Słońce było w zenicie. Miedziany od pyłu dysk wisiał pośrodku bladego, przybrudzonego nieba. Pokraczny cień kurczył się. i jeżył tuż pod podeszwami, to szary i rozmyty, to jakby nagle ożywając nabierał ostrości, robił się. czarny i wyjątkowo wstrętny. Nie było tu żadnej drogi — tylko guzowata, szarożółta sucha glina, popękana, ubita, twarda jak kamień. Jej gładka, niemal wypolerowana powierzchnia nasuwała pytanie, skąd bierze się taka masa pyłu.
Na szczęście wiatr wiał w plecy. Gdzieś daleko za nimi wsysał w siebie niezliczone tony wstrętnych, rozżarzonych drobinek pyłu i z tępym uporem przesypywał je wzdłuż wypalonego słońcem występu, wciśniętego pomiędzy przepaść i Żółtą Ścianą. Wzbijał je w szalonym kołowrocie w niebo, skręcał w giętkie, kokieteryjne, łabędzie szyje trąb powietrznych albo po prostu pchał przed siebie kłębiący się wał, a potem w ataku wściekłości ciskał kłującą mąkę w plecy, we włosy, rozjuszony smagał nią po mokrym od potu karku, chłostał po rękach, po uszach, wpychał do kieszeni, wsypywał za kołnierz…
Była tu pustka i to od bardzo dawna. Może od zawsze. Słońce, glina, wiatr. Tylko czasem przeleci, podskakując i wijąc się jak błaznujący kuglarz, kolczasty szkielet krzewu, wydartego z korzeniami Bóg wie jak daleko stąd. Ani kropli wody, żadnych oznak życia. Tylko pył, pył, pył, pył…
Czasem glina pod nogami gdzieś znikała i zaczynał się kamienny miał. Wszystko było rozpalone, jak w piekle. To z prawej, to z lewej strony z kłębów wędrującego pyłu wystawały gigantyczne fragmenty skał — siwych, jakby przyprószonych mąką. Wiatr i upał nadawały im najbardziej fantastyczne i niespodziewane kształty. Pojawiały się i znikały jak zjawy, jakby bawiły się w kamiennego chowanego. Kamienne okruchy pod nogami stawały się coraz grubsze, nagle kruszywo kończyło się i pod nogami znowu dźwięczała glina.
Kamienie zachowywały się bardzo podstępnie. Usuwały się spod nóg, starały jak najgłębiej wbić w podeszwę, przebić ją, dobrać się do żywego ciała. Glina zachowywała się trochę lepiej, ale i ona robiła co mogła. Nagle wypiętrzała się łysawymi pagórkami, albo ni z tego, ni z owego formowała siew idiotyczne zbocza, rozstępowała się w głębokie, strome doły, na których dnie nie pozwalał oddychać tysiącletni, zastany upał… Ona też grała w swoją grę, w swojego glinianego berka, przechodziła metamorfozy na miarę swojej ograniczonej, glinianej fantazji. Tutaj wszystko grało w swoją grę. I to do jednej bramki…
— Ej, Andrzej — zawołał ochryple Izia. — Andriuchaa!…
— Czego chcesz? — zapytał przez ramię Andrzej i zatrzymał się. Wózek, chybocząc się na rozchwianych kółkach, siłą rozpędu wpadł na niego i podciął kolana.
— Uważaj!…
Izia stał jakieś dziesięć metrów od niego i pokazywał coś, co trzymał w wyciągniętej ręce.
— Co to? — zapytał Andrzej bez specjalnego zainteresowania. Izia naparł na postronki i, nie opuszczając ręki, dotoczył swój wózek do Andrzeja. Andrzej przyglądał mu się — Izia wyglądał strasznie, z tą brodą do piersi, z nastroszoną, szarą od pyłu czupryną, w niewiarygodnie obszarpanej kurtce, z widocznymi przez dziury kawałkami mokrego, owłosionego ciała. Strzępy spodni ledwie zakrywały kolana, prawy but wołał pić, wypuszczając na światło dzienne brudne palce z połamanymi, czarnymi paznokciami… Koryfeusz ducha. Kapłan i apostoł wiecznej świątyni kultury…
— Grzebień! — zawołał triumfalnie Izia, podchodząc bliżej.
Grzebień był z gatunku tych najtańszych — plastikowy, z połamanymi zębami. Właściwie był to zaledwie fragment grzebienia. W miejscu złamania można nawet jeszcze było dojrzeć jakieś GOST, ale plastik był wybielony dziesięcioleciami leżenia na słońcu i porządnie wyżarty przez pył.
— No widzisz — powiedział Andrzej. — A ty ciągle marudzisz: nikt przed nami, nikt przed nami.
— Marudzę zupełnie inaczej — odparł pojednawczo Izia. — Posiedźmy chwilę, co?
— Dobra — zgodził się Andrzej bez entuzjazmu. Izia od razu, nawet nie zdejmując postronków, klapnął tyłkiem wprost na ziemię i zaczął wsuwać kawałek grzebienia do kieszeni na piersi.
Andrzej postawił swój wózek bokiem do wiatru, zrzucił postronki i usiadł, opierając się plecami i karkiem o gorące kanistry. Wiatru zrobiło się jakby mniej, za to goła glina bezlitośnie parzyła w pośladki przez przetarty materiał.
— No i gdzie ten twój rezerwuar? — zapytał z pogardą. — Papla.
— Szszuka, szszuka! — odezwał się Izia. — Musi tu jest!
— Co ty gadasz?
— To taki dowcip, o kupcu — wyjaśnił natychmiast Izia. — Poszedł jeden kupiec do domu publicznego…
— Zaczyna się! — zawołał Andrzej. — Znowu o tym samym? Troszkę spokoju, Katzman, jak słowo daję!
— Nie mogę sobie pozwolić na spokój — oświadczył Izia. — Pełna gotowość w każdej chwili.
— Zdechniemy tu.
— Mowy nie ma! Nawet o tym nie myśl!
— Nie myślę — odpowiedział Andrzej.
