Motocykl mknął po Głównej, podskakując na rozjeżdżonym asfalcie. Andrzej skulił się, chowając twarz za osłoną kosza, ale i tak przewiewało go na wylot. Żałował, że nie wziął płaszcza.
Od czasu do czasu wyskakiwali z chodników przed motocykl, fioletowi z zimna wariaci. Krzywili się i tańczyli, krzyczeli coś, ale zagłuszał ich szum motoru. Kierujący policjant hamował, klnąc przez zęby, uchylał się od wyciągniętych rąk, przedzierał przez tłumy pasiastych chałatów i znowu rozpędzał motocykl tak, że Andrzeja odrzucało do tyłu. Oprócz wariatów na ulicy nie było nikogo. Raz tylko spotkali jadący powoli samochód patrolu z pomarańczowym kogutem na dachu, na placu zaś przed merostwem zobaczyli niezgrabnie biegnącego ogromnego pawiana. Pawian pędził przed siebie, a za nim, pohukując i przenikliwie wrzeszcząc, biegli zarośnięci ludzie w pasiastych piżamach. Andrzej odwrócił głowę i zobaczył, że udało im się dogonić małpę. Przewrócili ją na ziemię, złapali za łapy i zaczęli miarowo huśtać, śpiewając przy tym ponurą, pozagrobową pieśń.
Z naprzeciwka mknęły rzadkie latarnie i ciemne, zupełnie nie oświetlone, jakby wymarłe dzielnice. Potem pojawił się niewyraźny, żółtawy masyw synagogi i Andrzej zobaczył Budynek.
Stał pewnie i trwale, jakby od zawsze, przez wiele dziesięcioleci zajmował przestrzeń między pokrytą rysunkami swastyk ścianą synagogi i niechlujnym kinem, które w zeszłym tygodniu ukarano grzywną za pokaz filmów pornograficznych w godzinach nocnych. Stał tam, gdzie jeszcze wczoraj rosły rachityczne drzewka, w niepotrzebnie ogromnej, brzydkiej, cementowej misie słabiutkim strumieniem tryskała fontanna, a ze sznurowych huśtawek zwisały piszczące dzieciaki.
Rzeczywiście był czerwony, z cegły i trzypiętrowy. Okna na parterze zasłaniały okiennice, kilka okien na pierwszym i drugim piętrze świeciło na żółto i różowo. Dach pokrywała ocynkowana blacha, obok jedynego komina zamocowano dziwną antenę z poprzecznymi prętami. Do drzwi rzeczywiście prowadziły cztery schodki, lśniła miedziana klamka. Im dłużej Andrzej patrzył na ten budynek, tym wyraźniej słyszał jakąś uroczystą i ponurą melodię. Mimochodem przypomniał sobie, że wielu świadków zeznawało, jakoby w Budynku grała muzyka…
Andrzej poprawił daszek czapki, żeby nie zasłaniał mu oczu, i popatrzył na kierowcę. Ponury tłuścioch siedział nastroszony, głowę wciągnął w podniesiony kołnierzyk i sennie palił, trzymając papierosa w zębach.
— Widzisz go? — zapytał Andrzej półgłosem. Tłuścioch niezgrabnie odwrócił się i odsunął kołnierz.
— Co?
— Pytam, czy widzisz dom? — zapytał zirytowany Andrzej.
— Ślepy nie jestem — mruknął posępnie policjant.
— Widziałeś go tu wcześniej?
— Nie — odpowiedział policjant. — Tutaj nie. Gdzie indziej widziałem. A bo co? Tutaj nocą nie takie rzeczy można zobaczyć…
Muzyka w uszach Andrzeja rozbrzmiewała z ponurą siłą, słabo słyszał policjanta. Odbywał się jakiś ogromny pogrzeb, dziesiątki tysięcy ludzi płakało, żegnając swoich bliskich i ukochanych, a grzmiąca muzyka nie pozwalała się im uspokoić, zapomnieć, wyłączyć się…
— Poczekaj tu na mnie — rzucił Andrzej do policjanta, ale policjant nie odpowiedział. Nie było w tym zresztą nic dziwnego; został ze swoim motocyklem po tamtej stronie ulicy, gdy Andrzej stał już na kamiennych schodkach przed wysokimi dębowymi drzwiami z miedzianą klamką.
Andrzej popatrzył w prawo, na ciągnącą się wzdłuż ulicy Głównej mgłę, popatrzył w lewo, gdzie również było pełno mgły, na wszelki wypadek pożegnał się z tym wszystkim i położył dłoń w rękawiczce na wymyślnie kutej lśniącej miedzi.
