ROZDZIAŁ 1



W mieście od zawsze wychodziły cztery dzienniki, ale Andrzej najpierw zabrał się za piąty, który zaczął się ukazywać całkiem niedawno, ze dwa tygodnie przed „egipskimi ciemnościami”. Gazetka była nieduża, dwie kolumny wszystkiego — właściwie nie była to nawet gazeta, tylko ulotka. Wydawała ją Partia Radykalnego Odrodzenia, odłam lewego skrzydła Partii Radykałów. Ulotka „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” była jadowita, agresywna i złośliwa, ale ludzie, którzy ją redagowali, wydawali się doskonale poinformowani i z reguły bardzo dobrze się orientowali, co dzieje się w mieście i w rządzie.

Andrzej popatrzył na nagłówki: „Friedrich Heiger ostrzega: pogrążyliście miasto w ciemnościach, ale my czuwamy!”; „Radykalne odrodzenie to jedyny skuteczny środek mera przeciwko korupcji”; „Gdzie podziało się zboże z magazynów, panie merze?”; „Ramię przy ramieniu i naprzód! Spotkanie Friedricha Heigera z przywódcami partii chłopskiej”; „Oto poglądy odlewników: powiesić skupujących zboże!”; „Tak trzymaj, Fritz! Jesteśmy z tobą! Mityng gospodyń domowych — erwistek”; „Znowu pawiany?” Karykatura: mer z wystającym tyłkiem, zasiadający na górze ziarna — jak należy rozumieć, tego samego, które zniknęło z magazynów — rozdaje broń posępnym osobnikom o wyglądzie kryminalistów. Podpis: „Dalej, chłopaki, wytłumaczcie im, co się stało ze zbożem!”

Andrzej rzucił ulotkę na stół i podrapał się po podbródku. Skąd Fritz ma tyle pieniędzy na kary? Boże, jak mu się to wszystko sprzykrzyło! Wstał, podszedł do okna i wyjrzał. W gęstych ciemnościach, ledwie rozrzedzonych latarniami, turkotały wozy, słychać było ochrypłe przekleństwa, męczący kaszel, czasem rżały konie. Do pogrążonego w ciemnościach miasta od dwóch dni zjeżdżali farmerzy.

Do drzwi ktoś zapukał, weszła sekretarka z paczką szpalt. Andrzej opędził się z irytacją:

— Do Ubukaty, do Ubukaty z tym…

— Pan Ubukata jest u cenzora — zaprotestowała nieśmiało sekretarka.

— Nie będzie tam przecież nocował — powiedział z rozdrażnieniem Andrzej. — Jak wróci, to mu pani odda…

— Ale skład…

— Dosyć! — przerwał jej nieuprzejmie Andrzej. — Niech pani już idzie.

Sekretarka wycofała się. Andrzej ziewnął, skrzywił się od bólu w karku, wrócił do stołu i zapalił. Głowa mu pękała, w ustach czuł niesmak. Wszystko było nieprzyjemne, mroczne, słotne. Ciemności egipskie… Gdzieś w oddali słychać było wystrzały — słabe trzaski, jakby ktoś łamał suche gałęzie. Andrzej znowu się skrzywił i wziął „Eksperyment” — szesnastostronicową gazetę rządową.

„Mer ostrzega erwistów: rząd nie śpi, rząd widzi wszystko!”

„Eksperyment to Eksperyment. Wypowiedź naszego naukowego komentatora na temat zjawisk słonecznych”.

„Ciemne ulice i ciemne typy. Doradca polityczny władz miejskich komentuje ostatnie przemówienie Friedricha Heigera”.

„Sprawiedliwy wyrok. Alojzy Tender za noszenie broni skazany na śmierć przez rozstrzelanie”.

„Coś im się tam zepsuło. To nic, naprawią — mówi majster elektryk Teodor W. Peters”.

„Chrońcie pawiany, to nasi przyjaciele! Rezolucja ostatniego zebrania Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami”.

„Czarownik z laboratorium nad urwiskiem. Doniesienia o ostatnich pracach nad hodowaniem roślin bez światła”.

„Farmerzy — trwały szkielet naszego społeczeństwa. Spotkanie mera z przywódcami partii chłopskiej”.

„Znowu „Spadające gwiazdy”?”

„Mamy samochody pancerne. Wywiad z prezydentem policji”.

„Chlorella to nie paliatyw, lecz panaceum”.

„Aron Webster śmieje się i śpiewa! Piętnasty charytatywny koncert znakomitego komika”.

Andrzej zgarnął całą tę stertę papierów, zmiął i rzucił w kąt. Wydawało mu się to nierealne. Realne były ciemności, które zapadły nad Miastem dwanaście dni temu. Realne były kolejki przed sklepami z pieczywem, realny był ten złowieszczy turkot rozklekotanych kół pod oknami, płonące w ciemnościach czerwone ogniki skrętów, głuche pobrzękiwanie pod brezentami wiejskich wozów. Realna była strzelanina, chociaż do tej pory nikt nie wiedział, kto i do kogo strzelał… A najpaskudniej realny był tępy łomot w biednej, skacowanej głowie i ogromny, szorstki język, który nie mieścił się w ustach i który chciałoby się wypluć. Portwajn ze spirytusem — zgłupieli zupełnie! Jej to tam wszystko jedno, leży sobie pod kołdrą, śpi, a ty się tu męcz… Żeby to już wreszcie szlag trafił… Znudziła im się ta wegetacja, to niech idą do diabła z tymi swoimi eksperymentami, nauczycielami, erwistami, merami, farmerami, z tym cuchnącym ziarnem… Ładni mi eksperymentatorzy — światła słonecznego nie potrafią zapewnić. A jeszcze dzisiaj trzeba iść do Izi, targać mu paczkę… Ile mu jeszcze zostało? Cztery miesiące… Nie, sześć. Co za łobuz z tego Fritza! Gdyby tak dało się jego energię spożytkować na cele pokojowe! Ten to się nigdy nie poddaje, wszystko po nim spływa. Wyrzucili go z prokuratury — a on partię założył, plany jakieś tworzy, walka z korupcją, niech żyje odrodzenie, z merem się starł… Dobrze byłoby pójść teraz do merostwa, wziąć mera za tę jego siwą, szlachetną czuprynę i palnąć mordą w stół: „Gdzie chleb, łajdaku? Dlaczego słońce się nie świeci?”, i nakopać mu w dupę…

Otworzone znienacka drzwi uderzyły o ścianę. Wszedł Kensi, mały, energiczny i od razu widać, że wściekły — oczy jak szparki, drobne zęby wyszczerzone, czarne włosy zjeżone. Andrzej jęknął w myśli. Znowu będzie chciał mnie wciągnąć w jakąś walkę, pomyślał ze znużeniem.

