Zemstę mam w sercu i śmierć trzymam w dłoni
A krew i odwet pulsują w mych skroniach.
Spożywszy dość nijaki posiłek, Bracknell odsunął od siebie tacę i wstał z łóżka. Płytki podłogowe przyjemnie grzały w nagie stopy. Odniósł wrażenie, że jest dość silny, żadnego kołysania ani drżenia. Pomieszczenie było tak małe, że mieściło się w nim tylko jedno łóżko. Dostrzegł przenośne plastikowe przepierzenia. Żadnych szafek. Żadnej toalety. I ta cholerna kroplówka wpięta do żyły w ramieniu.
Odsunął składane drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Ta sama pielęgniarka zbliżała się korytarzem.
Bracknell wskoczył z powrotem do łóżka i naciągnął prześcieradło na swoje nagie ciało.
Pielęgniarka odsunęła drzwi i obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem.
— Widziałam, jak wyglądał pan na korytarz. Czuje się pan lepiej?
— Tak — przyznał Bracknell.
— Skoro pan już je stałe pokarmy, możemy odłączyć kroplówkę — rzekła, ujmując jego ramię i delikatnie wyjmując z niego igłę. Bracknell zamrugał.
Siostra Norris natrysnęła opatrunek na przekłute ramię i oznajmiła radośnie:
— Ma pan gości, panie Iks.
— Gości? — poczuł niepokój.
— Tak. Psychotechnik chce z panem porozmawiać o pańskiej amnezji, i jakiś korporacyjny garniturowiec. Nie wiem, czego chce.
— Mogę dostać jakieś ubranie? Jakoś nieswojo się tak czuję bez…
Norris spojrzała na jeden z monitorów na ścianie za łóżkiem i wystukała coś na pilocie.
— Kombinezon, w którym pana przywieźli, był w dość kiepskim stanie. Posłałam go do pralni. Sprawdzę, czy już jest gotowy. Jeśli nie, damy panu coś szpitalnego.
— Zanim przyjdą goście?
Znów obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem.
— Jak na przypadek, którym trzeba się zajmować charytatywnie, ma pan mnóstwo żądań.
Zanim odpowiedział, wyszła na zewnątrz i zasunęła za sobą drzwi.
Jak tylko dadzą mi ubranie, będę mógł uciec, powiedział sobie w duchu Bracknell. Nie pozwolę, żeby mnie przeskanowali; muszę uciec, zanim dowiedzą się kim jestem.
I dokąd ucieknę? Jestem w Selene, na Księżycu. Jak mnie zidentyfikują, wpakują mnie do innego statku i odeślą do Pasa. Gdzie miałbym się ukryć?
Przyszło mu do głowy, żeby uciec na Ziemię, do Lary. Wiedział jednak, że to śmieszne. Jak miałby przedostać się na Ziemię? Poza tym ona jest teraz żoną Victora. Nawet gdyby chciała mnie jakoś ukryć, może nie mieć takiej możliwości. Uświadomił sobie, że nawet nie ma pojęcia, gdzie jej teraz na Ziemi szukać. Potrząsnął z żalem głową. Powrót na Ziemię był niemożliwy.
Przypomniał sobie nagle, że Toshikazu miał brata. Jak on miał na imię? Takeo. Takeo Koga. I przebywa na Księżycu. Gdzieś w kraterze Hell. Może uda mi się do niego przedostać. Może…
Drzwi odsunęły się znowu i ktoś, kogo nie dostrzegł, rzucił mu szary kombinezon. W niskiej grawitacji księżycowej popłynął leniwie w powietrzu i opadł miękko na łóżku. Drzwi zamknęły się. W jeden z rękawów skafandra upchnięto komplet bielizny.
Dopinał właśnie rzepy na piersi, kiedy ktoś delikatnie zastukał w futrynę drzwi. Widzą mnie, pomyślał Bracknell, spoglądając w stronę sufitu. Muszą mieć tu podgląd.
Usiadł na łóżku i opuścił nogi na podłogę.
— Proszę wejść — zawołał i uświadomił sobie, że jest boso.
Nie dali mu żadnych butów.
Dotknął przycisk sterujący łóżkiem i postawił je w pozycji pionowej. Do pokoju wkroczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na sobie szpitalny fartuch narzucony na sportową koszulę i sztruksowe spodnie. Miał okrągłą twarz i był trochę pulchny, ale oczy miał czujne i uważne. Drugi był w szarym, formalny, garniturze i białym golfie, miał zakrzywiony nos, a podkrążone oczy nadawały mu ponury wygląd.
— Jestem doktor DaSilva — przedstawił się lekarz. — Jak rozumiem, ma pan problemy z przypominaniem sobie różnych rzeczy.
Bracknell pokiwał nieufnie głową.
— Nazywam się Pratt — oznajmił człowiek w garniturze.
— Reprezentuję firmę ubezpieczeniową United Life and Accident Assurance Limited. — Miał akcent przypominający brytyjski.
— Ubezpieczeniową? — spytał Bracknell.
DaSilva wyszczerzył się.
— Więc przynajmniej pamięta pan, co to jest ubezpieczenie.
Bracknell udał dezorientację.
— Nie rozumiem…
— Mamy tu trochę niezręczną sytuację — wyjaśnił Pratt. — Jak wiele załóg statków, także i załoga Alhambry miała zbiorową polisę ubezpieczeniową dla grupy uposażonych.
— Grupy uposażonych?
To trochę staroświeckie określenie. W razie wypadku śmiertelnego kwota polisy jest wypłacana tym, którzy żyją — oczywiście po spłaceniu beneficjentów zmarłych.
— Co to znaczy? — spytał Bracknell, czując się nieswojo pod przenikliwym spojrzeniem DaSilvy.
— Oznacza to, proszę pana — wyjaśnił Pratt — że jako jedyna osoba ocalała z Alhambry jest pan beneficjentem polis wszystkich członków załogi; może pan otrzymać ponad dziesięć milionów nowych międzynarodowych dolarów.
— Dziesięć milionów? — Bracknellowi zaparło dech.
— Tak — odparł po prostu Pratt. — Oczywiście musimy najpierw spłacić rodziny zmarłych, one mają pierwszeństwo. Ale będzie tego około dziesięciu milionów.
— I ja mam tyle dostać?
Pratt odchrząknął, zanim odpowiedział.
— Tyle ma pan dostać, pod warunkiem, że ustalimy pańską tożsamość. Przepisy firmy uniemożliwiają wypłacanie anonimowym osobom czy jakimś NN. Prawo międzynarodowe, sam pan rozumie.
— Niewiele pamiętam… — grał na zwłokę Bracknell.
— Może ja będę w stanie panu pomóc — rzekł DaSilva.
— Mam nadzieję — mruknął Bracknell.
— Zanim zaczniemy badać panu mózg, by sprawdzić, czy nie ma pan jakichś fizycznych urazów, poddam pana prostemu testowi.
— To znaczy?
DaSilva uśmiechnął się radośnie i wyjął z kieszeni na piersi palmtopa.
— Nazywam go testem „czy to coś panu mówi”. Przeczytam panu nazwiska członków załogi Alhambry, a pan mi powie, czy to się panu jakoś kojarzy.
Bracknell skinął głową, intensywnie rozmyślając. Dziesięć milionów dolarów! Gdybym tylko był w stanie zdobyć te pieniądze…
— Wallace Farad — odczytał DaSilva.
Bracknell zamrugał.
— Kapitan nazywał się Farad.
— Doskonale! Jednak coś pan pamięta.
— Kapitana nie można zapomnieć — zapewnił żarliwie Bracknell i przypomniał sobie, że kapitan już nie żyje. I Addie też. I cała reszta. Martwi. Zabici przez Yamagatę.
— Nazwisk kobiet nie będę czytał — powiedział DaSilva. — Nie sądzę, żeby pan przeszedł operację zmiany płci, zanim pana znaleźli.
Pratt uprzejmie zachichotał. Bracknell pomyślał o Addie i milczał.
DaSilva odczytał kilka nazwisk, a Bracknell próbował wymyślić, co ma zrobić.
Na koniec DaSilva odczytał:
— …i Dante Alexios. To ostatni.
Bracknell wiedział, że tak nazywał się drugi oficer. Niewiele o nim wiedział, poza tym, że nie był skazańcem i nie miał żony ani dzieci.
— Dante Alexios — powtórzył. — Dante Alexios…
— Coś to panu mówi? — spytał DaSilva z nadzieją.
Bracknell spojrzał na psychotechnika.
— Dante Alexios! To chyba ja!
Pratt nie wyglądał na zachwyconego.
— Doskonale. Obawiam się jednak, że będzie pan musiał udowodnić swoją tożsamość, zanim złożę wniosek o wypłatę odszkodowania.
Paragraf 22, rozmyślał Bracknell siedząc na łóżku. Mogę dostać dziesięć milionów dolarów jeśli udowodnię, że jestem Dante Alexios, więc muszę im pozwolić na przeskanowanie mojego ciała. Kiedy jednak to zrobią, od razu odkryją, że jestem Mance Bracknell i odeślą mnie do Pasa jako skazańca.
Do jego pokoju wpadła jakaś inna pielęgniarka i położyła mu na kolanach tablet.
— Proszę przycisnąć prawy kciuk do pustego kwadracika — poprosiła.
— Co to jest? — warknął.
— Standardowa zgoda na pełny skan ciała. Potrzebujemy pańskiego odcisku kciuka.
Nie chcę tego, pomyślał Bracknell, i nie chcę zostawiać im mojego odcisku. Mogliby porównać go z odciskiem prawdziwego Dantego Alexiosa.
Oddał tablet pielęgniarce.
— Nie.
Wyglądała na zdziwioną.
— Co pan chce przez to powiedzieć? Musi pan to zrobić, w przeciwnym razie nie będziemy mogli pana zbadać.
— Nie chcę badania. Jeszcze nie.
— Musi pan się mu poddać — rzekła pielęgniarka, trochę zmieszana, trochę zła. — Tak jest napisane w pana karcie.
— Nie teraz — odparł Bracknell. — Może jutro.
— Zmuszą pana do tego, czy pan chce czy nie.
— Akurat! — warknął. Pielęgniarka cofnęła się o pół kroku. — Nie jestem przestępcą ani wariatem. Jestem wolnym obywatelem i nie życzę sobie, by mnie zmuszano do czegoś, czego nie chcę.
Patrzyła na niego w zdumieniu.
— Ale to dla pańskiego dobra.
— To ja decyduję, co jest dla mnie dobre, dziękuję. — Bracknell poczuł, jak ogarnia go fala zadowolenia. Uświadomił sobie, że nie domagał się niczego od lat. Kiedyś byłem kimś ważnym, pomyślał. Wydawałem rozkazy i ludzie pędzili, żeby je wykonać. Nie jestem żadnym skazańcem ani zboczeńcem.
Nie zabiłem tych ludzi. To był Yamagata.
Ruda pielęgniarka stała przy jego łóżku i z zakłopotaniem przekładała tablet z ręki do ręki.
— Proszę posłuchać — rzekł łagodnie — dużo przeszedłem. Nie mam ochoty, żeby mi ktoś grzebał i zaglądał…
— Badanie jest całkowicie nieinwazyjne — oznajmiła pielęgniarka z nadzieją.
— Dobrze, coś pani powiem. Proszę znaleźć dla mnie jakąś parę butów, żebym mógł trochę pochodzić i rozprostować kości. Jutro rano podpiszę zgodę. Dobrze?
Wyglądała, jakby odczuła ulgę, ale zarazem mu niedowierzała.
— Muszę zapytać mojego zwierzchnika.
— Doskonale. Ale najpierw proszę dać mi jakieś buty.
Niecałe pół godziny później Mance Bracknell opuścił ruchliwe lobby szpitala w Selene w swoim starym, szarym kombinezonie i parze pomarszczonych szpitalnych butów. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Nikt go nawet nie zauważył. W lobby był tylko jeden strażnik, a kiedy Bracknell bezczelnie mu pomachał, też odwzajemnił gest. Nie miał na sobie szpitalnego ubrania, więc dla strażnika wyglądał jak ktoś z gości odwiedzających szpital. Albo ktoś z pracowników działu konserwacji w drodze do domu.
Większość Selene mieściła się pod ziemią, więc i szpital znajdował się na drugim poziomie licząc od góry. Pierwszym krokiem ze strony Bracknella było uruchomienie mapy na ekranie informacyjnym po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko wejścia do szpitala. Znalazł centrum transportu, w górę koło Grand Plaza i ruszył w tym kierunku.
Jestem wolny, cieszył się idąc przestronnym korytarzem, mijając ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku. Nie mam nic w kieszeni, a ludzie ze szpitala mogą wezwać ochronę Selene, żeby mnie szukali, ale teraz jestem wolny i mogę iść, dokąd zechcę.
Chciał pojechać do krateru Hell.
Znalazł ruchome schody i pojechał do Grand Plaza, zbudowanego na powierzchni wielkiego krateru Alphonsus. Betonowa kopuła wyrastała z pasma gór otaczających krater i sięgała podłoża krateru. Bracknell dostrzegł, że na Plaża jest zielono od trawy i krzewów; wzdłuż wijących się ścieżek zasadzono nawet drzewa. Był tam basen o wymiarach olimpijskich. Muszla koncertowa i scena. Sklepy i małe kafejki, gdzie ludzie siedzieli, gawędzili i sączyli drinki. W powietrzu było słychać śpiew i muzykę. Turyści latali pod kopułą na specjalnych, wypożyczonych plastikowych skrzydłach napędzanych siłą mięśni. Bracknell poczuł zapach kwiatów i gotowanego jedzenia.
To niesamowite, pomyślał, idąc w stronę centrum transportowego. Od tego mnie właśnie odcięli: prawdziwego życia, prawdziwych ludzi cieszących się życiem. Wolność. I wtedy uświadomił sobie, że nie ma ani gotówki, ani kredytu. Jak ja się tam dostanę? Wolność nie znaczy wiele, jeśli jesteś bez grosza.
Gdy zbliżył się do centrum transportowego, energiczny młody człowiek w jaskrawej sportowej koszuli, z promiennym uśmiechem zbliżył się do niego.
— Jedzie pan do krateru Hell?
Bracknell przyjrzał mu się. Blond włosy przystrzyżone na wojskową modłę, przyklejony do twarzy uśmiech, doskonale zęby. Usłużny akwizytor, pomyślał.
— Właśnie się zastanawiam — odparł.
— Proszę koniecznie odwiedzić kasyno Sam Gunn’s Inferno — rzekł z uśmiechem młody człowiek. — Tam to jest czad.
— Czad? — Bracknell udał naiwnego.
— Ruletka, blackjack, stoły do gry w kości w niskiej grawitacji, mistrzowskie zawody karate. — Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Piękne kobiety i darmowy szampan. Brudne myśli, czyste ciała. Cóż więcej trzeba?
Bracknell spojrzał na wielki rozkład jazdy centrum transportowego.
Młody akwizytor chwycił go za ramię.
— Proszę się o to nie martwić! Za piętnaście minut odjeżdża specjalna kolejka do Inferno. Prosto do kasyna. Będzie pan tam za dwie godziny, a podczas jazdy podamy posiłek!
— Bilet musi być…
— To za darmo! — zapewnił blondynek. — I żetony na pierwsze sto dolarów gratis od firmy!
— Naprawdę?
— Jeśli kupi pan za tysiąc dolarów. Dziesięć procent upustu na wejściu.
Bracknell pozwolił wciągnąć się do wagonika pomalowanego w jaskrawe płomienie na srebrnym korpusie. W środku siedziało czternaście innych osób, większość z nich w średnim wieku. Zaczynali się już niecierpliwić.