Za drzwiami znalazł niewielki, cichy przedpokój, oświetlony żółtawym światłem. Pęki płaszczy, palt i szyneli zwisały z rozłożystego jak palma wieszaka. Na podłodze leżał przetarty dywan w blade, nieokreślone wzory. Na wprost prowadziły do góry szerokie marmurowe schody, pokryte miękkim czerwonym chodnikiem, przyciśniętym do schodów metalowymi, starannie wyczyszczonymi prętami. Na ścianach wisiały jakieś obrazy, z prawej strony za dębową barierką też coś było, a obok stał ktoś, kto usłużnie wziął od Andrzeja teczkę i szepnął: „Bardzo proszę, na górę…” Andrzej nic nie mógł dojrzeć, okropnie przeszkadzał mu daszek czapki, który co chwila zjeżdżał na oczy i pozwalał zobaczyć tylko to, co pod nogami. W połowie schodów Andrzej pomyślał, że trzeba było oddać tę przeklętą czapkę wyzłoconemu typowi z galonami i bokobrodami do pasa. Ale teraz już za późno; tutaj wszystko tak urządzono, że można albo robić coś w swoim czasie, albo nie robić w ogóle, i żadnego kroku ani ruchu nie dało się cofnąć. Z westchnieniem ulgi Andrzej wszedł na ostatni stopień i zdjął czapkę.
Gdy tylko pojawił się w drzwiach, obecni wstali, ale on nie patrzył na nikogo. Widział tylko swojego partnera, niewysokiego, niemłodego już mężczyznę w półwojskowym ubraniu, w błyszczących chromowych butach, męcząco do kogoś podobnego, a jednocześnie zupełnie nieznajomego.
Wszyscy stali nieruchomo wzdłuż ścian, białych marmurowych ścian, ozdobionych złotem i purpurą, udrapowanych jaskrawymi, różnobarwnymi sztandarami… nie, nie różnobarwnymi, wszystkie były czerwonozłote. Z nieskończenie wysokiego sufitu zwisały ogromne purpurowozłote płótna, jak wstęgi niewiarygodnej zorzy polarnej. W ścianach umieszczono wysokie, półokrągłe nisze. W ich mroku dumnie skromnie kryły się popiersia, marmurowe, gipsowe, brązowe, złote, malachitowe, stalowe… z nisz wiało chłodem grobów, wszyscy marzli, wszyscy ukradkiem rozcierali ręce i jeżyli się, ale mimo to stali wyprężeni, patrząc wprost przed siebie. Tylko ten jeden starszy człowiek w półwojskowym stroju, partner, przeciwnik, powoli, bezszelestnie przechadzał się po pustej przestrzeni na środku sali, lekko schylając siwiejącą potężną głowę; ręce założył do tyłu, lewą dłonią ściskając prawą. Gdy Andrzej wszedł, a inni wstali i stali tak już jakiś czas, i gdy pod sklepieniem sali ucichło zagubione w purpurze i złocie, ledwie słyszalne westchnienie jakby ulgi, człowiek ciągle jeszcze się przechadzał. Potem nagle zatrzymał się w pół kroku i bardzo uważnie, bez uśmiechu popatrzył na Andrzeja. Andrzej zobaczył, że jego włosy są rzadkie i siwe, czoło niskie, sumiaste wąsy też są rzadkie i starannie przystrzyżone, a obojętna twarz — żółtawa, o nierównej, jakby pooranej skórze.
Nie była potrzebna ani prezentacja, ani powitalne mowy. Usiedli przy inkrustowanym stoliku-szachownicy, Andrzej dostał czarne, a jego partner w podeszłym wieku — białe, a właściwie nie białe, tylko żółtawe. Człowiek o pooranej twarzy wyciągnął małą, nie owłosioną ręką, dwoma palcami ujął pionek i wykonał pierwszy ruch. Andrzej od razu przesunął swojego pionka, cichego, niezawodnego Wana, który zawsze chciał tylko jednego — żeby zostawiono go w spokoju. Tutaj będzie miał zapewniony niejaki, choć wątpliwy i względny spokój; tutaj, w samym centrum wydarzeń, które rozwiną się w sposób nieunikniony. Wanowi będzie ciężko, ale właśnie tutaj będzie można go wesprzeć, osłonić, ochronić — długo, może nawet nieskończenie długo.
Dwa pionki stały naprzeciw siebie, twarzą w twarz. Mogły się dotknąć, mogły wymieniać się nic nie znaczącymi słowami, mogły po prostu być z siebie dumne, dumne z tego, że właśnie one, zwyczajne pionki, wyznaczyły sobą tę oś, wokół której rozwinie się cała gra. Ale nie mogły wyrządzić sobie żadnej krzywdy, były wobec siebie neutralne, znajdowały się w różnych bitewnych wymiarach — mały, żółty, bezkształtny Wan, z głową jak zawsze wciągniętą w ramiona, i krzepki, z krzywymi jak kawalerzysta nogami chłopek w burce i papasze, z wyjątkowo bujnymi wąsami, z wystającymi kośćmi policzkowymi i przenikliwymi, lekko skośnymi oczami.