Kensi podszedł i trzasnął w stół paczką pokreślonych czerwonym ołówkiem szpalt.

— Nie będę tego drukował! — oświadczył. — To sabotaż!

— No, co tam znowu? — zapytał ponuro Andrzej. — Z cenzorem się pokłóciłeś? — wziął szpalty i zaczął się w nie wpatrywać, nic nie rozumiejąc i nic nie widząc oprócz czerwonych linii i zakrętasów.

— Wybór listów złożony z jednego listu! — wściekał się Kensi. — Wstępniak się nie nadaje, za ostry. Komentarz wystąpienia mera — też, za bardzo wyzywający. Wywiad z farmerami wyrzucić, temat za świeży… Jak sobie chcesz, Andrzej, ale ja nie mogę tak pracować. Musisz coś zrobić. Te bydlaki zarzynają nam gazetę!

— Poczekaj… — skrzywił się Andrzej. — Poczekaj, daj spojrzeć… Nagle w kark, w dołek u podstawy czaszki, wkręciła mu się wielka, zardzewiała śruba. Andrzej zamknął oczy i cicho zajęczał.

— Jęki tu nie pomogą! — powiedział Kensi, padając na fotel dla petentów i nerwowo przypalając papierosa. — Ty jęczysz, ja jęczę, a to nie my powinniśmy jęczeć, tylko to bydlę…

Drzwi znowu się otworzyły. Cenzor — tłusty, spocony, pokryty czerwonymi plamami, wpadł sapiąc do pokoju i od progu zaczął przenikliwie krzyczeć:

— Nie będę pracował w takich warunkach! Ja, panie redaktorze, nie jestem szczeniakiem! Jestem urzędnikiem państwowym! Nie siedzę tu dla własnej przyjemności! Nie mam zamiaru wysłuchiwać ordynarnych przekleństw od pańskich podwładnych! I jeszcze jakieś wyzwiska!…

— Podusić by was trzeba, a nie wyzywać! — wysyczał ze swojego fotela Kensi, błyskając oczami jak żmija. — Pan jest sabotażystą, a nie urzędnikiem!

Cenzor skamieniał, patrząc zapuchniętymi oczami to na Andrzeja, to na Kensiego. Potem nagle bardzo spokojnie, a nawet uroczyście oświadczył:

— Panie redaktorze naczelny! Zgłaszam oficjalny protest! Andrzej przemógł się w końcu z ogromnym wysiłkiem, uderzył dłonią w stół i powiedział:

— Proszę o ciszę. Panie Paprikaki, niech pan siada.

Paprikaki usiadł naprzeciwko Kensiego i, nie patrząc na nikogo, wyciągnął z kieszeni wielką, kraciastą chustkę do nosa. Zaczął nią, wycierać spoconą szyję, policzki, kark i grdykę.

— Znaczy się, tak… — zaczął Andrzej, przeglądając szpalty. — Przygotowaliśmy wybór dziesięciu listów…

— Wybór jest tendencyjny! — oświadczył natychmiast Paprikaki. Kensi błyskawicznie podskoczył:

— Od wczoraj przyszło do nas dziewięćset listów na temat chleba! — ryknął. — A wszystkie takie same, jeśli nie ostrzejsze!

— Chwileczkę! — Andrzej podniósł głos i znowu uderzył dłonią w stół. — Pozwólcie mi mówić! A jak nie, to wyjdźcie na korytarz i tam się kłóćcie… Tak więc, panie Paprikaki, nasz wybór został starannie przygotowany i poprzedzony skrupulatną analizą otrzymanych listów. Pan Ubukata ma rację: przychodzą do nas również listy dużo ostrzejsze i bardziej porywcze. Ale do wyboru włączyliśmy akurat te najspokojniejsze i najbardziej opanowane. Ich autorami nie są ludzie głodni czy przerażeni, ale ci, którzy rozumieją złożoność sytuacji. Mało tego, włączyliśmy do wyboru nawet jeden list otwarcie popierający rząd, mimo że jest to jedyny taki list spośród siedmiu tysięcy, które…

— Przeciwko niemu nic nie mam — przerwał mu cenzor.

— Pewnie, że nie — skrzywił się Kensi. — Sam go pan przecież napisał.

— To kłamstwo! — zapiszczał cenzor i zardzewiała śruba znowu wbiła się Andrzejowi w kark.

— A jak nie pan, to ktoś inny z tej waszej szajki — nie poddawał się Kensi.

— Sam pan jesteś szantażystą! — wykrzyknął cenzor, znowu czerwieniejąc. Był to dość dziwny okrzyk i w pokoju na chwilę zapanowała cisza.

Andrzej przejrzał szpalty.

— Do tej pory nieźle się nam pracowało, panie Paprikaki — powiedział pojednawczo. — Jestem pewien, że i teraz powinniśmy znaleźć jakiś kompromis…

Cenzor wydął policzki.

— Panie Woronin! — zawołał z uczuciem. — Tu nie chodzi o mnie. Pan Ubukata jest człowiekiem porywczym, który pragnie tylko wyładować złość, a na kim, to już mu wszystko jedno. Ale sam pan rozumie, że postępując zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, nie mogę być łagodny. W mieście dojrzewa bunt. Farmerzy w każdej chwili mogą rozpocząć rzeź. Policja jest niepewna. Chce pan krwi? Pożarów? Ja mam dzieci i niczego takiego sobie nie życzę. I pan też tego nie chce! W takie dni prasa powinna łagodzić sytuację, a nie zaogniać ją. Takie są wytyczne i muszę przyznać, że zgadzam się z nimi całkowicie. A nawet gdybym się z nimi nie zgadzał, jest to moim obowiązkiem, moją powinnością… Nie dalej jak wczoraj cenzora „Ekspresu” aresztowano za pobłażliwość i sprzyjanie wywrotowym elementom…

— Doskonale pana rozumiem, panie Paprikaki — głos Andrzeja tchnął niezwykłym opanowaniem. — Ale przecież widzi pan, że wybór jest wyjątkowo stonowany. Niech pan zrozumie, że właśnie ze względu na ciężkie czasy nie możemy przytakiwać rządowi. Właśnie dlatego, że grozi nam powstanie zdeklasowanych elementów i farmerów, powinniśmy zrobić wszystko, żeby rząd zaczął myśleć. To jest nasz obowiązek, panie Paprikaki!

