ROZDZIAŁ 1



Pokonując odruch wymiotny, Andrzej przełknął ostatnią łyżkę brei, ze wstrętem odrzucił manierkę i sięgnął po kubek. Herbata była jeszcze gorąca. Andrzej wziął kubek w dłonie i zaczął pić małymi łykami, wpatrując się w syczący ognik benzynowej lampy. Herbata była okropnie mocna, za długo stała, jechało od niej miotłą. Miała nieprzyjemny posmak — może od tej wstrętnej wody, której nabrali na osiemset dwudziestym kilometrze, albo może Kechada znowu dosypał całemu kierownictwu tego świństwa od biegunki. A może po prostu kubek został źle umyty — był dzisiaj jakiś taki tłusty i lepki.

Za oknem na dole żołnierze brzęczeli kociołkami. Dowcipniś Tewosian palnął coś o Wywłoce, żołnierze zarechotali. W tym momencie rozległ się ryk sierżanta Vogla: „Na służbę idziecie, czy babie do wyra, płazy jedne! Dlaczego boso? Gdzie wasze buty, troglodyto?” Ponury głos zaczaj tłumaczyć, że nogi ma obtarte do mięsa, a miejscami nawet do kości. „Zamknijcie gębę, byku niechrzczony! Natychmiast założyć buty i na służbę! Szybciej!”…

Andrzej z przyjemnością poruszał pod stołem palcami bosych stóp. Na chłodnym parkiecie nogi już trochę odpoczęły. Przydałaby się miska z zimną wodą. Włożyłoby się do niej nogi… Zajrzał do kubka. Była jeszcze połowa herbaty i Andrzej, przeklinając w myśli to wszystko, nieoczekiwanie dla samego siebie wypił tę resztę trzema ogromnymi łapczywymi łykami. W żołądku od razu zaburczało. Przez jakiś czas Andrzej z niepokojem przysłuchiwał się temu, co się tam dzieje, potem odstawił kubek, wytarł pot grzbietem dłoni i popatrzył na metalową skrzynię z dokumentami. Trzeba wyjąć wczorajsze raporty. Nie miał ochoty. Zdążę. Położyłbym się teraz, wyciągnął na całą długość, przykrył kurtką i zamknął oczy gdzieś tak na sześćset minut…

Za oknem nagle zawarczał wściekle silnik traktora. Zabrzęczały w oknach resztki szyb, na podłogę obok lampy upadł kawałek tynku. Pusty kubek drżąc przesuwał się w kierunku krawędzi stołu. Andrzej skrzywił się, wstał, poczłapał bosymi stopami do okna i wyjrzał.

Poczuł na twarzy żar nie ostygłej ulicy, gryzący dym z rury wydechowej i mdlący smród rozgrzanego oleju. W zakurzonym świetle przenośnego reflektora brodaci ludzie, siedząc na jezdni, leniwie grzebali łyżkami w manierkach i kociołkach. Wszyscy byli bosi i prawie wszyscy rozebrani do pasa. Spocone białe ciała lśniły, twarze wydawały się czarne. Dłonie również były czarne, jakby wszyscy mieli rękawiczki. Andrzej zdał sobie sprawę, że nikogo nie poznaje. Stado nieznajomych nagich małp… W kręgu światła pojawił się sierżant Vogel z ogromnym aluminiowym czajnikiem w ręku. Małpy zaczęły się ruszać, wiercić i wyciągnęły w stronę czajnika swoje kubki. Odsuwając kubki wolną ręką, sierżant zaczął coś krzyczeć. Zagłuszał go łoskot silnika.

Andrzej wrócił do stołu, szarpnięciem podniósł wieko skrzyni, wyciągnął dziennik i wczorajsze raporty. Na stół upadł jeszcze jeden kawałek tynku. Andrzej spojrzał w górę. Pokój był bardzo wysoki — mógł mieć cztery, może nawet pięć metrów. Modelowany sufit miejscami poodpadał, widać było dranicę. Przywoływało to słodkie wspomnienia domowych pierogów z powidłami, które podawano do ogromnych ilości cudownie zaparzonej, klarownej, podawanej w przezroczystych szklankach z cieniutkiego szkła herbaty. Z cytryną. A można było po prostu wziąć pustą szklankę i nalać sobie w kuchni zimnej wody… ile się tylko chciało…

Andrzej pokręcił głową, znowu wstał, przeciął na ukos pokój i podszedł do sporej biblioteczki. Szyb w drzwiach nie było, książek też nie — zostały tylko puste, pokryte kurzem półki. Andrzej wiedział o tym, ale mimo to obejrzał je jeszcze raz i nawet pomacał ręką w ciemnych kątach.

Trzeba przyznać, że pokój zachował się w całkiem niezłym stanie. Zostały dwa zupełnie porządne fotele i jeszcze jeden z wypchniętym siedzeniem — niegdyś komfortowy, obity tłoczoną skorą. Pod ścianą naprzeciwko okna stało kilka krzeseł, na środku pokoju niziutki stolik, a na nim kryształowa waza z jakimś czarnym, zaschniętym draństwem w środku. Tapety się poodklejały, miejscami poodpadały zupełnie, parkiet rozsechł się i wybrzuszył, ale i tak pokój był w całkiem niezłym stanie — niedawno, może z dziesięć lat temu, ktoś tutaj mieszkał.

Po raz pierwszy po pięćsetnym kilometrze Andrzej zobaczył tak dobrze wyglądający dom. Po wielu kilometrach spalonych do cna, zmienionych w czarną, zwęgloną pustynię dzielnic, po wielu kilometrach porośniętych burymi cierniami ruin, wśród których wznosiły się drżące ze starości, puste, wielopiętrowe pudełka z dawno zawalonymi stropami, po wielu dziesiątkach kilometrów pustki, wysadzonej przegniłymi zrębami bez dachów, gdzie widok na uskok rozciągał się z drogi od Żółtej Ściany na wschodzie aż do brzegu urwiska na zachodzie — tutaj znowu zaczynały się prawie nie zniszczone dzielnice, wybrukowana droga, może nawet byli gdzieś ludzie, w każdym razie pułkownik wydał rozkaz podwojenia wart.

Ciekawe, jak tam pułkownik. Staruszek jakoś przygasł w ciągu ostatnich dni. Zresztą wszyscy przygaśli. Bardzo dobrze, że właśnie dzisiaj, po raz pierwszy od dwunastu dni, będą nocować pod dachem, a nie pod gołym niebem. Żeby tak znaleźć wodę, można by zrobić dłuższy postój. Tylko że wody chyba tu jednak nie ma. W każdym razie Izia mówi, że nie ma co na to liczyć. W całej tej bandzie tylko z Izi i pułkownika jest jakiś pożytek…

Do drzwi ktoś zapukał, ledwie słyszalnie przez łoskot silnika. Andrzej pospiesznie wrócił na miejsce, narzucił kurtkę, otworzył dziennik i krzyknął:

— Tak!