Kiedy zajął wolne miejsce z przodu, przy oknie, jedna z niechlujnie ubranych kobiet zawołała:
— Kiedy odjeżdżamy? Siedzimy tu już prawie godzinę!
Blondynek obdarzył ją najpiękniejszym ze swoich uśmiechów.
— Muszę wypełnić wagonik przed wyruszeniem, ale że państwo są tacy cierpliwi, pojedziecie, gdy tylko znajdę jeszcze jednego pasażera.
Zajęło to kwadrans, ale w końcu wagonik był pełny. Ruszył na linie w stronę potężnej śluzy powietrznej wbudowanej w potężną kopułę Grand Plaza. Po kilku minutach pełzł już nad starymi, zwietrzałymi górami otaczającymi krater, i w dół, w stronę Mare Nubium. Wagonik podskakiwał lekko, gdy toczył się dwadzieścia metrów nad jałowym, spękanym regolitem. Cuchnął jakby był stary i używany; zbyt wiele ludzi już nim jeździło przez zbyt długi czas, pomyślał Bracknell. Uśmiechnął się jednak, gdy wagonik pędził, a z głośników zabrzmiał automatyczny wykład o cudach przyrody, które właśnie mijali.
W wagoniku nie było załogi ani pilota; wszystko było zautomatyzowane. Bezpłatny posiłek składał się z cienkiej kanapki i butelki „prawdziwej wody księżycowej”, które pobierało się z automatu z tyłu wagonika. Bracknell żuł z zadowoleniem i patrzył, jak mijają Prostą Ścianę.
Zgodnie ze słowami blond akwizytora, wagonik potoczył się prosto do kasyna Inferno. Inni pasażerowie pobiegli, niecierpliwi, by wydać swoje pieniądze. Bracknell wyszedł ostatni, szukając najbliższego wyjścia z kasyna. Nie było to łatwe: widział tylko morze ludzi pochylonych nad stołami do gry, podnieconych lub ponurych, z zapałem przegrywających swoje pieniądze. Z głośników sączyła się hałaśliwa muzyka, zagłuszając wszystkie rozmowy i śmiechy. Nie było widać wyjścia; personel kasyna chciał, żeby klienci zostali przy stołach albo w restauracjach. Dookoła włóczyło się mnóstwo seksownych kobiet, wiele tylko w namalowanych na ciele kostiumach, ale żadna z nich nie obdarzyła Bracknella niczym więcej poza zdawkowym spojrzeniem; w szarym kombinezonie wyglądał raczej na sprzątacza niż bogacza.
Dotarłszy wreszcie do głównego wejścia do kasyna, Bracknell zauważył, że cały krater Hell to kompleks kasyn, hoteli, restauracji i sklepów wybudowanych pod jedną potężną kopułą. Podobnie jak w Selene, kwatery mieszkalne i biura zbudowano pod ziemią. Bracknell postudiował mapę, po czym ruszył pieszo do kliniki młodości Takeo Kogi. W całym kompleksie mieściło się sześć takich klinik.
Pokonawszy dwa poziomy w dół, po dziesięciominutowym spacerze oświetlonym korytarzem wyścielonym miękką wykładziną dotarł do kliniki Kogi. Było tam przyjemnie cicho i prawie nie widziało się ludzi. Nikt nie zwracał na Bracknella uwagi, za co ten był im wdzięczny. Znaczyło to, że w szpitalu nikt jeszcze nie wszczął alarmu w związku z jego nieobecnością.
Szyld na drzwiach był dziwnie gustownie mały, ale Bracknell miał wrażenie, że jest wręcz groteskowo ostentacyjny: CENTRUM IDEALNEJ ODNOWY, TAKEO KOGA, LEK. MED., CHIRURG PLASTYCZNY.
Mając nadzieję, że nikt nie weźmie go za obszarpańca, Bracknell otworzył drzwi i wkroczył do małej poczekalni. Dwie wątłe kobiety siedzące w wygodnych fotelach obrzuciły go krótkim spojrzeniem, po czym powróciły do oglądania wyświetlanego na ekranie ściennym filmu przyrodniczego. Z ukrytych głośników sączyła się dyskretna muzyka. Były tam dwa puste krzesła i niski stolik z następnym ekranem wbudowanym w jego powierzchnię. Ekran na stole jarzył się delikatnie.
Bracknell podszedł do stolika i pochylił się lekko.
— Witamy w Centrum Idealnej Odnowy — rzekł przyjemny, kobiecy głos. — W czym mogę pomóc?
— Muszę zobaczyć się z doktorem Kogą.
— Był pan umówiony?
— Chodzi o jego brata, Toshikazu — odparł Bracknell.
Nastąpił moment przerwy, po czym odezwał się inny głos:
— Proszę usiąść. Ktoś się zaraz panem zajmie.
Młoda Azjatka otworzyła drzwi po drugiej stronie poczekalni i skinęła na Bracknella. Bez słowa zaprowadziła go do małego gabinetu, wskazała mu gestem krzesło obok lekarskiego stołu, po czym delikatnie zamknęła drzwi i wyszła.
Bracknell nagle poczuł się nieswojo. A jeśli wezwie ochronę? Ale skąd będą wiedzieć, kim jestem? Mimo to w tym malutkim pomieszczeniu poczuł się jak w pułapce.
Wstał i podszedł do drzwi. W tej samej chwili stanęły one otworem i wkroczył solidnie zbudowany, ponury Azjata. Wyglądał młodo, ale jego przystojna twarz jakoś nie pasowała do mocnej budowy ciała. Miał kości policzkowe, które wyglądały jak rzeźbione, solidnie zarysowaną szczękę, gładką szyję bez zmarszczek. Miał starannie przycięty, ciemny wąsik, a włosy ostrzyżone na krótko i zaczesane do tyłu.
— Jestem bratem Toshikazu, Takeo — rzekł, gdy zamknął drzwi za sobą. Takeo zachowywał się podejrzliwie, wyglądał na prawie rozzłoszczonego. Jednym spojrzeniem objął skromny kombinezon Bracknella i papierowe buty. Bracknell pomyślał, że musi być dobrym diagnostą.
— A więc, co u niego słychać?
Bracknell wziął głęboki oddech i odparł:
— Obawiam się, że nie żyje.
Oczy Takeo rozszerzyły się. Podszedł niepewnie do kozetki i opadł na nią.
— Nie żyje? Kiedy to się stało?
— Zginął w eksplozji na pokładzie frachtowca Alhambra. Był skazańcem, którego transportowano do Pasa.
— A więc wreszcie go dopadli.
— Wie pan o tym — stwierdził Bracknell.
Takeo potarł oczy.
— Wiedziałem tylko, że przed czymś albo kimś ucieka. Bał się o swoje życie. Nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi; powiedział, że wtedy też chcieliby zabić mnie.
Bracknell usiadł na krześle w kącie.
— Czy kiedykolwiek wspominał panu o Yamagacie?
— Nie — odparł Takeo tak gwałtownie, że Bracknell zrozumiał, że kłamie. — Nigdy nie powiedział mi, dlaczego go ścigają. Wiedziałem tylko, że jest w poważnych tarapatach. Dwa razy zmieniłem mu wygląd, całą tożsamość.
— A mimo to go znaleźli.
— Biedny Toshi. — Takeo opuścił brodę na pierś.
— Opowiadał mi, że potrafi pan zmieniać tożsamość ludzi.
Takeo poderwał głowę i obrzucił Bracknella niechętnym spojrzeniem.
— Muszę zmienić tożsamość.
— Powiedział pan, że Toshi był skazańcem? Pan też nim jest, tak?
Bracknell niemal się uśmiechnął.
— Im mniej pan wie, tym lepiej dla pana.
Potrząsając głową, Takeo odparł:
— Pomogłem mojemu bratu, bo był moim bratem. Dla pana nie zamierzam nadstawiać karku.
— Pomagał pan też innym ludziom, którzy chcieli rozpocząć nowe życie. Toshikazu opowiadał mi o pańskiej pracy.
— Ich było na to stać. A pana stać?
Bracknell uśmiechnął się łobuzersko.
— Nie mam ani grosza.
— Więc dlaczego miałbym panu pomagać?
— Bo jeśli mi pan nie pomoże, opowiem panu całą historię pańskiego brata. Kto go ścigał i dlaczego. Będzie pan wiedział, i ludzie Yamagaty będą wiedzieć, że pan wie. I ludzie, którzy go zabili, przyjdą zabić także pana.
Takeo milczał przez dłuższą chwilę. Patrzył Bracknellowi w oczy, najwyraźniej próbując ocenić, jak zdesperowany czy zdeterminowany jest ten przybysz.
W końcu odezwał się:
— Więc chce pan całkowitej przeróbki?
— Chcę się stać pewną określoną osobą, człowiekiem o nazwisku Dante Alexios.
— Mam nadzieję, że ten człowiek nie żyje. Byłoby trochę kłopotliwe, gdyby się objawił zaraz po tym, jak pan ogłosi, że jest nim.
— Zginął w tej samej eksplozji, co pański brat.
Takeo skinął głową.
— Potrzebna mi jego pełna kartoteka medyczna.
— Powinna być w archiwach Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego. Mają duplikaty wszystkich członków załogi.
— I nie udostępniają ich.
— Już pan kiedyś robił takie rzeczy — zauważył Bracknell.
— Dla ludzi, którzy dostarczali mi wszystkiego, co potrzebne.
— Jest pan lekarzem. Proszę powiedzieć MUA, że musi pan zidentyfikować ciało dla United Life and Accident Assurance Limited. Oni sprzedali polisę Alhambrze.
— Nie chcę się mieszać w takie rzeczy — rzekł Takeo.
— Z tego co mi mówił Toshikazu, robił pan gorsze rzeczy. Poza tym, nie ma pan za bardzo wyboru.
— Pan mnie szantażuje!
Bracknell westchnął dramatycznie.
— Obawiam się, że tak.
Przeróbka trwała całe tygodnie i wyglądała zupełnie inaczej niż Bracknell przypuszczał. Takeo łatwo wydobył kartotekę medyczną z MUA; mały elektroniczny przelew i po niecałym dniu otrzymał skan zmarłego. Potem zaczęła się ciężka, bolesna praca.
Takeo zakwaterował Bracknella w jednym z małych, ale luksusowych apartamentów za gabinetami lekarskimi. Przez pierwsze dziesięć dni Bracknell nie widywał Takeo, czasem rozmawiał z nim przez interkom. Bracknell niecierpliwił się i odczuwał coraz większy niepokój. Bał się, że w każdej chwili może wpaść ochrona i zawlec go na statek lecący do Pasa.
Przechadzał się po apartamencie: salon, sypialnia, aneks kuchenny, w którym przygotowywał sobie pozbawione smaku posiłki z mikrofalówki, wyciągając je z nieźle zaopatrzonej spiżarni. Żadnego alkoholu, narkotyków ani gości. Jego jedyną rozrywkę stanowiły filmy i oglądanie wiadomości w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak, że jest ścigany. Nic. Chciał zadzwonić do szpitala w Selene i sprawdzić, jakie dane o nim mają w aktach, ale odkrył, że nie może dzwonić na zewnątrz. Znów był więźniem. Jego cela więzienna była wygodna, nawet wyściełana aksamitem, ale nadal czuł, że jest zamknięty.
Kiedy poskarżył się Takeo, na nienaturalnie przystojnej twarzy chirurga widocznej na ekranie pojawił się uśmiech.
— Może pan wyjść w każdej chwili.
— Ale jeszcze nie zaczął pan mojej kuracji.
— Ależ zacząłem.
Bracknell wpatrzył się w twarz na ekranie.
— Najtrudniejsza część procesu — wyjaśnił Takeo, z trudem ukrywając irytację — to programowanie nanomaszyn. Będziemy musieli zmienić panu twarz, skórę, całą budowę kośćca. Kiedy już będziemy mieli je zaprogramowane, reszta będzie łatwa.
Ale wcale tak nie było.
Pewnego dnia, gdy Bracknell rankiem przeglądał serwisy informacyjne, myśląc, że powtórne aresztowanie byłoby chyba lepsze od tej nudy, do jego salonu wkroczyła pielęgniarka, młoda Azjatka, niosąc srebrną tacę z czymś, co wyglądało jak sok pomarańczowy.
— To pana pierwsza kuracja.
— To? — Bracknell uniósł szklankę i przyjrzał się jej z powątpiewaniem.
— Powinien się pan położyć do łóżka natychmiast, jak tylko pan wypije — oznajmiła pielęgniarka. — Zawiera środek usypiający.
— A nanomaszyny?
Pokiwała poważnie głową.
— Och, tak. Mnóstwo nanomaszyn. Setki milionów.
— Dobrze — mruknął Bracknell. Opróżnił szklankę, po czym odstawił ją na tacę ze stuknięciem.
— Powinien pan iść do łóżka.
Bracknell miał ochotę poprosić ją, żeby mu towarzyszyła, ale uznał, że lepiej nie. Wyszła z apartamentu, a on poszedł do sypialni. Nie zdążył jeszcze pościelić łóżka po nocy.
To jakiś nonsens, pomyślał. Nie jestem śpiący i nie…
Fala senności prawie podcięła mu kolana. Upadł na łóżko, czując jak łomocze mu serce. Twarz go kłuła i swędziała. Czuł się, jakby coś pełzało mu pod skórą. To tylko psychosomatyczne, powiedział sobie. Gdy jednak rozciągnął się na łóżku ze skłębioną pościelą, odniósł wrażenie, że jakieś obce pasożyty zaatakowały jego ciało. Miał ochotę drapać się po twarzy, żebrach, wszędzie. Wił się na łóżku, ogarnięty przerażeniem, jęczący ze strachu. Zamknął oczy i miał nadzieję, że zaśnie, zanim zacznie krzyczeć jak szaleniec.
Codziennie rano przez sześć dni ta sama pielęgniarka przynosiła mu szklankę z sokiem. I nanomaszynami. Codziennie przez sześć dni Bracknell wypijał zawartość, trzymając szklankę drżącą ręką, i czekał, aż środek uspokajający wyłączy jego świadomość, gdy jego ciało zacznie ciskać się i wić. Z każdym dniem ból stawał się ostrzejszy i silniejszy. Miał wrażenie, że jego kości są rozcinane piłą, a mięśnie twarzy i ciała odrywane przez jakiegoś sadystycznego oprawcę. Rozmyślał o owadach, w których ciałach osy składały jajeczka, a larwy wyżerały potem nosiciela od środka. Nanomaszyny wykonywały swoją pracę, a on trwał w bólu i przerażeniu.
Nie dostrzegał jednak żadnych zmian w swojej twarzy. Co rano szedł do łazienki i uważnie badał się w lustrze nad umywalką. Wyglądał tak samo, tylko broda mu nie rosła. Po trzech dniach nanoterapii przestał się w ogóle golić. Nie było takiej potrzeby. Poza tym ręka drżała mu ze strachu.
Dzwonił codziennie do Takeo, ale włączała się tylko automatyczna sekretarka:
— Doktor Koga oddzwoni, gdy tylko będzie mógł.
Może on mnie powoli morduje, pomyślał Bracknell. Używa nanomaszyn, żeby wyżarły mnie od środka i w ten sposób pozbędzie się mnie. Mimo tych wszystkich lęków co rano połykał sok i niewidzialne, krążące w nim urządzenia. I cierpiał piekielne męki, dopóki nie stracił przytomności.
Gdy minął tydzień od chwili przyjęcia nanomaszyn, w apartamencie pojawił się Koga.
— Jak się pan czuje?
— Jakby mnie coś pożerało od środka — warknął Bracknell.
Takeo lekko pochylił głowę.
— Nic na to nie poradzę. Zwykle robimy to wolniej, ale obu nam się spieszy, więc dostaje pan dość duże dawki.
— Nie widzę żadnych zmian — rzekł Bracknell.