Na desce znowu zapanowała równowaga. Powinna potrwać dosyć długo — Andrzej wiedział, że jego partner, człowiek niebywale ostrożny, zawsze sądził, że najcenniejsi są ludzie. A więc w najbliższym czasie Wan był bezpieczny. Andrzej odszukał go w szeregach i uśmiechnął się do niego, ale od razu odwrócił wzrok — napotkał uważne i smutne spojrzenie Donalda.
Partner zastanawiał się, niespiesznie postukując ustnikiem długiego papierosa po inkrustowanej masą perłową powierzchni stolika. Andrzej zerknął na zamarłe pod ścianami rzędy, ale teraz patrzył nie na swoich, ale na tych, którymi dysponował jego przeciwnik. Wśród nich niemal nie widział znajomych twarzy: jacyś ludzie po cywilnemu o nieoczekiwanie inteligentnym wyglądzie, brodaci, w binoklach, w staromodnych krawatach i kamizelkach; wojskowi w niezwykłych mundurach, z wieloma rombami na naszywkach, z orderami przymocowanymi do podkładek zmory… Skąd on ich wziął, pomyślał zdziwiony Andrzej i znowu popatrzył na wysuniętego do przodu pionka. Ten pionek był mu co najmniej dobrze znany — człowiek o legendarnej niegdyś sławie, który, jak szeptali dorośli, nie spełnił pokładanych w nim nadziei i teraz, można powiedzieć, zszedł ze sceny. Najwyraźniej o tym wiedział, ale chyba nie smuciło go to zbytnio — stał, mocno wczepiony w parkiet krzywymi nogami, podkręcał swoje gigantyczne wąsy, rozglądał się spode łba. Bił od niego ostry zapach wódki i końskiego potu.
Partner podniósł rękę i przesunął drugiego pionka. Andrzej zamknął oczy. Tego się nie spodziewał. No jak to — tak od razu? Jak to? Przystojna blada twarz, natchniona, a jednocześnie odpychająca i dumna, błękitnawe binokle, wytworna, wijąca się bródka, czarne włosy nad jasnym czołem. Andrzej nigdy przedtem nie widział tego człowieka i nie wiedział, kim jest, ale wydawało mu się, że to ważna osoba. Z krzywonogim chłopem w burce rozmawiał władczo i krótko, a ten tylko ruszał wąsami, mięśnie grały mu na policzkach i przez cały czas odwracał lekko skośne oczy, jak ogromny dziki kot przed pewnym siebie pogromcą.
Andrzeja nie obchodziły ich stosunki — teraz ważył się los Wana, los małego, umęczonego przez życie Wana, który już zupełnie wciągnął głowę w ramiona, jakby był przygotowany na najgorsze. Mógł zdarzyć się tylko jeden z trzech wariantów — albo jego, albo on, albo wszystko zostaje tak jak jest; życie tych dwojga zawisa w nieokreśloności — w podniosłym języku strategów nazywa się to „nieprzyjemny gambit hetmański”. Andrzej znał tę możliwość, wiedział też, że to posunięcie jest zalecane przez autorów podręczników, wiedział, że to podstawy. Ale nie mógł znieść myśli o tym, że Wan jeszcze przez kilka długich godzin gry musi trwać w niepewności, oblewając się zimnym potem śmiertelnego strachu, a nacisk na niego będzie przez cały czas rósł, aż potworne napięcie w tym punkcie stanie się nie do zniesienia, gigantyczny krwawy wrzód pęknie i po Wanie nie zostanie nawet ślad.
Nie wytrzymam tego, pomyślał Andrzej. A zresztą… przecież ja zupełnie nie znam tego człowieka w binoklach, co on mnie obchodzi, dlaczego właśnie ja mam się nad nim litować, skoro mój genialny partner myślał zaledwie kilka minut, zanim zdecydował się go poświęcić… Andrzej zdjął z deski biały pionek i postawił na jego miejscu swój, czarny i w tym samym momencie zobaczył, jak dziki kot w burce nagle, pewnie po raz pierwszy w życiu popatrzył pogromcy prosto w oczy, obnażając w pożądliwym uśmiechu żółte od tytoniu kły. Jednocześnie jakiś smagły, z oliwkową twarzą człowiek, nie wyglądający ani na Rosjanina, ani nawet na Europejczyka, prześliznął się między rzędami do błękitnych binokli, zamachnął się wielką, zardzewiałą łopatą i binokle błękitną błyskawicą wystrzeliły w bok. Człowiek o bladej twarzy wielkiego trybuna i niespełnionego tyrana cicho krzyknął, nogi mu się ugięły i nieduże ciało poturlało się po rozpalonych tropikalnym słońcem, wyszczerbionych starych schodach, brudząc się białym pyłem i jasnoczerwoną, lepką krwią… Andrzej odetchnął, przełknął tkwiący w gardle kłąb i znowu popatrzył na deskę.