To był tylko Dagan — suchy, stary, podobny pod tym względem do swojego pułkownika, gładko ogolony, czysty, zapięty na wszystkie guziki.

— Pozwoli pan, że posprzątam, sir? — krzyknął.

Andrzej skinął głową. Boże, pomyślał, ile wysiłku trzeba włożyć, żeby w tym bajzlu tak wyglądać… A przecież Dagan nie jest ani oficerem, ani nawet sierżantem, zwykły ordynans. Lokaj.

— Jak tam pułkownik? — zapytał.

— Słucham, sir? — Dagan zamarł z brudnymi naczyniami w ręku, zwracając ku Andrzejowi długą, pooraną twarz.

— Jak się czuje pułkownik?! — ryknął Andrzej i w tym samym momencie silnik za oknem umilkł.

— Pułkownik pije herbatę — wrzasnął Dagan w zapadłej ciszy i skonfundowany dodał, ściszając głos: — Przepraszam, sir. Pułkownik czuje się dobrze. Zjadł kolację i teraz pije herbatę.

Andrzej nieuważnie skinął głową i przerzucił kilka stron dziennika.

— Czy życzy pan sobie czegoś, sir? — zapytał Dagan.

— Nie, dziękuję — powiedział Andrzej.

Po wyjściu Dagana wziął się w końcu za wczorajsze raporty. Wczoraj nic nie napisał. Miał taki atak biegunki, że ledwie doczekał końca wieczornego zebrania, a potem do północy się męczył — sterczał w kucki pośrodku drogi z gołym tyłkiem wypiętym w stronę obozu, z napięciem wpatrując się i wsłuchując w nocną ciemność, z pistoletem w jednej ręce i latarką w drugiej.

„Dzień dwudziesty ósmy” — napisał na czystej kartce i podkreślił dwiema grubymi liniami. Wziął do ręki raport Kechady.

„Przeszliśmy 28 kilometrów — napisał tamten. — Wysokość słońca 63° 51 13 „. 2 (979 kilometr). Średnia temperatura: w cieniu +23° w słońcu +31 °C. Prędkość wiatru 2,5m/sek. Wilgotność 0,42. Przyciąganie 0,998. Przeprowadzono wiercenia — 979,981,986 kilometr, Wody nie ma. Zużycie paliwa”…

Andrzej wziął teraz wysmarowany brudnymi palcami raport Ellizauera i długo starał się rozszyfrować jego bazgroły.

„Zużycie paliwa 1,32 normy. Pod koniec 28 dnia pozostało 32001 kg. Stan silników:?1 — zadowalający;?2 — zużyte sworznie i coś z cylindrami”…

Co się właściwie stało z cylindrami, Andrzejowi nie udało się dowiedzieć, chociaż przysuwał kartkę do samej lampy.

„Stan grupy: fizyczny — prawie u wszystkich starte nogi, dalej biegunka, u Permiaka i Palotry nasiliła się wysypka na plecach. Żadnych szczególnych przypadków. Dwukrotnie pokazywały się wilki, zostały odpędzone wystrzałami. Zużycie amunicji 12 nabojów. Zużycie wody 40 litrów. Pod koniec 28 dnia pozostało 1100 kg. Zużycie prowiantu 20 racji. Pod koniec 28 dnia pozostało 730 racji…”

Za oknem przenikliwie zatrajkotała Wywłoka, żołnierze zarżeli. Andrzej podniósł głowę, nasłuchując. A, cholera, może to i dobrzej| że się do nas przyczepiła. Zawsze to jakaś rozrywka dla chłopaków… Szkoda tylko, że ostatnio zaczęli się z jej powodu bić.

Do drzwi znowu ktoś zapukał.

— Wejść — powiedział niezadowolony Andrzej.

Wszedł sierżant Vogel — potężny, z czerwoną gębą i szerokimi ciemnymi plamami potu pod pachami trencza.

— Sierżant Vogel prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana radcy! — szczeknął, przyciskając dłonie do bioder i rozstawiając łokcie.

— Słucham, sierżancie.

Sierżant popatrzył na okno.

— Proszę o pozwolenie na poufną rozmowę — powiedział, ściszając głos.

Coś nowego, pomyślał Andrzej nieprzyjemnie zaskoczony.

— Proszę, niech pan siada — powiedział.

Sierżant na palcach zbliżył się do stołu, przycupnął na brzegu fotela i nachylił się w stronę Andrzeja.

— Ludzie nie chcą dalej iść — oznajmił półgłosem.

Andrzej odchylił się na oparcie krzesła. Proszę, do czego to doszło… Cudownie… Gratuluję, panie radco…

— Co to znaczy nie chcą? — zapytał. — Kto się ich pyta?

— Są wykończeni, panie radco — powiedział Vogel poufnie. — Tytoń się skończył, a biegunka nie. A co najważniejsze, boją się. Są przerażeni, panie radco.

Andrzej popatrzył na niego w milczeniu. Trzeba było coś zrobić. Teraz. Natychmiast. Tyle że nie wiedział co.

— Jedenasty dzień idziemy po tym pustkowiu, panie radco — ciągnął szeptem Yogel. — Pan radca pamięta, jak nas ostrzegano, że będzie trzynaście dni pustkowia, a potem — wszyscy zginą. Zostały dwa dni, panie radco…

Andrzej oblizał wargi.

— Sierżancie! — huknął. — Jak panu nie wstyd! Stary żołnierz, a przesądny jak baba. Nie spodziewałem się tego po panu!

Vogel uśmiechnął się krzywo i poruszył ogromną dolną szczęką.

— Nie, panie radco, mnie nie tak łatwo przestraszyć. Żebym tam miał — pokazał wielkim krzywym paluchem na okno — żebym miał samych Niemców, albo chociaż Japońców, nie byłoby tej rozmowy, panie radco. Ale to zbieranina. Jacyś Ormianie, Italiańcy…

— Dosyć! — podniósł głos Andrzej. — To wstyd. Nie zna pan regulaminu? Dlaczego zwraca się pan z tym do mnie? Co to za porządki, sierżancie? Wstać!

Vogel podniósł się ciężko i stanął na baczność.

— Siadać — powiedział po krótkiej chwili Andrzej.

Vogel tak samo ciężko usiadł. Przez jakiś czas panowało milczenie.