— Nie widzi pan? Ja widzę — uśmiechnął się protekcjonalnie Takeo.
— Moja twarz dalej wygląda tak samo.
Podchodząc do telefonu Takeo rzekł:
— Zmiany pomiędzy poszczególnymi dniami są niewielkie, to prawda. — Wydał jakieś polecenie po japońsku. — Ale już po tygodniu zmiana jest znacząca.
Bracknell zobaczył własną twarz na ekranie telefonu.
— Proszę spojrzeć w lustro.
Bracknell poszedł do łazienki. Spojrzał, po czym wrócił do salonu. Różnica była subtelna, ale widoczna. Takeo uśmiechnął się na widok swojego dzieła.
— Jeszcze tydzień, a nawet United Life and Accident Assurance nie odróżni pana od Dantego Alexiosa.
— To boli — poskarżył się Bracknell.
Przebudowa kości istotnie wiąże się z pewnym dyskomfortem — przyznał niewzruszony Takeo. — Ale są dodatkowe korzyści: już nigdy nie będzie się pan musiał golić. Wyeliminowałem cebulki włosowe na pańskiej twarzy.
— Ale to piekielnie boli.
Takeo wzruszył ramionami.
— Taka jest cena.
Jeszcze tydzień, pomyślał Bracknell. Chyba tyle wytrzymam.
Marvin Pratt zmarszczył brwi na widok mężczyzny siedzącego naprzeciwko niego przy jego biurku.
— Pan jest kimś innym niż ten człowiek w szpitalu — oświadczył.
— Jestem Dante Alexios — rzekł Bracknell. — Przyszedłem w sprawie odszkodowania za katastrofę Alhambry.
— W takim razie kim był ten człowiek w szpitalu? — dopytywał się Pratt.
Alexios wzruszył ramionami. Były szczuplejsze niż u Bracknella.
— Pewnie jakiś włóczęga.
— Znikł — rzekł Pratt, a na jego twarzy pojawił się wyraz podejrzliwości. — Wyszedł ze szpitala i znikł.
— Mówiłem, jakiś włóczęga. O ile wiem, w Selene istnieje cała podziemna społeczność. Przestępcy, bezdomni, wszelkiej maści dziwacy ukrywający się w tunelach.
Pratt odchylił się lekko w fotelu i wolno wypuścił powietrze przez zęby, porównując twarz siedzącego przed nim mężczyzny z twarzą Dantego Alexiosa na ekranie. Obaj mieli bladą skórę i ciemne włosy; oblicze na ekranie miało kilkudniowy zarost, a ten człowiek był ogolony na gładko. Miał wrażenie, że z jego twarzą jest coś nie w porządku, jakby dwie połówki do siebie nie pasowały. Jego uśmiech był jakiś wymuszony i nienaturalny.
Ale wzorce siatkówki tych ciemnobrązowych oczu pasowały do danych w komputerze. Tak samo odciski palców i wzór małżowin usznych.
— Jak pan przeżył tę eksplozję? — spytał Pratt, usiłując zadać to pytanie tonem, w którym nie było słychać oskarżenia.
Alexios odparł bez wahania:
— Byłem na zewnątrz, przeprowadzałem rutynową konserwację silników sterujących, kiedy oba statki nagle wybuchły. Odlatywałem w kosmos przez kilka dni. Byłem bliski śmierci.
— Ktoś pana uratował?
— Inny frachtowiec, Dubaj, lecący w stronę Pasa. Po ośmiu dniach przesiadłem się na statek lecący tutaj, Seitz, i wczoraj przy byłem do Selene. I skontaktowałem się z pańskim biurem.
Pratt miał minę, jakby nie wierzył ani jednemu słowu, i zadał sobie sporo trudu weryfikując tę historyjkę. Alexios zapłacił obu kapitanom za te drobne kłamstwa sporo pieniędzy, pożyczając je od Takeo i obiecując, że zapłaci lekarzowi za wszystko, kiedy już dostanie odszkodowanie.
— Ten drugi człowiek, ten z amnezją — rzekł Pratt nieufnie — także był rozbitkiem z Alhambry.
— W takim razie to musiał być jakiś skazaniec — odparł Bracknell błyskawicznie. — Kapitan Farad uwielbiał pakować wichrzycieli do skafandrów i wyrzucać na zewnątrz na linie, aż nauczyli się zachowywać potulnie.
— Rozumiem — rzekł Pratt i dodał po chwili: — Ma pan ogromne szczęście, panie Alexios, Doskonale zdaję sobie z tego sprawę!
Z wyrazem skrajnego obrzydzenia Pratt wydał przez telefon polecenie wypłaty odszkodowania dla Dantego Alexiosa.
— Czy mogę spytać — odezwał się Alexios — ile tego, hm, jest?
Pratt spojrzał na ekran.
— Dwanaście przecinek siedem miliona nowych międzynarodowych dolarów.
Brwi Alexiosa powędrowały w górę.
— Aż tyle?
— Co zamierza pan zrobić z pieniędzmi?
Alexios wziął głęboki oddech.
— Cóż, mam trochę długów do spłacenia. A potem… nie wiem, może założę własną firmę inżynieryjną.
Zaskoczył Takeo płacąc mu pełną kwotę za operację plastyczną. Potem Dante Alexios otworzył małą konsultingową firmę inżynieryjną w Selene. Zaczynał od prac charytatywnych i usług dla społeczności, jak zaprojektowanie nowej stacji oczyszczania wody dla rosnącej populacji Selene, gdzie przybywali emeryci z Ziemi. Pierwszym zleceniem, za które mu zapłacono, była budowa nowej wyrzutni masy na Mare Nubium, skąd miano katapultować ładunki księżycowego helu-3 dla złaknionych paliwa elektrowni fuzyjnych na Ziemi. Zaczął się uczyć, jak wykorzystywać nanotechnologię. Ależ one są piekielnie użyteczne, te maszynki, powtarzał sobie z drwiącym uśmiechem.
Po dwóch latach był już doskonale znany w Selene dzięki swoim usługom i umiejętnościom. Po czterech latach zdobył już bogactwo dzięki własnej pracy i podpisał tyle kontraktów, że mógł zatrudnić niewielką, ale stale rosnącą grupę inżynierów i pracowników biurowych. Często myślał o powrocie na Ziemię i odnalezieniu Lary, ale oparł się tej pokusie. Ta część jego życia była już zamknięta. Nawet nienawiść do Victora i Danversa wygasła. Nie było już nic do zrobienia. Pragnienie zemsty zbladło, choć nadal odczuwał wściekłość, gdy przypominał sobie o ich zdradzie.
Zamiast więc polecieć na Ziemię, Dante Alexios wygrał kontrakt na budowę kompletnej stacji badawczej na Marsie, nowej bazy w gigantycznej okrągłej niecce na południowej półkuli, zwanej Hellas. Poleciał na Marsa, żeby osobiście nadzorować budowę.
Mieszkał na placu budowy, w towarzystwie specjalistów od nanotechnologii i kilku naukowców, którzy mieli mieszkać i pracować w bazie po jej ukończeniu. Spacerował po piaskach barwy żelaza na czerwonej planecie i oglądał odległe, blade Słońce na pozbawionym chmur niebie barwy karmelu. Na tym pustym globie czuł spokój i harmonię, patrząc na skaliste wzgórza, strzępiaste kaniony i wijące się koryta dawnych rzek.
Nie zepsuliśmy jeszcze tego świata, powtarzał sobie. Jest tu tylko garstka ludzi, za mało, żeby wyszarpywać sobie tę planetę po kawałku i zmienić wszystko, jak to zrobiliśmy na Ziemi, czy jak robimy na Księżycu.
Wiedział wszakże, że sam ma w tym udział; pomógł w rozbudowie ludzkich siedzib na martwej, spękanej powierzchni Księżyca. Mars był jednak czymś innym. Tu kiedyś kwitło życie. Dawno temu rasa inteligentnych istot zbudowała swoje domy i świątynie na ścianach wysokich wąwozów, na klifach. Alexios dostał zezwolenie na zwiedzanie ruin domostw na klifie od naukowców prowadzących prace badawcze.
Ci którzy zbudowali te wioski, uprawiali rośliny w dolinach, zginęli w katastrofie na skalę całej planety, katastrofie, na którą nie mieli wpływu, a która zniszczyła życie na czerwonej planecie, unicestwiła większość atmosfery, błyskawicznie zamroziła tę planetę zmieniając ją w suchą, zapyloną, globalną pustynię. Naukowcy sądzili, że na równinie Hellas będzie można znaleźć kluczowe wiadomości na temat katastrofy, która pozbawiła Mars życia sześćdziesiąt pięć milionów lat temu, tej samej katastrofy, która unicestwiła dinozaury i połowę wszystkich gatunków żyjących na Ziemi.
Alexios czuł wielką pokorę, gdy przez szybkę skafandra oglądał rozpadające się ruiny marsjańskiego domostwa na klifie. Życie można zniszczyć tak łatwo. Jak kosmiczna wieża, która runęła, pozbawiając życia miliony ludzi, niszcząc w mgnieniu oka czyjeś nadzieje i pracę.
Wracając do prawie gotowej bazy w Hellas dumał nad swoim losem. Gdy rakietowy skoczek, którym leciał, przelatywał nad potężnym, okrągłym zagłębieniem, Alexios wyjrzał przez kwarcowe okno i poczuł dumę. Baza zajmowała obszar kilku kilometrów kwadratowych na dnie olbrzymiego krateru: kopuły, tunele i wijące się ślady wielu pojazdów. Dzieło mojego umysłu, powiedział sobie w duchu z dumą. Baza jest prawie gotowa i to ja tego dokonałem. Ja ją stworzyłem. Z małą pomocą moich nanoprzyjaciół. Podobnie jak kosmiczną wieżę, odezwał się jakiś głos w jego głowie.
Tej nocy leżał na pryczy i oglądał wiadomości z Ziemi, a na zewnątrz plastikowej kopuły, w której mieszkała ekipa budowlana, szumiał cicho marsjański wiatr. I wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że usiadł na łóżku.
Yamagata ma zamiar budować satelity energetyczne na orbicie wokół Merkurego!
Yamagata! Wyszedł z odosobnienia w Tybecie i sięga po Merkurego!
Nie wahając się ani chwili, bez sekundy namysłu, Alexios zdecydował, że poleci na Merkurego. Yamagata zasłużył na śmierć z jego ręki. Siedząc w prawie ciemnej sypialni, patrząc na ekran, w którym odbijało się jego zmienione oblicze, uświadomił sobie, że może odpłacić zarówno Victorowi, jak i Danversowi.
Cała dawna nienawiść, wściekłość, kipiąca żółć powróciły na nowo. Alexios zazgrzytał zębami. Odpłacę im, przyrzekł sobie. Prawie o nich zapomniałem, o tym, co zrobili milionom innych ludzi. Prawie zapomniałem o Addie i jej ojcu, i załodze Alhambry. Jak łatwo jest pozwolić, żeby pochłonęło nas wygodne życie. Jak łatwo jest dopuścić do tego, by ostrze stępiało.
Odrzucił kołdrę i nago podszedł do telefonu stojącego na biurku. Yamagata. Molina. Danvers. Dopadnę ich wszystkich na tej piekielnej planecie, Merkurym.
Siedząc w swoim skromnie urządzonym, małym biurze, Dante Alexios uśmiechnął się gorzko do siebie, gdy wróciły do niego wspomnienia sprzed dziesięciu lat. Skończył czytanie raportu sporządzonego przez McFergusena i komisję MKU i rozsiadł się wygodnie na krześle. Ujęli to bardzo dyplomatycznie, pomyślał Alexios, czytając ostatni akapit, ale jego przesłanie było jednoznaczne.
Wymienione badania wykazały jednoznacznie, że rzeczone skały pochodzą z Marsa. Ponieważ szansa, że dostały się na powierzchnię Merkurego wskutek procesów naturalnych, jest znikoma, najprawdopodobniej zostały przetransportowane na Merkurego przez ludzi. Odkrycie bioznaczników w próbkach znalezionych przez V. Molinę nie jest zatem dowodem na istnienie aktywności biologicznej na planecie Merkury.
Victor jest skończony, powiedział sobie w duchu Alexios z satysfakcją. McFergusen nie będzie tego rozgłaszał na rogach ulic, ale implikacja jest jednoznaczna: albo Molina sam rozłożył te skały, albo dał się zrobić w balona jakiemuś żartownisiowi, który tego dokonał. Tak czy inaczej, reputacja Victora jako naukowca legła w gruzach.
Śmiejąc się głośno, Alexios pomyślał: a teraz kolej na Danversa.
Zadzwonił do Moliny: to był pierwszy krok na drodze do zniszczenia biskupa Elliotta Danversa.
Idąc w stronę kajuty Moliny centralnym korytarzem Himawari, znajdującego się na orbicie wokół Merkurego, Alexios zaczął się denerwować. Wiedział, że będzie tam Lara. Ona z nim mieszka. Sypia z nim. Mają ośmioletniego syna. Prędzej czy później przejrzy tę nanotechnologiczną sztuczkę i rozpozna Mance’a Bracknella. I wtedy zrozumiał, że jeśli nawet tak się stanie, niczego to nie zmieni.
Gdy dotarł do ich apartamentu, zawahał się; dłoń wyciągnięta, by zapukać, opadła w pół drogi. Co będzie, jeśli mnie rozpozna? A co ty zrobisz, jeśli tego nie zrobi, podszepnął mu pogardliwy głos w głowie.
Wziął głęboki oddech i zapukał. Lara natychmiast otworzyła drzwi, jakby tam stała i czekała na niego niecierpliwie.
— Pan Alexios — mówiła przyciszonym, pełnym trwogi głosem.
Czując, jak każda cząstka jego ciała drży z nerwów, Alexios wkroczył do ich apartamentu. Victor siedział na przeznaczonej dla dwóch osób sofie ustawionej pod oddaloną grodzią, z twarzą ukrytą w dłoniach. Łóżko było starannie zaścielone; cały apartament wyglądał na starannie wysprzątany. Do tego obrazu nie pasował Molina: wyglądał jak wrak człowieka: z potarganymi włosami, pobladłą twarz, dwudniowym zarostem na twarzy i podkrążonymi oczami.
Alexios nieco się odprężył. To nie będzie trudne. On schwyta każdą brzytwę, którą mu podam.
— Czy mogę pana czymś poczęstować, panie Alexios? — zwróciła się do niego Lara.
— Dante. Proszę mówić mi po imieniu.
Skinęła głową.
— Dobrze. Dante. Może drinka?
Pamięć podsunęła mu wszystkie te chwile, kiedy z Lara pili coś wspólnie. W dawnych czasach uwielbiała margarity; Mance Bracknell wolał wino.
— Poproszę o szklankę wody — rzekł.
— A może soku? — zaproponowała.
O mało się nie wzdrygnął na wspomnienie soku pełnego nanomaszyn, jaki podawano w klinice doktora Kogi.
— Dziękuję, wystarczy woda.
Lara poszła do kuchni znajdującej się za niewielkim barkiem obok sofy. Alexios przysunął sobie jedno z wyściełanych krzeseł i usiadł przy niskim stoliku obok Moliny.
— Jak wspomniałem przez telefon, doktorze Molina, zrobię wszystko, żeby panu pomóc.
Molina potrząsnął głową.
— Nie może pan nic zrobić — rzekł chropawym szeptem.
— Ktoś pana wrobił — rzekł łagodnie Alexios. — Gdyby udało się dowiedzieć, kto to taki, moglibyśmy udowodnić wszystkim, że to nie pana wina.
Lara postawiła tacę na stoliku i usiadła obok męża.
— Dokładnie to mu cały czas powtarzam. Nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. Musimy dowiedzieć się, kto za to odpowiada.
