Gdy usiedli przy stole, Heiger powiedział do Izi:
— Częstuj się, mój Żydzie. Częstuj się, mój miły.
— Nie jestem twoim Żydem — zaprotestował Izia, nakładając sobie na talerz sałatkę. — Sto razy ci mówiłem, że jestem swoim własnym Żydem. To jest twój Żyd — machnął widelcem w stronę Andrzeja.
— Soku pomidorowego nie ma? — zapytał zrzędliwie Andrzej, rozglądając się po stole.
— Chcesz pomidorowego? — zapytał Heiger. — Parker! Sok pomidorowy dla pana radcy!
W drzwiach jadalni pojawił się rosły, rumiany młodzieniec — osobisty adiutant prezydenta. Podszedł do stołu podzwaniając ostrogami i z lekkim ukłonem postawił przed Andrzejem spotniałą karafkę z sokiem pomidorowym.
— Dziękuję, Parker — powiedział Andrzej. — Dziękuję, sam sobie naleję.
Heiger skinął głową i Parker zniknął.
— Aleś go wytresował! — zaciamkał Izia z pełnymi ustami.
— Miły chłopak — powiedział Andrzej.
— A u Mandżuro przy obiedzie podają wódkę — oznajmił Izia.
— Kabel! — w głosie Heigera był wyrzut.
— A to dlaczego? — zdziwił się Izia.
— Jeśli Mandżuro w godzinach pracy pije wódkę, będę musiał go ukarać.
— Wszystkich nie wystrzelasz — wzruszył ramionami Izia.
— Kara śmierci została zniesiona — powiedział Heiger. — A zresztą, nie pamiętam dokładnie. Będę musiał zapytać Czaczuy…
— A co się stało z poprzednikiem Czaczuy? — zainteresował się niewinnie Izia.
— To był zwykły przypadek — oświadczył Heiger. — Wywiązała się strzelanina.
— Dobry był z niego pracownik — zauważył Andrzej. — Czaczua zna swoją robotę, ale szef!… To był fenomenalny człowiek.
— Taak, poleciało trochę głów… — powiedział Heiger w zadumie. — Byliśmy wtedy szczeniakami…
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — stwierdził Andrzej.
— Nic się jeszcze nie skończyło! — zaoponował Izia. — Skąd wam przyszło do głowy, że to już koniec?
— W każdym razie strzelaniny już się skończyły — warknął Andrzej.
— Prawdziwa strzelanina nawet się jeszcze nie zaczęła — oświadczył Izia. — Słuchaj, Fritz, były już na ciebie zamachy?
Fritz zmarszczył brwi.
— Co za idiotyczna myśl? Oczywiście, że nie.
— Będą — obiecał Izia.
— Dziękuję — powiedział chłodno Heiger.
— Będą zamachy — ciągnął Izia — i będzie narkotykowy boom. Będą bunty sytych. O hipisach nawet nie mówię, oni już są. Będą samobójstwa na znak protestu, samospalenia, samowybuchy… Zresztą już są.
Heiger i Andrzej spojrzeli po sobie.
— No proszę — zirytował się Andrzej. — Już wie.
— Ciekawe, skąd? — zastanowił się Heiger, wpatrując się w Izie zmrużonymi oczami.
— Co wiem? — zapytał szybko Izia. Odłożył widelec. — Czekajcie no! A! Więc to było samobójstwo na znak protestu? A ja tu myślę — co to za brednie? Jacyś pijani strzałowi szlajają się z dynamitem… A to takie buty! Szczerze mówiąc, myślałem, że to próba zamachu. Teraz jasne… A kto to właściwie był?
— Niejaki Danny Lee — odezwał się Heiger po chwili milczenia. — Andrzej go znał.
— Lee… — powiedział w zadumie Izia, z roztargnieniem rozcierając po klapie marynarki smugi majonezu. — Danny Lee… Poczekaj, taki chudy? Dziennikarz?
— Ty też go znałeś — przypomniał Andrzej. — Pamiętasz, u mnie w gazecie…
— Tak, tak, tak! — wykrzyknął Izia. — Zgadza się! Przypominam sobie.
— Tylko, na miłość boską, trzymaj język za zębami — poprosił Heiger.
Izia ze swoim zwykłym nieuchronnym uśmiechem zaczął szarpać brodawkę na szyi.
— Ach, wiec to był on… — mamrotał. — Jasne… rozumiem… obwiązał się dynamitem i wyszedł na plac. I pewnie wysłał listy do wszystkich gazet, dziwak… taaak… I co masz zamiar teraz zrobić? -zwrócił się do Heigera.
— Już zrobiłem — odpowiedział Heiger.
— No tak, no tak! — zniecierpliwił się Izia. — Wszystko utajniłeś, spreparowałeś oficjalne kłamstwo, spuściłeś Römera z łańcucha — ale nie o to mi chodzi.
Co ty o tym wszystkim myślisz? A może sądzisz, że to był przypadek?
— N-nie. Nie sądzę, że to był przypadek — powiedział powoli Heiger.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął Izia.
— A ty co o tym myślisz? — zapytał go Andrzej.
Izia odwrócił się do niego szybko.
— Aty?
— Ja myślę, że w każdym normalnym społeczeństwie zdarzają się maniacy. Danny był maniakiem, bez dwóch zdań. Miał wyraźnego szmergla na punkcie filozofii. I pewnie nie on jeden…
— A co mówił? — zapytał chciwie Izia,
— Mówił, że mu się nudzi. Mówił, że nie znaleźliśmy prawdziwego celu. Mówił, że cała nasza praca nad podniesieniem poziomu życia to bzdury, które niczego nie rozwiązują. Dużo rzeczy mówił, ale przy tym nie umiał zaproponować nic sensownego. Maniak. Histeryk.
— A czego on właściwie chciał? — zapytał Heiger. Andrzej machnął ręką.
— Zwyczajne narodnickie bzdury. „Wszystko przecierpi i ułoży sobie gościniec jasny, szeroki, szczęśliwy”…[3]
— Nie rozumiem — powiedział Heiger.
— No, uważał, że zadanie wykształconych ludzi polega na podniesieniu narodu do swojego poziomu. Ale jak to zrobić, tego już, oczywiście, nie wiedział.