To była prawda. Myśl o nieuchronnej śmierci ostatnio bardzo rzadko przychodziła mu do głowy. Cholera wie dlaczego. Może dlatego, że poczucie beznadziejności zupełnie się stępiło, może ciało było już tak wyschnięte i znękane, że przestało krzyczeć i wyć, i tylko ledwo, ledwo chrypiało gdzieś na granicy słyszalności… A może to ilość przeszła w końcu w jakość i zaczęła działać ciągła obecność Izi z jego niemal nienaturalną obojętnością wobec śmierci. A śmierć przez cały czas krążyła wokół nich, to podchodziła bardzo blisko, to nagle znowu się oddalała, ale nigdy nie traciła ich z pola widzenia… Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu jeśli nawet Andrzej zaczynał mówić o nieuchronnym końcu, to tylko po to, żeby przekonać się o swojej rosnącej wobec niego obojętności.
— Co mówisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Mówię, że najważniejsze to nie bać się tu zdechnąć…
— Sto razy mi to mówiłeś. Już od dawna się nie boję, a ty ciągle swoje…
— To dobrze — powiedział pokojowo Izia. Wyciągnął przed siebie nogi. — Czym by tu podwiązać podeszwę? — zastanowił się. — Jak nie podwiążę, to mi za chwilę odpadnie…
— Odetnij kawałek od postronków i podwiąż… Dać ci nóż? Przez jakiś czas Izia w milczeniu oglądał wystające z buta palce.
— Dobra — powiedział w końcu. — Jak zupełnie odpadnie, to wtedy… Może weźmiemy po łyku?
— Rączki marznąć, nóżki marznąć? — zapytał Andrzej i od razu przypomniał sobie wujka Jurę. Rzadko go teraz wspominał. Był postacią z innego życia.
— Czy nie pora sobie chlapnąć? — podchwycił natychmiast Izia, przypochlebnie zaglądając Andrzejowi w oczy.
— Figą z makiem! — powiedział z zadowoleniem Andrzej. — Wiesz, czego się napij? Tej wody, o której gdzieś tam wyczytałeś. Kłamałeś o tym rezerwuarze, co?
Tak jak się spodziewał, Izia od razu się wściekł.
— Idź w cholerę! Co ja jestem — twoja guwernantka?
— To twój rękopis kłamał…
— Idiota — powiedział Izia z pogardą. — Rękopisy nie kłamią. To nie książki. Trzeba tylko umieć je czytać…
— No, to znaczy, że ty nie umiesz…
Izia tylko na niego popatrzył i od razu zakrzątnął się, wstając.
— Będzie mi tutaj… — mamrotał. — Wstawaj! Chcesz rezerwuar? To czego siedzisz? Wstawaj, mówię!
Wiatr triumfalnie smagnął ich pyłem po uszach i radośnie, jak wesoły pies, zatoczył pyliste koło nad nagą gliną. Glina z wysiłkiem przyłączyła się do niego. Przez jakiś czas zachowywała się grzecznie, jakby zbierając siły, a potem nagle zaczęła spadać zboczem.
Żebym to ja chociaż wiedział, gdzie mnie diabli niosą, pomyślał Andrzej. Przez całe życie gdzieś mnie nosi, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu… A przecież nie ma to już żadnego sensu. Wcześniej, mimo wszystko, zawsze był jakiś sens. Nawet najmarniejszy, najgłupszy, ale jednak. Gdy, powiedzmy, bili mnie po mordzie, zawsze mogłem sobie powiedzieć: to nic, to — i w imię, to — walka…
…Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia. (To było w Kryształowym Pałacu, dopiero co zjedli po kawałku kury, pieczonej pod ciśnieniem, i teraz leżeli na kolorowych, sztucznych materacach na brzegu basenu z przezroczystą, podświetlaną wodą.) Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia, grzebiąc w zębach starannie umytym palcem. Wszyscy ci nasi oracze, tokarze, blumingi, krakingi, kłosiste pszenice, lasery i masery. Wszystko to gówno, nawóz. Wszystko przemija. Albo mija bez śladu i na zawsze, albo mija, bo ulega przemianie. I wszystko wydaje się ważne, bo większość uważa je za ważne. A większość tak myśli, bo stara się napchać żołądek i dogodzić sobie jak najmniejszym kosztem. Ale jeśli się zastanowić, to co kogo obchodzi większość? Ja na przykład nic do niej nie mam, sam w pewnym sensie jestem większością. Ale mnie większość nie interesuje. Historia większości ma swój początek i swój koniec. Na początku większość żre, co jej dają. A potem przez całe swoje życie zajmuje się problemem wyboru — co by tu takiego wybrać do żarcia? Czego jeszcześmy nie żarli?… No, do tego to na razie jeszcze daleko, zaprotestował Andrzej. Nie aż tak daleko, jak ci się wydaje, zaprzeczył Izia. A nawet jeśli daleko, to i tak nie o to chodzi. Najważniejsze, że jest początek i jest koniec… Wszystko, co ma początek, ma też koniec, powiedział Andrzej. Słusznie, zgodził się Izia niecierpliwie. Aleja mówię w skali historii, a nie w skali wszechświata. Historia większości ma swój koniec, natomiast historia mniejszości zakończy się dopiero razem ze wszechświatem… Parszywy elitarysta, powiedział leniwie Andrzej, wstał ze swojego materaca i wskoczył do basenu. Długo pływał, prychał w chłodnej wodzie i nurkował na samo dno, gdzie woda była lodowata, i pił ją chciwie, jak ryba…
…Nie, skąd, wcale jej nie pił. Dopiero teraz by pił. O Boże, i to jak by pił! Cały basen by wypił, nic Izi nie zostawił, niech szuka tego swojego rezerwuaru…
Z prawej strony, zza szarożółtych kłębów pyłu wyjrzały jakieś ruiny — na wpół zawalona ściana, najeżona zakurzonymi roślinami, i pozostałości po niezgrabnej, czworokątnej wieży.
— No proszę — powiedział Andrzej zatrzymując się. — A ty ciągle: nikt przed nami…
— Nigdy tego nie mówiłem, do diabła! — wysyczał Izia. — Mówiłem…
— Słuchaj, a może rezerwuar jest właśnie tutaj?
— Bardzo możliwe.
— Chodźmy zobaczyć.
Zrzucili postronki i poczłapali w stronę ruin.
— Ha! — wykrzyknął Izia. — Normańska twierdza! Dziewiąty wiek…
— Woda, szukaj wody — powiedział Andrzej.
— Idź do diabła ze swoją wodą! — zawołał Izia. Oczy mu się rozszerzyły, wyszły na wierzch, dawno zapomnianym gestem sięgnął ręką pod brodę w poszukiwaniu brodawki. — Normanowie… — mamrotał. — No, no.. Ciekawe, jak ich tu ściągnęli?