— Nie podpiszę wyboru — powiedział cicho Paprikaki.

Kensi zaklął szeptem.

— Będziemy zmuszeni wypuścić gazetę bez pańskiej sankcji — westchnął Andrzej.

— Bardzo dobrze — powiedział Paprikaki ze znużeniem. — Milutko. Cudownie. Na gazetę nałożą karę, a mnie aresztują. Was też aresztują. I wycofają nakład.

Andrzej wziął do ręki ulotkę „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” i pomachał nią przed nosem cenzora.

— A dlaczego nie aresztują Fritza Heigera? — zapytał. — Ilu cenzorów tej gazetki aresztowano?

— Nie wiem — odpowiedział Paprikaki z rozpaczą. — Co mnie to; obchodzi? Heigera też kiedyś aresztują, doigra się…

— Kensi, ile mamy w kasie? Starczy na karę?

— Zrobimy zbiórkę wśród pracowników — powiedział rzeczowo Kensi i wstał. — Idę powiedzieć łamaczowi, żeby zaczynał. Jakoś się wywiniemy…

Poszedł w stronę drzwi, a cenzor patrzył żałośnie w ślad za nim, wzdychał i pociągał nosem.

— Serca nie macie — mamrotał. — Rozumu też nie. Żółtodzioby…

Kensi zatrzymał się na progu.

— Andrzej, na twoim miejscu mimo wszystko poszedłbym do merostwa i ponaciskał na wszystkie możliwe dźwignie.

— Jakie tam dźwignie… — powiedział posępnie Andrzej.

Kensi od razu wrócił do stołu.

— Idź do zastępcy doradcy politycznego. Było nie było, to też Rosjanin. Wódkę z nim piłeś.

— Po mordzie też mu nieraz nakładłem — odpowiedział ponuro Andrzej.

— To nic, on nie jest pamiętliwy. A poza tym wiem na pewno, że bierze.

— A który tam nie bierze? — zdziwił się Andrzej. — Przecież nie o to chodzi. — Westchnął. — No dobra, pójdę. Może się czegoś dowiem… A co zrobimy z Paprikakim? On zaraz pobiegnie zadzwonić… Pobiegnie pan, prawda?

— Pobiegnę — przytaknął bez entuzjazmu Paprikaki.

— Zaraz go zwiążę i właduję do szafy! — Kensi zadowolony uśmiechnął się szeroko.

— No i po co to… — westchnął Andrzej. — Po co od razu „zwiążę, właduję”… Zamknij go w archiwum, tam nie ma telefonu.

— To jest gwałt — zauważył Paprikaki z godnością.

— A jak pana aresztują, to nie będzie gwałt?

— Ja przecież nie protestuję! — zawołał Paprikaki. — Ja tylko tak… zauważyłem…

— Idź, Andrzej, idź — niecierpliwił się Kensi. — Dam sobie radę, nic się nie bój.

Andrzej podniósł się. Sapiąc i powłócząc nogami doczłapał do wieszaka i wziął płaszcz. Beret mu się gdzieś zapodział, szukał go wśród jakichś kaloszy, zapomnianych przez petentów za starych, dobrych czasów, nie znalazł, zaklął i wyszedł do przedpokoju. Cherlawa sekretarka podniosła na niego przestraszone szare oczy. Sierota boża. Jak ona się nazywa?…

— Idę do merostwa — oświadczył ponuro.

W redakcji wszystko szło swoim trybem. Ktoś darł się przez telefon, ktoś pisał coś na krawędzi stołu, ktoś oglądał mokre zdjęcia, ktoś pił kawę, kurierzy miotali się z teczkami i papierami, pełno byto dymu i śmieci. Kierownik działu literatury, fenomenalny osioł w złotych binoklach, były kreślarz z jakiegoś quasi-państwa w rodzaju Andory, przemawiał pompatycznie do znudzonego autora: „Pan, gdzieś przesadził, nie starczyło panu poczucia umiaru, materiał okazał się silniejszy od pana i bardziej labilny…” Nakopać by mu, pomyślał Andrzej przechodząc. Nagle przypomniał sobie, jak mu się to wszystko podobało, jakie wydawało się nowe, interesujące — i to tak niedawno! — jakie przyszłościowe, potrzebne, ważne…

Szefie, jedną chwileczkę! — krzyknął za nim Danny Lee, kierownik działu listów i chciał go dogonić, ale Andrzej, nie odwracając się, machnął tylko ręką. Nakopać…

Wychodząc z bramy zatrzymał się i podniósł kołnierz płaszcza. Na ulicy ciągle łomotały wozy. Wszystkie jechały w jedną stronę — do centrum, do merostwa. Andrzej wcisnął ręce głębiej w kieszenie i, garbiąc się, poszedł w tym samym kierunku. Po dwóch minutach zdał sobie sprawę, że idzie obok olbrzymiego wozu z kołami wzrostu człowieka. Wóz wlokły dwa kolosalne konie, najwidoczniej zmęczone długą drogą. Przez wysokie boki nie dało się dostrzec ładunku, za to dobrze było widać woźnicę na koźle — a raczej nie tyle samego woźnicę, ile wielki brezentowy płaszcz z trójkątnym kapturem. Z samego woźnicy Andrzej zauważył tylko Sterczącą do przodu brodę. Przez skrzyp kół i stukot kopyt usłyszał, że furman wydawał jakieś niezrozumiałe dźwięki: może poganiał konie, a może, prostoduszny wieśniak, po prostu puszczał gazy.

Ten też do Miasta, pomyślał Andrzej. Dlaczego? Chleba tu nie dostaną, a zresztą po co im chleb, chleb mają. I w ogóle wszystko mają, nie to co my, miastowi. Nawet broń mają. Czyżby rzeczywiście chcieli urządzić tu rzeź? Niewykluczone. Tylko co im z tego przyjdzie? Mieszkania będą szabrować? Nic nie rozumiem.

