Strzeż się gniewu cierpliwego.
Deportacja Bracknella z Ziemi odbyła się błyskawicznie. Po dwóch dniach od ogłoszenia ostatecznego wyroku, pluton żołnierzy o niewzruszonych twarzach zabrał Bracknella z więzienia, wpakował do furgonetki i zawiózł na lotnisko w Quito, gdzie czekał na niego kliper, by wywieźć go na orbitę.
Z okna furgonetki Bracknell dostrzegł, że lotnisko ucierpiało w stosunkowo małym stopniu, jeśli nie liczyć wielkich arkuszy sklejki zasłaniających miejsca, gdzie przedtem były wielkie okna. To cud, że katastrofa nie wywołała seryjnych trzęsień ziemi, pomyślał.
Żołnierze eskortowali go przez cały budynek terminala, a ludzie odwracali się, żeby mu się przyjrzeć, aż do bramki, gdzie odprawiano pasażerów kliprów. Nie założono mu kajdanków, ale wszyscy go rozpoznawali. W ich oczach i ich twarzach malowała się nienawiść, złość, nawet strach — jakby był potworem nawiedzającym ich w koszmarach sennych.
Przy bramce czekała Lara, odziana na czarno, jakby szła na pogrzeb. Bo idzie na pogrzeb, pomyślał Bracknell. Mój.
Podbiegła do niego i oparła mu głowę na piersi. Bracknell poczuł się niezręcznie, otoczony przez tych wszystkich ponurych żołnierzy. Delikatnie, ostrożnie objął ją w pasie, po czym przylgnął do niej jak tonący do koła ratunkowego.
— Kochany, polecę z tobą do Pasa — mówiła Lara przez łzy. — Pojadę za tobą wszędzie, gdziekolwiek cię wyślą.
Odepchnął ją od siebie.
— Nie! Nie możesz marnować sobie życia. Wysyłają mnie do jakiejś kolonii karnej, nie wpuszczą cię tam.
— Ale…
— Wracaj do domu. Żyj swoim życiem. Zapomnij o mnie. Ja już nie żyję. Umarłem, odszedłem. Nie marnuj sobie życia na jakiegoś trupa.
— Nie, Mance, nie pozwolę ci…
Odepchnął ją brutalnie i zwrócił się do żołnierza po lewej stronie.
— Chodźmy. Andale!
Lara patrzyła na niego zszokowana, z szeroko otwartymi oczami i ustami.
— Andale! — powtórzył żołnierzom, głośniej, i ruszył w stronę bramki. Pobiegli za nim. Nie obejrzał się, gdy żołnierze eskortowali go do tunelu dostępu prowadzącego do luku klipra. Ostatni obraz, jaki zapamiętał, to wyraz zdumienia na jej twarzy. Nie chciał widzieć jej oczu wypełniających się łzami, utraty nadziei. Czuł, że jest zdruzgotany za ich oboje.
Tunel dostępu zbudowano z gładkiego, pozbawionego okien plastiku. Jak drogi rodne, pomyślał Bracknell. Teraz narodzę się na nowo. Wszystko, co miałem, wszystko i wszyscy, których znałem, należy już do przeszłości. Pozostawiam za sobą moje życie i wkraczam do piekieł.
I wtedy zobaczył przysadzistą postać wielebnego Danversa stojącego na końcu tunelu, zagradzającego klapę. Pastor był ubrany na czarno, wyglądał na zdruzgotanego, pełnego żalu, nieomal poczucia winy.
Bracknell poczuł, jak ogarnia go fala wściekłości. Pieprzony, wredny ignorant. Bał się wszystkiego co nowe, wszystkiego co inne. Był zadowolony, kiedy wieża zawaliła się, ale próbuje udawać współczucie.
Bracknell podszedł prosto do Danversa.
— Co, lecisz ze mną do Pasa?
Twarz Danversa poczerwieniała.
— Nie, nie miałem takiego zamiaru. Ale jeśli szukasz duchowej pociechy, może mógłbym…
Bracknell roześmiał się gorzko.
— Nie martw się, tylko żartowałem.
— Mogę w twoim imieniu skontaktować się z biurem Nowej Moralności na Ceres — zaproponował Danvers.
Bracknell miał ochotę wrzasnąć „idź do diabła”, ale ugryzł się w język i nie powiedział nic.
— Będziesz tam potrzebował pociechy duchowej — rzekł Danvers cichym, prawie drżącym głosem. — Nie musisz być cały czas sam w chwili udręki.
— Po to tu przyszedłeś? Żeby mi coś takiego powiedzieć?! Żeby jakiś psalmista brzęczał mi do ucha? Pociecha duchowa!
— Nie — odparł Danvers, a jego ciężka głowa opadła lekko. — Przyszedłem tu, żeby ci powiedzieć, jak mi przykro, że tak się stało.
— Jasne.
— Naprawdę. Kiedy doniosłem moim przełożonym, że korzystacie z nanotechnologii, po prostu wykonywałem swoje obowiązki. Nie żywiłem do ciebie żadnej osobistej urazy. Wręcz przeciwnie.
Mimo złości, Bracknell dostrzegł zakłopotanie na twarzy Danversa. Poczuł, jak opuszcza go złość.
— Nie miałem pojęcia, że to się tak skończy — mówił Danvers, prawie bełkocząc. — Musisz mi uwierzyć, nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Ani kogokolwiek innego.
— Pewnie, że nie — rzekł Bracknell.
— Ja tylko wypełniałem swoje obowiązki.
— Jasne.
Jeden z żołnierzy szturchnął Bracknella w plecy.
— Muszę wchodzić na pokład — zwrócił się Bracknell do Danversa.
— Będę się za ciebie modlił.
— Taaak. Módl się.
Zostawili Danversa przy klapie i wkroczyli na pokład klipra. Okrągła kabina pasażerska była pusta: dwadzieścia rzędów siedzeń ustawionych po dwa z każdej strony, wzdłuż nawy biegnącej przez środek. Zamiast stewardes powitało go dwóch porządkowych z paralizatorami przypiętymi do pasa; stali tuż przy klapie.
— Może pan usiąść, gdzie pan chce, panie Bracknell — rzekł wyższy z nich.
— Cały statek dla pana — dodał drugi z krzywym uśmieszkiem. — Dzięki uprzejmości Masterson Aerospace Corporation i Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości.
Bracknell zwalczył w sobie chęć uderzenia go w tę bezczelną twarz. Rozejrzał się po okrągłym pomieszczeniu, po czym wybrał jeden z foteli pod oknem. Jeden z żołnierzy usiadł obok niego, a drugi tuż za nim.
Zanim kliper był gotowy do startu, minęło jeszcze pół godziny. Bracknell dostrzegł ekran na oparciu siedzenia przed nim. Zignorował nudną prezentację Masterson Aerospace i wyjrzał przez małe okienko, obserwując robotników przemieszczających się po poczerniałym betonie platformy startowej, gdzie stał kliper. Usłyszał stukania i szczęknięcia, bulgoty, które wziął za pompowanie paliwa rakietowego, po czym na ekranie pojawiły się informacje o bezpieczeństwie i procedurach startowych.
Bracknell przygotował się na chwilę uruchomienia silników. Odpaliły z demonicznym rykiem i poczuł, jakby niewidzialna ręka przycisnęła go do wyścielanego fotela. Grunt odleciał i Bracknell zobaczył całe lotnisko, wieżowce i place Quito, a wreszcie długi czarny kształt przypominający węża, rozpostarty między pagórkami, jak strzaskane w proch marzenie.
Dopiero wtedy wybuchnął płaczem.
Choć z Quito na orbitę Bracknell leciał sam, pojazd, do którego się przesiadł, przewoził wielu innych skazanych.
Nie był to szybki statek fuzyjny, który mógłby przyspieszać przez cały lot do Pasa i dolecieć na Ceres w niecały tydzień. Bracknella umieszczono na pokładzie frachtowca Alhambra, wolnej, starej kosmicznej łajby, która całymi miesiącami snuła się między Ziemią a Pasem Asteroid.
Współtowarzyszami niedoli byli głównie mężczyźni skazani za rozmaite przestępstwa, których czekało życie na górniczych asteroidach. Bracknell doliczył się trzech morderców (z których jednym była ponura, wyniszczona przez narkotyki kobieta), czterech złodziei mogących poszczycić się różnymi osiągnięciami, sześciu defraudantów i innych przestępców wywodzących się z kręgów inteligenckich oraz kilkunastu innych, skazanych za przestępstwa seksualne czy obrazę władzy religijnej.
Kapitan frachtowca oczywiście nie był zachwycony transportowaniem skazańców do Pasa, ale opłacało mu się to bardziej niż puste przebiegi po transport rudy. Więźniów zakwaterowano w pustej ładowni, w której umieszczono stare, pordzewiałe koje i rząd przenośnych toalet. Było to wielkie pomieszczenie ścianach podrapanych i porysowanych przez wiele lat intensywnego użytkowania. Wąskie, zapadłe metalowe koje były przykręcone do podłogi, rząd przegródek-toalet umieszczono wzdłuż jednej ze ścian. Kiedy tylko Alhambra opuściła orbitę wyruszyła w podróż do Pasa, kapitan zwrócił się do swoich pasażerów przez pokładowy interkom.
— Jestem kapitan Farad — przedstawił się. Na jedynym ekranie umieszczonym wysoko na ścianie w ładowni Bracknell i pozostali ujrzeli szczupłą, poszarzałą twarz kapitana, z grymasem, który jednoznacznie wyrażał pogardę dla jego „pasażerów”.
