną nienawiścią, strachem oraz rozpaczą. Niektóre z tych obrazów budziły mój żal lub gniew, ale żaden nie budził odrazy. Widziałem ją też szczęśliwą, roześmianą, natchnioną, z oczami rozpłomienionymi miłością lub rozjarzonymi gniewem. I sądziłem, że świat zasłużył na odrobinę piękna, którą ona mogła mu dać. Nie zamierzałem jednak tego wszystkiego mówić Gersardowi, gdyż niechybnie uznałby, że oszalałem. Zresztą… może nie?
– A ja? Czy mój los nie jest gorzki? Czy zasłużyłem sobie na podagrę, wrzody, na codzienne obcowanie z głupcami takimi jak ty i setki innych? – zapytał rozeźlony biskup.
– Oczywiście, że Wasza Ekscelencja na to zasłużył – odparłem i zobaczyłem, jak na jego twarzy pojawia się gniewne zaskoczenie, a oczy znowu ciemnieją. – Gdyż Wasza Ekscelencja – kontynuowałem szybko – nie bacząc na własne cierpienie, poświęcił siły Bożej chwale i doczesnemu szczęściu niewdzięcznych obywateli tego miasta. Wasza Ekscelencja dźwiga krzyż Chrystusowy, nie bacząc na cenę, którą przychodzi płacić każdego dnia oraz nie oczekując uznania bliźnich.
Zamilkłem i z drżeniem serca czekałem, jak zareaguje biskup. Gniewny grymas powoli ustąpił z jego twarzy. Przetarł powieki dłonią.
– To prawda – powiedział w zamyśleniu i uniósł wzrok ku sufitowi. – Szczera prawda, synku, że służę Panu, jak tylko potrafię, choć każdego dnia płaczę, mówiąc: „Eli, Eli, lama sabachtani”. Ale nie każdy jest zdolny ponieść krzyż. To chciałeś powiedzieć, czyż nie?
– Wasza Ekscelencja czyta w moich myślach – odparłem cicho.
– Ona go nieść nie musi – rzekł jakby do siebie. – I ja go zdejmę z jej ramion – zadecydował, wzdychając głęboko. – Podaj mi pióro, synku.
Szukał przez dłuższy czas czystej karty, a potem zaczął pisać, lecz bałem się przyglądać, co dokładnie. W końcu posypał pismo piaskiem i przeczytał uważnie. Popchnął dokument w moją stronę.
– Niech kancelaria go podpieczętuje – rzekł. – Każ im też przygotować wniosek o przyznanie pannie Loebe dożywotniej rocznej pensji w wysokości… – urwał i spojrzał na mnie. – W jakiej wysokości, Mordimerze?
– Sama świadomość łaskawej pamięci Waszej Ekscelencji będzie dla niej wystarczającą pociechą – odparłem uniżonym tonem, gdyż Gersard zapewne wystawiał mnie na próbę.
– Ja wiem – znowu westchnął – ale żyć trzeba… Powiedzmy: trzysta koron.
Nie były to wielkie pieniądze, zwłaszcza by utrzymać się za nie przez cały rok, ale komuś chcącemu żyć skromnie, choć godnie, mogły najzupełniej wystarczyć.
– To więcej niż szczodrobliwie, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie – powiedziałem.
– Albo i pięćset. – Machnął upierścienioną dłonią. – Te kilka groszy nie zuboży przecież biskupstwa. Możesz już odejść.
Skłoniłem się głęboko, ale biskup nagle wstał z krzesła i zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Owionął mnie zapach wina.
– Kiedy na nią patrzyłem – powiedział Gersard, opierając się ciężko na moim ramieniu. – Pragnąłem, by… – zatoczył się niebezpiecznie, więc go podtrzymałem za łokieć – by jej oczy… – zamilkł na długą chwilę.
– Odbiły prawdziwy obraz? – spytałem cicho, chociaż zapewne powinienem ugryźć się w język.
Spojrzał na mnie spod zapuchniętych powiek. Teraz dopiero, z bliska, zauważyłem, że na twarzy pojawiły mu się ciemne, wątrobiane plamy. Był tylko starym, chorym i nieszczęśliwym człowiekiem, w którego oczach malowało się śmiertelne znużenie.
– Tak – odparł. – Ty rozumiesz, Mordimerze, prawda?