— A co można zrobić? — spytał żałośnie Molina.
Alexios przechylił głowę, jakby zastanawiając się nad problemem.
— Hm… powiedział pan, że dostał jakąś anonimową wiadomość na temat tych skał.
— Tak. Ktoś zostawił mi wiadomość na kampusie. Bez nazwiska. I bez adresu zwrotnego.
— I opierając się tylko na tym przyleciał pan na Merkurego?
W oczach Moliny zapłonął gniew.
— Niech pan też nie zaczyna! Tak, przyleciałem tu tylko z powodu tej wiadomości. Była zbyt obiecująca, żeby ją zignorować.
Lara położyła mu rękę na kolanie uspokajającym gestem.
— Victorze, on próbuje ci pomóc — rzekła pojednawczym tonem.
Molina stłumił w sobie gniew.
— Pomyślałem sobie, że jeśli to ślepa uliczka, to za parę tygodni będę z powrotem w domu. A jeśli to prawda, to będzie to niesamowite odkrycie.
— Ale to mogło być celowe oszustwo — rzekł Alexios z całym udawanym współczuciem, na jakie było go stać.
— Otóż to. I oni właśnie myślą, że to moja robota. Uważają mnie za oszusta, za kanciarza…
— W takim razie — rzekł Alexios, przerywając pełne go ryczy wywody Moliny — należałoby wyśledzić, skąd wysłano tę wiadomość.
— Nie rozumiem…
— Ten, kto ją wysłał, miał dostęp do marsjańskich skał — mówił dalej Alexios. — I prawdopodobnie znał pana.
— A skąd ten pomysł? — spytała Lara, ze zdziwieniem w bursztynowych oczach.
Alexios wzruszył ramionami.
— Zadzwonił akurat do pana. Chciał, żeby to pan tu przyleciał i dał się złapać.
— Ale kto mógłby coś takiego zrobić? I po co? — zastanawiała się Lara.
— Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
Alexios wiedział, że musi działać szybko, bo Lara i Victor mieli odlecieć z Merkurego za parę dni. Nie mógł się jednak za bardzo spieszyć; przez to mógłby się zdradzić. Poza tym, skoro MUA odwołała zakaz prac na powierzchni planety, miał mnóstwo pracy: wznowić pozyskiwanie surowców z regolitu, wynająć zespół specjalistów od nanotechnologii i przewieźć ich na Merkurego, opracować plany wyrzutni masy i elementów satelitów energetycznych, które miały zostać katapultowane na orbitę i zmontowane w kosmosie.
Odczekał dwa dni, po czym poleciał wahadłowcem na pokład Himawari, z dowodami w kieszeni bluzy.
Lara i Victor z niecierpliwością przywitali go w śluzie. Udali się pospiesznie do kajuty Moliny, Victor nie mogący się doczekać, co odkrył Alexios, a Lara równie niecierpliwa, ale bardziej opanowana.
Gdy tylko weszli do kajuty, Molina zaczął się dopytywać.
— I co? Co pan znalazł?
— Coś ciekawego — odparł Alexios. — Czy McFergusen jeszcze tu jest? Powinien zobaczyć…
— Odleciał dwa dni temu — warknął Molina. — I co pan znalazł?
Alexios wyjął z kieszeni bluzy dwa arkusze plastiku i rozłożył je na stoliku, zaś Molina i jego żona usiedli na sofie. Postukał w ten, który leżał na wierzchu.
— Czy to jest ta anonimowa wiadomość, którą pan dostał? — spytał Molinę.
— Tak, to ta.
Alexios wiedział to. Sam ją napisał. Odwrócił arkusz i odsłonił ten, który leżał pod spodem.
— Co to jest? — spytała Lara.
— Kopia zamówienia dla Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów dotycząca sprzedaży jedenastu kamieni marsjańskich prywatnej placówce na Ziemi.
— Moje skały! — krzyknął Molina.
— Jak one dostały się z Ziemi na Merkurego? — spytała Lara.
Alexios doskonale wiedział, ale rzekł:
— I tego właśnie musimy się dowiedzieć w oparciu o dostępne dowody.
— Ale kto mi wysłał tę wiadomość? — dopytywał się Molina, stukając w pierwszy arkusz.
— Wyśledzenie nadawcy nie było łatwe. Bardzo starannie zacierał za sobą ślady.
— Kto to był?
— I musiał mieć za sobą dużą, bogatą organizację — dodał Alexios.
— Kto to był!? — Molina prawie krzyczał.
Alexios spojrzał na Larę. Czekała w napięciu, otwierając lekko usta, z szeroko otwartymi oczami.
— Biskup Danvers — rzekł Alexios.
— Elliott? — prychnął Molina.
— Nie mogę w to uwierzyć — rzekła Lara. — To sługa boży, on nie byłby zdolny do takiego oszustwa.
— To mój przyjaciel — mruknął z niedowierzaniem Molina — A przynajmniej kiedyś był przyjacielem.
— Nowa Moralność nie jest zachwycona odkryciami astrobiologów, doskonale o tym wiecie. A jaki może być lepszy sposób zdyskredytowania całej dziedziny niż udowodnienie, że jeden z głównych specjalistów to oszust i kłamca?
Molina opadł na sofę.
— Elliott miałby zrobić mi coś takiego?
— Czy są na to jakieś dowody? — dopytywała się Lara.
Alexios spojrzał w jej upstrzone cętkami oczy.
— Ludzie, którzy wytropili tę wiadomość, korzystali z dość nietypowych metod…
— Czyli nielegalnych — rzekła głuchym tonem.
— Niezbyt legalnych — odparł.
— Czyli takich dowodów nie da się przedstawić w sądzie.
— Nie, ale powinien być jakiś ślad w komputerze Danversa. Jeśli nawet usunął tę wiadomość, w rdzeniu pamięci powinno się dać coś wyśledzić.
Lara obrzuciła go twardym spojrzeniem.
— Biskup powie, że ktoś włamał się do jego komputera.
Alexios wiedział, że Lara ma absolutną rację. Odparł jednak:
— A po co ktoś miałby to robić?
— Nie możemy zbadać komputera Danversa bez jego zgody — rzucił niecierpliwie Victor. — A jeśli on to zrobił, nigdy się na to nie zgodzi. Jesteśmy w punkcie wyjścia.
— A ta faktura? Można prześledzić jej drogę aż do szkoły Nowej Moralności w Gabonie w Afryce Zachodniej.
Lara spojrzała na męża.
— Elliott był w Libreville.
— Przez prawie dziesięć lat.
Zwróciła się znów do Alexiosa.
— Czy to jest pewne?
Pokiwał głową.
— Absolutnie. Otrzymanie tych informacji sporo mnie kosztowało.
— Elliott? — Molina nadal nie potrafił się z tym pogodzić. — Elliott próbujący mnie zniszczyć?
— Obawiam się, że on już pana zniszczył — rzekł ponuro Alexios. — Pana reputacja jest zrujnowana.
Molina pokiwał głową z żalem, po czym jego wyraz twarzy nagle się zmienił:
— To ja temu skurwielowi jeszcze pokażę!
— To jakiś kompletny absurd! — krzyczał Danvers.
Molina stał w kajucie Danversa, zbyt wściekły, by usiąść.
Spacerował tam i z powrotem jak rozdrażnione zwierzę. Lara siedziała na jednym z wyściełanych krzeseł, Alexios przysiadł na drugim. Danvers siedział na sofie między nimi, wpatrując się z niedowierzaniem w dwa cienkie arkusze, które przyniósł Alexios.
— Mamy dowody — oznajmił Alexios, stukając palcem w wiadomość i fakturę.
— To kłamstwo, Victorze — rzekł Danvers. — Uwierz mi, to nie jest prawda.
— Zniszczyłeś mnie z premedytacją, Elliocie.
— Nie, ja…
— Dlaczego? — krzyknął Molina. — Dlaczego mi to zrobiłeś?
— Nic nie zrobiłem! — zawył Danvers z poczerwieniałą twarzą. — To stek bzdur. — Z rozpaczą zwrócił się do Lary. — Laro, ty mi wierzysz, prawda? Wiesz, że nie mógłbym tego zrobić. Nie mógłbym!
Lara patrzyła to na swojego męża, to na biskupa.
— Ktoś celowo zniszczył reputację Victora — rzekła, nie spuszczając wzroku z Alexiosa. — Bez względu na to, kto to zrobił, jego kariera leży w gruzach.
— Ale to nie ja! — jęknął Danvers.
— Nie ty? — warknął Molina. — Po tych wszystkich rozmowach, jakie odbyliśmy przez te lata, po tych wszystkich kłótniach…
— Dyskusjach! — poprawił go Danvers. — Filozoficznych dyskusjach.
— Nie przepadałeś za mną od chwili, gdy się dowiedziałeś, że korzystam z genomodyfikowanych wirusów przy budowie wieży! — rzucił Molina oskarżycielskim tonem. — Ty i twoi ludzie nienawidzicie wszystkiego, co się wiąże z nauką, prawda?
— Nie, to nie jest prawda — Danvers wyglądał na bliskiego łez.
Molina przestał chodzić po kajucie i spojrzał biskupowi w twarz.
— Kiedy ci powiedziałem, na czym polega moja praca przy wieży, natychmiast doniosłeś o tym swoim przełożonym w Nowej Moralności, tak?
— Oczywiście. To była ważna informacja.
— Więc w Ekwadorze byłeś szpiegiem. Posłali cię tam, żebyś szpiegował, a nie modlił się za nasze dusze.
— Victorze, proszę, uwierz mi…
— A teraz posłali cię na Merkurego, żebyś zniszczył moje dzieło, moją karierę. Zrujnowałeś mi życie, Elliocie! Równie dobrze mogłeś wziąć nóż i wbić mi go w serce!
Danvers ukrył twarz w dłoniach i zaczął coś bełkotać. Lara patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Spojrzała na męża.
— Victorze, nie przypuszczam, żeby on to zrobił.
— W takim razie kto? — dopytywał się Molina. — Kto inny miałby powód?
Lara znów spojrzała uważnie na Alexiosa.
— Czy te informacje są pewne? Całkowicie?
Alexios zwalczył w sobie chęć, żeby odwrócić wzrok pod jej spojrzeniem. Odparł jednak gładko:
— Jak już stwierdził pan Molina, któż inny miałby powód, żeby zrobić mu coś takiego? Nowa Moralność musiała wziąć go na celownik całe lata temu, kiedy pracował przy kosmicznej wieży.
— I czekali aż tyle czasu, żeby go załatwić?
Alexios wzruszył ramionami.
— Najwyraźniej. Tak wynika z dowodów.
Molina nagle pochylił się nad stolikiem i chwycił oba arkusze.
— Dzwonię do McFergusena. Padłem ofiarą oszustwa. A potem zadzwonię do mediów. Nowa Moralność zapłaci mi za to! Pokażę wszystkim, czym naprawdę są ci śpiewający psalmy hipokryci!
Dokładnie tak, jak przypuszczałem, powiedział sobie Alexios. Na głos jednak starał się brzmieć jak człowiek rozsądny:
— Zgoda, należy zadzwonić do McFergusena. Ale konferencja prasowa? Czy naprawdę atakowanie Nowej Moralności jest konieczne?
— Czemu nie? — warknął Molina. — Co mam do stracenia?
Lara zerwała się na równe nogi.
— Victorze, pan Alexios ma rację. Nie próbuj działać pochopnie. Porozmawiaj najpierw z McFergusenem. Może on będzie w stanie znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
— Jakie wyjście? Nawet jeśli udowodnię, że padłem ofiarą oszustwa, i tak wyjdę na idiotę. Nikt mi już nie uwierzy. To koniec mojej kariery!
— Może jednak…
— A może nie! Zniszczyli mnie. To ja teraz zniszczę ich. A ciebie w szczególności, Elliocie, ty kłamliwy, przeklęty łajdaku!
Danvers patrzył na astrobiologa z pobladłą z przerażenia twarzą i łzami w oczach.
Molina złapał żonę za nadgarstek i wybiegł z kajuty, zostawiając Alexiosa sam na sam z biskupem.
— Nie zrobiłem tego — jęknął Danvers w przerażeniu. — Bóg mi świadkiem, że nigdy czegoś takiego nie zrobiłem.
Danvers pokiwał ponuro głową i wskazał gestem w stronę biurka, gdzie leżał palmtop. Alexios spędził pół godziny bawiąc się komputerem biskupa, gdy tymczasem ten siedział na sofie w ponurym milczeniu. Alexios znalazł ślad wiadomości, za umieszczenie której przedtem zapłacił. Wyglądało to, jakby usunięto ją z aktywnej pamięci, ale ślad nadal znajdował się w rdzeniu.
Wstając od biurka, Alexios skłamał:
— Cóż, jeśli coś takiego jest w komputerze księdza, to lepiej, żeby ksiądz zapłacił jakiemuś lepszemu fachowcowi za szukanie.
— To nie ma znaczenia — odparł Danvers ze zwieszoną głową.
— Moim zdaniem to dość ważne.
Danvers rzekł cicho, z rozpaczą:
— Niczego pan nie rozumie. Taki skandal mnie zniszczy. Nowa Moralność nie dopuszcza nawet podejrzenia umyślnych złych działań w przypadku hierarchii. Musimy być ponad złem, nawet ponad podejrzeniami. Kiedy Victor to rozgłosi… W Nowej Moralności będę skończony. Skończony.
Alexios wziął głęboki oddech, po czym odparł:
— Może dostanie ksiądz stanowisko kapelana na więziennym statku albo w Pasie Asteroid. Tam też potrzebują duchowej pociechy.
Danvers podniósł głowę i zamrugał. Wyglądał, jakby w ciągu pół godziny postarzał się o dziesięć lat.
Alexios uśmiechnął się i zastanowił. Nie przeżyjesz tam ani miesiąca, stary tłusty kanciarzu. Ktoś cię udusi, jak będziesz śpiewał swoje hymny.
Alexios stał w półmroku na pokładzie obserwacyjnym Himawari i patrzył przez bąbel ze szkłostali na upstrzone gwiazdami głębiny kosmosu, przesuwające się powoli przed jego oczami. Nerwowo przebierał palcami. Oczy niebios, powiedział sobie w duchu, przypominając sobie wiersz z czasów szkolnych. Armia niezmiennych praw, tak właśnie poeta określał gwiazdy.
Powinienem odczuwać triumf, pomyślał. Kariera Victora legła w gruzach, a Danvers popadł w niełaskę. Został tylko Yamagata i za niego niedługo się zabierze. Nie czuł jednak upojenia zwycięstwem. Żadnego triumfu. W środku czuł się martwy, zimny i obojętny. Całe lata czekałem, żeby ich dopaść, wreszcie się udało i co? Victor spędzi resztę życia na jakimś podrzędnym uniwersytecie, próbując odkupić swoje potknięcie na Merkurym. A Danvers zostanie zawieszony, czy co tam robią w Nowej Moralności z niepotrzebnymi ludźmi. I co z tego? Czy to coś zmieni w moim życiu?
Lara, pomyślał. Teraz wszystko zależy od Lary. Zrobiłem to dla niej. To myśl o niej trzymała mnie przy życiu przez te długie lata w Pasie. Była jedynym promykiem nadziei, kiedy byłem więźniem, nieszczęsnym wygnańcem.
Statek obrócił się i w polu widzenia pojawiła się tarcza Merkurego, jałowa, wyżarzona, upstrzona kraterami, pokryta pęknięciami i uskokami. Jak twarz bardzo starego człowieka, pomyślał Alexios, człowieka, który żył za długo. Dostrzegł Unię klifów i zniszczone, zwietrzałe góry otaczające pierścieniem stary krater.