— Na tym statku ja wydaję rozkazy, a wy je wykonujecie — mówił dalej. — Jeśli wy nie będziecie sprawiać mi kłopotu, ja nie sprawię go wam. Ale jeśli zafundujecie mi jakieś kłopoty, albo jeśli wy wpakujecie się w jakieś kłopoty, to będzie to zaledwie przedsmak kłopotów, jakie ja wam zafunduję. Niegrzecznych pakuję do skafandra, przywiązuję do liny i ciągnę aż na Ceres.
Skazańcy mruknęli i rzucili gniewne spojrzenie na ekran interkomu. Bracknell pomyślał, że słowa kapitana nie są żadną przenośnią.
Mimo tego ostrzeżenia podróż wcale nie przebiegała spokojnie. Na pokładzie frachtowca nie było prywatnych kwater dla skazanych, wtłoczono ich po prostu do pustej ładowni. Już po jednym dniu ładownia cuchnęła uryną i wymiotami.
Moduł załogowy Alhambry obracał się powoli na końcu pięciokilometrowej liny, zaś na drugim znajdował się moduł zaopatrzeniowy i urządzenia do wytapiania rudy, więc w środku miało się wrażenie przebywania w grawitacji zbliżonej do ziemskiej. Posiłki podawały proste roboty, których nie można było przekupić ani do niczego zmusić. Bracknell robił co mógł, żeby trzymać się jak najdalej od pozostałych, także kobiet skazanych za prostytucję, które bez wstydu obskakiwały koje mężczyzn, gdy tylko gaszono wieczorem światła.
Spokojne życie było jednak niemożliwe. W jego umyśle kłębiły się obrazy wszystkiego, co utracił: zwłaszcza Lary. Jego sny wypełniały koszmary pełne wizji zawalającej się wieży, milionów zabitych, wstających z grobów i oskarżycielsko wymierzających w niego kościane palce. Co się stało? Bracknell zadawał sobie w kółko to pytanie. Pytania dręczyły go. Wiedział, że konstrukcja była stabilna. A mimo to się zawaliła. Czemu? Może jakiś niezwykle potężny prąd elektryczny z jonosfery przerwał liny na poziomie geostacjonarnym? Może powinienem był tam wzmocnić izolację? Co zrobiłem źle? Co powinienem był zrobić?
I te koszmary przyczyniły się do jego kłopotów. Ciągle budzili go współwięźniowie, wściekli z powodu jego krzyków, które uniemożliwiały im sen.
— Drzesz się jak jakieś pieprzone niemowlę — warknął jeden z rozzłoszczonych mężczyzn — piszczysz i wyjesz.
— Tak — potwierdził inny. — Zamknij się, bo inaczej my cię zamkniemy.
Przez kilka nocy Bracknell usiłował nie spać, ale w końcu zapadł w sen i straszne koszmary powróciły.
Nagle poczuł, że ktoś ściąga go z koi, bije i kopie. Trzech rozszalałych mężczyzn. Bracknell próbował się bronić, walczył i odnalazł dziwną przyjemność w rozkwaszaniu ich wykrzywionych w grymasie twarzy, złapał jednego z nich za włosy i uderzył jego głową o metalową poręcz koi, drugiego kopnął w krocze, a kolejnego walnął w nerki. Coraz więcej ludzi kłębiło się wokół niego i upadł, ale dalej walił, kopał i gryzł, aż wreszcie stracił przytomność.
Kiedy się obudził, był przywiązany do pryczy. Przez opuchnięte, nadbiegnięte krwią oczy dostrzegł, że znajduje się w ambulatorium. Pachniało szpitalem: środek dezynfekujący i czysta pościel. W pobliżu nie było nikogo. Nad jego głową popiskiwała jakaś aparatura medyczna. Czuł, że wszystko go boli. Kiedy próbował unieść głowę, fala bólu wzdłuż kręgosłupa prawie go obezwładniła.
— Masz połamane żebra — odezwał się szorstki głos za nim.
W jego polu widzenia pojawił się kapitan.
— Ty jesteś Bracknell, nie? Nieźle walczyłeś, tyle ci powiem.
Kapitan był niski, szczupły i gibki, miał skórę trochę ziemistą, a trochę opaloną. Jego nieogolona twarz była szara od zarostu. Na górnej wardze miał bliznę, przez którą wyglądał, jakby stale się krzywił. Włosy ściągnął do tyłu i związał w mały kucyk.
Bracknell chciał zapytać, co się stało, ale miał tak spuchnięte wargi, że nie udało mu się niczego wyartykułować.
— Oglądałem całą walkę na monitorze — rzekł kapitan, krzywiąc się. — W podczerwieni. Nie widać tak dobrze jak w świetle widzialnym, ale wystarczająco dobrze, jak na takie męty jak wy.
— Nie jestem żadnym mętem — rzekł słabo Bracknell.
— Nie? Zabiłeś więcej ludzi niż wszyscy ci faceci, którzy cię tłukli, razem wzięci.
Bracknell odwrócił wzrok, by nie patrzeć na oskarżycielską minę kapitana.
— Zainwestowałem w Skytower Corporation — mówił dalej kapitan. — Chciałem przejść na emeryturę i żyć z zysków. A teraz jestem bankrutem. Straciłem oszczędności życia, bo spieprzyliście coś podczas budowy. Co zrobiliście? Zaoszczędziliście na budowie, żeby schować parę milionów dolców dla siebie?
— Nie — zdołał jedynie wymruczeć Bracknell.
— Pewnie niewiele — kapitan spojrzał na Bracknella z nie ukrywaną nienawiścią w oczach. — Faceci, którzy cię zaatakowali, lecą na zewnątrz, jak obiecałem wichrzycielom. Też byś tam był, tylko nie mam więcej skafandrów.
Bracknell milczał.
— Przez resztę lotu siedzisz tu, w ambulatorium — oznajmił kapitan. — Wyobraź sobie, że to pojedyncza cela.
— Dzięki — mruknął Bracknell.
— Nie robię tego dla ciebie — warknął kapitan. — Przebywając z tymi dzikusami, działasz na nich jak płachta na byka. Będzie większa szansa na spokój, jak zostaniesz tutaj.
— Mógłby pan przecież pozwolić im mnie zabić.
— Tak, pewnie. Ale płacą mi za każdego dostarczonego na Ceres żywcem. Na zwłokach nie zarabiam.
Powiedziawszy to, kapitan wyszedł. Bracknell został sam, przywiązany do koi. Kiedy wróciły koszmary, nikomu nie sprawiał kłopotu swoimi krzykami.
Tygodnie mijały, żebra Bracknella i inne rany powoli się goiły. Lekarz okrętowy — Hinduska o egzotycznym wyglądzie — pozwoliła mu wstać z koi i spacerować w ciasnej przestrzeni ambulatorium. Przynosiła mu posiłki, przyglądając mu się spod opuszczonych rzęs okalających wielkie, lśniące oczy.
Kiedy raz w środku nocy obudził się z krzykiem, lekarka i kapitan wpadli do ambulatorium i zaaplikowali mu jakiś zastrzyk. Spał przez półtora dnia i nie śniło mu się nic.
Po kilku tygodniach pozostawania pod opieką milczącej lekarki, patrzenia w jej migdałowe oczy, wąchania jej delikatnych perfum, Bracknell uświadomił sobie, że ona wygląda seksownie nawet w tym wymiętym, spłowiałym kombinezonie. Pomyślał o Larze i zaczął się zastanawiać, co też ona teraz robi, jak próbuje poskładać fragmenty strzaskanego życia. Lekarka nigdy nie odzywała się do niego ani słowem, a Bracknell też jej nie zagadywał, dziękował tylko szeptem, gdy przynosiła mu tacę z jedzeniem. Młoda kobieta czuła się w jego obecności niepewnie, widać było, że trochę się boi. Jeśli jej dotknę, a ona krzyknie, skończę w skafandrze na zewnątrz, próbując przeżyć na samej wodzie i powietrzu z puszki, ostrzegał się w duchu.
Pewnego dnia, kiedy znów był w stanie normalnie chodzić, zwrócił się do niej:
— Czy mogę panią o coś zapytać?
Zdziwiła się, ale pokiwała w milczeniu głową.
— Dlaczego wyrzucacie wichrzycieli na zewnątrz? — za pytał Bracknell. — Czy nie byłoby łatwiej nafaszerować ich psychotropami?
Młoda kobieta zawahała się przez sekundę, po czym odparła:
— Takie leki są bardzo kosztowne.
— Przecież rząd chętnie by ich dostarczył, żeby tylko na statku panował spokój?
Tym razem zawahała się na dłużej.
— Dostarcza. Mój ojciec sprzedaje je na Ceres. Osiągają tam niezłe ceny.
— Pani ojciec?
— Kapitan. Kapitan to mój ojciec.
Boże święty! Dobrze, że jej nie dotknąłem, pomyślał Bracknell. Doleciałbym na Ceres w plastikowym worku.
Następnego ranka sam kapitan przyniósł mu tacę zjedzeniem i zaczął rozmowę.
— Powiedziała ci, że jestem jej ojcem — rzekł, stając przy koi, gdy Bracknell położył sobie tacę na kolanach.
— Mówi panu o wszystkim, prawda?
— Nie musi. Widzę wszystko na monitorze.
— Ach, tak.
— Właśnie. Widzę każdy twój ruch. Pamiętaj o tym.
— Nie jest do pana podobna.
Okaleczona warga kapitana wygięła się w krzywym uśmiechu.