A tam obok siebie stały już dwa pionki. Środek miał w rękach strategiczny geniusz, a prosto w pierś Wana wycelowana była płonąca źrenica nieuniknionej śmierci. Nie mieli czasu na długie zastanawianie się, teraz chodziło już nie tylko o Wana: chwila zwłoki i biały goniec wyrwie się na operacyjną przestrzeń — od dawna już tym marzył, ten wysoki postawny przystojniak, obwieszony gwiazdozbiorami orderów, znaczków, rombów, naszywek; dumny i piękny, o lodowatych oczach i pulchnych dziecinnych ustach, chluba młodej armii, duma młodego kraju, zwycięski przeciwnik takich jaki on, obsypanych medalami, znaczkami, naszywkami wyniosłych pyszałków zachodniej taktyki wojskowej. Co dla niego znaczył Wan? Dziesiątki, tysiące takich Wanów zarąbał własną ręką — brudnych, zawszonych, głodnych, ślepo w niego wierzących, którzy na jedno jego skinienie z przekleństwem na ustach szli bezbronni na czołgi i cekaemy, a ci z nich, którzy cudem przeżyli, teraz już od-chuchani i odpasieni, w każdej chwili byli gotowi powtórzyć wszystko od początku…
Nie, temu człowiekowi nie można oddać ani Wana, ani środka. I Andrzej szybko przesunął stojący na podorędziu pionek, nie patrząc kto to i myśląc tylko o jednym: osłonić, wesprzeć Wana, ochronić go, choćby od tyłu, pokazać wielkiemu czołgiście, że owszem, Wan jest w jego władzy, ale dalej i tak nie uda mu się przejść. I wielki czołgista zrozumiał to, zakrył swoje błyszczące oczy pięknymi, ciężkimi powiekami. Ale i on, i Andrzej (który zrozumiał to potem w jednym strasznym przebłysku) zapomnieli, że decyzja nie należy do nich — nie do pionków i gońców, nawet nie do wież czy hetmanów. I gdy tylko mała, nie owłosiona ręka zawisła nad deską, Andrzej zrozumiał, co się teraz stanie.
— Poprawiam… — wycharczał zgodnie z honorowym kodeksem gry i tak szybko, że w palce złapał go skurcz, zamienił miejscami Wana i tego, kto go wspomagał. Sukces uśmiechnął się do niego blado: Wana wspierał, a teraz zastąpił Walka Sojfertis, z którym Andrzej przesiedział sześć lat w jednej ławce, a który i tak już umarł w czterdziestym dziewiątym roku podczas operacji wrzodu żołądka.
Genialny partner powoli uniósł brązowe brwi, ze zdziwieniem i drwiną zmrużył nakrapiane oczy. Nie rozumiał tego ruchu, bezmyślnego z taktycznego i strategicznego punktu widzenia. Geniusz przesunął małą, słabą rękę, zatrzymał ją nad gońcem, odczekał jeszcze kilka sekund, zastanawiając się, po czym jego palce zamknęły się na lakierowanej główce figury. Goniec ruszył naprzód, cichutko stuknął o czarny pionek, przesunął go i zajął jego miejsce. Genialny strateg nie zdążył jeszcze zdjąć z pola zbitego pionka, a grupa ludzi w białych kitlach, skupionych i rzeczowych, już otoczyła łóżko, na którym leżał Walka Sojfertis — po raz ostatni Andrzej spojrzał na ciemny, wymęczony chorobą profil i łóżko zniknęło w drzwiach sali operacyjnej…
Andrzej popatrzył na wielkiego czołgistę i zobaczył w jego szarych, przezroczystych oczach ten sam strach i przygnębiające zdziwienie, które odczuwał sam. Czołgista, bez przerwy mrugając, patrzył na genialnego stratega i nic nie rozumiał. Przywykł do myślenia w kategoriach przemieszczania w przestrzeni wielkiego mnóstwa maszyn i ludzi. W swojej naiwności i prostocie przyzwyczaił się uważać, że wszystko raz na zawsze rozstrzygną jego sunące zdecydowanie przez obce ziemie pancerne armady i wielosilnikowe, załadowane bombami i spadochroniarzami latające twierdze, płynące w obłokach nad cudzymi ziemiami. Zrobił wszystko, żeby to jasne marzenie mogło zostać zrealizowane w dowolnej chwili, kiedy tylko będzie to konieczne… Zapewne czasem pozwalał sobie na minuty zwątpienia w genialność stratega, w jego umiejętność jednoznacznego określenia nieodzownego momentu i pożądanego kierunku pancernego uderzenia. A mimo to teraz nie mógł — a potem już nie zdążył — zrozumieć, jak można było złożyć w ofierze właśnie jego, takiego utalentowanego, takiego niestrudzonego i niepowtarzalnego, jak można było poświęcić to wszystko, co zostało stworzone z takim trudem i wysiłkiem…