Przypomniał sobie wywiad z farmerami i rozczarowanie Kensiego, który go przeprowadzał. Przepytał prawie pół setki chłopów na placu przed merostwem. „Jak naród, tak i my… Znudziło mi się siedzenie na bagnach, myślę sobie, przyjadę… Nic pan nie mów, panie, czego te ludzie jadą, dokąd jadą, po co? My i sami się dziwimy… Automat? A jak tu bez automatu? U nas bez automatu nawet kroku zrobić nie można… Wyszedłem świtem krowy doić, patrzę — jadą. Siemka Kostylin jedzie, Francuz Żak jedzie, ten, jak mu tam… a żeby cię, ciągle zapominam, za Wszawym Pagórkiem mieszka… też jedzie! Pytam, dokąd chłopaki jedziecie? A widzisz, mówią, słońca siódmy dzień nie ma, trzeba by pojechać do Miasta… Pan się naczalstwa spyta. Naczalstwo wie wszystko… Mówili, że automatyczne traktory dawać będą! W domu se człowiek będzie siedział, po brzuchu się drapał, a on za ciebie pracował będzie… Trzeci rok obiecują”.

Mętnie, niejasno, wymijająco. Złowieszczo. Albo zwyczajnie kręcą, albo gromadzą się kierowani instynktem, a może jakąś tajną, dobrze zakonspirowaną organizacją… A wtedy co — żakieria? Pugaczowszczyzna?… Trzeba ich zrozumieć: słońca nie ma dwunasty dzień, plony giną, a co dalej — nie wiadomo. No to wyrwali się z zasiedziałych chałup…

Andrzej minął niedużą, cichą kolejkę do mięsnego, a potem drugą — do piekarni. Stały głównie kobiety, wiele z nich miało na rękach, nie wiedzieć czemu, białe opaski. Andrzej od razu przypomniał sobie Noc Świętego Bartłomieja i jednocześnie pomyślał, że teraz jest nie noc, tylko dzień, pierwsza godzina, a sklepy ciągle pozamykane. Na rogu, pod neonem nocnej kawiarni „Kwisisana” stali; trzej policjanci. Wyglądali dziwnie, jakby niepewnie. Andrzej zwolnił kroku i zaczął się przysłuchiwać.

— No i co, może mamy się z nimi bić? Przecież ich jest dwa razy więcej…

— A może pójdziemy i zameldujemy, że nie da się przejść i tyle.

— A on powie: „Jak to się nie da? Przecież jesteście policją”.

— No i policja, no to co z tego? My — policja, a oni milicja…

Jeszcze jakaś milicja, pomyślał Andrzej, idąc dalej. Nic nie wiem o żadnej milicji… Minął jeszcze jedną kolejkę i skręcił w Główną. Przed nim widać już było jaskrawe rtęciowe latarnie Placu Centralnego. Jego wielką przestrzeń zajmowało coś szarego, ruchliwego, zasnutego dymem czy parą. W tym momencie został zatrzymany.

Wysoki młody mężczyzna, właściwie wyrośnięty młokos, w płaskiej czapce z daszkiem nasuniętym na same oczy, zastąpił mu drogę i półgłosem zapytał:

— A pan dokąd?

Trzymał się pod boki, na obu rękawach miał białe opaski, a za nim pod ścianą stało kilku ludzi, też z białymi opaskami.

Kątem oka Andrzej zauważył, że chłop w brezentowym płaszczu przejechał ze swoim wozem bez przeszkód.

— Do merostwa — zawołał Andrzej, przystając. — A o co chodzi?

— Do merostwa? — powtórzył głośno młodzik i obejrzał się przez ramię na kumpli. Dwóch z nich oderwało się od ściany i podeszło do Andrzeja.

— Pozwoli pan, że zapytam, po co idzie pan do merostwa? — zainteresował się krępy, zarośnięty mężczyzna w zatłuszczonym kombinezonie i kaszkiecie z literami J i M. Miał energiczną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i nieprzyjemne, myszkujące oczy.

— Kim jesteście? — zapytał Andrzej, wymacując w kieszeni miedziany tłuczek, który już trzeci dzień nosił przy sobie ze względu na niespokojne czasy.

— Jesteśmy dobrowolną milicją— odparł krępy. — Czego pan szuka w merostwie? Kim pan jest?

— Jestem redaktorem naczelnym „Gazety Miejskiej” — odpowiedział groźnie Andrzej, zaciskając dłoń na tłuczku. Nie podobało mu się, że podczas rozmowy gołowąs zaszedł go z lewej strony, a trzeci dobrowolny milicjant, też nie ułomek, sapał mu nad uchem z prawej. — Idę do merostwa złożyć protest przeciwko działaniom cenzury.

— A — powiedział niejasno krępy. — Jasne. Tylko po co od razu do merostwa? Aresztowalibyście cenzora i wypuszczali swoją gazetę na zdrowie.

Andrzej zdecydował się nie spuszczać z tonu.

— Nie będziecie mnie uczyć. Cenzora już aresztowaliśmy bez waszych rad. Proszę pozwolić mi przejść.

— Przedstawiciel prasy… — zawarczał ten, który sapał mu nad prawym uchem.

— A co? Niech idzie — zezwolił pobłażliwie młokos z lewej.

— Niech idzie — poparł go krępy. — Tylko żeby potem nie było do nas pretensji… Ma pan broń?

— Nie — odpowiedział Andrzej.

— A szkoda — krępy cofnął się. — Niech pan idzie…

Andrzej poszedł. Za jego plecami krępy zapiszczał kogucim głosikiem: „Jaśmin — śliczny kwiatek!…” Milicjanci zaśmiali się. Andrzej znał ten wierszyk, miał ochotę odwrócić się i zrobić awanturę, ale tylko przyspieszył.