— Dlaczego zwrócił się pan do mnie, a nie do pułkownika?

— Proszę o wybaczenie, panie radco. Do pana pułkownika już się zwracałem. Wczoraj.

— No i co?

Vogel zawahał się i odwrócił oczy.

— Pan pułkownik nie uznał za stosowne przyjąć mojego meldunku do wiadomości, panie radco.

Andrzej uśmiechnął się.

— Otóż to! Jaki z pana, do diabła, sierżant, jeśli nie umie pan utrzymać dyscypliny wśród swoich ludzi? Boją się! Jak małe dzieci… Oni powinni się pana bać, sierżancie! — ryknął. — Pana! A nie trzynastego dnia!

— Gdyby to byli Niemcy… — zaczął znowu ponuro Vogel.

— Co to ma znaczyć? — zapytał uprzejmie Andrzej. — Ja, kierownik ekspedycji, mam pana, jak ostatnią ofermę, uczyć, co trzeba robić, gdy podwładni się buntują? Wstyd, Vogel! Jeśli pan nie wie, proszę sobie poczytać regulamin. O ile wiem, tam zostało wszystko przewidziane.

Vogel znowu się kpiąco uśmiechnął, ruszając dolną szczęką. Najwidoczniej takie wypadki nie zostały przewidziane w regulaminie.

— Miałem o panu lepsze zdanie, Vogel — powiedział ostro Andrzej. — Dużo lepsze! I niech pan sobie zapamięta: to, czy pańscy ludzie chcą iść, czy nie, nikogo nie interesuje. Wszyscy wolelibyśmy siedzieć teraz w domu, a nie leźć przez to piekło. Wszystkim chce się pić, wszyscy są wykończeni. A mimo to wypełniają swój obowiązek, Vogel. Czy to jasne?

— Tak jest, panie radco — warknął Vogel. — Czy mogę odejść?

— Tak.

Sierżant wyszedł, bezlitośnie katując butami rozeschnięty parkiet.

Andrzej zrzucił kurtkę i znowu podszedł do okna. Publiczność jakby się uspokoiła. W kręgu światła górował niemożliwie wysoki Ellizauer. Właśnie nachylał się nad jakąś kartką, chyba mapą, którą trzymał przed nim barczysty, przysadzisty Kechada. Wysuwając się z ciemności, przeszedł obok nich i zniknął w budynku jakiś żołnierz — bosy, rozebrany, rozczochrany, z automatem w ręku. Tam, skąd szedł, czyjś głos zawołał w ciemnościach:

— Nosaty! Ej, Tewosian!

— Czego chcesz? — odkrzyknięto z przyczepy, gdzie czerwonymi świetlikami zapalały się i gasły ogniki papierosów.

— Przekręć no reflektor! Ni cholery tu nie widać…

— A po co? Nie możesz po ciemku?

— Zasrali tu wszystko… nie wiem, gdzie się ruszyć…

— Wartownik nie może się ruszać — wmieszał się nowy głos. — Wal tam, gdzie stoisz.

— Poświećcie, do jasnej cholery! Tak wam ciężko tyłek ruszyć?

Tyczkowaty Ellizauer wyprostował się, w dwóch krokach znalazł się przy traktorze i przekręcił reflektor, tak żeby świecił na ulicę. Andrzej zobaczył wartownika. Przytrzymując opuszczone spodnie, wartownik niepewnie dreptał na ugiętych nogach obok tego ogromnego, żelaznego posągu, który jacyś dziwacy nie wiedzieć czemu postawili wprost na chodniku przy skrzyżowaniu. Posąg przedstawiał krępego typa, z nieprzyjemną żabią fizjonomią, która teraz, w świetle reflektora, wydawała się czarna. Lewa ręka wskazywała niebo, a prawa z rozcapierzonymi palcami unosiła się nad ziemią. Teraz na tej ręce wisiał automat.

— W porządku, dzięki! — krzyknął radośnie wartownik i pewniej przykucnął. — Możecie zgasić!

— Dawaj, dawaj! — dopingowali go z przyczepy. — W razie czego będziemy cię osłaniać!

— Zabierzcie to światło, chłopaki! — błagał kapryśny wartownik.

— Niech pan nie zabiera, panie inżynierze! — poradził ktoś z przyczepy. — On tylko tak żartuje. I regulamin zabrania…

Ale Ellizauer zabrał światło. Było słychać, jak na przyczepie przepychają się i chichoczą. Potem jakichś dwóch zagwizdało marsz.

Wszystko jak zwykle, pomyślał Andrzej. Dzisiaj nawet są jakby weselsi niż zazwyczaj. Ani wczoraj, ani przedwczoraj nie słyszałem takich żartów. Może to dzięki tym domom? Tak, to bardzo możliwe. Przez cały czas pustynia i pustynia, a teraz domy. Przynajmniej można spokojnie spać, wilki nie podejdą… Tylko że Vogel nie jest panikarzem. Nie, on nie z tych… Andrzej nagle wyobraził sobie, jak jutro daje rozkaz wymarszu, a oni zbijają się w najeżoną automatami kupę i mówią: „Nie pójdziemy!” Może właśnie dlatego tak im wesoło — wszystko już obgadali, zdecydowali, że jutro Wracają (,….a co on nam może zrobić, wymoczek jeden, urzędniczyna parszywy?…”).

I rób tu człowieku, co chcesz, żeby mieli sczeznąć, to i tak wrócą. A Kechada, drań, z nimi. Od ilu już dni jęczy, że nie ma po co dalej iść… na wieczornych zebraniach patrzy na mnie wilkiem… marzy mu się, że wrócę do Heigera z podwiniętym ogonem…

Andrzeja przeszedł dreszcz. Zimno. Sam jest sobie winien, mięczak jeden, popuścił cugli, demokrata parszywy, narodofil… Trzeba było wtedy tego rudego Chnojpeka postawić pod ścianą, od razu wziąć za pysk całą tę bandę — teraz by chodzili jak w zegarku! Zbiorowy gwałt, w dodatku brutalny, w dodatku na miejscowej, w dodatku na nieletniej… I jak to ten Chnojpek bezczelnie się uśmiechał — bezczelnie, ohydnie, z zadowoleniem — gdy się na nich wydzierałem… i jak pozielenieli, gdy wyjąłem pistolet… Ach, pułkowniku, pułkowniku! Liberał z pana, a nie oficer! „No, po co od razu strzelać, panie radco? Istnieją przecież inne metody wpływania na ludzi!”… Niee, pułkowniku, jak widać, na takich Chnojpeków innych metod nie ma… A potem to już wszystko zaczęło się rozwalać. Dziewczyna uczepiła się nas, przegapiłem to beznadziejnie (ze zdziwienia?), a potem z jej powodu zaczęły się kłótnie i bijatyki… I znowu, trzeba było zadziałać po pierwszej bójce, postawić któregoś pod ścianą, a dziewczynie złoić skórę i wypędzić precz z obozu… Tylko dokąd ją wypędzić? Zaczęły się spalone dzielnice, brak wody, pojawiły się wilki…

Na dole ktoś nagle wściekle zaryczał, sypiąc przekleństwami, coś upadło i potoczyło się z hukiem. Z bramy w krąg światła wyleciała zupełnie naga małpa, pacnęła na tyłek, wznosząc tuman kurzu, i zanim zdążyła się pozbierać, z tej samej bramy skoczyła na nią jak tygrys druga małpa, też goła. Szczepiły się, potoczyły po brukowanej ulicy wyjąc, rycząc, chrypiąc, plując i tłukąc się z całych sił.