— I dlatego się, zabił?… — zapytał z powątpiewaniem Heiger.
— No przecież ci mówię, że to maniak.
— A według ciebie? — zapytał Heiger Izie.
Izia nie namyślał się nawet sekundy.
— Jeśli maniakiem można nazwać człowieka, który stara się rozwiązać nierozwiązywalny problem — to wtedy zgoda, był maniakiem. I ty — Izia wskazał palcem Heigera — tego nie zrozumiesz. Należysz do ludzi, którzy biorą się wyłącznie za dające się rozwiązać problemy.
— Załóżmy — powiedział Andrzej. — Danny był absolutnie pewien, że jego problem da się rozwiązać.
Izia opędził się od niego.
— Obaj nic nie rozumiecie — oświadczył. — Uważacie siebie za technokratów i elitę. Demokrata to dla was przezwisko. Każdy powinien znać swoje miejsce. Pogardzacie masami i jesteście dumni ze swojej pogardy. A przecież w rzeczywistości jesteście najprawdziwszymi, stuprocentowymi niewolnikami tych mas! Wszystko, co robicie, robicie dla mas. Wszystko, nad czym łamiecie sobie głowy, potrzebne jest przede wszystkim masom. Żyjecie dla mas. Gdyby masy zniknęły, wasze życie straciłoby sens. Jesteście żałosnymi, nędznymi rzemieślnikami. I właśnie dlatego nigdy nie staniecie się maniakami. To, czego potrzeba masom, stosunkowo łatwo zdobyć. Dlatego z góry wiadomo, że wszystkie wasze zadania można rozwiązać. Nigdy nie zrozumiecie ludzi, którzy zabijają się na znak pro testu…
— Dlaczego-nie zrozumiemy? — zirytował się Andrzej. — Co tu w ogóle jest do rozumienia? To oczywiste, że robimy to, czego chce przytłaczająca większość. I my tej większości dajemy — albo staramy się dać — wszystko, prócz ptasiego mleka, którego zresztą większość wcale od nas nie żąda. Ale zawsze jest znikoma mniejszość, której potrzebne jest właśnie ptasie mleko. Mają taką, rozumiecie, idee fixe. Idée bzik. Dajcie im ptasiego mleka! I to tylko dlatego, że właśnie ptasiego mleka dostać nie można. Tak właśnie rodzą się socjalni maniacy. Co tu jest do rozumienia? A może ty rzeczywiście sądzisz, że całe to bydło można podnieść do poziomu elity?
— Nie mówimy teraz o mnie — wyszczerzył się Izia. — Ja się za niewolnika większości, czyli za sługę narodu nie uważam. Nigdy dla niego nie pracowałem i nie sądzę, żeby moim obowiązkiem…
— Dobrze, dobrze — powiedział Heiger. — Wszyscy wiemy, że żyjesz sam dla siebie. Wróćmy do naszych samobójstw. Rozumiem z tego, że twoim zdaniem samobójstwa będą się zdarzać bez względu na to, jaką mamy politykę.
— Będą się zdarzać właśnie dlatego, że macie taką a nie inną politykę! — zawołał Izia. — I im dalej, tym gorzej. Odbieracie ludziom troskę o chleb powszedni, a niczego w zamian nie dajecie. Ludzie zaczynają się nudzić i dusić. Dlatego będą samobójstwa, narkomania, rewolucje seksualne, idiotyczne bunty z błahych powodów…
— Co ty pleciesz! — wykrzyknął Andrzej z zapałem. — Pomyśl tylko, co ty mówisz, ty zawszony eksperymentatorze! Nudno im, przygód im dajcie! I co, proponujesz, żebyśmy tworzyli sztuczne braki? Pomyśl tylko, co ci z tego wychodzi!…
— To nie mnie wychodzi. — Izia sięgnął kaleką ręką po rondelek z sosem. — To tobie tak wychodzi. A to, że nie możecie im nic dać w zamian, to fakt. Wasze wielkie budowy — to bzdura. Eksperyment ponad eksperymentatorami — bredzenie, które nikogo nie obchodzi… I przestańcie na mnie napadać, nie mówię tego po to, żeby was osądzać. Po prostu tak właśnie wygląda sytuacja. Taki jest los każdego narodnika — bez względu na to, czy stroi się on w togę technokraty dobroczyńcy, czy próbuje utrwalić w narodzie ideały, bez których według niego naród nie może żyć… Dwie strony jednego miedziaka — orzeł i reszka. A w efekcie — albo bunt głodnych, albo bunt sytych, do wyboru. Wy wybraliście bunt sytych i chwała wam za to, czemu na mnie napadacie?
— Nie wylewaj sosu na obrus — powiedział surowo Heiger.
— Pardon… — Izia nieuważnie roztarł kałużę serwetką po obrusie. — To przecież arytmetyczna oczywistość. Niech nawet będzie tylko jeden procent niezadowolonych. Jeśli w Mieście jest milion mieszkańców, to znaczy, że dziesięć tysięcy jest niezadowolonych. Niechby nawet jedna dziesiąta procenta — tysiąc niezadowolonych. A jak ten tysiąc zacznie hałasować pod oknami! Wiadomo, nigdy nie ma całkowicie zadowolonych. Są tylko całkowicie niezadowoleni. A tak to każdemu czegoś brakuje. Ze wszystkiego, rozumiecie, zadowolony, tylko nie ma samochodu. Dlaczego? On, rozumiecie, przyzwyczaił się na Ziemi do samochodu, a tutaj nic z tego, i co najważniejsze, nie ma żadnych widoków… Macie pojęcie, ilu takich jest w Mieście?
Izia przerwał i zaczął łapczywie jeść makaron, polewając go obficie sosem.
— Smaczne tu macie żarcie — powiedział. — Z moimi dochodami tylko w Szklanym Domu mogę naprawdę podjeść…
Andrzej popatrzył, jak Izia je, żachnął się i nalał sobie soku pomidorowego. Wypił i zapalił papierosa. Co to jest, że jemu zawsze Apokalipsa wychodzi… Siedem czasz gniewu i siedem ostatnich plag… Bydło to bydło. Oczywiście, że będzie się buntować, po to właśnie trzymamy Rómera. Chociaż rzeczywiście, bunt sytych — to coś nowego, coś w rodzaju paradoksu. Zdaje się, że na Ziemi nic takiego jeszcze nie było. Przynajmniej za moich czasów. I klasycy też nic o tym nie piszą… Eee tam, bunt to bunt… Eksperyment to Eksperyment, piłka nożna to piłka nożna… Tfu!