Andrzej, nie chcąc na niego patrzeć, szybko zdjął go z deski. Na jego miejscu postawił Wana. Ludzie w błękitnych czapkach przecisnęli się przez rzędy obserwatorów, brutalnie schwycili wielkiego czołgistę za ręce, odebrali mu broń, z trzaskiem uderzyli w ładną, rasową twarz i zawlekli do kamiennego worka. Genialny strateg odchylił się na oparcie krzesła, z zadowoleniem zmrużył oczy, złożył ręce na piersi i zaczął kręcić kciukami. Był zadowolony. Oddał gońca za pionka i ucieszyło go to. I wtedy Andrzej zrozumiał, że w jego, stratega, oczach to wszystko wygląda zupełnie inaczej: zręcznie i nieoczekiwanie usunął gońca i jeszcze dodatkowo zyskał pionka — oto jak wyglądało to naprawdę…
Wielki strateg był czymś więcej niż strategiem. Strateg zawsze obraca się w ramach swojej strategii. Wielki strateg zrezygnował ze wszelkich ram. Strategia była zaledwie nic nie znaczącym elementem jego gry, była dla niego tak samo przypadkowa, jak dla Andrzeja jakiś zrobiony dla kaprysu ruch. Wielki strateg został wielkim właśnie dlatego, że zrozumiał (a może wiedział to od urodzenia?): nie ten wygrywa, kto umie grać zgodnie z zasadami, lecz ten, kto w odpowiednim momencie umie ze wszelkich zasad zrezygnować; narzucić grze swoje, nie znane przeciwnikowi reguły, a także, jeśli zachodzi taka potrzeba, zrezygnować nawet z nich. Kto powiedział, że twoje figury są mniej niebezpieczne od figur przeciwnika? Kto powiedział, że należy strzec króla i chronić go przed szachem? Bzdura, nie ma królów, których w razie czego nie można i by było zastąpić koniem czy nawet pionkiem. Kto powiedział, że pionek, który przedarł się na ostatnią poziomą linię, zawsze staje się figurą? Nic podobnego, czasem bardziej się opłaca, aby pozostał pionkiem — niech sobie postoi na skraju przepaści, jako przestroga dla innych pionków…
Przeklęta czapka przez cały czas zjeżdżała Andrzejowi na oczy, było mu coraz trudniej obserwować, co dzieje się dookoła. Słyszał jednak, że na sali już nie panuje pełna szacunku cisza; rozlega się brzęk naczyń, gwar wielu głosów, dźwięki strojącej instrumentu orkiestry. Z kuchni dolatywał dym. Jakiś głos wołał piskliwie na cały dom:
— Żorż! Cholehnie zgłodniałem! Każ mi podać kieliszek kiuhaso i anianiasa!…
— Proszę mi wybaczyć — powiedział ktoś z urzędową uprzejmością, przeciskając się między Andrzejem a deską. Mignęły czarne fałdy, wyczyszczone lakierowane buty, wysoko podniesiony biały rękaw z zastawioną tacą przepłynął nad jego głową. Jakaś nieznajoma ręka postawiła przy łokciu Andrzeja kieliszek szampana.
Genialny strateg w końcu obstukał i wymiął swojego papierosa do tego stopnia, że nadawał się do użytku. Zapalił. Sinawy dymek popłynął z jego włochatych nozdrzy, plącząc się w sumiastych, rzadkich wąsach.
Gra trwała dalej. Andrzej gwałtownie się bronił, cofał, manewrował i na razie udawało mu się robić tak, żeby ginęli tylko ci, który i tak byli już martwi. Wyniesiono Donalda z przestrzelonym sercem, a na stoliku obok kieliszka położono jego pistolet i list: „Przychodząc nie ciesz się, odchodząc — nie smuć. Pistolet oddać Woroninowi. Kiedyś mu się przyda”… Brat z ojcem znieśli po oblodzonych schodach i położyli na stosie trupów ciało babci, Eugenii Romanowej, zaszyte w stare prześcieradła… Ojca pochowano we wspólnym grobie, gdzieś na Piskariewce, posępny kierowca, zasłaniając zarośniętą twarz od ostrego wiatru, przejechał walcem po zamarzniętych trupach, ugniótł je, żeby jak najwięcej zmieściło się do jednego grobu… A wielki strateg hojnie, wesoło, z mściwą radością rozprawiał się ze swoimi i cudzymi. Wszyscy jego zadbani ludzie z bródkami i orderami strzelali sobie w głowę, rzucali się z okien, umierali w potwornych torturach, szli po trupach na gońców i pozostawali pionkami…