Andrzej jedną rękę zacisnął na parapecie, drugą bez sensu macał pas, zapominając, że kabura leży na fotelu. W tym momencie z ciemności wyskoczył sierżant Vogel. Nadlatując jak czarna, spocona, gnana huraganem chmura, zawisł nad draniami. Już trzymał jednego za włosy, drugiego za brodę, poderwał ich z ziemi, z suchym trzaskiem uderzył o siebie i odrzucił na boki jak szczeniaków.

— Bardzo dobrze, sierżancie! — rozległ się słaby, ale twardy głos pułkownika. — Przywiązać tych łobuzów na noc do łóżek, a jutro pójdą jako straż przednia, poza kolejnością.

— Tak jest, panie pułkowniku — odezwał się sierżant, ciężko dysząc. Spojrzał w prawo, gdzie na bruku bezskutecznie usiłowała się podnieść goła małpa, i niepewnie dodał: — Ośmielam się zameldować, że jeden nie jest od nas. To kartograf Rulier.

Andrzej potrząsnął głową, zwalniając miejsce w krtani, i nieswoim głosem zawołał:

— Kartografa Ruliera do straży przedniej na trzy dni, w pełnym rynsztunku! A jeżeli się to powtórzy, rozstrzelać obu na miejscu! — W gardle coś go boleśnie ścisnęło. — Rozstrzelać na miejscu każdego łobuza, który ma czelność urządzać bijatyki! — wysyczał.

Doszedł do siebie dopiero przy stole. Za późno, pomyślał, wpatrując się tępo w swoje drżące palce. Za późno. Trzeba było wcześniej… Ale już wy mi zatańczycie! Będziecie robić, co się wam każe! Połowę każę rozstrzelać… sam rozstrzelam… ale druga połowa będzie chodzić jak w zegarku. Dosyć tego… Dosyć! A Chnojpekowi — kula w łeb przy pierwszej okazji. Kula w łeb!

Sięgnął ręką za plecy, przesunął kaburę z pasem i wyjął pistolet. Lufa była zapchana błotem. Odwiódł zamek, ale nie chciał iść; w końcu dał się odciągnąć do połowy i zaklinował się na amen. Do licha, wszystko ubabrane… Za oknem było bardzo cicho, tylko w oddali stukały po bruku podkute buty wartowników, a na parterze ktoś smarkał i głośno syczał przez zęby.

Andrzej podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz.

— Dagan! — zawołał półgłosem.

W kącie coś zaszeleściło. Andrzej drgnął i przyjrzał się lepiej: to był Niemowa. Siedział w swojej zwykłej pozie, krzyżując i w skomplikowany sposób splatając nogi. Jego oczy lśniły wilgocią w mroku.

— Dagan! — zawołał Andrzej głośniej.

— Idę, sir! — odkrzyknięto z głębi domu. Rozległy się kroki.

— Czemu tu siedzisz? — zapytał Andrzej Niemowę. — Wejdź do pokoju.

Niemowa podniósł szeroką twarz i patrzył na niego bez ruchu. Andrzej wrócił do stołu. Gdy Dagan zapukał i zajrzał do pokoju, polecił:

— Proszę wyczyścić mój pistolet.

— Tak jest, sir — powiedział z szacunkiem Dagan i wziął broń. W drzwiach odsunął się, przepuszczając Izie,

— Aha, lampa! — zawołał Izia, podchodząc prosto do stołu. — Słuchaj, Andrzej, nie mamy więcej takich lamp? Mam już dosyć tej latarki, oczy bolą…

Przez ostatnie dni Izia bardzo schudł. Wszystko na nim wisiało, wszystko było w strzępach. I jechało od niego jak od starego kozła. Zresztą od wszystkich tak jechało. Oprócz pułkownika.

Andrzej patrzył, jak Izia, nie zwracając na nic uwagi, bierze krzesło, siada i przysuwa do siebie lampę. Teraz zaczął wyjmować zza pazuchy stosy jakichś pomiętych, starych papierów i rozkładać je przed sobą. Przy tym jak zwykle lekko podskakiwał na krześle, krążył po papierach wzrokiem, jakby próbował czytać je wszystkie na raz. Od czasu do czasu poszczypywał brodawkę. Ciężko mu się było teraz do niej dostać przez gęstą, kędzierzawą szczecinę, pokrywającą mu policzki, szyję i nawet chyba uszy.

— Słuchaj, może byś się jednak ogolił — oświadczył surowo Andrzej.

— Po co? — zapytał nieuważnie Izia.

— Całe dowództwo się goli — oświadczył surowo Andrzej. — Tylko ty jeden wyglądasz jak strach na wróble.

Izia podniósł głowę i przez chwilę patrzył na Andrzeja, rozchylając szczecinę i pokazując żółte, dawno niemyte zęby.

— Tak? Wiesz co, ja tam nie mam takich ambicji. Popatrz na moją kurtkę.

Andrzej popatrzył.

— Nic by ci się nie stało, gdybyś ją załatał. Jak sam nie umiesz, i daj Daganowi.

— Wydaje mi się, że Dagan i beze mnie ma co robić… A propos, do kogo masz zamiar strzelać?

— Do kogo będzie trzeba — powiedział posępnie Andrzej.

— No, no… — Izia znowu zatopił się w papierach.

Andrzej spojrzał na zegarek. Było już za dziesięć. Westchnął, zajrzał pod stół, namacał tam buty, wyjął z nich sztywne skarpetki, powąchał je ukradkiem, potem zadarł prawą nogę i obejrzał startą piętę. Wyglądała już trochę lepiej, ale ciągle bolała. Krzywiąc się, Andrzej włożył brudne skarpetki i poruszał stopą. Skrzywił się jeszcze bardziej i sięgnął po buty. Włożył je, założył pas z pustą kaburą, poprawił i zapiął kurtkę.