Popatrzył na Heigera. Fritz, odchylony na oparcie fotela, z roztargnieniem, a jednocześnie starannie grzebał palcem w zębach. Andrzeja nagle poraziła prosta i straszna w swojej prostocie myśl: przecież to tylko podoficer Wermachtu, żołdak, dyletant, przez całe swoje życie nie przeczytał dziesięciu porządnych książek. I to on ma podejmować decyzje! Ja, swoją drogą, też mam podejmować decyzje, pomyślał.
— W naszej sytuacji — powiedział do Izi — porządny człowiek po prostu nie miał wyboru. Ludzie — kobiety, starcy, dzieci — głodowali, byli wykończeni, bali się, cierpieli… Naszym obowiązkiem było stworzenie im przyzwoitych warunków życia…
— Zgoda, zgoda — zniecierpliwił się Izia. — Ja to wszystko rozumiem. Kierowały wami litość, miłosierdzie itede, itepe. Ale ja nie o tym. Litować się nad dziećmi i kobietami płaczącymi z głodu nie jest trudno, każdy to potrafi. A umiecie się litować nad zdrowym, sytym mężczyzną, z takim, o — pokazał — członkiem? Mężczyzną wyjącym z nudów? Danny Lee najwidoczniej umiał, a wy? A może od razu go nahajką?
Zamilkł, bo do jadalni wszedł rumiany Parker w towarzystwie dwóch ładniutkich dziewcząt w białych fartuszkach. Sprzątnięto stół, podano kawę i bitą śmietanę. Izia od razu się nią wysmarował i zaczął oblizywać się, jak kot, po same uszy.
— A w ogóle, to wiecie, co mi się wydaje? — zamyślił się. — Jak tylko społeczeństwo rozwiąże jakiś swój problem, natychmiast pojawia się nowy problem tej samej wagi… ba, poważniejszy — ożywił się. — Stąd właśnie wynika jedna interesująca rzecz. W końcu kiedyś przed społeczeństwem pojawią się problemy tak złożone i trudne, że ludzie nie będą w stanie ich rozwiązać. I wtedy zostanie przerwany tak zwany postęp.
— Bzdury — powiedział Andrzej. — Ludzkość nie postawi przed sobą problemu, którego nie będzie umiała rozwiązać.
— Ja nie mówię o problemach, które ludzkość przed sobą stawia — sprzeciwił się Izia. — Mówię o problemach, które pojawiają się same. Ludzkość nie stawiała przed sobą problemu głodu. Po prostu głodowała…
— Ale żeście się rozpędzili! — powiedział Heiger. — Dosyć tego gadania. Tak jakby nic innego nie było do roboty, tylko mleć językiem.
— A co mamy innego do roboty? — zdziwił się Izia. — Ja, na przykład, mam teraz przerwę obiadową…
— Jak chcesz. Chciałem porozmawiać o twojej ekspedycji. Ale oczywiście możemy to odłożyć.
Izia zamarł z czajniczkiem w ręku.
— Poczekaj — powiedział surowo. — Po co to odkładać? Nie ma takiej potrzeby, już tyle razy było odkładane…
— No, a po co tak pleciecie? — zapytał Heiger. — Uszy więdną.
— Co to za ekspedycja? — zainteresował się Andrzej. — Po archiwa?
— Wielka ekspedycja na północ! — obwieścił Izia, ale Heiger powstrzymał go gestem dużej białej dłoni.
— To rozmowa wstępna — powiedział. — Ale decyzję o ekspedycji już podjąłem, środki zostały przyznane. Transport będzie gotowy za trzy, cztery miesiące. A teraz trzeba wytyczyć ogólne cele i nakreślić program.
— To znaczy, że ekspedycja będzie kompleksowa? — zapytał Andrzej.
— Tak. Izia dostanie swoje archiwa, a ty swoje obserwacje słońca, i co tam ci jest jeszcze potrzebne…
— Dzięki Bogu! Nareszcie!
— Ale będziecie mieli jeszcze przynajmniej jeden cel — powiedział Heiger. — Daleki zwiad. Ekspedycja powinna przeniknąć do bardzo odległych terenów na północy. Musicie iść jak najdalej, dopóki nie skończy się wam woda i paliwo. Dlatego łudzi należy wybrać w szczególny sposób, z wyjątkową starannością. Wyłącznie ochotników i wyłącznie najlepszych z nich. Nikt tak naprawdę nie wie, co może was czekać na północy. Bardzo możliwe, że oprócz szukania papierków i wpatrywania się w lunety, będziecie zmuszeni również strzelać, przedzierać się przez oblężenie i tak dalej. Dlatego w zespole będą wojskowi. Kto i ilu — to jeszcze do ustalenia…
— Im mniej, tym lepiej! — skrzywił się Andrzej. — Znam tych twoich wojskowych, nie będzie można pracować. — Z irytacją odsunął filiżankę. — I w ogóle, nie rozumiem, po co nam wojskowi. Jaka tam może być strzelanina? Przecież to pustynia, ruiny — skąd strzelanina?
— Tam, bracie, może być wszystko — powiedział wesoło Izia.
— Co to znaczy wszystko? A jeśli tam diabły urzędują — to co, mamy ze sobą zabrać popów?
— A może jednak pozwolicie mi dokończyć? — zapytał Heiger.
— Kończ — powiedział zdenerwowany Andrzej.
Zawsze to samo. Jak już spełnia się jakieś życzenie, to na takich warunkach, że już lepiej, żeby się w ogóle nie spełniało. Nie, figa z makiem. Ja tej ekspedycji panom oficerom nie oddam. Kierownik ekspedycji — Kechada. Kierownik naukowy i dowódca całej grupy. A jak nie, to idźcie do diabła, nie będzie żadnej kosmografii, i niech sobie wasi feldfeble komenderują Izią. Ekspedycja jest naukowa i dowódcą ma być naukowiec. W tym momencie przypomniał sobie, że Kechada jest politycznie niepewny, i to go tak rozzłościło, że przepuścił część tego, co mówił Heiger.