Andrzej przez cały czas próbował zrozumieć, w co gra, jaki jest cel tej gry i jej zasady, i w ogóle po co to wszystko. Do samej głębi duszy przenikało go pytanie: jakim cudem został przeciwnikiem wielkiego stratega, on, wierny żołnierz jego armii, gotów w każdej chwili umrzeć za niego, zabijać w jego imię, nie znający żadnych innych celów prócz jego celów, nie wierzący w żadne środki oprócz wskazanych przez niego, nie odróżniający zamysłów wielkiego stratega od zamysłów Wszechświata. Chciwie, nie czując smaku, wychłeptał szampana i wtedy nagle spłynęło na niego zrozumienie. Przecież on wcale nie jest przeciwnikiem wielkiego stratega! Tak, to oczywiste! Jest jego sprzymierzeńcem, wiernym pomocnikiem — oto główna zasada gry! Gracze nie są przeciwnikami — są partnerami, sojusznikami, grają do jednej jedynej bramki, nikt nie przegrywa, wszyscy wygrywają… oprócz tych, którzy nie doczekali zwycięstwa…
Ktoś dotknął pod stołem jego stopy i powiedział:
— Niech pan łaskawie przesunie nogę…
Andrzej zajrzał pod stolik. Ciemniała tam lśniąca kałuża, a przy niej krzątał się na czworakach łysy karzełek z wielką, suchą szmatą pokrytą ciemnymi palmami. Andrzejowi zrobiło się niedobrze. Znowu spojrzał na deskę. Poświęcił wszystkich martwych, zostali mu już tylko żywi. Wielki strateg po przeciwnej stronie stolika obserwował go z ciekawością i chyba nawet kiwał z aprobatą głową, w uprzejmym uśmiechu obnażając rzadkie zęby. Andrzej poczuł, że nie wytrzyma dłużej. To była największa, najszlachetniejsza z gier, gra w imię najwspanialszych celów, jakie kiedykolwiek stawiała przed sobą ludzkość. Ale Andrzej nie mógł w nią dłużej grać.
— Muszę wyjść… — wychrypiał. — Na chwilę.
Powiedział to tak cicho, że sam ledwie usłyszał własne słowa, ale wszyscy od razu popatrzyli na niego. W sali znowu zapanowała cisza. Daszek czapki już mu nie przeszkadzał i Andrzej mógł teraz dokładnie zobaczyć wszystkich swoich, wszystkich, którzy jeszcze żyli.
Ogromny wujek Jura w swojej rozchełstanej, wypłowiałej bluzie patrzył na niego ponuro, paląc skręta; uśmiechała się pijana Selma, rozwalona w fotelu, z nogami zadartymi tak, że widać jej było pupę w koronkowych różowych majteczkach; Kensi patrzył poważnie i ze zrozumieniem, a obok niego stał rozczochrany, jak zwykle zwierzęco zarośnięty, nieobecny duchem Wołodźka Dmitrijew. Na wysokim, zabytkowym krześle, z którego dopiero co podniósł się Sewa Barabanów, udając się w swoją kolejną i tym razem ostatnią tajemniczą podróż służbową, zasiadał teraz, krzywiąc się z odrazą, Borka Czystiakow ze swoim arystokratycznie garbatym nosem, jakby chciał zapytać: „No i co się. wydzierasz jak chory słoń?” Byli tutaj wszyscy, sami najdrożsi i najbliżsi, i patrzyli na niego, każdy inaczej, a jednocześnie było w ich spojrzeniach coś zbliżonego, jakieś wspólne uczucie do niego: zaufanie? współczucie? żal? Nie, chyba jednak coś innego. Nie dowiedział się, co to takiego — nagle wśród starych znajomych zobaczył kogoś obcego, jakiegoś Azjatę z żółtą twarzą i skośnymi oczami. Nie, to nie Wan, to jakiś wytworny, elegancki Azjata. I Andrzejowi wydawało się, że za plecami nieznajomego chowa się mały, brudny, obdarty, zapewne bezdomny dzieciak…
Wstał, ostro, z szurnięciem odsunął krzesło, odwrócił się do wszystkich tyłem, zrobił jakiś nieokreślony gest w stronę i pod adresem wielkiego stratega i pospiesznie wyszedł z sali, przeciskając się między czyimiś ramionami a brzuchami, odsuwając kogoś z drogi. Jakby chcąc go uspokoić, ktoś w pobliżu rzekł:
— No cóż, to zgodne z zasadami, niech pomyśli, zastanowi się… Trzeba tylko zatrzymać zegar…
Andrzej zupełnie opadł z sił, był mokry od potu. Wyszedł na półpiętro i usiadł na dywanie, niedaleko buzującego ogniem kominka. Czapka znowu spadła mu na oczy i nawet nie próbował zobaczyć, co to za kominek i kto tam przy nim siedzi. Tylko czuł mokrym i obolałym ciałem delikatną suchość żaru i widział na swoich butach podeschnięte, ale ciągle jeszcze lepkie plamy, i słyszał przez przytulne potrzaskiwanie płonących polan, jak ktoś niespiesznie, ze smakiem, wsłuchując się we własny aksamitny głos, opowiada:
— … Wyobraźcie sobie — chłopak jak malowanie, barczysty, kawaler trzech Orderów Chwały, a całą kokardę tych orderów, muszę wam powiedzieć, nie każdemu dawali, takich było nawet mniej niż Bohaterów Związku Radzieckiego. Wspaniały towarzysz, uczył się bardzo dobrze, no i tak dalej. Ale miał, muszę wam powiedzieć, jedno dziwactwo. Zdarzało się, przyjdzie na imprezę w domu synka jakiegoś tam generała albo marszałka, ale jak tylko te wszystkie szery i monszery się rozejdą, wychodzi po cichu do przedpokoju, czapka na głowę i do widzenia. Na początku myśleliśmy, że ma kogoś na stałe. Ale nie, kumple ciągle widzieli go w miejscach publicznych — w parku Gorkiego, w różnych tam klubach, — z jakimiś wyjątkowymi łachudrami, i to za każdym razem z inną. Ja też go kiedyś spotkałem. Patrzę — ale sobie wybrał! Prawdziwy strach na wróble, pończochy zwinięte jak obwarzanki wokół chudych kostek, wymalowana jak nieszczęście… a wtedy przecież nie było dzisiejszych kosmetyków, panny niemalże pastą do butów brwi smarowały… I w ogóle, jak się to mówi, wyraźny mezalians. A on nic. Prowadzi ją delikatnie pod rączkę, coś tam jej bajdurzy, wszystko jak należy. A ona topnieje jak wosk — i dumna, i wstydzi się — pełne majtki radości… No i któregoś dnia zaczęliśmy go z kumplami wypytywać: gadaj zaraz, co ty masz za spaczony gust, jak ci nie wstyd chodzić z takimi wywłokami, gdy najładniejsze dziewczyny oczy za tobą wypatrują… A trzeba wam wiedzieć, że w naszej Akademii był instytut pedagogiczny, taki bardziej dla uprzywilejowanych, mogły do niego uczęszczać tylko panienki z najlepszych rodzin… Na początku zbywał nas żartami, ale potem poddał się i oto co nam opowiedział. Ja, mówi, towarzysze, wiem, że mam, jak to powiadają, wszystkie zalety: i urodę, i ordery, i w ogóle całą gębą pan. Sam to wiem i sterty liścików na ten temat dostałem. Ale miałem tu, mówi, jedną taką przygodę. Zobaczyłem, jak nieszczęśliwe są kobiety. Przez całą wojnę żyły bez żadnej nadziei, głodowały, harowały jak woły, dawno zapomniały, co to znaczy być piękną i pożądaną. I ja, mówi, postanowiłem sobie, że przynajmniej niektórym z nich dam możliwość przeżyć coś takiego, żeby już do końca życia miały co wspominać. Poznaję, mówi, taką motorniczą albo robotnicę z „Sierpa i młota”. Albo nieszczęśliwą nauczycielką, która nawet przed wojną nie mogła liczyć na szczęście, a teraz, gdy tylu mężczyzn zabili, to już w ogóle nie ma się czego spodziewać. Spędzam z nimi dwa, trzy wieczory, mówi, a potem znikam, żegnam się, oczywiście, kłamię, że jadę w długą służbową podróż albo mówię coś w tym stylu, i zostawiam je z tym pięknym wspomnieniem… Mają chociaż jedną piękną chwilę w swoim życiu. Nie wiem, jak to wygląda z punktu widzenia wyższej moralności, ale ja mam wrażenie, że w ten sposób wypełniam przynajmniej jakąś cząstkę naszego wspólnego męskiego obowiązku… Opowiedział nam to wszystko, a my zbaranieliśmy. Potem, oczywiście, zaczęliśmy się spierać, ale wywarł na nas niesamowite wrażenie. Wkrótce potem gdzieś zniknął. Wtedy wielu z nas tak znikało: rozkaz objęcia dowództwa, a w wojsku nie pytasz, dokąd i po co… Więcej go nie widziałem…
I ja też, pomyślał Andrzej. Ja też więcej go nie widziałem. Przyszły dwa listy — jeden do mamy, a drugi do mnie. Mama dostała wiadomość: „Pani syn, Siergiej Michajłowicz Woronin, zginął śmiercią bohatera podczas wypełniania bojowego zadania dowodzenia”. To było w Korei. Pod różowym, akwarelowym niebem Korei, gdzie wielki strateg po raz pierwszy próbował swoich sił w starciu z imperializmem. On prowadził swoją wielką grę, a Sierioża został tam ze swoim kompletem Orderów Chwały…