— Masz — powiedział Izia i przysunął mu przez stół stertę zapisanych kartek.

— Co to jest? — zapytał Andrzej bez żadnego zainteresowania.

— Papier.

— Aaa… — Andrzej zebrał karteluszki i schował do kieszeni kurtki. — Dziękuję.

Izia znowju czytał. Szybko, jak maszyna.

Andrzej przypomniał sobie, jak nie chciał brać Izii na tę ekspedycję — z jego niechlujnym wyglądem stracha na wróble, z jego wyzywająco żydowską twarzą, z jego bezczelnym chichotem, z oczywistą nieprzydatnością do ciężkiego fizycznego wysiłku. Wiedział doskonale, że Izia dostarczy mu masę kłopotów, a pożytku z archiwariusza w warunkach polowych będzie tyle, co kot napłakał. Ale wyszło zupełnie inaczej.

To znaczy, nie do końca. Izia pierwszy obtarł nogi. Od razu obie. Był niemożliwy na wieczornych zebraniach ze swoimi idiotycznymi dowcipami nie na miejscu i nie proszoną poufałością. Trzeciego dnia pochodu udało mu się wpaść do jakiejś piwnicy i trzeba go było z niej wyciągać. Piątego dnia zgubił się i opóźnił wymarsz o kilka godzin.

W czasie potyczki na trzysta czterdziestym kilometrze zachowywał się jak ostatni kretyn i tylko cudem udało mu się przeżyć. Żołnierze z niego kpili, a Kechada ciągle się z nim kłócił. Ellizauer okazał się żydofobem i trzeba było w związku z Izia udzielić mu specjalnego upomnienia… Tak było, ale przy tym wszystkim Izia bardzo szybko stał się najbardziej popularną osobą wśród członków ekspedycji, no może poza pułkownikiem. A w pewnym sensie może nawet bardziej popularną.

Po pierwsze, umiał znaleźć wodę. Geolodzy długo i na próżno szukali źródeł, wiercili w skałach, pocili się, Organizowali wykańczające wyprawy w czasie postojów. Izia po prostu siedział na przyczepie pod koszmarnym parasolem-samoróbką i grzebał w starych papierach, których nazbierało się już kilka skrzyń. I cztery razy przepowiedział, gdzie szukać podziemnych cystern. Co prawda jedna z nich była wyschnięta, a w drugiej woda zdążyła stęchnąć, ale dwa razy ekspedycja miała wspaniałą wodę. Tylko i wyłącznie dzięki Izii.

Po drugie, znalazł magazyn oleju solarowego. Po tym fakcie antysemityzm Ellizauera stał się raczej pojęciem abstrakcyjnym. „Nienawidzę parchów — mówił do swojego głównego mechanika. — Nie ma na świecie nic gorszego od parcha. Ale nigdy nic nie miałem przeciwko Żydom! Weź na ten przykład Katzmana”…

Dalej. Izia wszystkim dostarczał papieru. Zapasy srajtaśmy skończyły się od razu po pierwszym ataku dolegliwości żołądkowych. I wtedy popularność Izii — jedynego posiadacza i stróża papierowych bogactw, w miejscu gdzie nie tylko łopianu, ale nawet kępki trawy nie było — wtedy popularność Izii sięgnęła szczytów.

Nie minęły nawet dwa tygodnie, gdy Andrzej z pewną zazdrością zauważył, że Izie lubią. Wszyscy. Nawet żołnierze, co już było absolutnie niepojęte. Podczas postojów tłoczyli się wokół niego i z otwartymi ustami słuchali jego paplaniny. Z własnej woli i z wyraźną ochotą przenosili z miejsca na miejsce jego metalowe skrzynie z dokumentami. Skarżyli mu się i wywnętrzali się przed nim, jak uczniowie przed ulubionym nauczycielem. Vogla nienawidzili, przed pułkownikiem drżeli, z naukowcami się bili, z Izia — śmiali się. Już nie z niego — z nim!… „Wie pan co, Katzman — powiedział pewnego dnia pułkownik. — Nigdy nie rozumiałem, po co są w wojsku potrzebni komisarze. Sam nigdy nie miałem komisarza, ale pana to bym chyba wziął”…

Izia skończył przeglądać jedną stertę papierów i wyjął zza pazuchy drugą.

— Jest coś ciekawego? — zapytał Andrzej. Nie dlatego że naprawdę go to interesowało, po prostu chciał jakoś wyrazić czułość, którą nagle poczuł do tego niezgrabnego, niechlujnego, a nawet nieprzyjemnego z wyglądu człowieka.

Izia nie zdążył odpowiedzieć — zdążył tylko pokręcić głową. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł pułkownik Saint-James.

— Pozwoli pan, panie radco? — zapytał.

— Oczywiście, pułkowniku — odpowiedział Andrzej, podnosząc się. — Dobry wieczór.

Izia zerwał się i podsunął pułkownikowi fotel.

— Bardzo miło z pańskiej strony, komisarzu — powiedział pułkownik i powoli, w dwóch etapach, usiadł. Wyglądał jak zwykle — starannie ubrany, świeży, pachnący wodą kolońską i dobrym tytoniem. Tylko policzki ostatnio trochę mu się zapadły, a wpadniętych oczu niemal nie było już widać. I zamiast swojej szpicruty nosił długą czarną laskę, na której opierał się, gdy stał.

— Ta skandaliczna bójka pod oknami… — zaczął pułkownik. — Muszę pana przeprosić, panie radco, za mojego żołnierza.

— Miejmy nadzieję, że to była ostatnia bójka — odparł posępnie Andrzej. — Nie mam zamiaru dłużej tego tolerować.

Pułkownik z roztargnieniem pokiwał głową.

— Żołnierze zawsze się biją — zauważył. — W armii brytyjskiej nawet się to popiera. Duch walki, zdrowa agresja i tak dalej… Ale oczywiście ma pan rację. W tak trudnych polowych warunkach to niedopuszczalne. — Odchylił się w fotelu, wyjął fajkę i zaczął ją powoli nabijać. — A potencjalnego przeciwnika w dalszym ciągu nie widać, panie radco! — powiedział żartobliwie. — Przewiduję w związku z tym poważne komplikacje dla mojego biednego sztabu generalnego. Dla panów polityków również, jeśli mam być szczery…

— Wręcz przeciwnie! — wykrzyknął Izia. — Właśnie teraz nastaną dla nas wszystkich najbardziej gorące dni! Ponieważ prawdziwego przeciwnika nie ma, trzeba go koniecznie wymyślić. A jak uczy historia, najbardziej niebezpieczny przeciwnik to przeciwnik wymyślony. Zapewniam pana, że to będzie prawdziwy potwór. Trzeba dwukrotnie zwiększyć stan liczebny armii.