— Co, co? — drgnął.
— Pytam się, w jakiej odległości od miasta może być koniec świata?
— A dokładniej początek — dodał Izia.
Andrzej gniewnie wzruszył ramionami.
— Czy ty w ogóle czytasz moje raporty? — zapytał Heigera.
— Czytam. Piszesz o tym, że im dalej na pomoc, tym słońce będzie bliżej horyzontu. A więc gdzieś daleko na pomocy ono siądzie na horyzoncie i w ogóle zniknie z pola widzenia. I właśnie teraz cię pytam: jak daleko jest do tego miejsca? Możesz to określić?
— Nie czytasz moich raportów — stwierdził Andrzej. — Gdybyś je czytał, wiedziałbyś, że celem całej tej ekspedycji jest wyjaśnienie, gdzie jest ów początek świata.
— To wiem — powiedział cierpliwie Heiger. — Ja pytam o wartości przybliżone. Czy możesz choćby w przybliżeniu określić tę odległość? Ile to będzie — tysiąc kilometrów? Sto tysięcy? Milion?… Określamy cel ekspedycji, rozumiesz? Jeśli ten cel znajduje się w odległości miliona kilometrów to już przestaje być celem Ajeśli…
— Jasne, rozumiem. Trzeba było od razu tak mówić. A więc… Cała trudność polega na tym, że nie znamy zakrzywienia świata ani odległości od słońca. Gdybyśmy mieli możliwość obserwacji wzdłuż całej linii Miasta — rozumiesz? nie obecnego Miasta, ale od początku do końca — wtedy moglibyśmy nazwać te wielkości. Potrzebny jest duży łuk, przynajmniej kilkaset kilometrów. A my mamy łuk długości pięćdziesięciu kilometrów. Dlatego dokładność jest taka marna.
— Podaj mi minimalną i maksymalną odległość — powiedział Heiger.
— Maksymalna — to nieskończoność, jeśli ten świat jest płaski. A minimalna — około tysiąca kilometrów.
— Darmozjady! — Heiger popatrzył na nich ze wstrętem. — Tyle forsy w was władowałem, a pożytku…
— Daj spokój — powiedział Andrzej. — Od dwóch lat namawiam cię na tę ekspedycję. Chcesz wiedzieć, na jakim świecie żyjesz — daj pieniądze, transport, ludzi. Inaczej nic z tego nie będzie. Potrzebujemy tylko pięciuset kilometrów. Zmierzymy grawitację, zmianę natężenia, zmianę wysokości…
— Dobrze — przerwał mu Heiger. — Nie mówmy teraz o tym. To szczegóły. Uświadomcie sobie tylko, że jednym z celów ekspedycji jest dotarcie na początek świata. Uświadomiliście sobie?
— Owszem — skinął głową Andrzej. — Ale po co ci to? Tego już nie wiem.
— Chcę wiedzieć, co tam jest — powiedział Heiger. — A że coś tam jest, to pewne. Coś takiego, od czego wiele może zależeć.
— Na przykład? — zapytał Andrzej.
— Na przykład Antymiasto.
Andrzej prychnął.
— Antymiasto… Ciągle w nie wierzysz?
Heiger podniósł się, założył ręce za plecy i przeszedł się po jadalni.
— Wierzę, nie wierzę… — powiedział. — Muszę mieć absolutną pewność, czy ono istnieje, czy nie.
— Ja na przykład — zaczął Andrzej — już dawno doszedłem do wniosku, że Antymiasto to wymysł starego rządu…
— Podobnie jak Czerwony Budynek — zachichotał cichutko Izia.
Andrzej nachmurzył się,
— Czerwony Budynek nie ma tu nic do rzeczy. Heiger sam mówił, że stary rząd szykował wojskową dyktaturę i że do tego było mu potrzebne zagrożenie z zewnątrz. Właśnie wasze Antymiasto.
Heiger zatrzymał się przed nim.
— A dlaczego ty właściwie protestujesz przeciwko temu, żeby dojść do samego końca? Czyżby cię zupełnie nie interesowało, co: tam może być? Ładnych mam radców!
— Przecież tam nic nie ma! — wykrzyknął Andrzej, trochę jednak zmieszany. — Ziąb, wieczna noc, pustynia lodowa… Ciemna strona księżyca, rozumiesz?
— Mam inne informacje — powiedział Heiger. — Antymiasto istnieje. Nie ma tam żadnej pustyni lodowej, a jeśli nawet jest, to można przez nią przejść. Tam jest miasto, takie samo jak tutaj, ale co się tam dzieje — nie wiemy. Niektórzy opowiadają, że tam wszystko jest na odwrót. Gdy u nas jest dobrze, u nich źle… — przerwał i znowu?; zaczął chodzić po jadalni.
— Boże — jęknął Andrzej. — Co to za bzdury?
Spojrzał na Izie i ugryzł się w język. Izia siedział z rękami za oparciem fotela. Krawat mu się przekrzywił, a on sam promieniał i patrzył zwycięsko na Andrzeja.
— Jasne — powiedział Andrzej. — Można wiedzieć, z jakich źródeł pochodzą te informacje? — zapytał Izie.
— Cały czas z tych samych, skarbie — uśmiechnął się Izia. — Historia to wielka nauka. A w naszym mieście ma szczególnie dużo do powiedzenia. Co, oprócz wielu innych, jest zaletą naszego miasta? Z niewiadomych przyczyn nie niszczy się tu archiwów! Wojen nie ma, najazdów nie ma, a tego, co napisane piórem, nie wyrąbiesz nawet toporem.
— Te twoje archiwa… — zirytował się Andrzej.
— A co! Niech Fritz sam powie, kto znalazł węgiel? Trzysta tysięcy ton węgla w podziemnym składzie! Może twoi geolodzy? Nie, i łaskawy panie, to Katzman znalazł. Nie wychodząc przy tym ze swojego gabinetu…
— Krótko mówiąc — powiedział Heiger, znowu siadając w swoim fotelu — nauka nauką, archiwa archiwami, ale ja chciałbym się dowiedzieć czegoś jeszcze. Po pierwsze: co jest za nami? Czy można tam żyć? Czy znajdzie się tam coś, co może się nam przydać?; Po drugie: kto tam żyje? I to na całej tej przestrzeni: od tego miejsca — postukał paznokciem w stół — do samego końca świata, czy początku, czy gdzie tam dojdziecie… Co to są za ludzie? Czy to w ogóle ludzie? Dlaczego tam są? Jak się tam znaleźli? Z czego żyją? I po trzecie: wszystko, co uda się wam dowiedzieć o Antymieście. To cel polityczny! I musisz zrozumieć, Andrzej, że to jest prawdziwy cel ekspedycji. Poprowadzisz tę ekspedycję, wyjaśnisz wszystko, o czym mówiłem, i tu, w tym pokoju, zdasz mi relację z rezultatów.