— Jej matka była Hinduską. Poznałem ją w Delhi, kiedy latałem tam kliprami ze Stanów. Kiedy jej rodzice dowiedzieli się, że wyszła za muzułmanina, wyrzucili ją z domu.
— Pan jest muzułmaninem?
— Od urodzenia. Ojciec i dziadek też byli.
— I ożenił się pan z Hinduską?
— W Indiach. To nie była łatwa sytuacja. Chciałem zabrać ją do Stanów, ale ona robiła wszystko, żeby jej rodzice pogodzili się z naszym małżeństwem. Bez szans, wiedziałem to, ale ona próbowała.
— Czy pana żona też jest na statku?
Kapitan odpowiedział, nie zawahawszy się nawet na ułamek sekundy.
— Zginęła w zamieszkach przy rozdawaniu żywności w sześćdziesiątym czwartym. Właśnie stamtąd mam tę bliznę.
Bracknell nie wiedział, co powiedzieć. Spuścił głowę.
— Moja córka mówi, że nie powinienem cię źle traktować.
Bracknell spojrzał w chłodne, szare oczy kapitana i rzekł:
— Przecież pan traktuje mnie bardzo dobrze.
— Tak myślisz?
— Mógł pan pozwolić im, żeby mnie zabili, tam, w ładowni.
— I stracić pieniądze, które mam za ciebie dostać? W życiu.
Wyglądało na to, że powiedziano już wszystko. Bracknell sięgnął po widelec. I nagle przyszła mu do głowy pewna mysi.
— Jak pan nas rozdzielił? Jak to się stało, że mnie nie zabili?
Kapitan prychnął ironicznie.
— Kiedy obudził mnie alarm i spojrzałem na monitor, obniżyłem ciśnienie powietrza, aż wszyscy straciliście przytomność. Aż do ciśnienia odpowiadającego ziemskiemu na jakichś czterech tysiącach metrów.
Bracknell nie zdołał powstrzymać uśmieszku.
— Dobrze, że nie było tam nikogo z Andów.
Obniżałbym ciśnienie, aż wszyscy by padli — wyjaśnił obojętnym tonem kapitan. — Może to powodować jakieś uszkodzenia mózgu, ale płacą mi za dostarczonych żywcem, bez względu na inteligencję.
Alhambra przybyła wreszcie na Ceres i Bracknell przemaszerował wraz z innymi skazanymi przez śluzę powietrzną statku, wkraczając na pokład habitatu Poczwarka.
Społeczność górnicza, która zamieszkała na Ceres, zbudowała ten habitat na orbicie asteroidy. Była to wielka konstrukcja w kształcie pierścienia, wirująca tak, że w środku miało się złudzenie grawitacji takiej samej jak na Księżycu, jedna szósta ziemskiej.
Potykając się, idąc niepewnie, jak to ludzie nieprzyzwyczajeni do niskiej grawitacji, dwudziestu sześciu skazańców zostało wprowadzonych przez czwórkę strażników w kombinezonach barwy koralu do pomieszczenia, które przypominało Bracknellowi salę wykładową. Był tam podest po jednej stronie i rzędy krzeseł na wyłożonej wykładziną podłodze. Strażnicy machnęli paralizatorami, zachęcając więźniów, by usiedli. Większość z nich zasiadła z tyłu sali, zaś strażnicy ustawili się przy wyjściu. Bracknell zasiadł w trzecim rzędzie; nikt inny nie podszedł tak blisko sceny.
Przez kilka minut nic się nie działo. Bracknell słyszał za sobą przyciszone rozmowy. Sala wyglądała na czystą, prawie lśniącą, choć na ścianach nie było niczego poza płytkami. Pachniała nowością i świeżością, choć Bracknell pomyślał, że ten zapach mógł być po prostu dodawany do powietrza pompowanego przez system wentylacyjny.
Kiedy rozmowy stały się głośniejsze, na scenę wkroczył wielki, rudy, brodaty facet. Bracknell wyobraził sobie, jak panele sceny uginają się pod nim, nawet w niskiej księżycowej grawitacji.
— Nazywam się George Ambrose — zaczął, zdumiewająco przyjemnym tenorem. — Z jakiegoś tajemniczego powodu tutejsi nazywają mnie „Wielki George”.
Ktoś wśród skazańców nieśmiało zachichotał.
— W ramach kary za grzechy wybrano mnie głównym administratorem tego habitatu. To stanowisko przypominające posadę burmistrza albo gubernatora. Ważna szycha. Co oznacza, że wszyscy zwalają mi na głowę wszelkie pieprzone problemy.
Podobnie jak strażnicy, George Ambrose miał na sobie czerwony kombinezon, trochę wyblakły i zużyty. Jego czupryna ceglastych włosów pasowała idealnie do równie gęstej brody.
Wskazując na publiczność, Ambrose oznajmił:
— Wy, chłopcy i dziewczęta, zostaliście tu przysłani, bo popełniliście różne zbrodnie. Każdego z was skazano na odsłużenie pewnego okresu kary. To znaczy, że będziecie pracowali za symboliczne albo jeszcze mniejsze wynagrodzenie. Doskonale. Nie jestem zachwycony, że mój dom robi za kolonię karną, ale ważniacy na Ziemi nie mają innego pomysłu, co z wami zrobić. Po prostu chcą się was pozbyć i tyle.
Nikt się nie roześmiał.
— Dobrze. Teraz opowiem, jak pracujemy tutaj, w Pasie. Przeszłość nas nie obchodzi. Co się stało, to się nie odstanie. Jesteście tu i będziecie pracować przez cały okres, na jaki zostaliście skazani. Niektórzy z was mają dożywocie, więc już zostaną w Pasie. Cała reszta, jeśli tylko będzie ciężko pracować i nie zabrudzi sobie tyłka, wróci do domu z czystą kartoteką po odsłużeniu kary. Podczas odbywania kary oczywiście nie możecie poddawać się kuracjom odmładzającym, ale możecie to zrobić po jej zakończeniu, jeśli tylko będzie was stać. Czy to jasne?
Bracknell usłyszał za sobą pomruk, po czym ktoś zawołał:
— Czy mamy jakiś wybór co do rodzaju pracy?
Kędzierzawe brwi George’ a powędrowały w górę.
— Do pewnego stopnia. Górnicy i inni pracujący w Pasie przeglądali wasze akta. Niektórzy z nich złożą wam oferty. Jeśli dostaniecie więcej niż jedną ofertę, możecie wybierać. Jeśli jedną, musicie ją przyjąć.
— A jeśli ktoś nie dostanie żadnej? — spytał ktoś głębokim, ponurym głosem.
— To ja będę musiał mu coś znaleźć — odparł Ambrose. — Nie martwcie się, pracy tu nie brakuje. Nie będziecie się nudzić.
Dostałem dożywocie, pomyślał Bracknell. Muszę sobie jakoś urządzić życie w Pasie. Może to i dobrze, że nie wolno poddawać się kuracjom odmładzającym. Tutaj zestarzeję się i umrę.
Przez całą resztę dnia skazańcy przechodzili badania lekarskie i rozmowy z psychologami, a następnie skierowano ich do kwater, w których mieli pozostawać do chwili znalezienia pracy. Bracknell zaobserwował, że wszyscy więźniowie wypełniali polecenia strażników bez najmniejszego sprzeciwu. Wszystko jest tu dla nich nowe, a oni nie wiedzą, jak się zachować, pomyślał. Nie ma sensu pakować się w kłopoty i nie ma dokąd uciekać. Jesteśmy miliony kilometrów od Ziemi; dziesiątki milionów kilometrów.
Podano im przyzwoity posiłek w stołówce, która w tym czasie była zamknięta dla zwykłych klientów. Nie wolno mieszać się z miejscową populacją, pomyślał Bracknell. Przynajmniej na razie.
Na koniec długiego, dziwnie męczącego dnia, strażnicy poprowadzili ich długim korytarzem z rzędem nieoznakowanych drzwi i przydzielili ich do pokojów, po dwie osoby na pokój. Bracknella umieszczono z wątłym starszym panem o siwych włosach i skórze, która wyglądała jak wysuszony i pomarszczony pergamin.
Drzwi zamknęły się za nimi i usłyszeli trzaśnięcie elektrycznego zamka. Rozglądając się po pomieszczeniu Bracknell dostrzegł dwie piętrowe prycze, wbudowane biurko i komodę oraz składane drzwi prowadzące do łazienki.
— Nie jest źle — oznajmił jego towarzysz. Podszedł do dolnej pryczy i usiadł, obejmując ją w posiadanie. — Prawie plusz, po tym wiaderku, którym nas przywieźli.
Bracknell pokiwał głową.
— To ja pójdę na górę.
— Dobrze. Mam lęk wysokości. — Starszy mężczyzna wstał i podszedł do komody. — Patrz, nawet mają dla nas piżamy!
Próbując rozpoznać akcent mężczyzny, Bracknell spytał:
— Brytyjczyk?
Mężczyzna skrzywił się.
— Irlandczyk z Bostonu. Nazywam się Fenelly.
Bracknell wyciągnął rękę.
— Jestem…
— Wiem. Ty jesteś ten krzykacz.
Czując wstyd, Bracknell przyznał:
— Mam koszmary.
— Ja śpię mocno. Może dlatego umieścili nas razem.
— Może — odparł Bracknell.
— To ty jesteś ten facet od podniebnej wieży, nie?
— Tak.
— Mnie aresztowali za lubieżne i sprośne zachowania — rzekł Fenelly, mrugając demonstracyjnie. — Jestem gejem.
— Homoseksualistą?