Zaczepiając łachmanami o ciernie, pokonali wyłom w murze. Wiatr ucichł. Na czworokątnym, gładkim placu wznosił się niski budynek z zawalonym dachem.
— Związek miecza i gniewu… — mamrotał Izia, szybko zmierzając w kierunku drzwi. — A ja przez cały czas nie mogłem zrozumieć, co to za związek… skąd tu jakiś miecz… Ale kto by przypuszczał?…
W budynku panowało całkowite spustoszenie. Całkowite i pradawne. Starożytne. Zwalony strop przemieszał się z kawałkami zgniłych desek — pozostałościami po długim stole. Wszystko tu było zakurzone, spróchniałe, zbutwiałe. Wzdłuż ściany po lewej stronie ciągnęły się zakurzone i zbutwiałe ławy. Cały czas mamrocząc coś pod nosem, Izia zaczaj grzebać w tym truchle, a Andrzej wyszedł na zewnątrz i obszedł dom dookoła.
Bardzo szybko znalazł to, co kiedyś mogło być rezerwuarem — ogromny, wyłożony kamiennymi płytami okrągły dół. Teraz kamienie były suche jak pustynia, ale woda niewątpliwie kiedyś tu była: na brzegach dołu, w twardej jak cement glinie zachowały się wyraźne wgłębienia — ślady obutych nóg i psich łap. Kiepska sprawa, pomyślał Andrzej. Dawny strach chwycił go za gardło i od razu puścił: na przeciwległym końcu dołu, na glinie rozpłaszczyły się szerokie, kosmate liście żeń-szenia. Andrzej pobiegł do nich, okrążając dół, w biegu szukając noża w kieszeni.
Przez kilka minut, sapiąc i zalewając się potem, wściekle rył nożem i paznokciami skamieniałą glinę, odgrzebywał okruchy, znowu rył, a potem, chwytając rękami za grubą nasadę korzenia — chłodną, wilgotną, mocną— zaczaj silnie, ale ostrożnie ciągnąć, żeby, nie daj Boże, nie złamać korzenia gdzieś pośrodku.
Korzeń był ogromny — z siedemdziesiąt centymetrów długości, gruby jak pięść, biały, czysty, połyskliwy. Przyciskając go obiema rękami do policzka, Andrzej poszedł do Izii. Po drodze nie wytrzymał: wpił się zębami w chrzęszczącą soczystość i zaczął z rozkoszą żuć. Starał się nie spieszyć, starał się przeżuwać jak można najdokładniej, żeby nie zmarnować ani jednej kropli tej cudownej, miętowej goryczy, od której w ustach i w całym ciele robiło się świeżo i chłodno jak w lesie nad ranem, i rozjaśniał się umysł. I nie trzeba już niczego się bać, można przesuwać góry…
Siedzieli potem na progu domu i radośnie wgryzali się, chrzęścili i ciamkali, mrugając do siebie wesoło z pełnymi ustami. Wiatr, rozczarowany, wył nad ich głowami i nie mógł ich dosięgnąć. Jeszcze raz go oszukali — nie będzie się zabawiał ich kośćmi na nagiej glinie. Teraz znowu mogli się z nim zmierzyć.
Wypili po dwa łyki z gorącego kanistra, zaprzęgli się do wózków i poszli dalej. Szło się zupełnie inaczej, lekko, Izia już nie zostawał w tyle, maszerował obok, klapiąc na wpół oderwaną podeszwą.
— Znalazłem tam jeszcze jeden krzaczek — powiedział Andrzej. — Mały. W drodze powrotnej…
— Niepotrzebnie. Trzeba było zjeść.
— Jeszcze ci mało?
— A po co ma się dobro marnować?
— Nie zmarnuje się — odparł Andrzej. — W drodze powrotnej się przyda.
— Nie będzie przecież żadnej drogi powrotnej!
— Tego jeszcze nie wiadomo — powiedział Andrzej. — Powiedz mi lepiej, będzie jeszcze woda?
Izia zadarł głowę i popatrzył na słońce.
— W zenicie — oświadczył. — Albo prawie w zenicie. A pan jak uważasz, panie astronom?
— Tak jakby.
— Zaraz zacznie się najbardziej interesujący odcinek.
— A co tu może być interesującego? Powiedzmy, że przejdziemy przez punkt zerowy, powiedzmy, że dojdziemy do Antymiasta…
— Skąd wiesz?
— O Antymieście?
— Nie. Dlaczego myślisz, że tak po prostu przejdziemy i pójdziemy dalej?
— Wcale o tym nie myślę — powiedział Andrzej. — Myślę o wodzie.