— C-co? — zapytał Andrzej.
— Zdasz relację. Tutaj. Osobiście.
— Chcesz mnie tam wysłać?
— Oczywiście! A jak myślałeś?
— Chwileczkę… — Andrzej zmieszał się. — Z jakiej racji? Nigdzie się nie wybierałem… Mam tutaj kupę spraw, komu je przekazać? I w ogóle, nie chcę nigdzie iść!
— Co to znaczy — nie chcesz? To po co mi zawracałeś głowę? Kogo mam wysłać, jak nie ciebie?
— O Boże! A kogo chcesz! Mianuj kierownikiem Kechadę… to doświadczony zwiadowca. Albo, na przykład, Butza…
Umilkł pod badawczym spojrzeniem Heigera.
— Nie mówmy lepiej ani o Kechadzie, ani o Butzu — powiedział półgłosem Heiger.
Andrzej nie wiedział, co odpowiedzieć, i zapanowała niezręczna cisza. Heiger nalał sobie zimnej kawy.
— W tym mieście — powiedział takim samym tonem — ufam dosłownie dwóm, trzem ludziom. Spośród nich na kierownika ekspedycji nadajesz się tylko ty, bo jestem pewien, że jeśli poproszę cię, żebyś doszedł do końca, dojdziesz do końca. Nie zawrócisz w pół drogi i nikomu na to nie pozwolisz. A gdy przedstawisz mi potem sprawozdanie, będę mógł w nie uwierzyć. Sprawozdaniu Izii też mógłbym uwierzyć, ale Izia jest beznadziejnym administratorem i fatalnym politykiem. Rozumiesz mnie? Wybieraj. Albo stajesz na czele ekspedycji, albo nie mamy o czym rozmawiać.
Znowu zapanowało milczenie. Izia, czując się niezręcznie, powiedział:
— Ho, ho, ho… Może powinienem Wyjść, panowie administratorzy?
— Siedź — rozkazał Heiger, nie odwracając się do niego. — Jedz ciastka.
Andrzej myślał gorączkowo. Rzucić wszystko. Selmę. Amalię. Dom. Ustabilizowane, spokojne życie… I po co mi to? Wlec sienie wiadomo dokąd. Upał. Błoto. Ohydne żarcie… Zestarzałem się, czy co? Parę lat temu przyjąłbym taką propozycję z zachwytem. A teraz nie chcę. Nie chcę zupełnie. Izia codziennie, i to w homerycznych dawkach. Wojskowi. Zabawa w koszary. I pewnie na piechotę— cały ten tysiąc kilometrów na piechotę i w dodatku z plecakiem na plecach, i to pewnie, cholera, nie z pustym… I broń. Matko Boska, może tam trzeba będzie strzelać! I po jaką cholerę miałbym sterczeć pod kulami? Po cholerę kozie lutnia? Po diabła wilkowi kamizelka?… Trzeba będzie wziąć ze sobą wujka Jurę, nie wierzę tym wojskowym, jak psom… Upał, odciski i smród… A na samym końcu pewnie potworny ziąb. Dobrze, że chociaż przez całą drogę słońce będzie nam świecić w plecy. I Kechadę trzeba będzie wziąć. Bez Kechady nie pójdę i koniec — co mnie obchodzi, że mu nie wierzysz, za to z nim będę spokojny co do spraw naukowych… I tyle czasu bez kobiety — zwariuję jak nic, tak się przyzwyczaiłem. Ale ty mi za to zapłacisz. Podrzucisz mi cywilów do działu psychologii socjalnej… i do geodezji też. Po drugie, Warejkis dostanie po łapach. I w ogóle, wszystkie te ideologiczne ograniczenia — żebym ich widział. W innych działach — proszę bardzo, inne działy mnie nie obchodzą… Przecież tam nie ma wody, do licha! Dlaczego niby całe Miasto przesuwa się na południe? Bo na północy wysychają źródła! I co, mam tę wodę nieść ze sobą? Tyle, żeby starczyło na tysiąc kilometrów?
— I co, może mam tę wodę nieść na grzbiecie? — zapytał zirytowany.
Heiger, zdumiony, uniósł brwi.
— Jaką wodę? Andrzej zreflektował się.
— No dobra, zgoda. Ale jeśli tak nalegasz na wojskowych, to pamiętaj, ja sam ich wybieram. Znając ciebie, dałbyś mi różnych bałwanów… I żadnych dodatkowych kierowników! — zawołał groźnie, podnosząc palec. — Ja jestem dowódcą!
— Ty, ty — uspokoił go Heiger. Uśmiechał się, odchylony na oparcie fotela. — Sam dobierzesz sobie wszystkich uczestników. Narzucam ci tylko jednego człowieka — Izie. Całą resztę wybierzesz sam. Zatroszcz się o dobrych mechaników, o lekarza…
— A właśnie, będę miał jakiś transport?
— Będziesz — odpowiedział Heiger. — I to porządny. Takiego jeszcze nie mieliśmy. Nic nie trzeba będzie nieść, najwyżej broń Ale to są drobiazgi. Będziemy je jeszcze dokładnie omawiać później, jak już wybierzesz kierowników pododdziałów… Ale chcę zwrócić waszą uwagę na coś innego: na problem zachowania tajemnicy. Musicie mi to zagwarantować. Oczywiście, nie da się takiego przedsięwzięcia utrzymać w zupełnej tajemnicy. Trzeba będzie coś wymyślić — wyprawa po naftę czy coś w tym stylu. Ale o politycznych celach tej ekspedycji nie ma prawa wiedzieć nikt prócz was. Umowa stoi?
— Stoi — powiedział Andrzej z troską w głosie.