— Ach tak? — powiedział pułkownik tym samym żartobliwym tonem. — Interesujące, kto go wymyśli? Czy przypadkiem nie pan, drogi komisarzu?

— Pan! — zawołał Izia triumfalnie. — Przede wszystkim pan — zaczął zaginać palce. — Po pierwsze, będziecie musieli stworzyć przy sztabie wydział propagandy politycznej…

Do drzwi ktoś zapukał i zanim Andrzej zdążył odpowiedzieć, wszedł Kechada z Ellizauerem. Kechada był ponury, Ellizauer uśmiechał się tajemniczo spod sufitu.

— Siadajcie, panowie — zaproponował chłodno Andrzej. Postukał po stole knykciami palców i zwrócił się do Izii: — Katzman, zaczynamy.

Katzman przerwał w pół słowa i z gotowością odwrócił się do Andrzeja, przekładając rękę przez oparcie fotela. Pułkownik znowu się wyprostował i położył ręce na gałce laski.

— Proszę, Kechada — powiedział Andrzej.

Kierownik odcinka naukowego siedział przed nim, szeroko rozstawiając grube jak u sztangisty nogi, żeby nie pocić się w kroku, a Ellizauer jak zawsze usiadł za jego plecami i schylił się, żeby za bardzo nie wystawać.

— Jeśli chodzi o geologię, to nic nowego — zaczął ponuro Kechada. — Glina i piasek. Żadnych śladów wody. Tutejszy wodociąg wysechł dawno temu. Może właśnie dlatego stąd odeszli, nie wiem… Dane dotyczące słońca, wiatru i tak dalej… — wyjął z kieszeni na piersi kartkę papieru, rzucił Andrzejowi. — To na razie wszystko.

Andrzejowi nie spodobało się to „na razie”, ale tylko kiwnął głową i popatrzył na Ellizauera.

— Transport?

Ellizauer wyprostował się i zaczął mówić nad głową Kechady:

— Przeszliśmy dzisiaj trzydzieści osiem kilometrów. Traktor numer dwa trzeba będzie zostawić, silnik wymaga generalnego remontu. Bardzo mi przykro, panie radco, ale niestety.

— Tak — mruknął Andrzej. — Co to znaczy remont generalny?

— Dwa, trzy dni — odparł Ellizauer. — Trzeba będzie wymienić część zespołów, a pozostałe doprowadzić do porządku. Może to nawet potrwać cztery dni. Albo pięć.

— Albo dziesięć — powiedział Andrzej. — Proszę dać mi raport.

— Albo dziesięć — zgodził się Ellizauer, przez cały czas uśmiechając się tajemniczo. Nie wstając, podał swój raport nad ramieniem Kechady.

— Żartuje pan sobie? — Andrzej starał się mówić spokojnie.

— O co chodzi, panie radco? — przestraszył się Ellizauer. Albo udawał, że się przestraszył.

— Trzy dni albo dziesięć dni, panie specjalisto?

— Bardzo mi przykro, panie radco… — wymamrotał Ellizauer. — Boję się podać dokładną liczbę… Nie jesteśmy w garażu, a poza tym mój Permiak ma jakąś wysypkę, a dzisiaj przez cały dzień wymiotował.. To mój główny mechanik, panie radco.

— A pan? — zapytał Andrzej.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Inna sprawa, że w naszych warunkach… mam na myśli warunki polowe…

Przez jakiś czas jeszcze mamrotał coś o mechanikach, dźwigu, którego ze sobą nie wzięli, a przecież on uprzedzał… o wiertarce, której niestety tu nie ma, znowu o mechaniku i jeszcze coś o tłokach i sworzniach… Mówił coraz ciszej, coraz mniej wyraźnie i w końcu zamilkł. Andrzej przez cały czas patrzył mu w oczy. Było oczywiste, że ten długi, tchórzliwy cwaniak zaplątał się we własne kłamstwa, sam to już zrozumiał i spostrzegł, że wszyscy już o tym wiedzą; teraz próbuje jakoś to odkręcić i nie umie, ale i tak ma zamiar twardo trzymać się swoich kłamstw. Aż do ostatecznego zwycięstwa.

Andrzej opuścił oczy i zaczął wpatrywać się w jego raport, w wielkie, koślawe bazgroły, ale nic nie widział i nic nie rozumiał. Spisek, pomyślał z rozpaczą. Oni też spiskują. No i co ja mam teraz z wami zrobić?… Szkoda, że nie mam pistoletu… Trzasnąć Ellizauera… albo zastraszyć tak, żeby się zesrał… Nie, lepiej Kftchadę. To on jest przywódcą. Wszystko chce zwalić na mnie… Całe to śmierdzące przedsięwzięcie chce zwalić na mnie jednego… kanalia, tłusty wieprz… Miał ochotę się wrzasnąć i z całych sił uderzyć pięścią w stół.

Milczenie robiło się nie do zniesienia. Izia nagle nerwowo za-wiercił się na krześle i zaczął mamrotać:

— O co właściwie chodzi? W końcu nie mamy się dokąd spieszyć. Zrobimy przystanek… W budynkach mogą być dokumenty. Wody tu, co prawda nie ma, ale po wodę możemy wysłać naprzód grupę…

W tym momencie przerwał mu Kechada:

— Brednie — rzucił ostro. — Dosyć tego gadania, panowie. Postawmy wreszcie kropkę nad i. Wody nie znaleźliśmy. Nafty również. Zresztą nie mogliśmy jej znaleźć przy takiej organizacji zwiadów. Lecimy jak opętani, ludzi wykończyliśmy, zniszczyliśmy maszyny. O dyscyplinie nie chcę nawet mówić — karmimy różne przybłędy, ciągniemy ze sobą jakichś typów rozprzestrzeniających plotki… Nadziei nie ma już dawno, wszyscy mają wszystko gdzieś. Ludzie nie chcą dalej iść, nie rozumieją po co, i my nie wiemy, co im powiedzieć. Dane kosmograficzne nie są warte funta kłaków: przygotowywaliśmy się do biegunowego zimna, a zajechaliśmy na rozpaloną pustynię. Skład ekspedycji został źle dobrany — od Sasa do łasa. Jeśli chodzi o lekarstwa, jest jeszcze gorzej. W rezultacie mamy to, czego mogliśmy się spodziewać: morale upada, żadnej dyscypliny, cichy opór, a wkrótce możemy się spodziewać buntu. To wszystko.