— Panie Boże ratuj! W punkcie zero jest początek świata, rozumiesz? A on o wodzie!…
Andrzej nie odpowiedział. Zaczęło się podejście pod kolejny pagórek, szło się coraz trudniej, postronki wrzynały się w ciało. Niezły taki żeń-śzeń, pomyślał Andrzej. Skąd my o nim wiemy? Pak opowiadał? Zdaje się, że tak… A, nie! Wywłoka kiedyś przywlokła do obozu kilka korzeni i zaczęła jeść, a żołnierze jej zabrali i też spróbowali. Tak. Potem wszyscy chodzili napuszeni i kotłowali Wywlokę do samego rana… A Pak dopiero potem opowiedział, że ten ichni żeń-szeń, tak jak i prawdziwy żeń-szeń, trafia się bardzo rzadko. Rośnie tam, gdzie kiedyś była woda, i doskonale regeneruje siły. Tylko że nie można go przechowywać, trzeba zjeść natychmiast, bo po godzinie, albo nawet wcześniej, korzeń więdnie i robi się niemal trujący.. Obok Pawilonu było mnóstwo tego żeń-szenia, cały ogród… No, tam to się go najedliśmy do woli, Izi wszystkie wrzody zagoiły się w ciągu jednej nocy. Pod Pawilonem było dobrze. A Izia przez cały czas rozprawiał o gmachu kultury…
…Wszystko inne — to tylko rusztowania u ścian świątyni, mówił. Wszystkie najlepsze rzeczy, które przez sto tysięcy lat wymyśliła ludzkość, wszystkie najważniejsze sprawy, które zrozumiała i do których doszła, składają się na tę świątynię. Przez tysiąclecia swojej historii, walcząc, głodując, wpadając w niewolnictwo i buntując się, dzieląc i jednocząc, ludzkość, sama tego nie podejrzewając, niesie tę świątynię na mętnym grzbiecie swojej fali. Zdarza się, że nagle ją zauważa, i wtedy albo zaczyna ją rozwalać na cegły, albo gwałtownie oddawać jej cześć, albo zaraz obok buduje inną świątynię, jako obelgę. I nigdy nie rozumie do końca, z czym ma do czynienia, a po bezskutecznych próbach wykorzystania świątyni w ten czy inny sposób, bardzo szybko wraca do swoich tak zwanych potrzeb bieżących. Zaczyna dzielić coś, co już trzydzieści trzy razy zostało podzielone, kogoś ukrzyżuje, komuś odda cześć — a świątynia rośnie sobie i rośnie z wieku na wiek, z tysiąclecia na tysiąclecie, i nie można jej ani zburzyć, ani ostatecznie poniżyć… Najzabawniejsze jest to, mówił Izia, że każda cegiełka tej świątyni, każda wieczna książka, każda wieczna melodia, każde niepowtarzalne dzieło architektoniczne niosą w sobie sprasowane doświadczenie tejże ludzkości, jej myśli i myśli o niej, idee celów i sprzeczności jej istnienia. A więc, bez względu na to, jak daleka wydawałaby się świątynia od tymczasowych interesów tego stada świń, jednocześnie jest zawsze nieodłącznie z nim związana, nie może bez niego istnieć… Zabawne jest jeszcze i to, że świątyni nikt właściwie nie buduje świadomie. Nie da się zaplanować jej na papierze ani w żadnym genialnym mózgu, ona rośnie sama z siebie, bezbłędnie wchłania w siebie wszystko to, co najlepszego zrodziła historia ludzkości… Ty może uważasz, pytał zjadliwie Izia, że bezpośredni budowniczowie tej świątyni to nie świnie? Ha! Jeszcze jakie świnie! Złodziej i łajdak Benvenuto Cellini, nałogowy pijak Hemingway, pederasta Czajkowski, schizofrenik i reakcjonista Dostojewski, drobny złodziejaszek i szubienicznik Francois Villon… Mój Boże, przecież porządni ludzie to wśród nich rzadkość! Ale oni, jak koralowe polipy, nie wiedzą, co tworzą. Podobnie jak cała ludzkość. Pokolenie za pokoleniem żre, zaspokaja swoje potrzeby, rozkoszuje się, walczy, zabija, zdycha — i patrzysz, a tu już cały koralowy atol powstał, i to jaki piękny! A jaki trwały!… No dobrze, powiedział Andrzej. Świątynia. Jedyna trwała wartość. W porządku. W takim razie co my wszyscy mamy do tego? Co ja mam do tego?…
— Stój! — Izia chwycił go za postronek. — Poczekaj. Kamienie.
Rzeczywiście, kamienie były tu odpowiednie — okrągłe, płaskie, wyglądały jak wyschnięte krowie placki.
— Kolejna świątynia? — uśmiechnął się złośliwie Andrzej. Zrzucił postronki, odszedł na bok i podniósł najbliżej leżący kamień. Doskonale nadawał się na fundament — od dołu guzowaty, ostry, a z wierzchu gładki, wypolerowany pyłem i wiatrem. Andrzej położył go na stosunkowo równym kamiennym miale, wepchnął trochę głębiej i poszedł po następny.
Układając fundament czuł coś w rodzaju zadowolenia: mimo wszystko była to jednak jakaś praca, nie bezmyślne przebieranie nogami, lecz praca wykonywana w określonym celu. Można było ten cel kwestionować, można było nazwać Izie maniakiem i psychopatą (zresztą zgodnie z prawdą…)… A można było właśnie tak: kamień po kamieniu układać możliwie najbardziej równy plac na fundament.
Obok niego sapał i stękał Izia, tocząc ogromne kamienie i potykając się. Podeszwa oderwała się już do końca. Gdy fundament był gotowy, Izia poleciał do swojego wózka i wyciągnął z niego kolejny egzemplarz „Przewodnika”.
Kiedy będąc w Kryształowym Pałacu ostatecznie zrozumieli i niemal uwierzyli, że w dalszej drodze na północ już nigdy nikogo nie spotkają, Izia usiadł przy maszynie do pisania i błyskawicznie napisał „Przewodnik po świecie absurdu”, Potem osobiście powielił go na dziwacznej kopiarce — automacie (w Kryształowym Pałacu było do licha i trochę najdziwniejszych i najróżniejszych automatów), osobiście umieścił wszystkie pięćdziesiąt egzemplarzy w kopertach z dziwnego, przezroczystego, a przy tym bardzo trwałego materiału pod nazwą „folia polietylenowa” i załadował nimi swój wózek, ledwo zostawiając w nim miejsce na plecak z sucharami… A teraz miał już tylko dziesięć kopert, a może nawet mniej.
— Ile ci ich jeszcze zostało? — zapytał Andrzej.
Izia, układając kopertę na środku kamiennego fundamentu, nieuważnie odpowiedział:
— A cholera wie… Mało. Dawaj kamienie.
I znowu zaczęli dźwigać kamienie. Wkrótce nad kopertą wyrosła półtorametrowa piramida. Na tej bezludnej pustyni wyglądała trochę dziwnie, a żeby ją jeszcze bardziej udziwnić, Izia polał kamienie zjadliwie czerwoną farbą z ogromnej tubki, znalezionej w magazynie pod Wieżą. Potem poszedł do wózka, usiadł i zaczął przywiązywać oderwaną podeszwę kawałkiem sznurka, spoglądając przy tym co chwila na swoją piramidę. Malującą się na jego twarzy niepewność i wątpliwości stopniowo zastępował wyraz zadowolenia i rosnącej z każdą sekundą dumy.
— A co?! — zawołał, napuszony i zachwycony sobą. — Nawet kompletny głupek nie przejdzie obok tego obojętnie, domyśli się, że coś jest w środku…
— Aha — powiedział Andrzej, kucając obok. — Dużo ci z tego przyjdzie, że jakiś głupek rozwali piramidę.
— Nie ma strachu — wymamrotał Izia. — Głupek to też istota rozumna. Jak sam nie zrozumie, to opowie innym… — Ożywił się nagle. — Weź na ten przykład mity! Jak wiadomo, głupcy to przeważająca większość ludzkości, co znaczy, że świadkiem każdego interesującego wydarzenia był właśnie głupek. Ergo: mit jest opowieścią o wydarzeniu prawdziwym, doświadczonym przez głupka i opisanym przez poetę. Co ty na to?