Wiedział, gdzie jest baza Goethe, ale nie widział stąd skromnego kopca kamieni chroniącego kopułę, ani śladów pojazdów, które rzeźbiły koleiny w cienkiej warstwie pyłu na powierzchni.
Kiedy zbudujemy już wyrzutnię masy, będzie ją widać z orbity, pomyślał. Pięć kilometrów długości. Będzie doskonale widoczna.
Drzwi za nim otworzyły się i do ciemnego pomieszczenia wpadł promień słońca z korytarza. Alexios poczuł, jakby serce skurczyło mu się w piersi. Nie ośmielił się odwrócić, ale w odbiciu w szkłostali dostrzegł, że to Lara.
Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi. W pomieszczeniu znów zapanował półmrok, ale i tak widział jej piękną twarz, ciekawość w oczach.
— Poprosił mnie pan o spotkanie? — spytała cichym, niskim głosem.
Zauważył, że wstrzymywał oddech. Skinął głową, po czym zdołał wykrztusić:
— To jedno z nielicznych miejsc na statku, gdzie można się spotkać na osobności.
— Czy ma pan jakieś dalsze informacje o moim mężu?
— Nie… tak naprawdę to nie… — musiał powstrzymywać się ze wszystkich sił, żeby nie wziąć jej w ramiona. Słyszał, jak głośno bije mu serce.
— Nie rozumiem — rzekła Lara marszcząc brwi. — Prosił mnie pan o spotkanie, na osobności, bez Victora.
— Laro, to ja — wyrwało mu się. — Mance.
Otworzyła usta ze zdumienia.
— Wiem, że wyglądam inaczej — mówił, nie mogąc po wstrzymać potoku słów. — Musiałem zmienić wygląd, pochodzenie, przyleciałem na Merkurego, ale nie miałem pojęcia, że ty też tu będziesz, a teraz nie potrafię już dłużej odgrywać tej komedii. Chciałbym…
— Mance? — szepnęła z niedowierzaniem.
— Tak, to ja, kochana.
Cofnęła się o kilka kroków i opadła na ławkę biegnącą wzdłuż tylnej grodzi pomieszczenia.
— To niemożliwe — rzekła bezbarwnym głosem.
Podszedł do niej, ukląkł i złapał ją za ręce. Widział w jej oczach odbicie gwiazd; nagle na jej twarz padł jaskrawy odblask Merkurego, kładąc na jej rysy światło oraz cień.
— Wiem, że wyglądam inaczej, Laro. Ale to naprawdę ja, Mance. Mam nową tożsamość. Jestem wolny. Stary Mance Bracknell nie żyje, przynajmniej oficjalnie. Możemy zacząć nowe życie. Zacząć tam, gdzie skończyliśmy.
Wzdrygnęła się jak człowiek budzący się z transu.
— Zacząć życie na nowo?
— Tak! Kocham cię, najdroższa, chcę się z tobą ożenić i…
— Ja już mam męża. I mam z nim ośmioletniego syna.
— Możesz rozwieść się z Victorem. Nikt nie będzie miał ci za złe, że odeszłaś.
W jej oczach pojawiło się zrozumienie.
— To ty mu to zrobiłeś! To nie Elliott, to ty!
— Zrobiłem to dla ciebie — przyznał.
— Zniszczyłeś karierę mojego męża i reputację Elliotta.
— Bo cię kocham.
— Cóż to za miłość?
Alexios dostrzegł w jej oczach obrzydzenie.
— Nie rozumiesz — rzekł. — Oni mnie zniszczyli. Victor rozmyślnie kłamał na moim procesie. Chciał się mnie pozbyć, żeby zdobyć ciebie. Ukradł mi cię. Ukradł mi całe życie!
— A teraz chcesz je odebrać.
— Tak! I chcę odebrać mu ciebie. To dla ciebie to wszystko zrobiłem.
— Och, mój Boże — jęknęła.
— Kochałaś mnie, wiem, że tak. Mówiłaś, że chcesz być ze mną. Więc teraz możemy…
— A Elliott? Co on ci zrobił?
Czując, jak wzbiera w nim gniew, Alexios odparł:
— To on wpadł na pomysł zniszczenia wieży. On i Nowa Moralność, bo nienawidzą nanotechnologii. Jak zresztą wszystkiego, czego nie ma w Starym Testamencie.
— Zniszczenia wieży?
— To był sabotaż. Zburzono ją specjalnie. Nie obchodziło ich, ilu ludzi pozabijają, po prostu chcieli zburzyć wieżę. I mnie razem z nią.
Spojrzała na niego.
— Chcesz powiedzieć, że Victor pomógł w zniszczeniu wieży?
— Nie, nie przypuszczam. Nie wiem. Ale kłamał na moim procesie. Kłamał ochoczo, żeby cała wina spadła na mnie. Żeby wygnali mnie z Ziemi, a on miał ciebie na własność.
Lara potrząsnęła głową, delikatnym gestem.
— Nie mogę w to uwierzyć. Nie wierzę w ani jedno słowo!
— Ale to prawda! Co do słowa! Victor to przeklęty kłamca, a Danvers mu pomógł.
Opadła z powrotem na ławkę. Alexios wstał z kolan i usiadł obok niej.
— Wiem, że trudno to wszystko ogarnąć od razu. Ale ja naprawdę jestem Mance Bracknell. A przynajmniej kiedyś nim byłem. Teraz jestem Dante Alexios. Jestem dość zamożny i mógłbym ci zapewnić życie na Ziemi w dostatku. Victor mi ciebie zabrał. A teraz chcę mu ciebie odebrać.
— On jest moim mężem — odparła nieśmiało.
Spojrzał jej prosto w oczy. W słabym świetle nie dostrzegł w nich łez.
— Laro, nie powiesz mi chyba, że kochasz Victora tak samo jak mnie.
Milczała.
— Byliśmy dla siebie stworzeni — rzekł. — W chwili, kiedy cię ujrzałem na nudnych zajęciach ze statystyki prowadzonych przez Chińczyka, który ledwo mówił po angielsku, beznadziejnie się w tobie zakochałem.
Przez długą chwilę milczała.
— Nie okazywałeś tego.
— Byłem nieśmiały. Nie wydało mi się możliwe, żeby ktoś taki jak ty w ogóle zwrócił na mnie uwagę.
Lara uśmiechnęła się lekko.
— Należymy do siebie, Laro. Rozdzielili nas na tyle lat, ale teraz znów możemy być razem.
Potrząsnęła lekko głową.
— Minęło zbyt wiele lat.
— Możemy zacząć na nowo — upierał się.
— To nie jest takie proste.
— Będzie proste, jeśli tylko zechcemy. Victor ma, na co zasłużył. Poza tym i tak jest skończony.
— On jest moim mężem — powtórzyła.
— On mi ciebie ukradł!
Odwróciła wzrok, po czym znów na niego spojrzała.
— Posłuchaj, Mance, Alexiosie, czy kim tam jesteś. Jestem żoną Victora Moliny. On jest ojcem mojego dziecka. Próbowałeś go zniszczyć…
— Zasłużył na to — mruknął Alexios, znów czując złość. — Zasłużył na coś jeszcze gorszego.
— Dzięki temu, co mi powiedziałeś, będzie go można uratować.
Alexios był zdruzgotany. Poczuł, jak ogarnia go fala mdłości.
— Wolisz jego ode mnie?
— Mance Bracknell jest martwy — rzekła Lara, chłodnym i bezbarwnym tonem. — I niech tak zostanie. To, co było, już nie wróci. Czy naprawdę myślisz, że mogłabym zostawić Victora i odejść z tobą po tym, co mu zrobiłeś?
— Ale on na to zasłużył!
— Nie. Nie zasłużył. A gdyby nawet tak było, jego żona powinna trwać przy nim i go wspierać. Dla dobra naszego dziecka, gdyby nie było innych powodów.
— Należysz do mnie!
— Nie. Moje miejsce jest przy mężu i synu, bez względu na to, co było dawniej.
— Ale… — Alexios nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko poszło inaczej, niż to zaplanował. Wszystko.
Lara wstała.
— Zamierzam powiedzieć Victorowi o wszystkim. A potem McFergusenowi. Nie będę nic mówić o Bracknellu. Po prostu powiem, że przyznałeś się do podłożenia fałszywych dowodów.
— Dowiedzą się, kim jestem! — rozpaczał Alexios. — Odeślą mnie z powrotem do Pasa!
— Jeśli udowodnisz, że zawalenie się wieży było sabotażem, to nie. Jeśli tylko pomożesz władzom wytropić prawdziwych winowajców, którzy są odpowiedzialni za tę tragedię.
Stał przy niej, czując, jak drżą mu kolana i patrzył: odwróciła się gwałtownie i wyszła. Stał, skamieniały, patrząc, jak zamyka drzwi. Poczuł żar bijący od powierzchni Merkurego, nawet przez barwioną na ciemno szkłostal. Był jak gorący oddech przeznaczenia.
Wszystko poszło nie tak, jak miało pójść, powtarzał sobie Alexios, siedząc samotnie w skromnej kwaterze w bazie. Co za koszmar.
Lara, Victor i Danvers odlecieli na Ziemię statkiem, który przyholował z Selene sześć nowych satelitów energetycznych, Pewnie wszystko mu powiedziała, pomyślał Alexios. To tylko kwestia czasu: niedługo MUA albo jakaś inna instytucja przyśle tu ekipę dochodzeniową, która weźmie mnie w obroty. Jeśli tylko zaczną podejrzewać, że jestem kimś innym, niż ten za kogo się podaję, poddadzą mnie badaniu DNA. A jeśli odmówię, dostaną nakaz.
Wszystko skończone, powtarzał sobie. Skończone. To już nie jest ta Lara, którą znałem. Zmieniła się przez te lata.
Wstał i przyjrzał się swojemu odbiciu w zgaszonym ekranie ściennym. Ja też się zmieniłem, pomyślał. Chodził tam i z powrotem po malutkim biurze, rozmyślając, że nadal jest sam, w całym kosmosie. Lara już mnie nie kocha. W całym Układzie Słonecznym nie ma jednej osoby, którą obchodziłby mój los. Zostało mi jeszcze tylko jedno: dopaść Yamagatę i dokończyć zemstę. Odpłacić mu za to, co mi zrobił. A potem już nic nie będzie mieć znaczenia.
Zawahał się. Kiedy przyleci ekipa śledcza, mógłbym im wszystko opowiedzieć: Yamagata doprowadził do zniszczenia wieży, to on jest winien tej tragedii.
Jakiś drwiący głos odezwał się w jego głowie: i oni ci uwierzą? Twoje słowo przeciwko słowu Yamagaty? Gdzie dowody? Wymordował wszystkich, którzy byli jakoś związani z akcją sabotażową. Ostatni był Toshikazu, a mordercy popełnili samobójstwo, żeby nie było żadnych świadków.
Alexios wiedział, że uszkodzony koniec wieży znajduje się ponad cztery tysiące metrów pod powierzchnią Atlantyku, blisko pęknięcia, przez które przedostaje się gorąca magma spod skorupy ziemskiej. Wiedział, że nikt nie pośle ekspedycji, żeby szukała pozostałości nanomaszyn, które do tego czasu pewnie i tak przestały istnieć.
Wiedział także, że dla Saito Yamagaty wygodnie było rozgłaszać, że to jego syn kieruje korporacją. Był w klasztorze w Tybecie, kiedy zawaliła się wieża, przypomniał sobie Alexios. Tak, oczywiście, odezwał się znów głos w jego głowie, To on pociągał za sznurki, organizując ten morderczy spisek ze swojej pustelni w Himalajach. A teraz spróbuj wytłumaczyć przedstawicielom władzy, że tak było naprawdę.
Alexios potrząsnął głową. Nie. Nie zamierzam niczego tłumaczyć. Nikomu. Sam zajmę się Yamagatą. Zakończę to wszystko raz na zawsze.
Wydał polecenie połączenia go z Saito Yamagatą.
Na powierzchni planety Yamagatą czuł się nieswojo; Alexios domyślał się tego patrząc na wyraz jego twarzy, widocznej za szybką hełmu. Nie martw się, powtarzał w duchu. Nie będziemy tu długo. Tylko przez resztę twojego życia.
Dwóch mężczyzn jechało niskim, podskakującym na nierównościach traktorem po jałowej powierzchni planety, nurkując w płytkich kraterach i z wysiłkiem z nich wyjeżdżając, coraz dalej od bazy. Była noc; Słońce miało wzejść dopiero za godzinę, ale gwiazdy i delikatne światło zodiakalne oświetlały pustą powierzchnię chłodną, srebrzystą poświatą.
Alexios nigdy nie przyzwyczaił się do bliskiego horyzontu planety, mimo spędzenia na niej całych miesięcy. Miało się wrażenie podjeżdżania do blisko położonego klifu: końca świata. W próżni horyzont widać było bardzo wyraźnie: stały ląd się kończył, a za nim leżała czarna otchłań kosmosu.
— Za dwie minuty wyjedziesz poza zasięg kamery — w słuchawkach Alexiosa rozległ się obojętny głos kontrolera.
— Macie namiar satelitarny, tak? — spytał.
— Potwierdzam. A nawet dwa.
— Odbieracie sygnał namiernika?
— Głośno i wyraźnie.
— Doskonale.
Choć w wykonanej ze szkłostali kabinie traktora było powietrze, Yamagata i Alexios mieli na sobie skafandry z zamkniętymi i uszczelnionymi hełmami. Przepisy bezpieczeństwa, powiedział Yamagacie, gdy starszy pan zaczął narzekać na wkładanie niewygodnego skafandra.
— Jak daleko jedziemy? — spytał Yamagatą, gdy traktor mijał głaz wielkości domu.
Alexios zdjął odzianą w rękawicę dłoń z kierownicy i machnął ręką w stronę horyzontu.
— Musimy dostać się na drugą stronę tego uskoku. Tam skręcimy.
Yamagata mruknął coś i widać było, że trochę się odprężył.
Namówienie go, by przybył na powierzchnię planety, było dość łatwe.
— Chciałbym pokazać panu miejsce, gdzie planujemy zbudować wyrzutnię masy — powiedział Yamagacie. — Oczy wiście ostatnie słowo należy do pana. Chciałbym, żeby to pan zdecydował o lokalizacji.
Na obliczu Yamagaty pojawił się wyraz głębokiego namysłu.
— Czy naprawdę jest konieczne, żebym oglądał to miejsce osobiście?
Alexios starannie dobierał słowa.
— Rozumiem, pobyt na powierzchni planety jest niewygodny i kłopotliwy. A szczerze mówiąc, nawet nieco niebezpieczny.
Słysząc to, Yamagata zesztywniał. Wyprostował się i oznajmił:
— Przylecę do bazy jutro. Mój koordynator transportu powiadomi pana, kiedy może się pan mnie spodziewać.
Alexios uśmiechnął się. Wystarczy odwołać się dyskretnie do jego japońskich instynktów prawdziwego macho, i już go mamy. Dawna, samurajska tradycja. Nie może stracić twarzy przed swoim pracownikiem.
— Otrzymałem od mojego syna raport przygotowany przez ekspertów w Japonii — oznajmił Yamagata, patrząc prosto przed siebie, usadowiony w toczącym się ciężko traktorze obok Alexiosa. — Sądzę, że pańskie wartości dotyczące degradacji ogniw słonecznych były nieco przesadzone.
Alexios doskonale wiedział, że tak jest.
— Przesadzone? — spytał.
— Przeszacowane — potaknął Yamagata, którego głos docierał stłumiony przez hełm.
W ciężkim skafandrze nie dało się wzruszyć ramionami.
— Przyznaje, że przedstawiłem panu najmniej optymistyczną wersję.
Yamagata prychnął.
— Być może wcale nie będziemy musieli wzmacniać ogniw.