— Izia, mówię przede wszystkim do ciebie. Słyszysz?
— Uhum — odparł Izia z pełnymi ustami.
— A po co właściwie robić z tego taką tajemnicę? — zapytał Andrzej. — Co my takiego mamy zdziałać, żeby aż się z tym kryć?
— Nie rozumiesz? — skrzywił się Heiger.
— Nie rozumiem — powiedział Andrzej. — Nie widzę tu nic, co mogłoby zagrozić systemowi.
— Nie systemowi, głupku! — zawołał Heiger. — Tobie! Tobie to może zagrozić! Czy ty nie rozumiesz, że oni tak samo boją się nas, jak my ich?
— Jacy oni? Mieszkańcy twojego Antymiasta, czy co?
— Oczywiście! Jeśli my zdecydowaliśmy się w końcu wysłać zwiad, to skąd możemy wiedzieć, że oni nie zrobili tego już dawno? Że w Mieście nie ma ich szpiegów? Nie uśmiechaj się, idioto! To nie są żarty! Wejdziecie w pułapkę i wyrżną was jak kurczęta…
— Dobra — powiedział Andrzej. — Przekonałeś mnie. Będę milczał.
Przez jakiś czas Heiger przyglądał mu się z powątpiewaniem, w końcu powiedział:
— No dobrze. Cele, jak rozumiem, są dla was jasne. Co się tyczy tajemnicy — też. To by było właściwe wszystko. Dzisiaj podpiszę rozkaz dotyczący twojej nominacji na kierownika operacji… no, powiedzmy… mmm…
— „Noc i mgła” — podpowiedział Izia, przewracając niewinnie oczami.
— Co? Nie, za długie. Powiedzmy… „Zygzak”. Operacja „Zygzak”. Nieźle brzmi, co? — Heiger wyciągnął z kieszeni na piersi notesik i coś w nim napisał. — Andrzej, możesz przystąpić do przygotowań. Mam na myśli sprawy czysto naukowe. Wybierz ludzi, uściślij zadania, zamów wyposażenie… Dam twoim zamówieniom zielone światło. Kto jest twoim zastępcą?
— W kancelarii? Butz.
Heiger zmarszczył się.
— No dobra — powiedział. — Niech będzie Butz. Zwal na niego całą kancelarię, a sam zupełnie przestaw się na operację „Zygzak”… I uprzedź swojego Butza, żeby mniej trzepał językiem! — warknął nagle.
— Właśnie — podchwycił Andrzej. — Umówmy się…
— Nie, nie! — zawołał Heiger. — Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Wiem, co chcesz mi powiedzieć! Ale ryba zaczyna gnić od głowy, panie radco, a w tej twojej kancelarii rozplenili się… do licha!
— Jakobini — podpowiedział Izia.
— Cicho bądź, Żydzie! — wrzasnął Heiger — Żeby was wszystkich diabli wzięli, gaduły jedne! Zamącili mi zupełnie… O czym to ja mówiłem?
— Że nie masz ochoty o tym rozmawiać — powiedział Izia.
Heiger popatrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem i wtedy Andrzej powiedział umyślnie bardzo spokojnym tonem:
— Bardzo cię proszę, Fritz, żebyś odgrodził moich pracowników od tych wszystkich ideologicznych głupot. Sam tych ludzi wybierałem, wierzę im, a ty, jeśli rzeczywiście chcesz mieć w Mieście naukę, to zostaw ich w spokoju.
— Dobrze, dobrze — zawarczał Fritz. — Nie mówmy o tym dzisiaj…
— Właśnie że mówmy — powiedział krótko Andrzej, rozczulając się nad samym sobą. — Znasz mnie, jestem całkowicie po twojej stronie. Proszę cię, zrozum: ci ludzie nie mogą nie zrzędzić. Tacy już są. Kto nie zrzędzi, ten nic nie jest wart. Niech zrzędzą, a ideologicznej moralności w mojej kancelarii już jakoś sam dopilnuję. Możesz być spokojny. I powiedz, proszę, naszemu drogiemu Römerowi, żeby sobie zakarbował na swoim pawianim nosie…
— A można bez ultimatów? — zapytał wyniośle Fritz.
— Można — odparł już zupełnie potulnie Andrzej. — Wszystko można. Bez ultimatów można, bez nauki można, bez ekspedycji można…
Heiger wpatrywał się w niego, oddychając głośno przez rozdęte nozdrza.
— Nie chcę.teraz o tym rozmawiać! — krzyknął.
I Andrzej zrozumiał, że na dzisiaj wystarczy. Tym bardziej że na takie tematy lepiej rozmawiać w cztery oczy.
— Nie chcesz, to nie — powiedział pojednawczo. — Tak tylko chciałem… Warejkis mi dzisiaj dał, rozumiesz… Posłuchaj, mam jeszcze jedno pytanie: ogólny ciężar ładunku, który mogę ze sobą wziąć. Przynajmniej orientacyjnie.
Heiger jeszcze przez chwilę wciągał powietrze przez nos, potem spojrzał na Izie i zagłębił się w fotelu.
— Możesz liczyć na pięć, sześć ton… możliwe, że na trochę więcej — powiedział w końcu. — Skontaktuj się z Mandżuro… Tylko pamiętaj — o prawdziwych celach ekspedycji nie wie nawet on, chociaż jest czwartą osobą w państwie. Odpowiada za transport. Od niego dowiesz się o wszystkich szczegółach.
Andrzej kiwnął głową.
— Dobrze. A z wojskowych, wiesz, kogo chcę wziąć? Pułkownika.
Heiger drgnął.
— Pułkownika? On jest najlepszy! A z kun ja tu zostanę? Na pułkowniku trzyma się cały sztab generalny!
— No i bardzo dobrze — powiedział Andrzej. — To znaczy, że pułkownik przeprowadzi przy okazji dogłębny rekonesans. Osobiście, że tak powiem, zbada potencjalny teatr działań. Poza tym, jestem z nim w dobrych stosunkach… A właśnie, przyjaciele, dzisiaj urządzam niewielkie przyjęcie. Będzie mięso po burgundzku. Co wy na to?
Na twarz Heigera wpłynął wyraz zakłopotania.