Na Głównej było mnóstwo ludzi. Stali przeważnie pod ścianami albo skupiali się w bramach. Wszyscy mieli białe opaski. Niektórzy sterczeli na środku ulicy — podchodzili do przejeżdżających farmerów, coś do nich mówili, farmerzy jechali dalej. Wszystkie sklepy były zamknięte, ale nie stały przed nimi kolejki. Przy sklepie z pieczywem starszawy milicjant z gruzłowatą pałką tłumaczył jakiejś samotnej staruszce: „Zapewniam panią, madam, dzisiaj sklepów nie otworzą. Sam jestem właścicielem sklepu spożywczego, madam, wiem, co mówię”… Staruszka piskliwie odpowiadała, że ona prędzej umrze tu, na tych schodach, niż porzuci swoją kolejkę…

Starannie tłumiąc w sobie narastający niepokój i poczucie jakiejś irracjonalności — wszystko było jak w kinie — Andrzej dotarł do placu. Wychodząca na plac gardziel Głównej była szczelnie zapchana wozami, powozami, arbami i furmankami. Śmierdziało końskim potem i świeżym nawozem, konie różnej maści potrząsały głowami, synowie bagien nawoływali się tubalnie, jarzyły się skręty. Czuć było dym — gdzieś w pobliżu palono ognisko. Z bramy, zapinając się po drodze, wyszedł gruby wąsacz w teksaskim kapeluszu. Niemal wpadł na Andrzeja, zaklął dobrodusznie i poszedł przedzierać się między wozami, pokrzykując na jakiegoś farmera: „Dawaj tutaj, Sidor! Do bramy, tam można! Tylko patrz pod nogi, żebyś w coś nie wlazł!”

Andrzej przygryzł wargi i poszedł dalej. Przed samym wejściem na plac furmanki stały nawet na chodnikach. Z wielu z nich wyprzęgnięto konie i teraz, spętane, wałęsały się dookoła, podskakując i smętnie obwąchując asfalt. Na wozach spano, palono papierosy, jedzono, słychać było apetyczne bulgotanie i cmokanie. Andrzej wszedł na jakiś ganek i rozejrzał się po obozowisku. Do merostwa było z pięćset metrów prawdziwego labiryntu. Strzelały i dymiły ogniska, niebieskawy od rtęciowych latarni dym ciągnął się nad furmankami i wpływał w Główną, jak w gigantyczny komin. Jakieś draństwo bzycząc usiadło Andrzejowi na policzku i wpiło się w niego, jakby wbijało szpilkę. Andrzej z obrzydzeniem zabił to paskudztwo. Było wielkie, kłujące i soczyście zachrzęściło pod dłonią. Nazwozili tego z bagien, pomyślał gniewnie. Z uchylonych drzwi frontowych zapachniało amoniakiem. Andrzej zeskoczył na chodnik i zdecydowanie ruszył w końsko-furmankowy labirynt. Od razu wdepnął w coś miękkiego i sypkiego.

Ciężki, okrągły budynek merostwa wznosił się nad placem jak czteropiętrowy bastion. Prawie wszystkie okna były ciemne, tylko w kilku paliło się światło. Słabo i żółtawo świeciły się również wyprowadzone na zewnątrz szyby wind. Obóz farmerów rozciągał się wokół budynku. Między wozami a merostwem była pusta przestrzeń, oświetlona ostrym światłem latami o bogato rzeźbionych żeliwnych słupach. Pod latarniami tłoczyli się farmerzy, prawie wszyscy uzbrojeni, a naprzeciwko nich, przed wejściem do merostwa, stał rząd policjantów — sądząc po naszywkach, głównie sierżantów i oficerów.

Andrzej zaczął się przeciskać przez uzbrojony tłum, gdy ktoś go zawołał. Zatrzymał się i rozejrzał.

— Tu jestem, no, tutaj! — krzyknął znajomy głos i Andrzej zobaczył w końcu wujka Jurę.

Wujek Jura zbliżał się do niego, kołysząc się na boki i z daleka wyciągając rękę na powitanie. Był w tej samej starej bluzie, na głowie miał przekrzywioną pilotkę. Znajomy Andrzejowi cekaem na szerokim rzemieniu przewiesił sobie przez ramię.

— Witaj, Andriucha, mieszczuchu! — wykrzyknął, z trzaskiem uderzając twardą dłonią w dłoń Andrzeja. — A ja cię tu cały czas szukam, rozróba się szykuje, nie, mówię, nie może to być, żeby naszego Andrzeja zabrakło! Chłopak z niego gwałtowny, myślę, musowo gdzieś się tutaj kręci…

Wujek Jura był porządnie wstawiony. Zrzucił cekaem z ramienia, oparł się o lufę jak o kulę i gorączkowo ciągnął:

— Rozglądam się tu i tam, a Andriuchy nie ma. A, myślę, psia krętka, co to może być? Ten twój blondas Fritz jest. Przepycha się przez chłopów, przemawia… A ciebie nie ma i nie ma!

— Poczekaj, wujku Juro — powiedział Andrzej. — A ty po co żeś się tu przyciągnął?

— Prawa obalać! — uśmiechnął się diabelsko wujek Jura. Jego broda wyglądała jak miotła. — Przyjechałem tu wyłącznie po to, ale coś mi się widzi, że nic z tego nie będzie — splunął i roztarł ślinę ogromnym buciorem. — Naród jak wszy. Sami nie wiedzą, po co przyszli. Czy prosić, czy żądać, a może ani jedno, ani drugie, a tylko się stęsknili za miejskim życiem — postoimy tutaj trochę, zasramy wam miasto i wrócimy do domu. Naród to gówno. Na przykład… — odwrócił się i pomachał komuś ręką. — O, weź na przykład Stasia Kowalskiego, mojego kumpla… Staś, do licha… Chodź no tu!

Podszedł Staś — chudy, przygarbiony chłop z obwisłymi wąsami i rzadką czupryną. Jechało od niego bimbrem. W pozycji pionowej trzymał się wyłącznie dzięki instynktowi, ale mimo to co chwila podnosił głowę, chwytał za dziwny przykrótki automat wiszący na szyi i, unosząc z ogromnym wysiłkiem powieki, rozglądał się groźnie dookoła.

— Więc, Staś… — ciągnął wujek Jura. — Wojowałeś przecież, a jakże, no, powiedz! Powiedz, wojowałeś? — domagał się wujek Jura, z uczuciem obejmując Stasia za ramiona i kołysząc się razem z nim.

— Ho! Ho!… — odezwał się Staś, całym sobą starając się pokazać, że walczył, i to jeszcze jak! Słów braknie, żeby wyrazić, jak walczył.

— Teraz jest pijany — wyjaśnił wujek Jura. — Nie może żyć, jak nie ma słońca. O czym to ja? A! Zapytaj go, głupka jednego, po co on się tu kręci. Broń jest. Chłopaki bojowe są. Czego jeszcze trzeba, ja się pytam?