Andrzej nie odpowiedział. Patrzył na piramidę. Wiatr zbliżał się do niej ostrożnie, niepewnie kurzył dookoła, słabo pogwizdywał w szczelinach między kamieniami. Andrzej nagle z niezwykłą jasnością wyobraził sobie te nie kończące się kilometry, które zostały za nimi, i ciągnącą się po tych kilometrach rzadką linię takich piramid, pozostawionych na pastwę wiatru i czasu… Potem wyobraził sobie, jak do takiej piramidy doczołguje się na czworakach wyschnięty jak mumia, zdychający z głodu i pragnienia wędrowiec… jak z wściekłością, łamiąc paznokcie, rozgrzebuje i rozwala kamienie, a rozpalona wyobraźnia rysuje mu wizje ukrytego pod kamieniami jedzenia i wody… Andrzej zaśmiał się histerycznie. No, wtedy to już na pewno bym się zastrzelił. Niemożliwe, żeby przetrzymać coś takiego…
— Co z tobą? — zapytał podejrzliwie Izia.
— Nic, nic, wszystko w porządku — powiedział Andrzej i wstał.
Izia też wstał i przez chwilę krytycznie przyglądał się swojej piramidzie.
— Nie ma w tym nic śmiesznego! — oświadczył. Potupał obwiązaną sznurkiem nogą. — Na razie wystarczy. Idziemy?
— Idziemy.
Andrzej zaprzągł się do wózka. Izia nie mógł się powstrzymać, żeby jeszcze raz nie obejść dookoła swojej piramidy. Najwyraźniej on też sobie coś wyobrażał, coś, co mu pochlebiało, uśmiechał się ukradkiem, zacierał ręce i głośno sapał w wąsy.
— Ale wyglądasz! — nie wytrzymał Andrzej. — Jak ropucha. Nawalił skrzeku i duma go rozsadza. Albo jak łosoś.
— No, no! — powiedział Izia, wkładając ręce w postronki. — Łosoś potem zdycha…
— Otóż to — odpowiedział Andrzej.
— No, no! — powtórzył groźnie Izia. Ruszyli. Potem Izia zapytał nagle:
— Jadłeś kiedyś łososia?
— Kilogramami — odpowiedział Andrzej. — Pod wódkę, doskonale pasuje. Albo na kanapki, do herbaty… A co?
— Tak… A moje córki już go nie spróbowały.
— Córki? — zdziwił się Andrzej. — To ty masz córki?
— I to trzy. I ani jedna nie wie, co to jest łosoś. Tłumaczyłem im, że łosoś i jesiotr to ryby, które wyginęły. Podobnie jak ichtiozaury. A one to samo będą opowiadać swoim dzieciom o śledziach.
Mówił coś jeszcze, ale Andrzej, zszokowany, już nie słuchał. A to ci dopiero! Trzy córki! Izia! Znam go sześć lat i nigdy by mi coś takiego do głowy nie przyszło. I dlaczego on w takim razie zdecydował się, żeby tu… A to numer! Nie ma co, ludzie bywają różni. Nie, nie, pomyślał. Nie ma o czym gadać: żaden normalny człowiek do tej piramidy nie dojdzie. Normalny człowiek dojdzie do Kryształowego Pałacu i tam już zostanie. Widziałem już takich normalnych ludzi — gęby od tyłka nie sposób odróżnić; Nie, jeśli ktoś tu się dociągnie, to tylko taki Izia numer dwa. I jak rozkopie tę piramidę, jak rozerwie kopertę, od razu o wszystkim zapomni — i umrze tu, zaczytany… Chociaż, z drugiej strony, skoro mnie tu przywiało… I po co? Na Wieży było dobrze. W Pawilonie jeszcze lepiej. Ale w Kryształowym Pałacu… Tak jak żyłem w Kryształowym Pałacu, już nigdy nie będę żył… No dobrze — Izia. Nie może usiedzieć na jednym miejscu. A gdyby nie było ze mną Izii — to bym się stamtąd ruszył? Czybym został? Oto pytanie!…
…Dlaczego musimy iść naprzód? — pytał Izia na Plantacji, a czarne, cycate ślicznotki siedziały obok nas i słuchały. Dlaczego mimo wszystko musimy iść naprzód? — perorował, z roztargnieniem gładząc siedzącą najbliżej po atłasowym kolanie. A dlatego że za nami jest albo śmierć, albo nuda, która jest równoznaczna ze śmiercią. Czyżby nie wystarczyło ci to proste wyjaśnienie? Jesteśmy pierwsi, rozumiesz? Nikt przed nami nie przeszedł tego świata od końca do końca. Z dżungli i bagien do samego punktu zerowego… A może wszystko to wymyślono właśnie po to, żeby znalazł się taki człowiek? Żeby przeszedł od — do… Po co? — pytał posępnie Andrzej. A skąd ja mam wiedzieć po co? — denerwował się Izia. A po co buduje się świątynię? To oczywiste, że świątynia jest jedynym widocznym celem, a po co — to niewłaściwe pytanie. Człowiek musi mieć cel, bez celu nie potrafi żyć, po to dano mu rozum. Jeśli nie ma celu, wymyśla go sobie… No i ty właśnie sobie go wymyśliłeś, powiedział Andrzej, koniecznie musisz przejść od — do. I to ma być cel! Nie wymyślałem go, sprzeciwił się Izia, to mój jedyny cel. Nie miałem wyboru. Albo cel, albo bezcelowość. Tak to wygląda… A czemu ty mi zawracasz głowę swoją świątynią, powiedział Andrzej, co ona ma do tego?… Ma, i to dużo, z zadowoleniem, jakby na to właśnie czekając, odparł Izia. Świątynia, kochany ty mój Andriuszka, to nie tylko wieczne książki i wieczna muzyka. Gdyby tak było, to wyszłoby na to, że świątynię zaczęto budować dopiero po Gutenbergu, albo, jak was uczono, po Iwanie Fiedorowie. Nie, kochaniutki, na świątynię składają się również nasze czyny. Jeśli wolisz, czyny są jej cementem, jej siłą, jej podstawą. Wszystko zaczęło się od czynów. Najpierw był czyn, potem legenda, a dopiero później cała reszta. Oczywiście, mówimy tu o czynie niezwykłym, niepojętym, wychodzącym poza ramy… Oto co było początkiem świątyni — niebanalny czyn!