— To dobre wieści — odparł Alexios. To już jest bez znaczenia, pomyślał. Nic już nie ma znaczenia.
Przez następne kilka kilometrów Yamagata milczał. Po jakimś czasie odezwał się nagle:
— Dlaczego pan sądzi, że to najlepsze miejsce na wyrzutnię masy? Jeśli dostanie się tam tyle trwa, to czy nie ma lepszych miejsc?
Alexios uśmiechnął się za szybką hełmu.
— To ten przeklęty uskok. Jeśli zgodzi się pan na tę lokalizację, zbudujemy most. Ale teraz musimy go objechać. To już długo nie potrwa.
Yamagata skinął głową i rozsiadł się wygodnie.
To już długo nie potrwa, powtórzył w duchu Alexios.
Lara Tierney Molina nie mogła spać. Victor leżał koło niej, nafaszerowany środkami uspokajającymi, które brał od chwili, gdy weszli na pokład rozlatującego się starego frachtowca lecącego do Selene, po trajektorii, której pokonanie miało trwać cztery miesiące.
Cyfry zegara świecącego w ciemnościach pokazały 12:53. Lara wymknęła się z łóżka, w ciemnościach wygrzebała z podróżnej torby pierwszą lepszą sukienkę i włożyła ją. Wiedziała, że Victor będzie spał jeszcze przez wiele godzin. Podeszła do drzwi na palcach, otworzyła je najdelikatniej jak umiała i wyszła na korytarz. Zamknęła drzwi i usłyszała ciche trzaśniecie zamka. Ciekawe, którędy idzie się do mesy.
Muszę się zastanowić, pomyślała i ruszyła wolno korytarzem. Plastikowe ściany były porysowane i zmatowiałe, płytki na podłodze prezentowały się jeszcze gorzej. Xenobia przyholowała satelity energetyczne na potrzeby merkuriańskiego projektu Yamagaty; teraz jej jedynym ładunkiem był skompromitowany biskup Nowej Moralności, poniżony astrobiolog i ona sama. Za przelot jej i Victora płaciło MUA. Nowa Moralność odmówiła zapłaty za bilet Danversa; hojnie zatroszczył się o to Yamagata.
Victor domagał się przesłuchania przed komisją dyscyplinarną MKU. Przewodniczącym miał być McFergusen, jak sądziła Lara. Muszę im opowiedzieć, co mi wyznał Mance. Nie, nie Mance. On już nie jest tą samą osobą. To teraz Dante Alexios. To już nie jest Mance Bracknell.
Gdzieś w głębi zastanawiała się, dlaczego nie powiedziała Victorowi o wyznaniu Alexiosa. Victor był otępiały i senny od środków uspokajających, jakimi faszerowali go medycy Yamagaty, ale wiedziała, że nie to było przyczyną. Czy można wierzyć temu całemu Alexiosowi? Czy to naprawdę Mance? Skąd by wiedział, jak się poznaliśmy? To musi być Mance. Tylko że przez to jest jeszcze gorzej, wszystko robi się jeszcze bardziej zawikłane. Mance celowo doprowadził do kompromitacji biednego Victora, zemścił się na nim jak jakiś prehistoryczny dzikus. Muszę powiedzieć Victorowi, nie mogę tego przed nim ukrywać. To może ocalić jego karierę, jego życie.
Zawahała się, zastanawiając się, niepewna siebie, niepewna co począć. Czy Victor kłamał na procesie Mance’a? Krzywoprzysięgał, żeby się go pozbyć? Dla mnie? Czy mam w to uwierzyć? Czy mam w ogóle wierzyć w to wszystko?
Dostrzegła w przejściu „ekran telefonu i wywołała plan wnętrza statku. Dostrzegła, że idzie w niewłaściwym kierunku. Zawróciła i ruszyła już pewniej w stronę mesy. Na korytarzu nie było nikogo. Załoga pewnie ma wachtę na mostku, pomyślała. A reszta śpi.
Tylko ja nie śpię. Potrafię uratować Victora. Pójdę na to przesłuchanie i powiem im, że został oszukany, a Dante Alexios podłożył fałszywe dowody. Mogę oczyścić jego imię. I imię Elliotta.
Ale co się stanie z Dantem Alexiosem? Przypuszczała, że wie. McFergusen i reszta komisji nie uwierzą jej na słowo. Będą chcieli dowodów. Wyślą śledczych na Merkurego, żeby przesłuchać Mance’a-Alexiosa. A jeśli będzie twierdził, że jest niewinny? Jeśli powie, że zmyśliłam tę całą historię podejmując rozpaczliwą próbę ratowania męża?
Mesa była pusta. Był tam tylko mały, metalowy stół i cztery obrotowe krzesła przykręcone do pokładu, a wzdłuż ścian stały automaty z jedzeniem. Lara nalała sobie do kubka letniej kawy i usiadła, znużona, na jednym z krzeseł.
Muszę im powiedzieć, że Alexios to tak naprawdę Mance Bracknell, pomyślała. Zbadają go i ustalą jego tożsamość. Kiedy już stwierdzą, że to Mance, odeślą go do Pasa, z powrotem na wygnanie.
Czy ja mogę mu to zrobić? Mówi, że Victor mu mnie odebrał, mówi, że nadal mnie kocha i pragnie ze mną być. Czy mogę mu się odpłacić ponownym wygnaniem? Poczuła, że zbiera jej się na płacz. Jaką ulgę przyniósłby jej płacz — rozpłakać się i czekać, aż ktoś inny rozwiąże problem.
Nie ma jednak nikogo innego, powiedziała sobie w duchu. Tylko Victor Junior. Wyprostowała się. Jej syn. Jej i Victora. On też jest w to wmieszany. Nie mogę dopuścić do tego, żeby McFergusen, Mance albo ktokolwiek inny zrujnował jego przyszłość. Muszę go chronić.
Padł na nią jakiś cień. Odwróciła się i ujrzała zwalistą postać Elliotta Danversa wynurzającą się z luku.
— Też nie może pani spać, prawda?
— Tak.
Danvers opadł ciężko na krzesło naprzeciwko Lary. Jęknęło pod nim, a biskup westchnął ciężko.
— Wysłałem moim przełożonym w Atlancie sześć wiadomości, a oni nie odpowiedzieli na żadną.
Lara dostrzegła, że jego pulchna twarz była blada, upstrzona zmarszczkami, których dotąd nie dostrzegła.
— Co się stanie, jak ksiądz wróci na Ziemię? — spytała.
Danvers wzruszył potężnymi ramionami.
— Nie mam pojęcia. Pewnie dostanę jakiś inny przydział. I pozbawią mnie stanowiska. Może w ogóle mnie wyrzucą.
— Wiem, że ksiądz tego nie zrobił — zapewniła Lara.
Oczy Danversa błysnęły na krótko.
— Dziękuję.
— Nie mówię tego z uprzejmości. Wiem, kto wrobił Victora i podłożył dowody, żeby was obu obciążyć.
Otworzył szeroko oczy.
— Wie pani?
— Ale jeśli księdzu powiem, on też będzie skończony.
— Przecież to ktoś, kto próbuje nas zniszczyć!
— Nie wiem co robić — przyznała Lara żałośnie.
— Ależ wie pani — rzekł biskup. — Należy zrobić to, co jest słuszne. Nie można kryć kogoś, kto kłamie. Proszę nie myśleć o mnie — na szali jest kariera pani męża.
— Wiem.
— A wasz syn? To wszystko ma znaczenie także dla niego.
— Wiem — powtórzyła.
Danvers patrzył na nią, jakby chciał wydobyć z niej informację samą siłą woli. W końcu spytał:
— Dlaczego nie chce pani powiedzieć, kto jest winowajcą?
— Bo wtedy on też ucierpi. A wiele już wycierpiał w życiu i nie wiem, czy powinnam mu to zrobić, zadać mu jeszcze większe cierpienie.
— Ale… pani mąż! Pani syn! Ja sam!
Lara objęła kubek obiema dłońmi i zajrzała do środka.
— Może wystarczy, jak powiem komisji, że ktoś się do tego przyznał i oczyszcza księdza całkowicie? Może to wystarczy.
— Nie podając jego nazwiska, żeby mogli to sprawdzić? Pomyślą, że kłamie pani, aby chronić męża.
Pokiwała głową z przygnębieniem.
— Nie mogę pomóc jednemu nie zadając cierpienia drugiemu.
Biskup odczekał przez sekundę, po czym sięgnął i ujął jej ręce w swoje potężne dłonie.
— Laro, moralność nie występuje w odcieniach szarości. Jest czerń i biel. Albo się robi coś dobrego, albo złego. Nie ma nic pośrodku.
Spojrzała w jego szare oczy, zaczerwienione z braku snu i pomyślała, że moralność byłaby prosta, gdyby zrobienie dobrego uczynku ratowało naszą własną głowę.
— To jest trochę bardziej skomplikowane — rzekła cicho.
— Więc proszę o tym pomyśleć — rzekł Danvers, prawie łagodnie. — Co jest najlepsze dla największej liczby ludzi? Musi pani myśleć o swoim mężu, synu i o mnie, a nie o tajemniczym złoczyńcy.
Skinęła głową.
— O moim mężu, synu i o księdzu.
Alexios i Yamagata, odziani w niewygodne skafandry, siedzieli obok siebie w przezroczystej kabinie traktora toczącego się przez upstrzony skałami krajobraz.
— Borealis Planitia — mruknął Yamagata. — Równina północna.
Alexiosowi wydało się, że wyczuł w jego głosie nerwowość, jakiś niepokój. We wnętrzu kabiny, gdzie było powietrze, mogli ze sobą rozmawiać bez pośrednictwa radia, choć ich głosy były nieco stłumione.
— Ten rejon to stary jęzor lawy — mówił dalej Yamagata, bardziej do siebie niż do swego towarzysza. — Planetolodzy twierdzą, że kiedyś było to jezioro stopionej lawy, miliardy lat temu.
Alexios zadowolił się prowadzeniem traktora przez labirynt głazów porozrzucanych wszędzie po powierzchni. Od czasu do czasu przetaczali się po jakimś mniejszym kamieniu, a traktor kołysał się i podskakiwał. Z prawej strony widać było zwężający się uskok. Alexios wiedział, że zaraz do niego dotrą.
— Z orbity widać zarysy jeszcze starszych kraterów, kraterów niewidzialnych, zatopionych przez przepływającą tędy lawę — mówił dalej Yamagata.
Alexios pokiwał głową w hełmie. Ten facet po prostu lubi napawać się dźwiękiem własnego głosu, pomyślał. Próbuje ukryć strach. Alexios uśmiechnął się złośliwie i dodał: a ma się czego bać.
Jechali w milczeniu. Czas się dłużył. Alexios czuł w kościach wibracje elektrycznych silników traktora, słyszał własny oddech w hełmie. Jechał jak automat; miał wrażenie, że nie zostało w nim już ani cienia emocji.
— Jakoś się pan nie odzywa — zauważył w końcu Yamagata.
— Tak — potwierdził Alexios.
— O czym pan myśli?
Alexios odwrócił się, by spojrzeć z niechęcią na starszego mężczyznę.
— Rozmyślałem sobie o kosmicznej wieży.
— O kosmicznej wieży? — spytał zdumiony Yamagata. — To było tyle lat temu.
— Tyle lat. I tylu ludzi zginęło.
— Technologiczny błąd — odparł Yamagata. — Ludzie, którzy ją zbudowali, nie pomyśleli o tym, jakie może stwarzać zagrożenie.
— Część wieży nadal leci sobie przez kosmos.
— Z ciałami dziesiątków ludzi.
— Zamordowanych ludzi — rzekł Alexios.
Yamagata chrząknął.
— Tak, można to i tak postrzegać.
— To był sabotaż. Ci ludzie zostali zamordowani.
— Sabotaż?
— Agentów Yamagata Corporation.
Yamagata otworzył usta ze zdumienia.
— To nieprawda! To niemożliwe!
— Obaj wiemy, że to możliwe i że tak się właśnie stało — odparł Alexios nie zdejmując odzianej w rękawicę dłoni z kierownicy.
— To jakieś paranoiczne fantazje — warknął Yamagata.
— Naprawdę? Ktoś, kto brał w tym udział i przeżył, opowiedział mi całą historię. Zanim wynajęliście zbirów, żeby uciszyli go na zawsze.
— Zbirów? — prychnął Yamagata. — Kiedy zawaliła się wieża, byłem w klasztorze Chota w Himalajach. Dowiedziałem się o tym dopiero tydzień po tragedii.
— Tak, wiem. Taką ma pan historyjkę.
Yamagata spojrzał na siedzącego obok, poważnego i opanowanego Alexiosa. To wariat, pomyślał. W oczach Alexiosa czaiło się coś więcej niż gniew, coś więcej niż wściekłość. Po raz pierwszy od chwili, gdy wykryto u niego raka mózgu, Yamagata poczuł, że dusi go strach.
— Byłem szefem projektu budowy wieży — oznajmił Alexios, z lodowatym spokojem, jakby otaczała go lodowa tarcza.
— Szef projektu budowy wieży został wygnany.
Alexios uśmiechnął się.
— Podobnie jak pan, miałem więcej niż jedno życie.
— Nie miałem z wieżą nic wspólnego — upierał się Yamagata.
— Wieża zawaliła się z powodu akcji sabotażowej Yamagata Corporation. Jej ludzie użyli nanomaszyn, żeby uszkodzić ją w najbardziej wrażliwym punkcie. Człowiek, który wyprodukował nanoboty, opowiedział mi całą historię, zanim dopadli go wasi mordercy.
— I pan mu uwierzył?
— Bał się o swoje życie — odparł Alexios. — I w końcu go dopadli. Wysadzili też statek, którym lecieliśmy, żeby się upewnić, że wszyscy, z którymi rozmawiał, też zginęli.
— Ale pan przeżył.
— Przeżyłem. Żeby pomścić tych, których zabiliście. Żeby szukać zemsty za własne zmarnowane życie.
— Ale ja… — Yamagacie przyszło coś do głowy i zamilkł. To szaleniec, powtarzał sobie. Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem w klasztorze. To Nobuhiko rządził korporacją. Tak jak teraz.
Nagle poczuł puls w skroniach. Nobu! Jeśli Yamagata Corporation była zamieszana w zniszczenie wieży, musiało się to stać na rozkaz Nobu!
Nie, to niemożliwe, powiedział sobie w duchu. Potrząsając głową z niedowierzaniem pomyślał, że Nobu nie byłby do czegoś takiego zdolny. Nie mógłby być tak bezwzględny, tak… okrutny.
A może jednak? Yamagata wspomniał te wszystkie lata, kiedy to za jego radą syn podburzał do mordów podczas drugiej wojny o asteroidy, wspomniał masakrę habitatu Poczwarka. Nobu nauczył się ode mnie okrucieństwa, pomyślał. Krew odpłynęła mu z twarzy. Zmieniłem mojego syna w potwora.
Alexios błędnie odczytał wyraz pobladłej twarzy Yamagaty.
— Przyznaje się pan więc? Przyznaje się pan, że kosmiczną wieżę zniszczono na pański rozkaz? Że zamordował pan cztery miliony mężczyzn, kobiet i dzieci?
Yamagata zrozumiał, że nie ma wyjścia. Jeśli mu powiem, że to Nobu, będzie chciał go zabić. Lepiej niech już myśli, że to byłem ja. Wszystko co zrobił syn, obciąża tak samo jego, jak i mnie. Lepiej będzie, jak wezmę winę na siebie, a mój syn będzie nadal żył.
— No i? — naciskał Alexios.
Yamagata usiłował się wyprostować w pękatym skafandrze.
— Przyjmuję na siebie odpowiedzialność — rzekł bezbarwnym, pozbawionym życia głosem.