— Hmm… Dzisiaj? Nie wiem, stary, nie mogę nic obiecać… Po prostu nie wiem. Może wpadnę na minutę.
Andrzej westchnął.
— No cóż. Tylko jeśli sam nie przyjdziesz, to nie przysyłaj zamiast siebie Römera, jak ostatnim razem. Nie zapraszam prezydenta, tylko Fritza Heigera. I nie potrzebuję oficjalnych ekwiwalentów.
— Zobaczymy, zobaczymy… — mruknął Heiger. — Jeszcze po filiżance? Mamy czas. Parker!
Rumiany Parker pojawił się na progu, nachylając głowę z idealnym przedziałkiem, wysłuchał polecenia i powiedział delikatnym głosem:
— Radca Römer czeka na pana prezydenta przy telefonie.
— O wilku mowa… — zawarczał Heiger, wstając. — Przepraszam, chłopaki, zaraz wrócę.
Wyszedł. Natychmiast pojawiły się dziewczęta w białych fartuszkach. Szybko i bezszelestnie podały kawę i zniknęły razem z Parkerem.
— No, a ty przyjdziesz? — zapytał Andrzej Izie.
— Z przyjemnością — odpowiedział Izia, pijąc kawę z poświstem i cmokaniem. — A kto będzie?
— Pułkownik będzie, Dolfusy będą, może Czaczua… A kto ci jest potrzebny?
— Szczerze mówiąc raczej nie Dolfusica.
— Nie przejmuj się, na Dolfusicę napuścimy Czaczuę…
Izia kiwnął głową, a potem nagle powiedział:
— Dawno żeśmy się nie zbierali, co?
— To prawda, stary, zajęty jestem…
— Kłamiesz jak z nut, czym ty możesz być zajęty? Siedzisz, przecierasz swoją kolekcję… Uważaj, żebyś się kiedyś przypadkiem nie zastrzelił. A, właśnie! Zdobyłem dla ciebie pistolecik. Prawdziwy Smith and Wesson. Prosto z prerii.
— Naprawdę!?
— Ale jest cały zardzewiały…
— Tylko go nie czyść! — krzyknął Andrzej, podskakując. — Przynieś taki, jaki jest, bo jeszcze zepsujesz! Maślane łapy! I to nie jest! żaden pistolecik, tylko rewolwer! Gdzie go znalazłeś?
— Gdzie było trzeba, tam znalazłem. Poczekaj, na ekspedycji tyle tego znajdziemy, że do domu nie doniesiesz…
Andrzej odstawił filiżankę z kawą. O tym aspekcie ekspedycji do tej pory nie pomyślał. Od razu poczuł niezwykły zapał — wyobraził sobie unikalną kolekcję coltów, brauningów, mauzerów, parabellum, walterów, naganów, zauerów… i jeszcze dalej, w głąb; czasu: rewolwery Lefeaucheux i Lepage do pojedynków… ogromne abordażowe pistolety z bagnetem… wspaniałe pistolety samoróbki z Dzikiego Zachodu… wszystkie te niezwykłe skarby, o których nawet nie śmiał marzyć, czytając katalog prywatnych zbiorów i milionera Brunnera, który jakimś cudem znalazł się w Mieście. Futerały, skrzynki, magazyny pełne broni… Może będzie miał szczęście i znajdzie czeską zbrojowkę… albo astrę dziewięćset, a może nawet „dziewiątkę” — mauzer zero osiem, rzadkość, marzenie… Taak…
— A min przeciwczołgowych nie zbierasz? — zapytał Izia. — Albo, powiedzmy, kolubryn?
— Nie. — Andrzej uśmiechnął się radośnie. — Tylko osobistą broń strzelecką…
— Bo proponują mi bazukę. Nawet niedrogą, chcą dwieście tugrików wszystkiego.
— Z bazukami to idź do Römera — zaproponował Andrzej.
— Dziękuję. U Römera już byłem — powiedział Izia i uśmiech zamarł mu na ustach.
Cholera, pomyślał Andrzej, ale chlapnąłem. Na szczęście w tym momencie wrócił Heiger. Był zadowolony.
— No, nalejcie filiżankę prezydentowi — powiedział. — O czym gadaliście?
— O literaturze i sztuce — odparł Izia.
— O literaturze? — Heiger wypił łyk kawy. — No proszę! I co tam moi radcy mówią o literaturze?
— Głupoty gada — zniecierpliwił się Andrzej. — Mówiliśmy o mojej kolekcji, a nie o literaturze.
— A coś się tak nagle zainteresował literaturą? — zapytał Izia, patrząc z ciekawością na Heigera. — Zawsze był z ciebie taki praktyczny prezydent…
— Właśnie dlatego mnie zainteresowała — powiedział Heiger. — Policzcie — zaproponował i zaczął zaginać palce. — W Mieście wychodzą dwa czasopisma literackie, cztery literackie dodatki do gazet, co najmniej dziesięć seryjnych wydań przygodowych bzdur… no, to chyba wszystko. I jeszcze z kilkanaście książek na rok. A przy tym ani jednej pozycji na chociażby przyzwoitym poziomie. Rozmawiałem z ludźmi, którzy mają o tym pojęcie. Ani przed Przewrotem, ani potem w Mieście nie pojawiło się nawet jedno wartościowe dzieło. Sama makulatura. Dlaczego?
Izia i Andrzej popatrzyli na siebie. Tak, Heiger zawsze umiał zaskoczyć, nie ma co.
— Mimo wszystko czegoś tu nie rozumiem — powiedział Izia do Heigera. — Co cię to właściwie obchodzi? Szukasz pisarza, który napisałby twoją biografię?
— Możesz być poważny? — zapytał cierpliwie Heiger. — W Mieście jest milion mieszkańców, z czego ponad tysiąc to literaci. I same beztalencia. To znaczy, ja, oczywiście, nie czytałem…
— Beztalencia, beztalencia — machnął ręką Izia. — Zostałeś dobrze poinformowany.
Żadnych Dostojewskich ani Tołstojów nie widać. Ani Lwów, ani nawet Aleksych…
— No właśnie, i dlaczego? — zapytał Andrzej.
— Utalentowanych pisarzy brak — ciągnął Heiger. — Malarzy brak. Kompozytorów — brak. Tych… rzeźbiarzy też brak.