— Tak, chłopcze. Pilnuj swojej dupy! — Fenelly zachichotał i poszedł do toalety, potykając się w niskiej grawitacji.
Światło zgasło i tylko sufit jarzył się delikatną poświatą, jakiś metr nad głową Bracknella, który nagle uświadomił sobie niedorzeczność całej sytuacji. Fenelly tam na dole zastanawia się, czy będę go budził w nocy krzycząc, a ja tutaj się martwię, czy nie będzie się do mnie dobierał. Przecież to prawie śmieszne.
Jeśli nawet coś mu się śniło, nie zdołał sobie niczego przypomnieć rano. Obudził ich zsyntetyzowany głos wzywający przez interkom:
— Śniadanie w stołówce za trzydzieści minut. Drogę dojścia wyświetlono na ekranach na korytarzu.
Jajecznica była kiepska, ale i tak lepsza od tego, co podawano na pokładzie Alhambry. Po śniadaniu ta sama czwórka strażników zabierała skazańców, jednego po drugim, na rozmowy. Bracknell patrzył, jak wychodzą ze stołówki, aż został jedyną osobą siedzącą przy długim stole.
Nikt mnie nie chce, pomyślał. Jestem pariasem. Gdy tak siedział, nie mając niczego do roboty, znów zaczął rozmyślać o wieży i jej upadku, o tej parodii procesu, wskutek którego skazano go na wygnanie. I zdradzie Victora. Skazano mnie z powodu zeznań Victora, pomyślał, po czym przyszło mu do głowy: nie, skazano cię już w pierwszej minucie procesu. Ale Victor cię zdradził, wciąż upierał się jakiś głos w jego głowie.
Kłamał przy składaniu zeznań. Celowo.
Dlaczego? Dlaczego? Przecież był moim przyjacielem. Dlaczego zwrócił się przeciwko mnie?
I Danvers. Zameldował przełożonym w Nowej Moralności, że korzystamy z nanotechnologii. To jakbyśmy mieli konszachty z diabłem… Czy Nowa Moralność miała coś wspólnego z upadkiem wieży? Czy to oni zorganizowali sabotaż? Nie, to niemożliwe. Niemożliwe. Ale ktoś to zrobił. Bracknell nagle poczuł pewność. To był sabotaż! Wieża sama nie mogła się zawalić. Konstrukcja była stabilna. Ktoś dokonał sabotażu.
Jeden ze strażników znów pojawił się w podwójnych drzwiach stołówki i skinął na niego palcem. Bracknell wstał i poszedł za nim następnym korytarzem, czy może było to po prostu przedłużenie przejścia, którym szli wcześniej. Ocenienie rozmiarów habitatu od wewnątrz było niemożliwe, a jemu i pozostałym skazanym habitatu z zewnątrz nie pokazano.
Po tym korytarzu chodzili inni ludzie, mężczyźni w koszulach i spodniach, kobiety w sukienkach albo bluzkach i spodniach. Niewielu nosiło kombinezony. Wszyscy robili wrażenie, jakby się gdzieś spieszyli do czekających na nich zadań. Ja pewnie też tak wyglądałem przed katastrofą, pomyślał Bracknell. Kiedy jeszcze miałem jakieś życie.
To nie był wypadek, wyszeptał jakiś głos w jego głowie. To nie była twoja wina. Wieża została przez kogoś zniszczona.
Na drzwiach znajdujących się po obu stronach korytarza dostrzegł jakieś napisy. Niektóre z drzwi były otwarte i widać było przez nie biura albo sale konferencyjne. Tu muszą być biura administracyjne habitatu, pomyślał. Ale dlaczego ten strażnik mnie tu przyprowadził?
Zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi napisem „GŁÓWNY ADMINISTRATOR”. Strażnik otworzył je bez pukania. W środku znajdowało się spore biuro: kilka biurek, przy których siedzieli młodzi ludzie szepczący do zawieszonych na pałąkach mikrofonów. Na ich ekranach widać było kolorowe wykresy i tabele. Spojrzeli na Bracknella i na strażnika, po czym szybko wrócili do swoich zajęć.
Strażnik zachęcił Bracknella gestem i poprowadził go obok biurek do jakiegoś wewnętrznego pomieszczenia. Na jego drzwiach nie było żadnego napisu. Strażnik znów otworzył je bez pytania. Była to poczekalnia. Przy jedynym biurku siedziała kobieta o dostojnym wyglądzie, z krótko ostrzyżonymi siwymi włosami. Rozmawiała cicho z inną kobietą, której obraz był widoczny na ekranie. Za jej biurkiem były następne drzwi, także nieoznakowane.
Uniosła wzrok i nie przerywając rozmowy dotknęła przycisku na konsoli telefonu. Wewnętrzne drzwi uchyliły się o parę centymetrów i strażnik gestem zachęcił Bracknella, by ten wszedł.
Bracknell otworzył drzwi na całą szerokość i zobaczył George’a Ambrose’a, który siedział za biurkiem wyglądającym na za małe dla kogoś o jego rozmiarach, przez co przypominał dorosłego siedzącego przy dziecięcym stoliku. Mówił coś patrząc na ekran.
— Wejdź i usiądź — zwrócił się do Bracknella. — Zaraz się tobą zajmę. — Zwrócił się znów w stronę ekranu i polecił:
— Zapisz plik. Wyczyść ekran.
Ekran zgasł, a Bracknell zasiadł w wytłaczanym krześle, które ugięło się lekko pod jego ciężarem. Ambrose przekręcił swój fotel, by patrzyć prosto na Bracknella.
— Mam dla ciebie wiadomość.
— Od Lary?
Ambrose potrząsnął kędzierzawą czupryną.
— Normalnie skazańcom nie wolno odbierać wiadomości z Ziemi, ale ta jest od jakiegoś gościa z Nowej Moralności, wielebnego Elliotta Danversa.
— Ach, tak. — Bracknell poczuł, jak nadzieja go opuszcza.
— Chcesz ją obejrzeć na osobności?
— To bez znaczenia.
Ambrose wskazał ścianę po prawej stronie Bracknella i rzekł:
— W takim razie proszę bardzo.
Na ekranie ściennym pojawiła się lekko spuchnięta i zarumieniona twarz Danversa. Bracknell poczuł, że wszystko skręca mu się w środku.
— Mance — jeśli nie masz nic przeciwko temu, żebym mówił ci po imieniu — mam nadzieję, że jesteś zdrów i masz się dobrze po podróży na Ceres. Wiem, że to dla ciebie niełatwy okres, ale chciałbym, żebyś pamiętał, że nie jesteś sam, nie zostałeś zapomniany. W godzinie potrzeby możesz zawsze na mnie liczyć. Jeśli będziesz potrzebował duchowego wsparcia albo modlitwy, albo po prosta będziesz chciał usłyszeć znajomy głos, zadzwoń do mnie. Nowa Moralność pokryje koszty. Zadzwoń, kiedy tylko zechcesz.
Obraz Danversa znikł i zastąpiło go logo Nowej Moralności, krzyż i zwój.
Bracknell patrzył na ekran jeszcze przez kilka sekund, po czym spojrzał na Ambrose’a.
— To już wszystko?
— Na to wygląda — skinął głową Wielki George.
Bracknell milczał.
— Chcesz wysłać odpowiedź? Idzie na Ziemie jakąś godzinę.
— Nie. Nie będzie odpowiedzi.
— Jesteś pewien?
— Zeznania tego człowieka przyczyniły się do skazania mnie.
Ambrose potrząsnął ognistą czupryną.
— Moim zdaniem, skazali cię jeszcze zanim rozpoczął się proces. Szukali kozła ofiarnego. Nad śmiercią czterech milionów ludzi nie można po prostu przejść do porządku dziennego jako nad działaniem siły wyższej.
Bracknell przyglądał mu się uważnie. Ambrose miał tak krzaczaste brwi, że trudno było dostrzec kolor jego oczu.
— Cóż — rzekł Ambrose bardziej radosnym tonem — mam dla ciebie ofertę pracy.
— Ofertę pracy?
— Tylko jedną. Nie jesteś specjalnie lubiany, nie?
— To znaczy, że muszę ją przyjąć, czy chcę, czy nie.
— Obawiam się, że tak.
Bracknell wziął głęboki oddech.
— Co to jest?
— Od kapitana statku, którym przyleciałeś. Mówi, że potrzebuje nowego trzeciego marynarza.
Bracknell zamrugał ze zdziwienia.
— Nie mam pojęcia o statkach kosmicznych.
— Nauczysz się podczas pracy. To dobra oferta, lepsza niż spędzenie połowy życia w skafandrze na sterowaniu nanobotami na jakimś kawałku skały.
— Kapitan Alhambry chce mnie zatrudnić? Akurat mnie?
— Tak jest.
— Na litość, po co miałby to robić? — zdumiał się Bracknell.
— Nie zrzędź, chłopie, nie masz wyboru. Bierz, co dają.
Na początku Bracknell trochę bał się, a trochę miał nadzieję, że został zaproszony na pokład Alhambry jako potencjalny kandydat na męża córki kapitana. Już pierwszego dnia na statku został jednak pozbawiony takich złudzeń.
Jeden ze strażników w koralowym kombinezonie zabrał Bracknella z habitatu do śluzy powietrznej, gdzie odbył tę samą trasę, co kilka dni wcześniej, tylko w drugą stronę: na pokład Alhambry. Kapitan czekał na drugim końcu tunelu łączącego, z rękami splecionymi na plecach i kwaśną miną na szczupłej, bladej twarzy.