— Poczekaj — powiedział Andrzej. — Czego wy chcecie?

— No przecież ci mówię! — zawołał przejęty wujek Jura, puszczając Stasia, którego od razu szerokim łukiem odrzuciło w bok. — Przecież ci tłumaczę! Raz by ich przydeptać i po krzyku! Cekaemów nie mają! Butami ich zadepczemy, czapkami nakryjemy… — zamilkł nagle i zarzucił cekaem na ramię. — Chodźmy.

— Dokąd?

— Napijemy się. Trzeba dopić i jechać do domu. Po co tu czas tracić? Kartofle mi gniją… Chodźmy.

— Nie, wujku Juro — powiedział przepraszająco Andrzej. — Teraz nie mogę. Muszę iść do merostwa.

— Do merostwa? Idziemy! Staś! Staś, do licha…

— Czekaj, wujku Juro! Ty… tego… nie w puszczą cię.

— Mnie? — zaryczał wujek Jura, łyskając oczami. — Jazda, idziemy! Zobaczymy, kto mnie tam nie wpuści. Staś!

Objął Andrzeja za ramiona i powlókł go przez pustą, jasno oświetloną przestrzeń, prosto na rząd policjantów.

— Zrozum — mamrotał gorączkowo prosto do ucha opierającego się Andrzeja. — To jest straszne, rozumiesz? Nikomu nie mówiłem, ale tobie powiem. Nieprzyjemne! A jeśli ono już nigdy się nie zapali? Zaciągnęli nas tutaj i porzucili… Niech wyjaśnią, niech powiedzą prawdę, łajzy, tak żyć nie można. Przestałem spać, rozumiesz? Nawet na froncie mi się to nie zdarzało… Myślisz, że jestem pijany? Ni cholery, to strach, strach, nie alkohol…

Od tego gorączkowego mamrotania Andrzejowi dreszcz przebiegł po karku. Zatrzymał się z pięć metrów przed kordonem policjantów (wydawało mu się, że na placu nagle zapanowała cisza, że wszyscy, i policjanci, i farmerzy patrzą tylko na niego) i starając się, żeby zabrzmiało to przekonująco, powiedział:

— Posłuchaj, wujku Juro. Ja tylko wyjaśnię jedną sprawę związaną z moją gazetą, a ty tu na mnie poczekasz. Potem pójdziemy do mnie i o wszystkim pogadamy.

Wujek Jura z całych sił zamachał brodą.

— Nie, idę z tobą. Ja też muszę coś wyjaśnić…

— Ale przecież cię nie wpuszczą! I przez ciebie mnie też nie wpuszczą!

— Idziemy, idziemy… — powtarzał wujek Jura. — Jak to nie wpuszczą? Dlaczego? My po cichu, spokojnie…

Byli już przy samym kordonie. Dorodny kapitan policji w eleganckim mundurze, z rozpiętą kaburą po lewej stronie pasa wyszedł do nich i chłodno zapytał:

— Dokąd to, panowie?

— Jestem redaktorem naczelnym „Gazety Miejskiej” — oświadczył Andrzej, leciutko odpychając wujka Jurę, żeby go nie obejmował. — Muszę spotkać się z doradcą politycznym.

— Dokumenty poproszę — w stronę Andrzeja wyciągnęła się obciągnięta glansowaną skórą dłoń.

Andrzej wyjął dowód, podał kapitanowi i spojrzał na wujka Jurę. Ku jego zaskoczeniu farmer stał spokojnie, pociągał nosem i co chwila poprawiał rzemień swojego cekaemu, chociaż nie było takiej potrzeby. Jego wzrok, chyba rzeczywiście zupełnie trzeźwy, omiatał kordon.

— Może pan przejść — oświadczył uprzejmie kapitan, zwracając mu dowód. — Ale muszę panu powiedzieć… — Nie dokończył i zwrócił się do wujka Jury: — A pan?

— Jest ze mną— oświadczył pospiesznie Andrzej. — W pewnym sensie to przedstawiciel… eee… farmerów.

— Dokumenty!

— A jakie chłop może mieć dokumenty! — powiedział z goryczą wujek Jura.

— Bez dokumentów nie mogę.

— A dlaczego nie? — zmartwił się wujek Jura. — Znaczy, że ja nie mam jakiegoś parszywego świstka, to już nie jestem człowiekiem?

Andrzej poczuł na swoim karku czyjś gorący oddech. To był| Staś Kowalski, który, ciągle jeszcze wojowniczo bulgocząc, chwiejnie zabezpieczał tyły. Do oświetlonej przestrzeni powoli, jakby niechętnie zbliżali się jacyś ludzie.

— Panowie, panowie, proszę się rozejść! — powiedział nerwowo; kapitan. — Niechże pan przechodzi! — krzyknął ze złością do Andrzeja. — Panowie, cofnąć się! Nie róbcie zbiegowiska!

— To znaczy, że jak nie mam jakiegoś tam nędznego papierka — mówił przygnębiony wujek Jura — to już ani przejść, ani przejechać…

— Daj mu w mordę! — nieoczekiwanie trzeźwym głosem zaproponował z tyłu Staś.

Kapitan chwycił Andrzeja za rękaw płaszcza i ostro pociągnął na siebie. Andrzej znalazł się za plecami stojących rządkiem policjantów. Szereg zamknął się błyskawicznie, oddzielając go od zgromadzonych przed kapitanem farmerów. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, Andrzej zaczął szybko iść w stronę ciemnego, słabo oświetlonego portalu. Za jego plecami rozlegały się okrzyki:

— Chleb im dawaj, mięso im dawaj, a jak trzeba gdzieś przejść…

— Proszę się rozejść! Mam rozkaz aresztować…

— Czemu nie puszczasz przedstawiciela, co?

— Słońce! Kiedy wreszcie słońce zapalicie?

— Panowie, panowie! Co ja mam z tym wspólnego?

Z naprzeciwka, po białych marmurowych schodach sypali się, dźwięcząc podkowami, nowi policjanci. Mieli karabiny z bagnetami. Stłumiony głos wydał. komendę: „Przygotować butle!” Andrzej stanął na szczycie schodów i obejrzał się. Na oświetlonej przestrzeni tłoczyli się teraz ludzie. Farmerzy, jedni powoli, inni biegiem zmierzali do wielkiego, czarnego kłębowiska.