— Doskonale — odparł Alexios, po czym skręcił i traktor zaczął się toczyć w kierunku uskoku, powoli, lecz w nie unikniony sposób zbliżając się do szczeliny w merkuriańskim gruncie, a pierwsze promienie Słońca wyjrzały zza horyzontu.
Wracając do swojej kajuty biskup Danvers intensywnie rozmyślał. Czy Lara mówi prawdę? Na pewno. Na pewno! Z drugiej jednak strony coś mu mówiło: ale dlaczego miałoby tak być? Zrobi wszystko, żeby uratować męża i chronić syna. Powiedziałaby wszystko, gdyby tylko była w stanie w ten sposób pomóc Victorowi.
Odsunął drzwi swojej kajuty i zobaczył, że w ciemnościach mruga światełko telefonu. Wiadomość! Serce zaczęło mu bić głośno. Z Atlanty. To musi być odpowiedź na moje wiadomości. Danvers włączył górne światło i potruchtał do rachitycznego biurka, po czym wydał telefonowi polecenie odtworzenia wiadomości.
Istotnie była to wiadomość z Atlanty. Od samego arcybiskupa!
Na małym ekranie telefonu pojawiło się łyse, pomarszczone, przypominające gnoma oblicze Carnaby’ego. Nie uśmiechał się, a jego oczy przypominały dwa krzemienie.
— Księże biskupie, odpowiadam na wasze wiadomości osobiście, gdyż wasza sprawa jest w tej chwili niezmiernie ważna dla Nowej Moralności.
Danvers poczuł ogromną wdzięczność. Arcybiskup odpowiedział mi osobiście! Choć wiedział, że wiadomość będzie wędrować pół godziny, zaczął układać w myślach pełną wdzięczności odpowiedź dla arcybiskupa.
Carnaby mówił jednak dalej:
— Pewien wielki Amerykanin powiedział kiedyś, że ekstremizm w obronie wartości to nic złego. Doceniamy ekstremalne środki, do jakich ksiądz biskup się uciekł, by zdyskredytować bezbożnych naukowców, którzy z nami walczą. Niestety, w walce z ateistami nasz ruch musi być postrzegany przez opinię publiczną jako nieskazitelny i poza wszelkimi podejrzeniami. Wasze metody, raz ujawnione opinii publicznej, mogłyby ściągnąć na nas podejrzenia i zdyskredytować nas wszystkich.
Ale ja tego nie zrobiłem, zawołał Danvers w duchu, patrząc na nieprzejednane oblicze Carnaby’ego. Nie zrobiłem niczego niegodnego! Lara świadkiem!
— A zatem — mówił dalej arcybiskup — nie mam wyboru: muszę prosić księdza biskupa o odejście z Nowej Moralności. Nie można dopuścić do tego, by czyny jednego człowieka rzucały niekorzystne światło na cały ruch. Wiem, że to dla księdza cios, ale to dla większego dobra. Niech ksiądz pamięta, że Bogu można służyć na różne sposoby, a księdza sposobem będzie podanie się do dymisji i wystąpienie z ruchu. Jeśli ksiądz odmówi, zostanie publicznie osądzony zaraz po powrocie na Ziemię i skazany. Bardzo mi przykro, że tak się stało, ale stał się ksiądz ciężarem dla Nowej Moralności, a nie można dopuścić do tego, żeby jakakolwiek jednostka zagroziła naszej pracy.
Niech Bóg się nad księdzem zlituje.
Ekran zgasł.
Danvers długo patrzył na niego w milczeniu. Miał wrażenie, że jego mózg przestał działać. Czuł ciężar na piersi: oddychał z trudem.
Wreszcie, mrugając z niedowierzaniem, czując ból w płucach, Danvers zrozumiał, że został wyrzucony z Nowej Moralności. Wyrzucony na bruk, jak zrobili to hazardziści wiele lat temu. Cała moja praca, wszystkie te lata ciężkiej służby — to wszystko nic nie znaczy, pomyślał. Nawet to, że Lara wie, kto podłożył dowody — to też ich nie wzruszy. Napiętnowano mnie, a oni byli dla mnie bezlitośni.
Jestem zrujnowany. Koniec ze mną. Nie mam dokąd iść. Nie mam się do kogo zwrócić. Nie przyjmą mnie z powrotem, nawet jeśli udowodnię swoją niewinność. Jestem napiętnowany. Nieczysty.
Moje życie już się skończyło, pomyślał.
Lara wróciła do kajuty, gdzie Victor miotał się niespokojnie na łóżku. Siadła przy biurku i wysłała wiadomość do Victora Juniora, uśmiechając się radośnie i zapewniając, że mama i tata za parę tygodni będą w domu.
A potem siedziała, bez chwili snu, aż Victor podniósł się ze skłębionej pościeli i spojrzał na nią zamglonymi przez sen oczami.
— Już wstałaś? — spytał obojętnym tonem.
— Nie mogłam spać.
Poszedł boso do łazienki. Słyszała, jak korzysta z toalety i myje twarz. Wrócił ze zmierzwionymi włosami, ale obudzony.
— Victorze — Larę zaskoczył dźwięk własnego głosu — czy podczas procesu Mance’a mówiłeś prawdę o budowie wieży?
Przybrał nieufny wyraz twarzy.
— Dlaczego o to pytasz?
— Mówiłeś prawdę?
— To było tyle lat temu…
— Czy celowo kłamałeś, żeby zrzucić winę na Mance’a?
Molina stał przy drzwiach łazienki, mając na sobie tylko zmięte slipy, i patrzył na żonę.
— Muszę to wiedzieć, Victorze — rzekła Lara. — Musisz powiedzieć mi, jak było naprawdę.
Podszedł do łóżka i opadł na nie.
— Wieża zawaliła się — rzekł. — Nic już nie dało się zrobić. Mance’a mieli skazać tak czy inaczej — nie miał szans wyjść z tego procesu z życiem. A ja pragnąłem ciebie, Laro! Zawsze cię pragnąłem! Tylko że dopóki Mance był w pobliżu, nawet byś na mnie nie spojrzała!
Lara milczała, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Chciałem się pozbyć Mance’a — przyznał, tak cicho, że ledwo go słyszała. — Kochałem cię jak wariat. Nadal cię kocham.
W jego oczach pojawiły się łzy.
Lara wstała od biurka i podeszła do łóżka. Wzięła jego głowę w ramiona i szeptała kojącym tonem:
— Rozumiem, kochany. Rozumiem.
— Nie powinienem był tego robić, wiem — pochlipywał Molina. — Zrujnowałem mu życie. Ale zrobiłem to dla ciebie. Dla ciebie.
W oczach Lary nie było ani śladu łez.
— Co się stało, to się nie odstanie — powiedziała. — Mance nie żyje. Musimy jakoś żyć dalej.
Trzymając go Lara nie myślała już ani o Mansie Bracknellu, ani o dziwnym, bezwzględnym człowieku, znanym jako Dante Alexios. Nie myślała o biskupie Danversie ani nawet o samej sobie. Myślała o swoim synu. Tylko o Victorze Juniorze. Tylko on się teraz liczył.
Pierścień powoli wschodzącego Słońca był jak stopiona lawa: sączył żar do małej kabiny traktora. Yamagata dostrzegł, że Alexios jedzie prosto w kierunku Słońca i uskoku.
— Co pan robi? — spytał.
Alexios obrócił toczący się pojazd tuż przed skrajem uskoku i nacisnął hamulec. Traktor zatrzymał się.
— Wysiadamy — oznajmił.
— Myślałem…
— Rozprostujemy trochę nogi — rzekł Alexios, otwierając klapę po swojej stronie kabiny ze szkłostali.
Choć w skafandrze nie czuło się tego, Yamagata uświadomił sobie, że całe powietrze natychmiast uciekło w otaczającą ich próżnię. Alexios obrócił się w jego stronę i wystukał coś na klawiaturze na nadgarstku skafandra. Yamagata usłyszał jego głos w słuchawkach hełmu:
— Żeby się porozumieć, będziemy musieli korzystać z radia w skafandrze.
— Chce mnie pan zabić, tak? — spytał Yamagata otwierając klapę po swojej stronie.
— Zamordował pan cztery miliony ludzi — odparł Alexios cicho, prawie rozbawionym tonem. — Myślę, że stracenie pana to zwykły akt sprawiedliwości.
— Rozumiem.
Yamagata zszedł ostrożnie z fotela i stanął na twardym, upstrzonym kamieniami gruncie. Jestem w rękach szaleńca, pomyślał.
— Gdyby się pan nad tym zastanawiał — wyjaśnił Alexios, obchodząc traktor i podchodząc do Yamagaty — radio skafandra nie ma na tyle dużego zasięgu, żeby dało się porozumiewać z bazą. Nie da się bez przekaźnika traktora, a na nim wyłączyłem częstotliwość nadawania.
— Nie mogę więc wezwać pomocy — stwierdził Yamagata.
— Ja też nie — wypowiadając te słowa Alexios dotknął jakiegoś przełącznika na skafandrze i traktor ruszył, wzbijając chmurki pyłu, oddalając się od nich.
— Nie jedzie pan nim? — spytał zdziwiony Yamagata.
— Nie, zostaję tu z panem. Umrzemy razem. W bazie namierzą sygnał traktora i dojdą do wniosku, że wszystko w porządku.
Yamagata niemal się roześmiał.
— I to ma być zwykły akt sprawiedliwości?
— Może istotnie nie taki zwykły — zgodził się Alexios. — Wymierzam sprawiedliwość już od kilku dni, ale najwyraźniej jeszcze nie nabyłem wprawy.
Alexios zatrzymał się. Yamagata cofnął się o kilka kroków, ale uświadomił sobie, że tuż za nim zaczyna się uskok.
— Wymierzał pan sprawiedliwość? — spytał. — Co pan ma na myśli?
— Molinę i Danversa — odparł gładko Alexios. — To ja przy wiozłem tu marsjańskie skały. Doprowadziłem do nich Molinę, a on łyknął przynętę jak dureń, którym zresztą jest.
— A Danvers?
— Zrzuciłem winę na Danversa. Teraz obaj lecą w niełasce na Ziemię.
— Celowo zniszczył im pan kariery.
— Zasłużyli na to. Zniszczyli mi życie. Obaj. Odebrali mi wszystko co miałem.
To szaleniec, pomyślał Yamagata. Traktor oddalał się powoli, tocząc się w stronę niepokojąco bliskiego horyzontu.
— Wiadomość dla pana Yamagaty. — W słuchawkach usłyszał głos kontrolera bazy. — Od kapitana frachtowca Xenobia.
Alexios rozłożył odziane w rękawice ręce.
— W takim razie…
Kontroler nie czekał na potwierdzenie.
— A oto otrzymana wiadomość, proszę pana.
Yamagata usłyszał ciche stukniecie i rozległ się inny głos.
— Sir, przepraszam, że przeszkadzam, ale kapitan uznał, że powinien się pan o tym dowiedzieć. Jeden z pasażerów znajdujących się na pokładzie popełnił samobójstwo. Biskup Danvers poderżnął sobie gardło w łazience swojej kajuty. Wygląda jak rzeźnia.
Yamagata obrzuciła Alexiosa stanowczym spojrzeniem, ale dostrzegł tylko własne odbicie w ciemnej szybce hełmu.
— Dziękuję za informację — rzekł, prawie szeptem.
— Oni nas nie słyszą — przypomniał Alexios.
Znów rozległ się głos kontrolera bazy.
— Czy będzie jakaś odpowiedź, panie Yamagata? Sir? Czy pan mnie słyszy?
Alexios podszedł do brzegu uskoku. Do licha, pomyślał. Nie usłyszą nas, więc zaczną się martwić.
— Panie Yamagata? Panie Alexios? Proszę, odpowiedzcie.
Jeśli wyślą ekipę ratunkową, będą szukać traktora, pomyślał Alexios. Dopiero jak go znajdą i odkryją, że nas tam nie ma, zaczną nas szukać.
Chwycił Yamagatę za okryte skafandrem ramię.
— Idziemy na spacer.
Yamagata zawahał się.
— Dokąd mnie pan zabiera?
Alexios wskazał kierunek wolną ręką.
— Tam, na dno uskoku. Kiedy wzejdzie Słońce, lepiej się nie narażać na bezpośrednie działanie promieni słonecznych. Na dole będzie chłodniej. Zaledwie jakieś paręset stopni Celsjusza w cieniu.
— Chce pan przedłużyć moją egzekucję?
— Chcę uniemożliwić im przyjście nam z pomocą — odparł Alexios.
Yamagata podszedł do brzegu uskoku. W skafandrze trudno było spojrzeć w dół, ale brzegi rozpadliny nie wyglądały na strome. Były wszakże dość nierówne. Jeden fałszywy krok i polecę na dół. Jeśli nie uszkodzę skafandra i nie zginę od razu, mogę uszkodzić radiatory i systemy podtrzymywania życia na tyle, że ugotuję się we własnym sosie.
Spojrzał na Alexiosa, który niewzruszenie stał obok niego.
— Pan pierwszy — oznajmił Alexios, wskazując gestem brzeg rozpadliny.
Yamagata zawahał się. Choć nad horyzontem widać było zaledwie malutki skrawek Słońca, jałowy grunt już zaczynał się mocno nagrzewać. Cząstki pyłu wirowały i podskakiwały jak świetliki, naelektryzowane promieniowaniem słonecznym. Obaj mężczyźni wpatrzyli się w pylisty grunt, który nagle oszalał: cząstki pyłu tańczyły i podskakiwały na cześć nowo narodzonego Słońca, po czym zaczęły powoli opadać, jakby wyczerpane, gdy ich ładunek się wreszcie rozładował.
Spojrzeli na horyzont i rzucili szybkie spojrzenie na rozżarzony skrawek Słońca; nawet przez zaciemnione szybki hełmów świeciło tak mocno, że oczy zaczynały łzawić. Na brzegu słonecznej tarczy tańczyły płomienne protuberancje, wijąc się jak torturowane dusze w piekle.
Yamagata usłyszał, jak jego kombinezon trzeszczy i stuka we wszechogarniającym upale. Spojrzał znów w dół wąwozu, nadal widząc utrwalony na siatkówce obraz Słońca. Obrócił się powoli w niewygodnym skafandrze i tyłem ruszył wolno pełnym kamieni, spękanym zboczem. Alexios szedł za nim. Była to trudna, wyczerpująca praca. Yamagata pośliznął się na jakimś luźnym kamieniu i zsunął się kilka metrów w dół zanim się zatrzymał. Alexios ześliznął się tuż za nim.
— Nic się panu nie stało?
Yamagata dyszał przez chwilę zanim odpowiedział.
— A co za różnica?
Alexios odchrząknął.
— A więc wszystko w porządku.
Yamagata pokiwał głową w hełmie. Skafander chyba był cały; systemy podtrzymywania życia nadal działały.
Kiedy dotarli do dna wąwozu obaj ociekali potem w skafandrach. Yamagata uniósł wzrok i zobaczył, jak brzeg uskoku rozbłyskuje ostrym światłem.
— Wschód Słońca — rzekł Alexios. — Pan pochodzi z Kraju Wschodzącego Słońca, prawda?
Yamagata uznał, że nie będzie dodawał powagi tej drwiącej uwadze swoją odpowiedzią. Powiedział tylko:
— W wiadomości poinformowano mnie, że biskup Danvers odebrał sobie życie.
Alexios milczał przez kilka sekund, po czym rzekł:
— Tego się nie spodziewałem.
— Poderżnął sobie gardło. Sądząc z opisu, narobił niezłego bałaganu.
— Pewnie tak.
— Jest pan odpowiedzialny za jego śmierć.
Alexios milczał przez dłuższą chwilę.
— Pewnie tak, w jakimś sensie.