— Zatrudniam cię wbrew samemu sobie — oświadczył kapitan idąc z Bracknellem na mostek statku. Bracknell dostrzegł w jego ręce paralizator. — Tylko dlatego, że mój trzeci oficer zerwał kontrakt i odleciał na Ziemię, a ja nie mam wyboru.
— Jestem wdzięczny… — zaczął Bracknell.
— Masz się do mnie zwracać „sir” albo „kapitanie” — przerwał mu kapitan. — Komputery odwalają za nas większość roboty, ale i tak ktoś musi się zająć astronawigacją, zaopatrzeniem, łącznością, paliwem i systemami podtrzymywania życia. Jeśli będziesz się obijał albo okażesz się za głupi, żeby opanować te przedmioty, sprzedam cię ekipie górniczej na pierwszej skale, koło której będziemy przelatywać. Jasne?
— Absolutnie jasne — odparł Bracknell, po czym, widząc wściekłość w oczach kapitana, dodał szybko: — Sir.
Kapitan Farad zatrzymał się przy drzwiach w korytarzu.
— To jest twoja kajuta. Masz ją utrzymywać przez cały czas w idealnym stanie. Jest tam trochę ubrań. Powinny na ciebie pasować. Jeśli nie, to je sobie przerób. Masz być na mostku gotowy do pracy za pół godziny.
— Tak, sir — rzekł Bracknell.
Tego dnia Alhambra opuściła Ceres i ruszyła w głąb Pasa, by odbierać metale i minerały od załóg górniczych pracujących na różnych asteroidach. Przez następne kilka tygodni Bracknell studiował archiwum komputera statku, ucząc się zadanych tematów, i brał regularnie udział w wachtach na mostku, pod czujnym spojrzeniem kapitana Farada. Córki kapitana nie widywał.
Spędzał praktycznie cały czas wolny ucząc się wszystkiego statku i jego układach. Jak większość pojazdów latających w głębokim kosmosie, Alhambra składała się z dwóch modułów połączonych pięciokilometrową liną fulerenową, które się obracały, wytwarzając sztuczną grawitację. W jednym z modułów były pomieszczenia załogi i ładownia, w której przewożono więźniów wysyłanych do Pasa. W drugim module znajdowały się zapasy i urządzenia, które kiedyś służyły do przetapiania rudy. Nie korzystano z nich jednak, gdyż do oczyszczania metali minerałów zaczęto stosować nanomaszyny.
Kapitan najpierw oddelegował Bracknella do konsoli łączności. Była wysoce zautomatyzowana. Bracknell musiał tylko obserwować ekrany i pilnować, żeby w uchwycie wbudowanym w lewy podłokietnik fotela kapitana zawsze znajdował się parujący kubek z kawą.
Przez okrągłe bulaje wbudowane w grodzie mostka Bracknell wyglądał na zewnątrz: nie było tam nic poza ciemną pustką. Barwione na ciemno kwarcowe bulaje tłumiły całe światło z wyjątkiem najjaśniejszych gwiazd. Było ich mnóstwo, ale z jakiegoś powodu tylko podkreślały zimną pustkę, zamiast ją rozjaśniać. Na pustym niebie nie było żadnego księżyca. Żadnego ciepła ani ukojenia. Przez wiele dni nie widział nawet jednej asteroidy, choć znajdowali się w zagęszczonej części Pasa.
Bracknell nie widywał córki kapitana do dnia, w którym ktoś z rodziny członka załogi został ranny.
Gapił się ponuro przez bulaj na bezkresną pustkę, aż nagle zabrzęczał alarm, a Bracknell wzdrygnął się, jakby przeszył go prąd elektryczny.
— Co się dzieje, numerze trzeci? — warknął kapitan.
Bracknell zobaczył, że jedno ze światełek na jego pulpicie miga na czerwono. Pochylił się, by je wcisnąć i na środkowym ekranie pojawiły się dwie kobiety, klęczące przy nieprzytomnej postaci nastoletniego chłopca. Jego twarz była zalana krwią.
— Zdarzył się wypadek! — krzyczała jedna z kobiet do kamery. — Na pomoc! Potrzebujemy pomocy!
— Co się tam dzieje, u licha? — mruknął kapitan, po czym rzekł, wskazując na Bracknella: — Wskakuj w skafander i idź do nich.
— Ja? — pisnął Bracknell.
— Nie, Jezus Chrystus i dwunastu apostołów. Ty, do cholery!
— Ruszaj się! Bierz zestaw medyczny i wyposażenie VR. Addie poradzi sobie z pomocą medyczną.
W ten sposób Bracknell dowiedział się, że córka kapitana ma na imię Addie.
Wstał od konsoli łączności i pobiegł do głównej śluzy. Kilka minut zajęło mu włożenie jednego ze skafandrów z nanowłókien, które przechowywano w szafkach, a następnych kilka — znalezienie zestawu medycznego i wyposażenia VR. Kapitan wrzeszczał i przeklinał przez interkom co mikrosekundę:
— Rusz dupę, bo ten dzieciak zaraz wykrwawi się na śmierć!
Jazda wózkiem po pięciokilometrowej linie łączącej dwa wirujące moduły była trochę straszna. Wózek był platformą z napędzającym ją miniaturowym silnikiem elektrycznym. Mając na sobie tylko cienki skafander z nanowłókien Bracknell czuł się jak indyk owinięty w folię i włożony do kuchenki mikrofalowej. Wiedział, że dostaje solidną dawkę wysokoenergetycznego promieniowania z odległego Słońca i jeszcze bardziej odległych gwiazd. Miał tylko nadzieję, że ochrona antyradiacyjna skafandra jest tak dobra, jak twierdził producent.
W końcu dotarł do drugiego modułu i pokonał śluzę powietrzną. W środku poczuł się o wiele bezpieczniej.
Choć urządzeń do wytapiania nie używano od wielu lat, w środku było brudno i wszystko było wysmarowane tłustą sadzą. Bracknell zdjął kaptur skafandra i poczuł ciężki, gryzący odór. Kiedy dotarł do chłopca, dzieciak był półprzytomny. Kobiety nadal przy nim klęczały. Starły mu większość krwi z twarzy.
Bracknell nałożył sprzęt VR na głowę, by kamera znalazła się tuż nad jego oczami i spytał:
— Co się stało?
Jedna z kobiet wskazała kładkę, która biegła dookoła pieców.
— Spadł.
— Jak, u licha, mógł stamtąd spaść?
— To dzieciak — warknęła kobieta. — Bawił się w coś z bratem.
— Chwała Bogu, że mamy tylko jedną szóstą g — dodała druga z kobiet.
Wtedy Bracknell usłyszał w słuchawce głos córki kapitana.
— Krwawienie ustało. Musimy sprawdzić, czy nie ma wstrząśnienia mózgu.
Przez prawie godzinę Bracknell wykonywał polecenia Addie. Chłopiec miał wstrząśnienie mózgu i paskudną ranę czaszki. Kości czaszki prawdopodobnie nie zostały uszkodzone, ale prześwietlą go, kiedy już uda się bezpiecznie przetransportować go do ambulatorium. Nie wyglądało na to, żeby miał złamane jakieś kości, ale prawe kolano miał paskudnie spuchnięte.
Na polecenie Addie spryskał ranę sprayem i nałożył nadmuchiwany usztywniacz na kolano. Z pomocą kobiet udało się wpakować półprzytomnego chłopca do skafandra z nanowłókien. Cała trójka zaniosła go do śluzy i przyczepiła do wózka.
Trzymając się uchwytu wózka Bracknell znów pokonał całą drogę wzdłuż fulerenowej liny, otoczony rojami gwiazd, które patrzyły na niego obojętnie, nawet nie mrugnąwszy. Niewidzialne promieniowanie mogło zabić go w ciągu sekundy, gdyby zawiodła osłona skafandra. Próbował o tym nie myśleć. Patrzył na świetliste punkty i próbował napawać się ich pięknem. Wiedział, że jeden z nich to Ziemia, ale nie potrafił powiedzieć który.
Addie i kapitan czekali na niego przy śluzie na drugim końcu liny. Zanieśli razem chłopca do ambulatorium, które kiedyś było samotną celą Bracknella i zostawili go pod opieką Addie.
— Co ten nastolatek robi na pokładzie statku, kapitanie? — spytał Bracknell, gdy już uwolnił się ze skafandra w śluzie.
— Mój numer jeden podróżuje z rodziną. Mieszkają w starej hucie. Taniej niż wynajmowanie kwatery na Ceres i żona może dotrzymać mu towarzystwa.
Wygodny układ, pomyślał Bracknell. Ale chłopiec może napytać sobie kłopotów. Założę się, że przy następnej podróży z Ceres już z nami nie polecą.
— Twoja wachta na mostku już prawie się kończy — oznajmił szorstko kapitan, gdy ruszyli w stronę mostka. — Wracaj do kajuty. Poradzę sobie bez ciebie.
Dopiero po powrocie do kajuty i krótkich odwiedzinach w mesie, by pokrzepić się gorącą zupą, Bracknell uświadomił sobie, że do końca wachty zostały jeszcze ponad dwie godziny.
Czyżby kapitan był dla mnie dobry?
Bracknell pomyślał, że jego życie nie ma żadnego sensu. Oddychał, jadł, spał, pracował na mostku Alhambry pod czujnym okiem kapitana Farada. Ale po co? Jaki to miało sens? Żył bez sensu, bez celu, wędrując po zimnych otchłaniach Pasa, żeglując od jednego bezimiennego kawałka skały do drugiego. Był jak automat wykonujący otępiające zadania, jakby zdalnie sterowany przez kogoś, gdy tymczasem jego mózg wciąż na nowo przetrawiał straszne obrazy: wieża, upadek, zmiażdżone, krwawiące zwłoki.