… Krótko mówiąc, bohaterski, zauważył Andrzej, uśmiechając się pogardliwie. No, powiedzmy, że bohaterski, zgodził się pobłażliwie Izia. Wychodzi na to, że jesteś bohaterem, powiedział Andrzej, że usiłujesz być bohaterem. Sindbad Żeglarz i Ulisses… Ale z ciebie głuptas, odparł Izia. Powiedział to niemal łagodnie, nie miał zamiaru go obrazić. Zaręczam ci, przyjacielu, że Ulisses nie starał się być bohaterem. On po prostu nim był — taką już miał naturę, inaczej nie mógł. Ty, na przykład, nie możesz jeść gówna — mdli cię, a jego mdliło od siedzenia w zabitej dechami Itace, od panowania… Przecież ja widzę, że ty się nade mną litujesz — myślisz sobie: maniak, psychol… Widzę, widzę. Nie powinieneś mnie żałować. Powinieneś mi zazdrościć. Dlatego że ja wiem dokładnie: nie ma w historii nic ważniejszego od budowy świątyni, a w moim życiu jest tylko jeden cel — chronić świątynię i pomnażać jej skarby. Oczywiście, nie jestem Homerem czy Puszkinem, nie dołożę swojej cegiełki. Ale jestem Katzmanem! Świątynia jest we mnie, a więc jestem jej częścią, a więc dzięki mojej świadomości samego siebie świątynia powiększyła się o jeszcze jedną ludzką duszę. I już samo to jest piękne. Nawet gdybym nie dołożył ani okrucha… Ale możesz być pewien, że ja postaram się coś dołożyć. Może to będzie zaledwie ziarnko, które z czasem odpadnie, nie przyda się… Ale wiem jedno — świątynia była we mnie, a więc była silna również mną. Nic z tego nie rozumiem, powiedział Andrzej. Mętne to twoje tłumaczenie. Jakaś religia: świątynia, duch… No pewnie, powiedział Izia, skoro to nie butelka wódki i nie szeroki materac, to już musowo religia. Nie masz się co nadymać, sam przecież sto razy powtarzałeś, że straciłeś grunt pod nogami, że zawisłeś w przestrzeni… Zgadza się, wisisz. Tak musiało się stać. Tak dzieje się z każdym choć trochę myślącym człowiekiem… A ja daję ci grunt. Najtwardszy, jaki tylko może być. Chcesz, stawaj na nim obiema nogami, nie chcesz, idź do diabła. Ale wtedy już nie narzekaj! Ty mi podsuwasz nie grunt, powiedział Andrzej, tylko jakiś bezkształtny obłok! No dobrze. Powiedzmy, że zrozumiałem, o co ci chodzi z tą świątynią. Tylko co mi z tego? Na budowniczego się nie nadaję, powiedzmy sobie szczerze, Homerem też nie jestem… Ty masz ją chociaż w sobie, nie możesz bez niej żyć, widzę przecież, jak ganiasz po świecie jak młody psiak, wszystko chciwie obwąchujesz, na co się natkniesz — oblizujesz, gryziesz… Widzę, jak czytasz. Dwadzieścia cztery godziny na dobę mógłbyś czytać… a przy tym wszystko zapamiętujesz. A ja tego nie potrafię. Lubię czytać, ale nie pochłaniam książek tak jak ty. Słuchanie muzyki — proszę bardzo. Uwielbiam słuchać muzyki. Ale nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! I pamięć mam zupełnie zwyczajną — nie mogę wzbogacić jej wszystkimi skarbami, jakie nagromadziła ludzkość… Nawet gdybym tylko tym się zajmował— i tak nie dam rady. W jedno ucho wpada, z drugiego wypada. No więc, co mi po twojej świątyni?… Zgoda, powiedział Izia, nie przeczę. Nie każdemu jest to dane… Nie przeczę, że to własność mniejszości, kwestia natury człowieka. Ale posłuchaj mnie. Opowiem ci, jak ja to widzę. Świątynia ma, Izia zaczął zaginać palce, budowniczych. To ci, co ją tworzą. Potem są ci, ee… tfu, nie mogę znaleźć właściwego słowa, cały czas plącze mi się po głowie ta religijna terminologia… No dobrze, niech już będzie, kapłani. To ci, którzy noszą ją w sobie. Poprzez ich dusze rośnie i w ich duszach istnieje. Są również konsumenci — ci, którzy jej doświadczają… Na przykład Puszkin — to budowniczy. Ja jestem kapłanem, a ty konsumentem… Czego się krzywisz, głupku! To przecież wspaniałe! Przecież świątynia bez konsumentów nie miałaby racji bytu. Pomyśl lepiej, jak ci się poszczęściło! Potrzeba wielu, wielu lat specjalnej obróbki, zmiękczania mózgu, przemyślnych systemów oszustw, żeby ciebie, konsumenta, popchnąć do zburzenia świątyni… A takiego, jakim stałeś się teraz, w ogóle nie sposób do tego zmusić, chyba że pod groźbą śmierci. Pomyśl, przecież tacy jak ty — to najmniejsza część mniejszości! Większości wystarczy dać jeden mały znak — już lecą z łomami, z pochodniami, burzyć, palić… nieraz już tak było! I pewnie jeszcze nieraz będzie. A ty narzekasz! Przecież jeśli w ogóle można zadać pytanie: po co potrzebna jest świątynia? — to odpowiedź może być tylko jedna: dla ciebie!…
— Andriucha! — zawołał Izia znajomym, nieprzyjemnym tonem. — A może łykniemy?
Byli na samym szczycie wysokiego wzgórza. Z lewej strony, tam gdzie urwisko, wszystko pokrywała gęsta zasłona kodującego się pyłu. Z prawej natomiast przejaśniło się i widać było Żółtą Ścianę, nie równą i gładką, jak w Mieście, lecz pomarszczoną i pofałdowaną jak kora olbrzymiego drzewa. W dole przed nimi zaczynało się równe jak stół, białe, kamienne pole — żadnego odłamka, równa kamienna płyta, ciągnący się aż po horyzont monolit. Jakieś pół kilometra od wzgórza kołysały się nad nim dwie nieduże trąby powietrzne — jedna żółta, a druga czarna.
— Coś nowego. — Andrzej zmrużył oczy. — Popatrz, lity kamień…
— Co? Tak, chyba tak… Słuchaj, daj no się napić — cztery godziny już minęły…
— Dobra — zgodził się Andrzej. — Tylko najpierw zejdźmy.