– Rozumiem, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zastanawiając się, czy w przyszłości nie zapłacę zbyt wysokiej ceny za chwilę szczerości biskupa.
– Właśnie. – Popchnął mnie lekko. – Idź wreszcie, niech nie czeka.
Przyklęknąłem i ucałowałem biskupi pierścień. W oku tego pierścienia wprawiony był okruch kamienia, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. Lecz Gersard nie patrzył na mnie, ale gdzieś w przestrzeń. Może spozierał na zgliszcza własnej młodości, a może z obawą popatrywał w przyszłość? A może tylko zastygł w pijackim otępieniu? Któż to mógł wiedzieć? I kogo to tak naprawdę obchodziło?
Zamknąłem za sobą ostrożnie drzwi i wtedy dopiero spojrzałem na dokument. List kredytowy opiewał na sumę płatną na okaziciela.
– Mój Boże – powiedziałem i podałem kartę Ilonie.
Wpatrywała się w niewyraźne pismo Gersarda, jakby nie mogła pojąć jego treści.
– Pomylił się o jedno zero, prawda? – zapytała cicho.
– Nie – odparłem. – Suma została również wypisana słownie. Do tego zapewnił ci roczną pensję. – Odetchnąłem głębiej. – Zostań tu, moja droga, a ja załatwię niezbędne formalności. To jeszcze chwilę potrwa.
Staliśmy przy białej bramie biskupiego pałacu, kilkanaście kroków od znudzonych strażników, którzy drzemali, opierając głowy na drzewcach halabard. Zachodzące słońce połyskiwało na srebrnych kopułach dachów.
– Ja nie wiem… Nie obraźcie się… Ale czy nie powinnam wam jakoś… podziękować. – Ilona sięgnęła bezwiednie dłonią tam, gdzie ukryła list kredytowy od Jego Ekscelencji.
– Nie, moja miła – odparłem stanowczym tonem, gdyż Mordimer Madderdin nie okrada biedaków, nawet jeśli niespodziewanie się wzbogacili. – Musisz zacząć nowe życie, a ta suma z całą pewnością ci się przyda. Pozwól też, że dam ci radę płynącą ze szczerego serca: nigdy więcej nie mów, że jesteś nic niewarta. Bo znaczymy tylko tyle, na ile potrafimy wycenić się we własnych oczach.
Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłem, że płacze.
– To może zjecie ze mną chociaż obiad? – zapytała przez łzy.
– Niestety, moja piękna. Wybacz, ale jestem umówiony w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie.
Pocałowałem ją w oba policzki, a ona uścisnęła mnie mocno i długo pozostała w moich objęciach.
– Dziękuję – powiedziała. – Naprawdę dziękuję. Zawsze, jeśli byście potrzebowali przyjaciela, możecie na mnie liczyć…
– To ja ci dziękuję – odparłem i kiwnąłem tylko głową, kiedy spojrzała na mnie z niezrozumieniem w oczach.
– Napisz, jak ci się wiedzie – powiedziałem na koniec. – A gdybyś miała kłopoty, nie zawahaj się mnie zawiadomić. Przybędę tak szybko, jak tylko będę mógł.
– Mój rycerz na białym koniu… – Uśmiechnęła się przez łzy i pogłaskała mnie po policzku.
Roześmiałem się, a potem patrzyłem za nią, jak odchodziła, smukła i śliczna, gotowa stawić czoła nowym wyzwaniom, które czekały ją w życiu. Westchnąłem. Mnie również czekały pewne wyzwania, choć nieco odmiennego rodzaju. Nie skłamałem bowiem, że czeka mnie nie cierpiąca zwłoki sprawa, gdyż dostałem kolejny czuły, acz ponaglający liścik od Tamili, z którą od pewnego czasu łączyły mnie głębsze więzy duchowej natury. Pokiwałem jeszcze Ilonie na pożegnanie dłonią, choć byłem pewien, że nie może tego gestu widzieć. Ale ja, cóż, po prostu lubiłem, jak słońce przegląda się w krwiście czerwonym krysztale rubinu, który od niedawna pysznił się na moim palcu. I miałem wrażenie, że być może nawet tej nocy dołączy do niego równie piękny szmaragdowy braciszek. Gdyż cóż, Tamila miała cechę, którą bardzo lubię u kobiet: wdzięczność za okazane jej, szczere i niewymuszone, względy.