Czasem myślał o Larze i zastanawiał się, co takiego robi jego ukochana. Powtarzał sobie wtedy, że lepiej byłoby, gdyby o nim zapomniała, żeby zaczęła nowe życie. Jeden z warunków skazania zakładał, że ani Lara, ani nikt inny kogo znał na Ziemi, nie dowie się o miejscu jego pobytu. Odcięto go od wszelkich form łączności z byłymi przyjaciółmi; jego wygnanie było absolutne. Dla wszystkich, których znał na Ziemi, Mance Bracknell był martwy na wieki.
Z wyjątkiem wielebnego Elliotta Danversa. Wysłał mi wiadomość, może więc przyjmie wiadomość ode mnie. Bracknell próbował o tym nie myśleć. Po co mi rozmowa z pastorem? Poza tym, skazano mnie z powodu zeznań Danversa. Może ta wiadomość od niego to tylko jakaś próba zagłuszenia wyrzutów sumienia, myślał Bracknell. Do diabła z nim! Lepiej być całkowicie odizolowanym, niż trzymać się wątłej nadziei, że w ten sposób podtrzyma jakieś więzy ze swoim poprzednim życiem. To była właściwie ze strony Danversa tortura, podanie tonącemu brzytwy.
Od czasu do czasu, pomiędzy wachtami, zawsze za zgodą kapitana, Bracknell wkładał skafander z nanowłókien i wychodził na zewnątrz statku. Wisząc na końcu liny obserwował gwiazdy, patrząc na bezkresną przestrzeń wypełnioną niezliczonymi gwiazdami i planetami. Czuł się wtedy małą, nieważną drobinką w olbrzymiej, wirującej galaktyce. Nauczył się znajdować małą błękitną kropeczkę, która była Ziemią. Czuł się wtedy jeszcze gorzej. Przypominała mu, jak bardzo jest samotny, jak daleko mu do ciepła, miłości i nadziei. Po jakimś czasie przestał wychodzić na zewnątrz. Bał się, że pewnego dnia otworzy skafander i pozwoli, żeby kosmos zakończył jego żywot.
Jedynym promyczkiem światła w nowym życiu była córka kapitana, Addie. Choć Alhambra była sporym statkiem, większość przestrzeni zajmowały ładownie i instalacja do topienia rudy, gdzie mieszkała rodzina jednego z członków załogi. Załoga liczyła zaledwie dwanaście osób, ale Farad często latał bez pełnej obsady. Moduł mieszkalny był malutki, nieomal przytulny. Bracknell wiedział, że wśród załogi są jakieś pary; jemu samemu składano parę razy propozycje, i robili to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Zawsze odmawiał. Nikt z tych ludzi go nie pociągał. Widział, jak wśród członków załogi zawiązują się związki, heteroseksualne i homoseksualne. Widział też, jak się rozpadają, czasem z goryczą i rozpaczą, a raz w akcie przemocy, kiedy to musiał interweniować sam kapitan.
Czasem wpadał na Addie, dość dosłownie, kiedy przeciskali się w wąskich korytarzach statku lub przebywali razem w mesie. Na jego widok na jej twarzy o migdałowych oczach zawsze pojawiał się uśmiech. Miała kuszące pełne kształty. Nigdy nie rozmawiała z nim, jeśli nie liczyć paru słów grzecznościowej rozmowy, a on nie pozwalał sobie na reakcję na zew swoich hormonów.
Pewnego dnia opuścił mostek po jakiejś bardzo nudnej wachcie i poszedł do mesy po kawę. Addie siedziała przy małym kwadratowym stoliku, pijąc coś z parującego kubka.
— Dobra kawa? — spytał Bracknell.
— To herbata.
— Aha.
Sięgnął po kubek i nalał sobie z dystrybutora, po czym przystawił sobie krzesło i usiadł obok niej. Wzrok Addie powędrował w kierunku otwartej klapy i przez sekundę Bracknell myślał, że dziewczyna zerwie się na równe nogi i zacznie uciekać.
Tymczasem jednak trochę się odprężyła. Tylko trochę.
— Życie na statku nie jest specjalnie ciekawe, prawda?
— Pewnie nie.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. W końcu odezwał się Bracknell.
— Czy twoje imię, Addie, to zdrobnienie od Adelajdy?
Uśmiechnęła się z rozbawieniem.
— Nie, oczywiście, że nie. Mam na imię Aditi.
— Aditi?
— To hinduskie imię. Oznacza „wolna i niezwiązana”. To imię matki bogów.
Hinduskie, pomyślał Bracknell. No jasne. Kapitan mówił, że ona jest z Indii. To by wyjaśniało dziwny akcent.
— Wolna i niezwiązana — powtórzył. — To trochę ironiczne tutaj, na statku pośrodku gwiezdnej pustki.
— Tak — przytaknęła ze smutkiem, po czym rozpromieniła się. — Ale mój ojciec już przygotowuje moje zamążpójście.
Zgromadził niezły posag. Za parę lat wyjdę za mąż za jakiegoś bogacza i będę mieszkać wygodnie na Ziemi.
— Jesteś zaręczona?
— Och, nie, jeszcze nie. Ojciec nawet nie wybrał dla mnie męża. Ale szuka.
— I wyjdziesz za mąż za człowieka, którego ci wybierze?
— Tak, pewnie.
— Nie chcesz sama wybrać sobie męża?
Jej uśmiech zgasł.
— A jakie szansę mam tutaj, na tym statku?
Bracknell musiał przyznać jej rację.
Wrócił do swojej kajuty, zanim jednak zamknął drzwi, pojawił się w nich rozwścieczony kapitan.
— Mówiłem ci, żebyś trzymał się z daleka od mojej córki.
— Była w mesie — wyjaśnił Bracknell. — Tylko rozmawialiśmy.
— O małżeństwie.
— Tak — Bracknell poczuł, jak rośnie w nim wściekłość.
— Czeka, aż znajdzie jej pan męża.
— Jeszcze będzie musiała poczekać parę lat. Piętnaście lat to za mało, żeby wyjść za mąż. Może w Indiach, ale tam, skąd pochodzę…
— Piętnaście lat? Ona ma dopiero piętnaście lat?
— Tak.
— To jak może być lekarzem?
Zraniona warga kapitana wykrzywiła się w uśmiechu.
— Jest na tyle inteligentna, żeby pracować z programami diagnostycznymi. A większość lekarzy i tak pozwala decydować komputerom.
— Ale…
— Trzymaj się od niej z daleka.
— Tak, sir — przytaknął żarliwie Bracknell. Piętnaście lat, pomyślał. To ponętne ciało ma dopiero piętnaście lat.
— Pamiętaj, że widzę wszystko, co robisz — ostrzegł kapitan.
— Trzymaj się od niej z daleka.
Opuścił kajutę Bracknella równie szybko, jak od niej wkroczył. Bracknell został sam, zastanawiając się, jakim cudem piętnastolatka mogła wyglądać tak kusząco.
Był najstarszym domownikiem: pomarszczony, wysuszony staruszek, z grzywą siwych włosów opadających na ramiona skromnego, błękitnego kimona. Nobuhiko pamiętał, że siedział na tych ramionach, kiedy był malutki. Ten służący nigdy nie zgodził się na kuracje odmładzające, ale jego ramiona były nadal szerokie, tylko trochę opadły pod brzemieniem czasu.
Szli razem żwirowaną ścieżką, która wiła się przez starannie utrzymany skalny ogródek przy wysokim murze skrywającym rezydencję Yamagaty na wzgórzach w pobliżu Nowego Kioto. Ostry, przenikliwy wiatr pędził po niebie niskie szare chmury. Nobuhiko powstrzymywał drżenie, odziany w formalny, jasnoszary garnitur. Nigdy dotąd nie okazał słabości przy służbie i miał nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
Nigdy nie okazuj przed nikim słabości, powtarzał sobie. Nawet przed samym sobą. Przeżył wstrząs, gdy dowiedział się, że cztery miliony ludzi zginęły w katastrofie podniebnej wieży. Cztery miliony! Nobu wiedział, że ktoś zginie, to było nieuniknione. Wojskowi mieli takie określenie: „straty uboczne”. Ale cztery miliony! Poczucie winy, które wezbrało w nim jak fala, dręczyło go latami. Co za różnica, próbował uspokoić sumienie. I tak by umarli, prędzej czy później. Świat idzie naprzód. Musiałem to zrobić. Dla dobra rodziny, dla dobra firmy. A nawet dla dobra Japonii. Co się stało, to się nie odstanie.
To jednak nie był koniec. Trzeba było zabić jeszcze trochę ludzi, lojalnych mężczyzn i kobiet, których jedyną zbrodnią było wypełnianie życzeń Nobuhiko. Odpłacono im śmiercią, ostatecznym kneblem. Stało się, pomyślał Nobuhiko. To już koniec. I ten stary człowiek przyszedł mi o tym powiedzieć.
Kiedy już oddalili się od domu na tyle, że nie można było ich podsłuchać, Nobu rzekł uprzejmie:
— Lata obeszły się z tobą bardzo łagodnie.
Stary mężczyzna pochylił lekko podbródek. Obaj wiedzieli, że różnicę kształtów należy przypisywać upodobaniom Nobu: uwielbieniu dla wina i jedzenia, a wstręcie do uprawiania sportu.