— W jakimś sensie? — szydził Yamagata. — Podłożył pan fałszywe dowody i niesłusznie go oskarżył, wskutek czego Danvers się zabił. Moim zdaniem to morderstwo. Chyba że to też była egzekucja?
— Był słabym człowiekiem — rzekł Alexios. W słuchawkach Yamagaty jego głos brzmiał ostro i stanowczo.
— Słaby czy silny, nie żyje. Przez pana.
Cisza.
Yamagata uznał, że należy trochę powiercić w ranie.
— Nie jestem chrześcijaninem, oczywiście, ale czy nie jest tak, że pańska religia uznaje zabicie jednego człowieka za taki sam odrażający grzech jak zabicie milionów?
— Ja też nie jestem chrześcijaninem — odwarknął Alexios.
— Ach, nie jest pan? I nie odczuwa pan żadnego poczucia winy z powodu śmierci biskupa Danversa?
— Zniszczył mi życie! On i Molina. Ma na co zasłużył.
Yamagata pokiwał głową w hełmie.
— Czuje się pan winny, tak?
— Nie — odwarknął Alexios, po czym uniósł dłoń i wskazał brzeg wąwozu. Yamagata dostrzegł wąski promień słońca oświetlający brzeg rozpadliny. Wyglądało to, jakby skraj się topił, blask był tak jasny, że aż oczy bolały, gdy się tam patrzyło.
— Za jakieś pięć czy sześć godzin znajdziemy się w pełnym słońcu. Po paru godzinach skończy się nam powietrze. I wtedy zapłacimy za wszystko, co zrobiliśmy. Obaj.
Stali na dnie uskoku. Alexios nie widział twarzy Yamagaty. Równie dobrze mógłbym patrzeć na posąg, pomyślał. Pozbawiony twarzy, milczący posąg.
Po chwili jednak Yamagata ożywił się i poruszył. Zaczął kroczyć po nierównym dnie rozpadliny w kierunku przeciwnym do tego, w którym odjechał pusty traktor. Alexios zrozumiał, że idzie w stronę bazy.
— To się panu nigdy nie uda — ostrzegł. — Baza jest ponad trzydzieści kilometrów stąd. O wiele wcześniej skończy się panu powietrze.
— Pewnie tak — odparł Yamagata, a jego głos w słuchawkach Alexiosa brzmiał nieomal radośnie. — Ale będę się mniej denerwował, jeśli będę coś robił zamiast stać tu i czekać na śmierć.
Alexios niechętnie ruszył za nim.
— Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan ratunku.
— Kiedy byłem w klasztorze Chota, lamowie próbowali mnie uczyć godzenia się z losem. Chyba im się nie udało.
— Pewnie nie.
Przez kilka minut szli po spękanym, kamienistym gruncie. Ściany uskoku wznosiły się stromo po obu stronach, przewyższając ich, a nawet radiatory sterczące z systemów podtrzymywania życia. Grunt był twardy, spękany tu i tam. Na dnie wąwozu był pełno kamieni i większych skał, choć nie tak dużo jak na powierzchni poza uskokiem. Planetolodzy mieliby tu sporo zajęcia, pomyślał Alexios. Uśmiechnął się do tej myśli.
Yamagata potknął się i Alexios odruchowo złapał go, chroniąc go przed upadkiem.
— Dziękuję — rzekł Yamagata.
— Da nada — mruknął Alexios. Pot kapał mu do oczu, drażnił, czuł, jak spływa mu po żebrach.
— Zapomniałem założyć opaskę na czoło — mruknął, żałując, że nie może przetrzeć oczu i czoła.
Yamagata nie odpowiedział, ale przez radio skafandra Alexios słyszał jego równy oddech.
— Myślę, że lamom jednak udało się czegoś pana nauczyć — rzekł Alexios po półgodzinie jednostajnego marszu w milczeniu i pocie czoła.
— Tak pan sądzi?
— Przyjmuje pan to wszystko po stoicku.
— Niezupełnie — odparł Yamagata. — Idę w stronę bazy. Robię co mogę, żeby zyskać jakąś szansę na ratunek. Nie mam zamiaru umierać bez walki.
— Niewiele to panu pomoże.
— Pewnie nie. Ale próbować trzeba. Pan nie pogodził się z losem, kiedy pana wygnano, prawda?
Wspomnienie wywołało u Alexiosa złość.
— Istotnie, nie pogodziłem się.
— A teraz popełnia pan samobójstwo — rzekł Yamagata. — Mógł pan wyrzucić mnie z traktora i sam wrócić do bazy. Po co oddawać własne życie?
— Nie mam po co żyć.
— Bzdura! Jest pan jeszcze młody. Może pan jeszcze wiele w życiu zrobić.
Myśląc o Larze, o kosmicznej wieży, o Danversie leżącym w łazience, zbryzganym własną krwią, Alexios odparł:
— Nie mam po co żyć.
— Nawet dla gwiazd? — spytał Yamagata.
— Cóż to ma znaczyć?
— Przyczyną mojego przybycia na Merkurego, prawdziwą przyczyną, bo satelity energetyczne były tylko pretekstem, było wykorzystanie ich do napędzania statku międzygwiezdnego. Może wielu takich statków.
Alexios odparł nie zastanawiając się ani sekundy:
— Przyczyną, dla której żyłem, prawdziwym celem w moim życiu, było zbudowanie wieży, która dałaby ludzkiej rasie tani i łatwy dostęp do przestrzeni kosmicznej. Pan to zniszczył. Położył temu kres na zawsze. Nigdy nie zbuduje się już takiej wieży. Wszyscy za bardzo boją się tego, co wydarzyło się za pierwszy razem.
— I z tego powodu odmawia pan ludzkości dostępu do gwiazd?
— Ludzkość przestała mnie już obchodzić. A gwiazdy i za sto lat będą na swoich miejscach. Albo i tysiąc.
— Ale moglibyśmy tego dokonać teraz! — podkreślił Yamagata. — Za kilka lat!
— Moglibyśmy też jeździć kosmiczną windą za parę centów za kilogram.
Yamagata chrząknął.
— Pewnie zna pan powiedzenie o dwóch złych czynach?
— Jest pan mordercą.
— Pan też.
— Nie, ja jestem katem — odparł Alexios.
— Wygodna wymówka.
Yamagata zastanawiał się, co by się stało, gdyby zdradził Alexiosowi, że za zniszczenie wieży odpowiedzialny jest Nobuhiko. Potrząsnął głową we wnętrzu hełmu. Nigdy, powiedział sobie. Nobu należy chronić za wszelką cenę. Nawet cenę mojego życia. Mój syn zrobił coś bardzo złego, ale zabicie go tego już nie naprawi.
Szli. Z każdym krokiem robiło się coraz goręcej. Na dnie wąwozu znajdowali się w cieniu, ale słoneczny żar nieubłaganie pełzł po ścianie uskoku, powoli i nieuchronnie jak przeznaczenie. Widzieli błyszczącą linię rozpalonej przez Słońce skały, która pełzła w ich stronę; powierzchnia skały nagrzewała się do czerwoności. Temperatura wolno rosła, mieli wrażenie, że zaraz się ugotują. Alexios słyszał, jak wentylatory skafandra zaczęły wydawać wyższy dźwięk, a po paru minutach jeszcze wyższy. Mimo to był zlany potem, mrugał cały czas, żeby w ogóle cokolwiek widzieć. Oblizał wargi i poczuł smak soli. Napiłbym się margarity, pomyślał. I wtedy uświadomił sobie, jak głupio się zachowuje. Może zaczynam mieć halucynacje?
Yamagata z uporem szedł dalej.
— Odpocznijmy parę minut — zaproponował Alexios.
— Proszę odpocząć, jeśli pan chce. Ja nie jestem zmęczony.
Nie jest zmęczony? Alexios pomyślał, że Yamagata po prostu zgrywa twardziela, nie chcąc czy może nawet nie mogąc okazać słabości przez człowiekiem, którego uważał za gorszego od siebie. Jest starszy ode mnie, powiedział sobie Alexios. O wiele starszy. Oczywiście musiał przejść różne kuracje odmładzające. Albo po prostu jest zbyt uparty, żeby przyznać się do zmęczenia.
Zrobiło się naprawdę gorąco. Mimo izolacji termicznej i klimatyzacji, Alexiosowi chlupało w skafandrze. Czuł, że zaczyna dygotać, nic nie widział z powodu kropli potu. Czuł żar Słońca na sobie, jak oddech hutniczego pieca, jakby oblano go strugą stopionej stali. Yamagata parł jednak do przodu, jakby nic nie robiło na nim wrażenia. Do licha, pomyślał Alexios. Jeśli on może, to ja też. I kroczył w ślad za starszym mężczyzną.
Do chwili, gdy kilka godzin później ostre promienie Słońca dosięgły blaszek radiatora jego skafandra.
Idący przed Alexiosem Yamagata potknął się. Alexios wyciągnął ręce, chcąc chwycić odzianą w skafander postać, ale zareagował zbyt wolno. Yamagata poleciał do przodu, wolno, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie, w niskiej grawitacji Merkurego, i uderzył o grunt: najpierw kolana, potem wyciągnięte ręce, na końcu korpus i odziana w hełm głowa.
Alexios usłyszał stęknięcie, jakby Yamagata otrzymał druzgocący cios. Rozpadlina była tu wąska: ledwie było miejsce, żeby stanąć obok leżącego człowieka, nie ocierając blaszkami radiatorów o strome skaliste ściany.
— Nic się panu nie stało?
— Gdyby mi się nic nie stało — odparł Yamagata — stałbym na własnych nogach, a nie leżał na brzuchu.
Dno szczeliny było teraz częściowo oświetlone bezpośrednimi promieniami słońca, potężny krąg słoneczny zawisł nad nimi jak gigantyczne, niemrugające oko, jak wylot rozżarzonego pieca. Mrugając, by pozbyć się kropli potu spływających do oczu, Alexios obejrzał plecak Yamagaty. Wyglądał na nieuszkodzony. Blaszki radiatora także. Żadnych obluzowanych przewodów.
— Chyba nie mogę ruszyć nogami — rzekł Yamagata.
— Pomogę panu wstać.
Niełatwo było schylić się w sztywnym skafandrze. Alexios próbował sięgnąć w dół i chwycić Yamagatę za ramię.
— Niech pan włoży ręce pod siebie i odepchnie się — za proponował. — Ja pomogę.
Obaj próbowali, sapiąc, jęcząc z wysiłku. Minęło kilka minut, a Yamagata nadal leżał na brzuchu, a Alexios opadł obok niego, wyczerpany, zupełnie bez sił.
— Tak… się… nie… da — wysapał.
— Krwawię z nosa — oznajmił Yamagata. — Musiałem uderzyć się o szybkę hełmu upadając.
— Odpocznijmy parę minut i spróbujmy jeszcze raz.
— Nie mam już sił.
Alexios odwrócił lekko głowę i spróbował wyssać trochę wody z rurki wewnątrz hełmu. Nic. Zatkała się albo wypił już cały zapas. Teraz pozbywam się jej w postaci potu, pomyślał.
— Powinno się wymyślić jakiś sposób odzyskiwania wody z potu i przetwarzania jej na wodę pitną — myślał głośno.
— Inżynier zawsze pozostanie inżynierem — zauważył Yamagata.
— Rzeczywiście, dużo nam z tego przyjdzie.
— Powinien pan jakoś zapisać ten pomysł — zaproponował Yamagata — żeby ci, co nas w końcu znajdą, mogli go wykorzystać.
— Biznesmen zawsze pozostanie biznesmenem — odciął się Alexios.
— Cóż, niedługo przestanę być czymkolwiek.
Alexiosowi było zbyt gorąco, czuł się też zbyt zmęczony, by się spierać. Ugotujemy się żywcem, pomyślał. Systemy podtrzymywania życia już się sypią.
— Jak pan sądzi, co nas zabije? — spytał Yamagata. — Odwodnienie czy brak powietrza?
Zaciskając oczy, by nie dostał się do nich żrący pot, Alexios odparł:
— Prawdopodobnie po prostu ugotujemy się w tym przeklętym żarze.
Yamagata milczał przez chwilę.
— Jak pan sądzi, czy baza wysłała już ekipę ratunkową?
— Teraz już pewnie tak. Tylko że najpierw będą namierzać traktor.
— Ale kiedy odkryją, że jest pusty…
Alexios marzył o tym, żeby oprzeć się o skalną ścianę, ale bał się uszkodzić blaszki radiatora.
— Zaczną nas szukać. Będą musieli to robić pieszo albo z wykorzystaniem traktorów. Zanim nas znajdą, będzie już po nas.
— Hm — mruknął Yamagata. — Jak pan sądzi, czy złapią sygnał naszych nadajników?
— W tej rozpadlinie? Mało prawdopodobne.
— Więc tu umrzemy?
— Na to wygląda.
Po kilku minutach Yamagata znów się odezwał:
— Czy zaspokoił pan swoje poczucie sprawiedliwości?
Alexios zastanowił się przez moment.
— Teraz czuję głównie, że jest mi gorąco. I jestem zmęczony. Śmiertelnie zmęczony. Zmęczony wszystkim.
— Ja także.
— Zemsta nie przynosi ukojenia — przyznał Alexios.
— Lepiej było zbudować statek międzygwiezdny.
— Lepiej było zbudować kosmiczną wieżę.
— Tak — przyznał Yamagata. — Lepiej budować niż niszczyć.
— Wzniosę za to toast.
Yamagata zachichotał cicho.
— Przydałaby się butelka dobrego szampana.
— Dobrze schłodzonego.
— Tak, dobrze zmrożonego, z bąbelkami.
— Nic z tego.
— Obawiam się, że istotnie nic.
— Może powinniśmy po prostu otworzyć skafandry i mieć to z głowy. Gotuję się w środku.
— Najpierw chciałbym nagrać moją ostatnią wolę i testament ale nie mogę dosięgnąć klawiatury. Pomoże mi pan?
Alexios westchnął, po czym przetoczył się na czworaki i podpełzł po kamienistym gruncie do wyciągniętej lewej ręki Yamagaty. Przemieszczenie się o dwa metry wymagało od niego całego wysiłku. W końcu dotarł do wyciągniętej ręki i nacisnął klawisz NAGRANIE na klawiaturze na nadgarstku. W słuchawkach usłyszał słaby trzask, po czym zapanowała cisza, kiedy wyłączyło się radio w skafandrze Yamagaty.
Leżąc na brzuchu, z głową tuż przy głowie Yamagaty, Alexios pomyślał, że to nie jest taki zły pomysł: ostatnia wola i testament. Ostatnim wysiłkiem przełączył radio skafandra na nagrywanie i zaczął mówić. Powoli, bo wyschło mu w gardle i chrypiał, ale nagrał swe ostatnie słowa dla kobiety, którą kochał.
Kiedy ekipa ratunkowa ich znalazła, jakieś dwanaście godzin później, Alexios i Yamagata nadal leżeli głowa przy głowie. Trzymali się za ręce dłońmi w rękawicach, prawa dłoń Alexiosa z lewą Yamagaty. Nie dało się określić, czy ścisnęli się za ręce w ostatnim, przyjacielskim uścisku, czy też ostatniej rozpaczliwej walce. Niektórzy z ratowników wybrali pierwszą możliwość, inni drugą.
Zespół spierał się o to, wioząc ich odziane w skafandry ciała do bazy Goethe. Stamtąd wysłano je na pokład Himawari. Zespół medyczny ogłosił, że obaj zmarli z odwodnienia. Umierając byli zaledwie pięć kilometrów od bazy Goethe.
Nagranie odnalezione w skafandrze Yamagaty zostało przesłane do jego syna, Nobuhiko, w Nowym Kioto. Nagranie Alexiosa otrzymała Lara Tierney Molina, w jej rodzinnym domu w Kolorado.