Zeszli ze wzgórza, uwolnili się od postronków i Andrzej wyciągnął ze swojego wózka rozpalony kanister. Kanister zaczepił się najpierw o pasek automatu, potem o plecak z resztkami sucharów, ale Andrzej i tak w końcu go wyciągnął, wsadził miedzy kolana i odkorkował. Izia podrygiwał obok, trzymając w gotowości dwa plastikowe kubeczki.
— Wyjmij sól — polecił Andrzej. Izia przestał podrygiwać.
— Daj spokój… — jęknął. — Po co? Chodź, tak machniemy…
— Bez soli nie dostaniesz — powiedział Andrzej zmęczonym głosem.
— To zróbmy tak… — Izi przyszła do głowy nowa myśl. Postawił kubeczki na kamieniu i pogrzebał w swoim wózku. — Najpierw zjem swoją sól, a potem popiję wodą.
— O Boże — powiedział wstrząśnięty Andrzej. — No dobra, rób jak chcesz.
Nalał po pół kubka gorącej, pachnącej żelazem wody, wziął od Izi torebkę z solą i powiedział:
— Dawaj język.
Wysypał odrobinę soli na gruby, obłożony język Izi i patrzył, jak ten, krzywiąc się i dławiąc, chciwie wyciąga rękę po kubek. Sam posolił swoją wodę i zaczął ją pić małymi, skąpymi łyczkami, jak lekarstwo, bez żadnej przyjemności.
— Dobre! — powiedział Izia, pochrząkując. — Tylko mało. No nie?
Andrzej kiwnął głową. Wypita woda od razu zmieniła się w pot, w ustach przez cały czas było tak samo sucho, żadnej ulgi. Podniósł kanister, sprawdzając, ile im jeszcze zostało. Na kilka dni pewnie starczy, a potem… Potem znowu coś się znajdzie, powiedział do siebie ze złością. Eksperyment to Eksperyment. Żyć nie pozwolą, ale umrzeć też nie… Rzucił okiem na rozciągającą się przed nimi białą, dyszącą żarem równinę, przygryzł suchą wargę i zaczął ustawiać kanister w wózku. Izia usiadł i na nowo przywiązał swoją podeszwę.
— Wiesz co — wysapał — to rzeczywiście jest jakieś dziwne miejsce… Czegoś takiego sobie nie przypominam… — Popatrzył na słońce, osłaniając oczy dłonią. — W zenicie — powiedział. — Słowo daję, w zenicie. Coś się będzie działo… Wyrzuć w cholerę to żelastwo, po co się z tym szarpiesz?
Andrzej starannie ustawiał automat obok kanistra.
— Gdyby nie to żelastwo, nasze kości leżałyby teraz za Pawilonem — przypomniał.
— E tam, za Pawilonem! — sprzeciwił się Izia. — Od tamtej pory minęło pięć tygodni i nawet muchy nie spotkaliśmy…
— Nie ma o czym gadać. Nie ty go będziesz nosił… Idziemy.
Kamienny płaskowyż był zadziwiająco równy. Wózki toczyły się po nim jak po asfalcie, tylko kółka skrzypiały. Ale upał jeszcze jakby się nasilił. Biały kamień odbijał słońce i dla oczu nie było żadnego ratunku. W pięty paliło, jakby w ogóle nie mieli butów, a kłęby pyłu nie zmniejszyły się nawet odrobinę. Jak tu nie padniemy, pomyślał Andrzej, to będziemy żyć wiecznie… Szedł, mocno mrużąc oczy, potem zamknął je zupełnie. Trochę lepiej. Tak właśnie będę szedł, myślał. A oczy mogę otwierać co dwadzieścia kroków. Albo co trzydzieści. Spojrzę — i dalej…
Bardzo podobnym białym kamieniem były wyłożone piwnice w Wieży. Tylko że tam było chłodno i panował półmrok, a wzdłuż ścian stały kartonowe pudła z artykułami żelaznymi. Zawierały gwoździe, sworznie wszelkich rozmiarów, wkręty, puszki z klejami i śrubami, butelki z różnokolorowymi lakierami, narzędzia stolarskie i ślusarskie, zawinięte w zatłuszczony papier łożyska kulkowe… Do jedzenia nie znaleźli nic, ale w kącie, z zardzewiałej, sterczącej ze ściany rury ciekł cienki strumyczek zimnej i niewiarygodnie smacznej wody.
…No dobrze, wszystko to pięknie — powiedział Andrzej, po raz dwudziesty podsuwając kubek pod strumyczek. — Ale jedno mi się w twoim systemie nie podoba. Nie lubię, jak się dzieli ludzi na ważnych i nieważnych. To niesłuszne. Wstrętne. Stoi sobie świątynia, a dookoła niej bezmyślne bydło. „Człowiek to dusza obarczona trupem!” Załóżmy, że tak jest rzeczywiście. Ale to i tak jest niesłuszne. Trzeba to zmienić…
…A czyja mówię, że nie trzeba?! — wykrzyknął Izia. — Oczywiście, byłoby miło, gdyby dało się ten porządek zmienić. Tylko jak? Wszystkie podejmowane dotąd próby zmiany tej sytuacji, wyrównania ludzkiego pola, postawienia wszystkich na jednym poziomie, żeby wszystko było prawidłowo i sprawiedliwie, wszystkie te usiłowania kończyły się zniszczeniem świątyni, żeby nie górowała nad tłumem, i odrąbaniem za bardzo wystających głów. I koniec. I nad wyrównanym polem błyskawicznie, jak złośliwy guz, zaczynała rosnąć cuchnąca piramida nowej politycznej elity, jeszcze ohydniejszej od starej… A innych sposobów na razie nie wymyślono. Oczywiście, wszystkie te ekscesy nie zmieniły biegu historii i nie mogły zupełnie zniszczyć świątyni, ale ścięto za dużo światłych głów.