— Architektów brak — podchwycił Andrzej. — Reżyserów brak…
— Nic! — zawołał Heiger. — Na milion mieszkańców! Najpierw mnie to zdziwiło, a potem, szczerze mówiąc, zaniepokoiło.
— Dlaczego? — zapytał natychmiast Izia.
Heiger zawahał się.
— Trudno to wyjaśnić — przyznał się. — Osobiście nie wiem, po co to jest potrzebne, ale słyszałem, że w każdym porządnym społeczeństwie to wszystko jest. A skoro u nas nie ma, to znaczy, że coś jest nie tak… Powiedzmy, że przed Przewrotem życie w Mieście było ciężkie, że był burdel i ludzie mieli na głowie ważniejsze sprawy niż sztuka. Ale teraz życie tak jakby zaczęło się układać…
— Nie — przerwał mu zamyślony Andrzej. — To nie ma nic do rzeczy. O ile wiem, mistrzowie światowej sławy pracowali właśnie w warunkach totalnego bajzlu. Na to ma nie reguły. Mistrz mógł być nędzarzem, wariatem, pijakiem, a mógł być też człowiekiem zamożnym, jak na przykład Turgieniew. Nie wiem.
— W każdym bać razie — . powiedział Izia do Heigera — jeśli masz zamiar na przykład ostro podnieść poziom życia swoich literatów…
— Tak! Na przykład! — Heiger znowu upił kawy i oblizując wargi popatrzył na Izie zmrużonymi oczami.
— To nic z tego nie wyjdzie — ciągnął Izia, nie wiadomo dlaczego zadowolony. — Żadnych szans!
— Poczekajcie — powiedział Andrzej. — A może utalentowani twórcy po prostu nie trafiają do Miasta? Nie zgadzają się tutaj przyjść?
— Albo, powiedzmy, nikt im tego nie proponuje — dodał Izia.
— Dajcie spokój — powiedział Heiger. — Pięćdziesiąt procent ludności w Mieście to młodzież. Na Ziemi nie znaczyli nic. Jak można było ustalić, czy mają talent czy nie?
— A może właśnie da się to jakoś ustalić — zastanowił się Izia.
— Powiedzmy — powiedział Heiger. — W Mieście jest kilkadziesiąt tysięcy osób, które urodziły się i wyrosły tutaj. Co z nimi? A może talent to sprawa genów?
— Właśnie, to rzeczywiście dziwne — stwierdził Andrzej. — Inżynierów mamy wspaniałych. Naukowców też nie najgorszych, może nie Mendelejewów, ale na światowym poziomie. Weźmy chociażby tego Butza… Utalentowanych ludzi nie brakuje — wynalazcy, administratorzy, rzemieślnicy… i w ogóle wszelkiego rodzaju specjaliści.
— Otóż to — powiedział Heiger. — To właśnie mnie dziwi.
— Posłuchaj, Fritz — zaczął Izia. — Po co ci dodatkowe kłopoty? Pojawią się genialni pisarze, zaczną cię obsmarowywać w swoich genialnych utworach — i ciebie, i twoje porządki, i twoich radców… I wyjdą z tego paskudne nieprzyjemności. Najpierw będziesz ich przekonywać, potem im grozić, potem zaczniesz aresztować…
— Dlaczego koniecznie musieliby mnie obsmarowywać? — oburzył się Heiger. — A może właśnie zechcą mnie wychwalać?
— Nie — pokręcił głową Izia. — Nie zechcą. Andrzej ci to dzisiaj tłumaczył na przykładzie uczonych. Wielcy pisarze też zawsze zrzędzą. To ich stan normalny — są przecież chorym sumieniem narodu, którego istnienia samo społeczeństwo często nawet nie podejrzewa. A skoro symbolem społeczeństwa w danym przypadku jesteś ty, ciebie obrzucą błotem w pierwszej kolejności… — Izia zachichotał. — Wyobrażam sobie, jak rozprawiliby się z twoim Römerem!
Heiger wzruszył ramionami.
— Oczywiście, jeśli Römer ma wady, to prawdziwy pisarz powinien o nich napisać. Po to właśnie jest pisarzem, żeby przecinać wrzody.
— Jeszcze nigdy pisarze nie przecinali żadnych wrzodów — zaprotestował Izia. — Chore sumienie narodu jest po prostu chore, i tyle…
— Ale w końcu nie o to chodzi — przerwał mu Heiger. — Odpowiedz mi po prostu: czy uważasz obecną sytuację za normalną, czy nie?
— A co jest normą? — zapytał Izia. — Czy sytuację na Ziemi można uznać za normalną?
— Nie zaczynaj! — skrzywił się Andrzej. — Pytanie było proste: czy może istnieć społeczeństwo bez twórców? Dobrze cię zrozumiałem, Fritz?
— Uściślę moje pytanie jeszcze bardziej — dodał Heiger. — Czy to normalne, żeby milionowe społeczeństwo — wszystko jedno, czy tutaj, czy na Ziemi — przez dziesiątki lat nie wydało ani jednego utalentowanego człowieka?
Izia milczał, z roztargnieniem szczypiąc brodawkę. Andrzej powiedział:
— Jeśli sądzić po starożytnej Grecji, to bardzo nienormalne.
— W takim razie dlaczego tak jest? — zapytał Heiger.
— Eksperyment to Eksperyment — powiedział Izia. — Ale jeśli sądzić po Mongołach, to z nami wszystko w porządku.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał podejrzliwie Heiger.
— Nic takiego — zdziwił się Izia. — Po prostu ich też jest milion, a może nawet więcej. Jako przykład można by jeszcze wziąć, powiedzmy, Koreańczyków… albo prawie każdy arabski kraj…
— Weź jeszcze Cyganów — mruknął niezadowolony Fritz.
Andrzej ożywił się.
— A właśnie, chłopaki — zapytał. — Czy w mieście są Cyganie?
— A żeby was! — zawołał gniewnie Heiger. — Z wami w ogóle nie można poważnie porozmawiać…
Chciał coś jeszcze dodać, ale w tym momencie na progu pojawił się rumiany Parker i Heiger spojrzał na zegarek.
— Dosyć tego — powiedział wstając. — Zagadaliśmy się — westchnął i zaczął zapinać trencz. — Panowie radcy! Na miejsca! Na miejsca!