Kechada umilkł, wyjął papierośnicę i zapalił.

— Co pan właściwie proponuje, Kechada? — zapytał Andrzej kamiennym głosem. Nienawistna twarz z grubymi wąsami pływała przed nim w pajęczynie jakichś linii. Miał ogromną ochotę mu przyłożyć. Lampą. Prosto w wąsy…

— Według mnie to oczywiste — odrzekł z pogardą Kechada. — Zawracamy. I to natychmiast. Póki jesteśmy cali.

Spokojnie, mówił do siebie Andrzej. Teraz tylko spokój. Jak najmniej słów. W żadnym razie nie kłócić się. Spokojnie słuchać i milczeć. Ale bym mu przyłożył!…

— Rzeczywiście — odezwał się Ellizauer. — Jak długo można iść? Moi ludzie pytają mnie: co to będzie, panie inżynierze? Mówiło się, że będziemy iść, dopóki słońce nie siądzie na horyzoncie. A ono jest coraz wyżej. Potem się mówiło, że dopóki nie będzie w zenicie… I znowu — nie podnosi się, nie dochodzi do zenitu, tylko skacze, to w dół, to w górę…

Tylko się nie kłócić, powtarzał w myśli Andrzej. Niech sobie pogadają. To nawet może być ciekawe, co oni jeszcze wymyślą… Pułkownik nie zdradzi, a to wojsko decyduje o wszystkim. Wojsko! Czyżby to oni namówili Vogla, łajzy?

— No, a pan co? — zapytał Izia Ellizauera. — Co pan?

— Jak to, co ja?

— Że oni pana pytają, to rozumiem, ale co pan im odpowiada?

Ellizauer wzruszył ramionami i uniósł rzadkie brwi.

— Dziwi mnie pana pytanie… — mamrotał przy tym. — A co ja mogę im odpowiedzieć? Też chciałbym wiedzieć, co powinienem im odpowiedzieć!

— To znaczy, że nic im pan nie odpowiada?

— A co ja mam mówić? Co?! Mówię, że dowództwo widocznie ma swój e racje…

— Też mi odpowiedź! — wykrzyknął Izia, wytrzeszczając oczy. — Takimi odpowiedziami całą armię można rozwalić, nie tylko kilku kierowców… Wiecie, chłopaki, ja to bym nawet zaraz wracał, ale ten drań dowódca nie puszcza… A pan, czy pan w ogóle wie, po co my idziemy? Przecież jest pan ochotnikiem, nikt pana nie zmuszał!

— Słuchajcie, Katzman — próbował mu przerwać Kechada. — Wróćmy do rzeczy…

Izia nawet na niego nie spojrzał.

— Wiedział pan, że będzie ciężko, Ellizauer? Wiedział pan. Wiedział pan, że nie idziemy po pierniczki? Wiedział. Wiedział, że Miasto potrzebuje tej ekspedycji? Wiedział, jest pan wykształconym człowiekiem, inżynierem… Wiedział pan o rozkazie: iść, dopóki starczy paliwa i wody? Doskonale pan o tym wiedział, Ellizauer!

— Przecież nie mówię, że nie! — zaczął szybko przestraszony Ellizauer. — Wyjaśniam tylko, że moje wyjaśnienia… to znaczy, że nie wiem do końca, co im odpowiadać, dlatego że przecież mnie pytają…

— Niech pan przestanie kręcić, Ellizauer! — powiedział stanowczo Izia. — Sprawa jest jasna: boi się pan dalej iść, prowadzi pan moralny sabotaż, zdemoralizował pan własnych podwładnych, a teraz przyleciał się pan tutaj poskarżyć… A przecież pan nie męczy za bardzo nóg. Przez cały czas w samochodzie…

Dawaj, Izia, dawaj, kochany! myślał Andrzej z rozrzewnieniem. Wlep mu, draniowi, wlep! Już się zesrał, zaraz poprosi do klozetu…

— I w ogóle nie rozumiem, z jakiego powodu ta cała panika — ciągnął Izia tym samym tonem. — Geologia zawiodła? Bóg z nią, poradzimy sobie i bez niej. Bez kosmografii też sobie damy radę… Czy nie jest oczywiste, że najważniejszym naszym zadaniem jest zbadanie terenu, zebranie informacji? Jestem przekonany, że ekspedycja zrobiła już bardzo dużo, a może zrobić jeszcze więcej. Traktor się zepsuł? To nic. Niech go naprawiają, dwa czy dziesięć dni, nie wiem — zostawimy tu najbardziej zmęczonych i chorych, a drugim traktorem powoli pojedziemy dalej. Jak znajdziemy wodę, to się zatrzymamy i poczekamy na tamtych. To takie proste, nie ma tu nic…

— Tak, oczywiście, to bardzo proste, Katzman — powiedział zgryźliwie Kechada. — A nie chce pan przypadkiem kuli w plecy? Albo w łeb? — Za bardzo się pan zatopił w swoich archiwach, nie widzi pan, co się dzieje dookoła. Żołnierze dalej nie pójdą. Wiem o tym, słyszałem, jak rozmawiali…

Ellizauer nagle wyrósł za jego plecami i mamrocząc niezrozumiałe przeprosiny, wyszedł z pokoju. Szczur, pomyślał ze złośliwą radością Andrzej. Tchórz parszywy. Kabel…

Kechada jakby nic nie zauważył.

— Spośród moich geologów mogę liczyć tylko na jednego — ciągnął. — Na żołnierzy i kierowców w ogóle nie można liczyć. Oczywiście, możecie rozstrzelać jednego czy dwóch dla przykładu, możliwe nawet, że to pomoże. Nie wiem. Raczej wątpię. I nie jestem pewien, czy macie moralne prawo tak postępować. Oni nie chcą iść, bo czują się oszukani dlatego, że ta wyprawa nic im nie dała, a teraz to już nawet nie wierzą, że mogłaby im coś dać. Ta piękna legenda, którą tak sprytnie wymyślił pan Katzman, legenda o Kryształowym Pałacu, przestała działać. Większą popularnością cieszą się, Katzman, inne legendy…

— Że co? — Izia zająknął się z oburzenia. — Ja nic nie wymyślałem!…

Kechada opędził się od niego niemal dobrodusznie.