Andrzej z wysiłkiem pociągnął ku sobie drzwi — ciężkie, wysokie, okute miedzią— i wszedł do westybulu. Tutaj też panował półmrok i unosił się ostry, wyraźny zapach koszar. W luksusowych fotelach, na kanapach i na podłodze spali pokotem przykryci płaszczami policjanci. Na ciągnącej się pod sufitem wzdłuż trzech ścian, słabo oświetlonej galerii majaczyły jakieś postacie. Andrzej nie widział, czy miały broń.

Wbiegł po miękkim chodniku na pierwsze piętro, gdzie mieścił się dział prasy, i zaczął iść szerokim korytarzem. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Coś tu dzisiaj było za cicho. Zazwyczaj kłębiła się ma ludzi, stukały maszyny do pisania, dzwoniły telefony, rozmowy i pokrzykiwania kierownictwa zlewały się w morze dźwięków, a ter panowała cisza. Niektóre gabinety były otwarte na oścież, panował w nich mrok. Na korytarzu paliła się tylko co czwarta lampa.

Przeczucie go nie myliło: gabinet doradcy politycznego był zamknięty, a w gabinecie zastępcy siedziało dwóch nieznajomych mężczyzn w zapiętych pod samą szyję szarych płaszczach, w jednakowych, nasuniętych na oczy melonikach.

— Przepraszam bardzo — zaczął surowo Andrzej. — Gdzie mogę znaleźć doradcę politycznego lub jego zastępcę?

Głowy w melonikach niespiesznie odwróciły się w jego stronę.

— A o co chodzi? — zapytał niższy.

Twarz tego człowieka wydała się nagle Andrzejowi jakby znajoma, głos również. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się dziwnie nieprzyjemnie, że tego osobnika tu spotkał. On tu nie miał nic do roboty… Andrzej zmarszczył czoło i, starając się mówić ostro i zdecydowanie, wyjaśnił, kim jest i czego chce.

— Niech pan wejdzie — powiedział nie do końca znajomy człowiek. — Czemu stoi pan w drzwiach?

Andrzej wszedł i rozejrzał się, ale przed oczami miał tylko tę gładko ogoloną twarz kastrata. Gdzie ja go widziałem? Jakiś nieprzyjemny człowiek… i niebezpieczny… Niepotrzebnie tu przychodziłem, tracę tylko czas.

Mały człowieczek w meloniku również uważnie mu się przyglądał. Było cicho. Wysokie okna zasłaniały ciężkie portiery. Uliczny szum ledwie tu dochodził. Człowieczek w meloniku nagle lekko podskoczył i podszedł do Andrzeja. Zamrugał szarymi, bezrzęsymi oczkami. Od górnego guzika płaszcza podskoczyła do samego podbródka i znowu zeszła w dół potężna, chrząstkowata grdyka.

— Redaktor naczelny?… — powtórzył, a w tym momencie Andrzej go poznał i, z obezwładniającą udręką, z nogami jak z waty, zrozumiał, że jego też rozpoznano.

Kastrat wyszczerzył rzadkie, popsute zęby. Andrzej poczuł w żołądku ostry ból, jakby popękały mu wnętrzności; poprzez mdlącą mgłę zobaczył nagle nawoskowaną podłogę… Uciekać, uciekać! W mózgu wybuchł mu fajerwerk, a daleki, ciemny, upstrzony pęknięciami sufit zakołysał się i obrócił powoli. Z nadciągającego dusznego mroku wyskakiwały rozpalone do białości lance i wbijały mu się w żebra… zabije… zabije mnie!… Nagle poczuł jak, puchnie mu głowa i kalecząc uszy, toczy się w jakąś wąską, śmierdzącą szczelinę. Ogłuszający bas mówił powoli: „Spokojnie, Ciota, spokojnie nie wszystko naraz…” Andrzej wrzasnął z całych sił, ciepła, gęsta kasza wypełniła mu usta, zachłysnął się i zwymiotował.

W pokoju nie było nikogo. Ogromną portierę zerwał przeciąg; przez okno, otwarte na oścież, wpadało wilgotne, chłodne powietrze, z oddali dobiegało jakieś wycie. Andrzej z trudem podniósł się i na czworakach zaczął się czołgać wzdłuż ściany. Do drzwi. Byle stąd wyjść…

Na korytarzu znowu zwymiotował. Poleżał chwilę wyczerpany, po czym spróbował wstać. Źle ze mną, pomyślał. Źle. Usiadł i obmacał twarz. Była mokra i lepka. Jednocześnie zorientował się, że może patrzeć tylko jednym okiem. Bolały go żebra i szczęki, a dół brzucha rozrywał nieznośny, potworny skurcz. Bydlę, zmasakrował mnie — zapłakał Andrzej. Siedział na podłodze w pustym korytarzu, oparty plecami o pozłacane zawijasy, i płakał. Nie mógł nic na i to poradzić. Płacząc, z trudem odchylił połę płaszcza i sięgnął ręką za pasek od spodni. Bolało strasznie, ale nie tam, wyżej. Bolał cały brzuch. Slipki miał mokre.

Jakiś człowiek łomocząc ciężko butami przybiegł z głębi korytarza i zatrzymał się nad nim. Policjant — czerwony, zdyszany, bez czapki, z niespokojnymi oczami. Postał tak niezdecydowany kilka sekund i nagle pognał dalej na złamanie karku. Z głębi korytarza pędził drugi, po drodze zrywając z siebie mundur.

Do Andrzeja dotarło, że z miejsca, skąd biegło tych dwóch, dochodzi ogłuszające wycie dziesiątek gardeł. Wstał z wysiłkiem, przytrzymując się ściany, i poczłapał w stronę tego zgiełku. Pochlipywał, ze strachem dotykając twarzy; co chwila przystawał, żeby odpocząć, zginał się i łapał za brzuch.

Dotarł do schodów i chwycił za śliską, marmurową poręcz. Na dole, w ogromnym westybulu, poruszała się gęsta ludzka kasza. Nie sposób było zrozumieć, co się tam właściwie dzieje. Ustawione wzdłuż galerii reflektory oświetlały to kłębowisko zimnym, oślepiającym światłem. Migały brody, przepisowe czapki, złote sznury plecionych policyjnych akselbantów, bagnety, rozcapierzone palce, blade łysiny. Pod sufitem wisiał ciepły, wilgotny smród.