Nie chcę, pomyślał Andrzej. Nie chcę tej gry. Może tak właśnie powinno być, może inaczej nie można. Może. Nawet na pewno. Ale ja nie mogę… Nie umiem. I nie chcę się nauczyć… No cóż, pomyślał z goryczą. To znaczy, że nie jestem dobrym żołnierzem. A raczej — że jestem po prostu żołnierzem. Tylko żołnierzem. Tym, który nie umie myśleć i dlatego powinien ślepo wykonywać rozkazy. Żaden ze mnie partner czy sojusznik wielkiego stratega. Jestem małym trybikiem w jego kolosalnej maszynie i moje miejsce ani przy jego stole, ani przy jego grze. Moje miejsce obok Wana, wujka Jury, Selmy… Jestem malutkim astronomem o przeciętnych zdolnościach i gdyby udało mi się udowodnić, że istnieje jakiś związek między wiązkami pary i strumieniami Schilta, to już byłoby dla mnie bardzo dużo. A co się tyczy wielkich decyzji i wielkich dokonań…
I wtedy przypomniał sobie, że nie jest już astronomem, tylko śledczym w prokuraturze, i że udało mu się osiągnąć pewien sukces: przy pomocy specjalnie przygotowanej agentury i szczególnych metod wywiadowczych przyłapał ten tajemniczy Czerwony Budynek, przeniknął do jego wnętrza, odkrył jego złowieszcze tajemnice i stworzył wszelkie przesłanki do pomyślnej likwidacji tego złośliwego zjawiska naszego życia…
Podpierając się rękami, spełzł schodek niżej. Jeśli teraz wrócę do stołu, już się nie wyrwę. Budynek mnie połknie. To oczywiste, połknął już niejednego, są na to świadkowie. Ale chodzi nie tylko o to. Chodzi o to, że muszę wrócić do swojego gabinetu i rozplatać tę zagadkę. To mój obowiązek. Oto co powinienem teraz zrobić. Reszta — to miraż…
Zsunął się jeszcze o dwa schodki. Trzeba uwolnić się od mirażu i wrócić do pracy. To wszystko nie jest przypadkiem. Zostało dokładnie przemyślane. To makabryczny iluzjon, stworzony przez prowokatorów, którzy próbują zniszczyć wiarę w ostateczne zwycięstwo wypaczyć pojęcia obowiązku i moralności. I nie przypadkiem po jednej strome Budynku stoi to brudne kino „Nowy Iluzjon”. Nowy! W pornografii nie ma niczego nowego, a on jest nowy! Wszystkiej jasne! A po drugiej stronie co? Synagoga…
Szybko zszedł po schodach i dotarł do drzwi z napisem „Wyjście”. Już kładł rękę na klamce, już ją naciskał, już pokonywał sprzeciw skrzypiącej sprężyny, gdy nagle zrozumiał, co takiego wspólnego było we wpatrzonych w niego oczach ludzi tam na górze. Wyrzut. Wiedzieli, że nie wróci. On nawet się tego nie domyślał, a oni byli pewni…
Wypadł na ulicę, chciwie odetchnął wilgotnym, mglistym powietrzem i z zamierającym ze szczęścia sercem zobaczył, że nic się nie zmieniło: w jedną i w drugą stronę ulicy Głównej ciągnęła się mgła. Naprzeciwko, na wyciągnięcie ręki stał motocykl z koszem, a w nim śpiący policjant z ukrytą w kołnierzu głową. Chrapie, grubas jeden, pomyślał z rozczuleniem Andrzej. Zmordowany. I wtedy jakiś głos w jego głowie zawołał głośno: „Czas!” Andrzej zajęczał, zaszlochał z rozpaczy — dopiero teraz przypomniał sobie najważniejszą i najstraszniejszą zasadę gry. Zasadę, która została specjalnie wymyślona dla takich inteligenckich mazgajów i paniczyków: kto przerwał partię, ten się poddał; kto się poddał, tracił wszystkie swoje figury.
Z krzykiem „Nie!” Andrzej odwrócił się do miedzianej klamki, ale było już za późno. Dom odchodził. Powoli wycofywał się w nieprzeniknioną ciemność mrocznych zabudowań na tyłach synagogi i „Nowego Iluzjonu”. Odchodził z szuraniem, zgrzytem, skrzypieniem, brzęcząc szybami, postękując belkami stropu. Od dachu oderwała się dachówka i rozbiła o kamienny schodek.
Andrzej z całych sił naciskał miedzianą klamkę, ale jakby przyrosła do drewna drzwi. Dom sunął coraz szybciej, Andrzej biegł, wlókł się za nim jak za odjeżdżającym pociągiem, szarpał za klamkę, nagle potknął się i upadł, jego zaciśnięte palce ześliznęły siei z gładkich miedzianych zawijasów, uderzył w coś mocno głową, pociemniało mu w oczach i chrupnęło w czaszce. Ale widział jeszcze, jak dom się cofa, w biegu gasi okna, skręca za żółtą ścianę synagogi, znika, znów się pojawia, jakby wyglądając zza rogu dwoma ostatnimi oświetlonymi oknami. Potem te okna też zgasły i zapadła ciemność.