Delikatnie zmieniając temat, starszy człowiek spytał:
— Czy mogę spytać o zdrowie pańskiego ojca?
Nobu spojrzał w niebo. Ten człowiek służył ojcu odkąd ten był nastolatkiem. I nadal uważa Saito za głowę rodziny, pomyślał Nobu, choć ojciec już dawno temu schronił się w klasztorze w Himalajach.
— Ojciec ma się dobrze — rzekł w końcu. Nie było to kłamstwo, choć Nobu nie miał wieści od ojca od wielu miesięcy.
— Miło mi to słyszeć. Wykazał niezwykłą siłę charakteru, że opuścił ten świat i wkroczył na ścieżkę do oświecenia.
A ja nie mam tej siły charakteru, zżymał się w duchu Nobu. Czy ten stary skrytobójca próbuje mnie obrazić? Na głos rzekł jednak:
— Niektórzy z nas muszą pozostać na tym świecie i nieść swoje brzemię.
— To prawda, sir.
— Ile lat minęło od upadku wieży? — spytał Nobu.
— Wystarczająco, żeby nikt nie ośmielił się zbudować następnej.
— Tak. To dobrze.
Starszy mężczyzna pochylił podbródek na zgodę.
— Czy pozbyto się wszystkich, którzy brali w tym udział?
— Wytropiono ich i zajęto się nimi.
— Wszystkich?
Starszy człowiek zawahał się na ułamek sekundy.
— Wszystkich z wyjątkiem jednego.
— Jednego? — warknął Nobu, rozzłoszczony. — Minęło tyle czasu, a on nadal żyje?
— Albo jest bardzo sprytny, albo ma dużo szczęścia.
— Kto to jest? Gdzie on jest?
— To ekspert w dziedzinie nanotechnologii, którego zwerbowaliśmy w Selene.
Nobu poczuł łomotanie pulsu w uszach. Zanim odpowiedział, stary sługa dodał:
— Już kilkakrotnie zmieniał tożsamość i wygląd. Moi agenci donoszą, że zmienił nawet wzorzec siatkówki. To jakiś geniusz.
— Trzeba go znaleźć — rzekł stanowczo Nobu. — I załatwić.
— Tak się stanie, zapewniam pana.
— Nie chcę zapewnień. Chcę wyników.
— Sir, proszę się nie martwić. Ten człowiek jest nieszkodliwy. Nie może powiedzieć nikomu, że brał udział w budowie podniebnej wieży bez zdradzania swojej prawdziwej tożsamości. A jeśli ośmieli się to zrobić, namierzymy go i załatwimy. Jest na tyle inteligentny, żeby zrozumieć, że tylko milcząc jest bezpieczny.
— To nie jest dobre rozwiązanie — rzekł Nobu. — Nie chciał bym, żeby cokolwiek zależało od decyzji zbiega.
— Rozumiem, sir. Tropimy go.
— Nikt nie może wiedzieć, dlaczego go tropimy!
— Nikt nie wie, sir, z wyjątkiem pana i mnie.
Nobuhiko wziął głęboki oddech i próbował się uspokoić.
Starszy człowiek dodał:
— Kiedy go znajdą i unieszkodliwiają też odejdę z tego świata. Wtedy tylko pan będzie znał tajemnicę podniebnej wieży.
— Ty?
— Dość się nażyłem. Kiedy wypełnię ostatni obowiązek, panie, dołączę do moich czcigodnych przodków.
Nobu stał na żwirowanej ścieżce i patrzył na ten relikt przeszłości. Chłodny wiatr rozwiewał siwe włosy sługi, tak że Nobu nie był w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy. A mimo to Yamagata domyślał się, że w jego oczach czai się determinacja.
Miesiące zmieniły się w lata. Alhambra krążyła po Pasie wolno, w ciszy, co najmniej raz w roku odwiedzając Ziemię, zatrzymując się na orbicie parkingowej. Bracknell widział, jak piękna jest jego ojczysta, błękitno-biała planeta, bliska tak, że prawie mógł jej dotknąć: jasne chmury, połyskliwe morza, porośnięte zielenią lądy. Było tam całe jego życie, wszystkie jego nadzieje, marzenia i miłość. Ale nigdy tam nie dotarł. Kapitan i inni członkowie załogi przy każdym pobycie na orbicie latali na Ziemie, ale Bracknell zostawał na pokładzie, wiedząc, że żaden port nie przyjmie wygnańca, nawet na dzień czy dwa. Podobnie Selene i inne osiedla księżycowe.
Za każdym razem, kiedy już Alhambra wyładowała przewożone oczyszczone metale, a załoga odpoczęła przez kilka dni, kapitan Farad ruszał znów w milczącą ciemność Pasa.
To jak wizja raju, pomyślał Bracknell, patrząc na rozjaśnioną błękitno-białą kulę odpływającą od niego coraz dalej. Widział ją coraz mniej wyraźnie, bo łzy napłynęły mu do oczu.
Zapuścił brodę, a potem ją zgolił. Wdał się w krótki romans z kobietą, która zaciągnęła się na statek, by w ten sposób zapłacić za podróż w jedną stronę na Ceres, i czuł wstyd, kiedy spotkał Addie. Kiedy jego niegdysiejsza kochanka opuściła statek, cieszył się, że jej się pozbył.
Kapitan nigdy nie spuszczał oczu z córki, choć najwyraźniej stał się bardziej tolerancyjny wobec Bracknella, który czasem rozmawiał z nią o wszystkim i o niczym. Czasem nawet zapraszał Bracknella na obiad do siebie, ale rzadko. Kapitan był na tyle uprzejmy, że nie rozmawiał z Bracknellem o Ziemi ani nie pytał go o jego dawne życie.
Addie zaczęła mu objaśniać zasady buddyzmu, próbując pomóc mu w akceptacji życia, jakie mu narzucono.
— To tylko coś tymczasowego — mawiała. — Twoje życie kiedyś się skończy i zacznie się nowe. Wielkie koło obraca się powoli, ale stale. Musisz być cierpliwy.
Bracknell słuchał i patrzył na jej twarz, która ożywiała się szczerze, gdy objaśniała mu ścieżkę do oświecenia. Nie wierzył w ani jedno słowo, ale dzięki tym opowieściom jakoś mijał mu czas.
Podczas którejś z wizyt na Ziemi na pokład Alhambry wprowadzono kolejną grupę skazańców wygnanych do Pasa. Kapitan zakazał Bracknellowi i innym członkom załogi kontaktowania się z nimi poza absolutną koniecznością.
Kiedy wybuchały walki między więźniami w ładowni, kapitan obniżał ciśnienie powietrza, aż wszyscy tracili przytomność, a potem Bracknell i inni członkowie załogi wpychali wichrzycieli do staroświeckich sztywnych skafandrów i wyrzucali na zewnątrz statku na uwięzi, aż zaczynali błagać o litość. Powtarzało się to wielokrotnie, ale Bracknell nigdy się do tego nie przyzwyczaił. Zawsze myślał: gdyby nie łaską boża, to mogłem być ja.
Łaska boża? Jeśli jest jakiś bóg, musi być bezduszny i kapryśny, jak najbardziej sadystyczny tyran w historii. Budda, o którym opowiada mi Addie, przynajmniej nie udaje, że próbuje panować nad światem, po prostu szuka z niego wyjścia.
Czy jest jakieś wyjście, rozmyślał Bracknell, leżąc późną nocą na swojej koi, bojąc się zamknąć oczy, by znów nie zobaczyć upadającej wieży, roztrzaskującej w proch miliony ludzi, niszczącej jego poprzednie życie. Mogę się z tego uwolnić, pomyślał. Pociąć nadgarstki, połknąć butelkę pigułek z ambulatorium Addie, zamknąć się w śluzie i otworzyć zewnętrzną klapę. Jest wiele sposobów, żeby zakończyć to nędzne życie.
Jednak żył dalej. Jak człowiek w nieskończonym kołowrocie, przemierzał bezsensowne życie, przeklinając się za tchórzostwo, z powodu którego nie mógł zatrzymać swojego koła życia i znaleźć zapomnienia.
Poza Addie nie miał przyjaciół ani towarzyszy. Kapitan tolerował go, czasem nawet widywał się z nim, ale zawsze trzymał na dystans. Kobiety, które czasem dołączały do załogi, rzadko mu się podobały, chyba że potrzeby dawały znać o sobie. Ale nawet w największych uniesieniach zawsze myślał o Larze.
Gdybym tylko mógł ją zobaczyć. Porozmawiać z nią. Zamienić choć parę słów.
Gdzieś pośród dręczących go koszmarów przypomniał sobie starą wiadomość od wielebnego Danversa, zaraz na początku wygnania. Zadzwoń do mnie, powiedział pastor. Choć Bracknell miał się z nikim nie kontaktować, to Danvers podarował mu odrobinę nadziei.
Bracknell miał dość rozumu, by poprosić kapitana Farada o pozwolenie, zanim skontaktował się z Danversem.
Kapitan prychnął z niechęcią.
— Rozmowa z Ziemią? Bez sensu, nie połączą cię.
Zdesperowany na tyle, by pokonać swe lęki, Bracknell rzekł:
— Pan mógłby zadzwonić za mnie, sir.
Kapitan skrzywił się i nic nie powiedział. Bracknell, pokonany, wrócił do swoich obowiązków.
Następnego dnia, gdy podjął swoje obowiązki na mostku, kapitan rzekł:
— Bracknell, przejmij konsolę łączności.