Andrzej zamknął oczy, żeby nie widzieć tego wszystkiego i, po omacku, przytrzymując się poręczy, byle jak, tyłem, bokiem, zaczął schodzić, sam nie rozumiejąc, po co to robi. Kilka razy zatrzymywał się, żeby odetchnąć i pojęczeć. Otwierał oczy, patrzył w dół i znowu robiło mu się słabo od tego widoku, znowu zamykał oczy i schodził, trzymając się poręczy. Na dole ręce osłabły mu zupełnie, więc puścili się i sturlał z ostatnich schodków, aż do marmurowego półpiętra ozdobionego gigantycznymi spluwaczkami z brązu. Poprzez mg i wycie usłyszał nagle ostry, ochrypły krzyk: „Patrz, przecież to Andriucha!… Ludzie, tam naszych zabijają!” Otworzył oczy i zobacz obok siebie wujka Jurę, potarganego, w rozdartej bluzie; oczy dzikie, wytrzeszczone, broda rozczochrana. Zobaczył, jak wujek Jura podnosi w wyciągniętych rękach swój cekaem i, nie przestając i ryczeć, daje serię po galerii, po reflektorach, po szybach…

Potem pamiętał tylko jakieś oderwane wrażenia, świadomość przypływała i odpływała, razem z przypływami i odpływami bólu i mdłości. Najpierw znalazł się na środku westybulu. Okazało się, że uparcie szedł na czworakach do odległych, otwartych drzwi, przechodząc przez nieruchome ciała, a ręce ślizgały mu się na czymś mokrym i zimnym. Ktoś obok niego jęczał, powtarzając cały czas: „O Boże, Boże, Boże…” Na dywanie pełno było szkła, łusek po nabojach, kawałków tynku. Przez otwarte drzwi wdarli się z wyciem i biegli prosto na niego jacyś straszni ludzie z płonącymi pochodniami w rękach…

Wreszcie zalazł się na zewnątrz, w portalu. Siedział z rozsuniętymi nogami, opierając się dłońmi o chłodny kamień, a na kolanach miał karabin bez zamka. Czuć było zapach świeżego dymu, gdzieś na krawędzi świadomości grzechotał cekaem, dziko rżały konie, a on, tłumacząc samemu sobie, monotonnie powtarzał na głos:

— Rozdepczą mnie tu, na pewno mnie rozdepczą…

Ale go nie rozdeptali. Ocknął się na ulicy, obok schodów. Przyciskał policzek do szorstkiego granitu, nad nim świeciła latarnia rtęciowa. Karabinu nie było i ciała też chyba nie było. Czuł się tak, jakby zawieszono go w pustce, z twarzą przyciśniętą do kamienia, a na placu przed nim, jak na scenie, odgrywano jakąś dziwaczną tragedię.

Zobaczył, jak wzdłuż otaczających plac latarni, wzdłuż pierścienia sczepionych razem wozów, z brzękiem i łoskotem mknie samochód pancerny. Jego wieżyczka z cekaemem przesuwa się z boku na bok, hojnie plując ogniem, świecące tory pocisków miotają się po całym placu, a przed samochodem, z zadartą głową galopuje koń, wlokąc za sobą oberwaną uprząż… Nagle z gęstwiny rumianek, przecinając drogę samochodowi pancernemu, wytoczył się kryty brezentem furgon, oszalały koń szarpnął w bok i rozbił się o latarnię.

Samochód ostro zahamował, zarzuciło go. W tym momencie na otwartą przestrzeń wbiegł wysoki człowiek w czerni, machnął ręką i upadł i plackiem na asfalt. Pod samochodem wystrzelił płomień, rozległ się łoskot i tył żelaznej machiny ciężko osiadł. Człowiek w czerni znowu pobiegł. Wyprzedził samochód, wsunął coś do otworu obserwacyjnego kierowcy i odskoczył w bok. Andrzej poznał Fritza Heigera. Otwór oświetliło od wewnątrz, w samochodzie coś huknęło i z otworu wyleciał długi, dymiący język płomienia. Fritz, schylony, na ugiętych nogach, z rozłożonymi drugimi ramionami, bokiem, jak krab, okrążał samochód. Pancerne drzwi otworzyły się na oścież, na asfalt wypadł płonący, kosmaty tobół i z przeraźliwym wyciem zaczął się toczyć, sypiąc iskry.

Potem Andrzej znowu stracił przytomność, jakby ktoś spuścił kurtynę. Zostały tylko wściekłe głosy, nieludzkie piski i tupot dziesiątek nóg. Od płonącego samochodu pancernego dobiegał smród benzyny i rozpalonego żelaza. Fritz Heiger, otoczony tłumem ludzi Z białymi opaskami na rękawach, wyższy od nich o całą głowę, wykrzykiwał komendy i gwałtownie machał rękami w różne strony. Twarz i białe, rozczochrane włosy miał pokryte sadzą. Inni ludzie z białymi opaskami oblepili latarnie przed wejściem do merostwa, nie wiadomo po co włazili na górę i zrzucali stamtąd jakieś długie, szarpane wiatrem sznurki. Wlekli po schodach kogoś, rzucającego się i wierzgającego nogami, kto przez cały czas piszczał cienkim głosem, aż uszy puchły. Nagle na schodach pojawił się tłum ludzi o czarnych brodatych twarzach, szczęknęła broń. Pisk ucichł, ciemne ciało popełzło w górę, wzdłuż latarni, drgając kurczowo. Ktoś z tłumu wystrzelił, wierzgające nogi uspokoiły się, wyciągnęły i ciało zaczęło powoli kołysać się w powietrzu.

A potem Andrzej ocknął się wśród potwornych wstrząsów. Jego głowa podskakiwała na twardych, cuchnących tobołkach, czymś jechał, dokądś go wieźli i znajomy wściekły głoś pokrzykiwał; „Noo! Noo, larwo, żeby cię!… Jazda!” A na wprost niego, na tle czarnego nieba płonęło merostwo. Gorące języki wysuwały się z okien, iskry sypały się w ciemność i widać było, jak kołyszą się lekko, zwisając z latarń, drugie, wyciągnięte ciała.

Загрузка...