…Wiem — powiedział Andrzej. — Ale to i tak obrzydliwe. Każda elita jest obrzydliwa…
…No, mój drogi! — sprzeciwił się Izia. — Gdybyś powiedział, że obrzydliwa jest każda elita władająca losami i życiem innych ludzi, to bym się z tobą zgodził. Ale elita sama w sobie, elita sama dla siebie — komu ona przeszkadza? Inna sprawa, że może drażnić, rozjątrzać, złościć — to jedna z jej funkcji… Absolutna równość to bagno, zastój. Trzeba by podziękować Matce Naturze, że nie ma czegoś takiego jak absolutna równość… zrozum mnie, Andrzej, ja nie proponuję systemu przebudowy świata. Nie znam takiego systemu, nie wierzę nawet, że on istnieje. Tyle już było tych systemów, a i tak wszystko zostało po staremu. Proponuję tylko cel istnienia… tfu, nic nie proponuję, skołowałeś mnie zupełnie. Odkryłem ten cel w sobie i dla siebie — cel mojego istnienia, rozumiesz? Mojego i ludzi do mnie podobnych… I rozmawiam o tym tylko z tobą i tylko teraz, bo mi cię żal, bo widzę, dojrzał człowiek, spalił wszystko, co czcił, a co ma teraz czcić — nie wie. A ty bez tego nie możesz, z mlekiem matki wyssałeś konieczność oddawania czci, wszystko jedno komu lub czemu. Na zawsze wbili ci do głowy, że jeśli nie ma idei, za którą warto umrzeć, to nie warto żyć. Tacy jak ty, którzy osiągnęli ostateczne zrozumienie, zdolni są do wszystkiego. Albo strzeli sobie taki w łeb, albo zostanie wybitnym łajdakiem — łajdakiem z przekonania, z zasadami, łajdakiem bezinteresownym, rozumiesz?… Albo jeszcze gorzej: zacznie się mścić na świecie, za to że świat jest taki, jaki jest w rzeczywistości, że nie zgadza się z jakimś tam wymyślonym ideałem… Idea świątyni jest jeszcze dlatego taka dobra, że nie wolno za nią umierać. Za nią trzeba żyć. Żyć każdego dnia, z całych sił, całą pełnią…
…Tak, być może — powiedział Andrzej. — Być może tak właśnie jest. Ale i tak ta idea jeszcze nie jest moją ideą!…
Andrzej zatrzymał się i złapał Izie za rękaw. Izia od razu otworzył oczy i zapytał przestraszony:
— Co? Co się stało?
— Cicho — powiedział Andrzej przez zęby.
Coś przed nimi było. Coś szło — nie pełzło, nie wiło się tuż nad kamieniami. Szło poprzez to wszystko. Im na spotkanie.
— Ludzie! — zawołał Izia z zachwytem. — Słuchaj, Andrzej, to ludzie!
— Cicho, bydlaku — wyszeptał Andrzej.
Sam już wiedział, że to ludzie. Albo człowiek… Nie, zdaje się, że dwoje… Stanęli. Pewnie też już ich zauważyli… I znowu nic nie widać przez ten przeklęty pył.
— No proszę! — Izia triumfował. — A ty cały czas jęczałeś, że zdechniemy…
Andrzej ostrożnie zrzucił postronki i cofnął się do swojego wózka, nie spuszczając oka z niewyraźnych cieni na przedzie. Do licha, ilu ich tam jest? I jak do nich daleko? Sto metrów? Mniej? Wymacał w wózku automat, przeładował i powiedział do Izi:
— Zsuń wózki i połóż się za nimi. W razie czego będziesz mnie osłaniał…
Wcisnął Izi automat i nie oglądając się, powoli poszedł naprzód. Położył rękę na kaburze. Prawie nic nie było widać. Zastrzeli mnie, pomyślał o Izi. Strzeli mi prosto w kark…
Teraz można już było zobaczyć, że jeden z tamtych też idzie w jego stronę — niewyraźna, wysoka sylwetka w kłębiącym się pyle. Ma broń czy nie? No i masz swoje Antymiasto. Kto by pomyślał? Nie podoba mi się, jak on trzyma rękę! Andrzej ostrożnie rozpiął kaburę, chwycił za żłobioną rękojeść. Duży palec sam znalazł się na bezpieczniku. To nic, jakoś to będzie. Musi. Najważniejsze — nie robić gwałtownych ruchów…
Zaczął wyciągać pistolet z kabury. Pistolet zaczepił się o coś. Andrzej zamarł. Szarpnął mocno, potem jeszcze mocniej, wreszcie z całej siły. Zobaczył wyraźnie gwałtowny ruch tamtego (wysokiego, obdartego, wycieńczonego, zarośniętego po same oczy)… Głupio, pomyślał naciskając na spust. Wystrzał, błysk wystrzału tamtego, i — chyba — krzyk Izi… I uderzenie w pierś, od którego zgasło słońce…
— No i proszę, Andrzeju — powiedział z odcieniem triumfu głos Nauczyciela. — Pierwszy krąg ma pan już za sobą.
Lampa z zielonym szklanym abażurem była włączona, na stole, w kręgu jej światła, leżała „Leningradzka Prawda” z wielkim wstępniakiem pod tytułem: „Mieszkańcy Leningradu bezgranicznie kochają towarzysza Stalina”. Na regale za plecami jęczało i mamrotało radio. W kuchni mama brzęczała naczyniami i rozmawiała z sąsiadką. Pachniało smażoną rybą. Na podwórku-studni hałasowały dzieciaki, bawiły się w chowanego. Przez otwarty lufcik ciągnęło wilgotnym powietrzem roztopów. Jeszcze minutę temu to wszystko było zupełnie inne — dużo bardziej zwyczajne i codzienne. Nie miało przyszłości. A raczej — istniało poza przyszłością.
Andrzej wygładził gazetę i zapytał:
— Pierwszy? Dlaczego pierwszy?
— Dlatego, że jest ich jeszcze dużo — rozległ się głos Nauczyciela. Andrzej, starając się nie patrzeć w stronę, z której dobiegał głos, wstał i oparł się plecami o szafę przy oknie. Czarna studnia podwórka, słabo oświetlona żółtymi prostokątami okien, była pod nim i nad nim. Gdzieś wysoko w górze, na zupełnie już ciemnym niebie płonęła Wega. Porzucenie tego wszystkiego jeszcze raz było absolutnie niemożliwe, pozostanie tu — tym bardziej. Teraz. Po tym wszystkim.
— Izia! Izia! — rozległ się w studni przenikliwy kobiecy głos. — Izia, kolacja!… Dzieci, nie widziałyście Izii?
Dziecięce głosy na dole zaczęły krzyczeć:
— Izia! Katzman! Matka cię woła!…
Andrzej, skupiony, przysunął twarz do samej szyby i zaczął wpatrywać się w ciemność. Ale zobaczył tylko niewyraźne cienie, kręcące się po mokrym dnie studni, pomiędzy piętrzącymi się sagami drewna.