— Dobrze, dobrze, teraz to już i tak nie ma znaczenia. Teraz stało się jasne, że Pałacu nie będzie, a więc nie ma o czym mówić… Doskonale wiecie, moi panowie, że trzy czwarte waszych ochotników szło na tę wyprawę tylko i wyłącznie po łup. A co dostali zamiast niego? Krwawą biegunkę i zawszoną idiotkę do nocnych rozrywek.. Ale nawet nie o to chodzi. Nie dość, że są rozczarowani, to jeszcze się boją. Podziękujmy panu Katzmanowi. Podziękujmy panu Pakowi, któremu tak uprzejmie zaproponowaliśmy udział w ekspedycji. Dzięki staraniom tych dwóch panów ludzie zbyt dużo wiedzą o tym, co nas czeka, jeśli pójdziemy dalej. Boją się trzynastego dnia. Boją się mówiących wilków… Nie dość było zwykłych wilków — obiecano nam jeszcze mówiące! Boją się żelaznogłowych… A biorąc pod uwagę to, co już widzieli — niemowy z wyciętymi językami, porzucone obozy koncentracyjne, zdziczałych kretynów, którzy modlą się do źródeł, i dobrze uzbrojonych kretynów, którzy ni z tego, ni z owego strzelają zza rogu… Biorąc pod uwagę to, co zobaczyli dzisiaj, w tych domach — te kości w zabarykadowanych mieszkaniach… Wszystko to razem daje piękny, pouczający obraz! I jeśli wczoraj żołnierz najbardziej na świecie bał się sierżanta Vogla, to dzisiaj przestał — są na świecie rzeczy bardziej przerażające…

Kechada w końcu zamilkł i, nabierając tchu, otarł pot z tłustej twarzy. Wtedy pułkownik, unosząc ironicznie jedną brew, powiedział:

— Mam wrażenie, że pan również jest nieźle przestraszony, panie Kechada. A może się mylę?

Kechada spojrzał na niego kątem czerwonego oka.

— O mnie proszę się nie bać, pułkowniku — zawarczał. — Jeśli się czegoś boję, to właśnie kuli w plecy. Za niewinność. Od ludzi, którym współczuję.

— Ach tak? — powiedział pułkownik. — No cóż… Nie mnie sądzić o znaczeniu tej ekspedycji i nie ja będę-mówić kierownikowi ekspedycji, jak ma postępować. Do mnie należy wypełnianie poleceń. Jednakże uważam za swój obowiązek powiedzieć, że wszystkie te rozważania o buncie i nieposłuszeństwie to przelewanie z pustego w próżne. Niech pan pozostawi moich żołnierzy mnie, panie Kechada! Jeśli pan sobie życzy, może mi pan również powierzyć tych z pańskich geologów, którym pan nie ufa. Zajmę się nimi z przyjemnością… Muszę zwrócić pańską uwagę, panie radco — z tą samą zabójczą uprzejmością kontynuował pułkownik, zwracając się do Andrzeja — że dzisiaj zbyt wiele mówią o żołnierzach te osoby, które oficjalnie nie powinny mieć z nimi nic wspólnego…

— O żołnierzach mówią te osoby — przerwał mu ze złością Kechada — które na okrągło z nimi pracują, jedzą i śpią…

W zapadłej ciszy dał się słyszeć skrzyp skórzanego fotela: pułkownik wyprostował się zupełnie. Jakiś czas milczał. Cichutko uchyliły się drzwi, wszedł smutnie uśmiechnięty Ellizauer i, lekko się kłaniając, przekradł się do swojego miejsca.

No! niecierpliwił się Andrzej, wpatrując się w pułkownika. No! Przywal mu! Po wąsach! Po mordzie go, po mordzie!…

W końcu pułkownik odezwał się:

— Muszę również zwrócić pańską uwagę, panie radco, na to, że wśród pewnej części dowództwa daje się dzisiaj zauważyć otwartą przychylność, mało tego, pobłażanie zupełnie zrozumiałym i naturalnym, ale jednak absolutnie niepożądanym nastrojom wśród najniższych rangą żołnierzy. Jako starszy oficer chciałbym oznajmić, co następuje: jeśli ta pobłażliwość i przychylność przyjmą jakiekolwiek formy praktyczne, będę postępować z pobłażającymi i sprzyjającymi w sposób przyjęty w warunkach polowych. Co się zaś tyczy innych spraw, mogę pana zapewnić, panie radco, że wojsko będzie nadal wypełniać wszystkie pańskie rozkazy.

Andrzej ukradkiem odetchnął i z zadowoleniem popatrzył na Kechadę. Kechada, krzywo uśmiechnięty, przypalał nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Ellizauera w ogóle nie było widać.

— A jak się właściwie postępuje z pobłażającymi i przychylnymi w warunkach polowych? — zapytał ogromnie zaintrygowany Izia, również bardzo zadowolony.

— Wiesza się ich — odparł sucho pułkownik.

Znowu zapadła cisza. No tak, pomyślał Andrzej. Mam nadzieję, że wszystko jest dla pana jasne, panie Kechada? Albo może ma pan jakieś pytania? A skąd! Jakie pan mógłby mieć pytania? Wojsko! Wojsko decyduje o wszystkim, moi drodzy… A ja i tak nic nie rozumiem, pomyślał. Skąd on ma taką pewność? Albo może to tylko maska, panie pułkowniku? Ja też wyglądam na pewnego siebie. W każdym razie powinienem tak wyglądać. Muszę.

Popatrzył spode łba na pułkownika. Ten dalej siedział wyprostowany, trzymając w zaciśniętych zębach wygasłą fajkę. Był bardzo blady. Może ze złości… Do licha, do licha, pomyślał w panice Andrzej. Długi postój! Jak najszybciej! I niech Katzman znajdzie mi wodę. Dużo wody. Dla pułkownika. Tylko dla pułkownika. Począwszy od dzisiejszej nocy dla pułkownika podwójna porcja wody!

Ellizauer, skrzywiony, wysunął się zza grubego ramienia Kechady i żałośnie zaskrzypiał:

— Proszę o pozwolenie… Muszę znowu…

— Niech pan siada — powiedział Andrzej. — Już kończymy. — Odchylił się na oparcie i oparł ręce na poręczy. — Rozkaz na jutro. Ogłasza się długi postój. Ellizauer! Wszystkie siły na naprawienie traktora. Daję panu trzy dni, proszę, żebyście zdążyli. Kechada. Jutro przez cały dzień ma się pan zajmować chorymi. Pojutrze niech pan się przygotuje na daleki zwiad. Katzman, pojedzie pan z nami… Potrzebujemy wody! — postukał palcami po stole. — Wody, Katzman! Panie pułkowniku! Jutro rozkazuję panu odpoczywać. Pojutrze przejmie pan dowodzenie obozem. To wszystko, panowie. Jesteście wolni.

Загрузка...