Czując raczej ciekawość niż nadzieję, Bracknell przejął konsolę łączności od oficera łącznościowego. Kapitan wydał polecenie połączenia się z wielebnym Danversem, przez główną siedzibę Nowej Moralności w Atlancie. Bracknell włożył słuchawkę do ucha drżącymi palcami i wziął się do pracy.
Przesłanie wiadomości trwało ponad godzinę, nie było więc szans na normalną rozmowę. Pół zmiany zajęło Bracknellowi przebicie się przez program komunikacyjny w Atlancie i uzyskanie informacji, że Danvers jest teraz biskupem w Gabonie, na zachodnim wybrzeżu Afryki.
Kiedy na ekranie Bracknella pojawiła się czerwona twarz Danversa, kapitan zawołał:
— Dalej, spytaj, czy chce z tobą rozmawiać.
Danvers siedział za połyskliwym mahoniowym biurkiem, w czarnej koszuli rozpiętej pod szyją, z jakimiś insygniami przypiętymi do rogów kołnierzyka. Za nim widać było okno wychodzące na ruchliwą ulicę i budowle Libreville, a dalej białe grzywacze fal na błękitnym Atlantyku. Z zieleni za miastem wystawała jakaś cylindryczna konstrukcja, która dalej znikała w morzu. Bracknell poczuł, że ściska mu się serce: to były ruiny wieży, które nadal tu leżały, choć minęły już lata.
Wymienili jeszcze kilka jednostronnych wiadomości, co zajęło kolejnych kilka godzin, zanim Danvers zrozumiał wreszcie, kto chce się z nim skontaktować.
— Mance! — otworzył szeroko oczy ze zdumienia. — Po tylu latach! Cieszę się, że cię widzę. — Biskup przekręcił trochę fotel z wysokim oparciem. — Pewnie zauważyłeś ruiny wieży. To teraz atrakcja turystyczna. Ludzie z całej Afryki przyjeżdżają, żeby ją zobaczyć.
Bracknell poczuł dziwny ucisk w żołądku. Atrakcja turystyczna.
— Miejscowi trochę ją rozmontowali. Cholerne sępy. Musieliśmy postawić straże, żeby pilnowały ruin, ale przemykali się i rozbierali ją po kawałku.
Bracknell przymknął oczy, próbując utrzymać nerwy na wodzy. Nie ma sensu złościć się na Danversa. To nie jego wina. Powiedz, czego chcesz, w jakim celu się z nim skontaktowałeś.
Wziął głęboki oddech, po czym rzucił się na głęboką wodę.
— Tak się zastanawiałem… miałem nadzieję, że ksiądz mógłby w moim imieniu przekazać wiadomość Larze Tierney — rzekł zakłopotany, bo brzmiało to jak błaganie. — Nie wiem, gdzie ona teraz przebywa, ale pomyślałem, że może ksiądz mógłby ją odnaleźć i przekazać ode mnie wiadomość.
I czekał. Jego zmiana przy konsoli łączności zakończyła się i przybyła zmienniczka, ale kapitan w milczeniu odprawił ją machnięciem ręki. Bracknell siedział, wykonując normalne obowiązki oficera łączności, co chwilę patrzył jednak na ekran, na którym zastygł obraz biskupa Danversa.
W końcu światełko pod ekranem zmieniło barwę z pomarańczowej na zieloną. Obraz biskupa zadrżał lekko i poruszył się. Na jego twarzy malowała się niepewność.
— Mance, ona teraz nazywa się Lara Molina. Ona i Victor pobrali się półtora roku temu. Sam udzielałem im ślubu.
Bracknell poczuł, jak czerwieni się ze złości.
— W tej sytuacji — mówił dalej Danvers — nie sądzę, że by kontaktowanie się z nią było rozsądne. Poza tym byłoby nielegalne, prawda? Nie ma sensu rozdrapywać starych ran ani wyciągać dawnych żalów. W końcu tyle czasu zajęło jej przyjście do siebie i rozpoczęcie nowego życia. Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyś…
Bracknell przerwał połączenie jednym szybkim uderzeniem palca.
Pobrali się, powtarzał w myślach. Wyszła za Victora. Człowieka, który mnie zdradził. I ten nadęty idiota dawał im ślub. On też mnie zdradził. Wszyscy mnie zdradzili!
Na całe tygodnie Bracknell rzucił się w wir pracy na pokładzie Alhambry, przepełniony wściekłością na Molinę i Danversa. Och, żeby tylko potrafił być wściekły na Larę. Ale odkrył, że nie może. Przecież nie chciał, żeby spędziła resztę życia samotnie. Ale żeby Victor? Wyszła za tego kłamliwego, zdradzieckiego skurwiela?
Ona nie zdaje sobie sprawy z tego, że Victor mnie zdradził, powtarzał sobie Bracknell. Lara nie wie, że Victor kłamał, składając zeznania podczas procesu. Ale Victor wiedział, Danvers też. Tego Bracknell był pewien. Zmówili się, żeby go usunąć, bo Victor chciał mieć Larę dla siebie.
Bracknell zrozumiał teraz wszystko. Victor go zdradził, bo chciał Larę dla siebie. Kiedy wieża runęła, Victor miał doskonałą okazję, żeby pozbyć się mnie na zawsze. I Danvers mu w tym pomógł, tego Bracknell był pewien.
Kiedy wieża runęła, powtórzył. Czy oni mogli spowodować zawalenie się wieży? Coś zrobić? Jakiś sabotaż? Bracknell zmagał się z tym pomysłem całymi tygodniami. Nie. Czy mogli? Victor nie miał wystarczającej wiedzy o konstrukcji wieży, żeby być w stanie ją zniszczyć. On jest biologiem, nie inżynierem. Musiałby mieć zespół wyszkolonych sabotażystów, specjalistów od wyburzania. To wymagałoby pieniędzy, planów i zimnej krwi, a to wszystko nie leżało w możliwościach Victora. Ani Danversa. Nie sądził też, żeby Nowa Moralność była zdolna do czegoś takiego, nawet najwięksi fanatycy nie porywaliby się na obalenie wieży. Ani nie potrafiliby tego zrobić.
Nie, uznał Bracknell. Victor po prostu skorzystał ze sposobności. Wykorzystał mnie. A Danvers mu pomógł.
A mimo to wściekłość gotowała się w nim, sprawiała, że był przygnębiony i nieprzyjemny dla wszystkich wokół, nawet Addie. Kapitan obserwował jego nowe zachowanie i milczał, odezwał się tylko raz, gdy Bracknell został oddelegowany do eskortowania nowej grupy skazańców do prowizorycznej kajuty w ładowni. Jeden z więźniów zaczął się szarpać z drugim. Bracknell sprał obu paralizatorem jak pałką, aż stracili przytomność.
— Odżywasz — rzekł kapitan, gdy para potężnych członków załogi odciągnęła go od krwawiących więźniów. Uśmiechnął się jakoś dziwnie. — Zaczynasz znowu odczuwać ból.
— Przedtem też czułem ból — mruknął Bracknell, kuśtykając w stronę mostka.
— Może — odparł kapitan. — Ale teraz czujesz demona, który trawi twoje trzewia. Teraz wiesz, co czułem, kiedy zabili mi żonę. I co dalej czuję.
Bracknell patrzył na niego, nagle rozumiejąc. Alhambra pożeglowała jeszcze po Pasie, aż wreszcie wyruszyła w długą, monotonną podróż na Ziemię, by dostarczyć oczyszczone metale i zabrać nowych skazańców. Bracknellowi wydawało się, że za każdym razem zabierają większą grupę więźniów, którzy czekali na transport do Pasa, za każdym razem było więcej kobiet i mężczyzn, który weszli w konflikt z prawem. Także nastolatków. Rządy na Ziemi znalazły wygodny sposób pozbywania się wichrzycieli: wysłać ich do Pasa Asteroid. Pewnie wprowadzają coraz ostrzejsze prawa, bardziej restrykcyjne, pomyślał. Albo może używają kary wygnania jako kary zastępczej. Kosmos potrzebuje rąk do pracy.
Podczas kolejnego pobytu Alhambry na orbicie okołoziemskiej do ładowni wprowadzono grupę skazańców — szesnastu mężczyzn i jedenaście kobiet, przeważnie zbyt przerażonych, by mieli zamiar pakować się w nowe tarapaty. Tylko dwoje zostało skazanych za poważne przestępstwa: potężnie zbudowany bandzior uliczny i morderczyni, która zadźgała swojego ukochanego.
Bracknell był więc bardzo zdziwiony, kiedy zaraz po umieszczeniu więźniów w ładowni rozległ się alarm. Ze stanowiska obserwacyjnego na mostku przyglądał się bójce na ekranie interkomu. Dwóch mężczyzn biło trzeciego, wysokiego chudzielca. Dostrzegł, że nieszczęsna ofiara próbuje się bronić otaczając głowę długimi ramionami, ale napastnicy przewrócili go na podłogę gradem gwałtownych ciosów, po czym zaczęli go kopać.
— Idź tam! — warknął do Bracknella kapitan, stukając w klawiaturę wbudowaną w podłokietnik. Bracknell zerwał się, zanurkował przez klapę i pobiegł do ładowni. Wiedział, że kapitan wypompowuje powietrze tak szybko, że mogą im popękać bębenki uszne. Zanim tam dotrę, wszyscy będą nieprzytomni, pomyślał.
Słyszał kroki dwóch pozostałych członków załogi, którzy biegli za nim korytarzem. Zatrzymali się przy klapie tylko na sekundę, żeby założyć maski z tlenem, po czym otworzyli klapę i z masy nieprzytomnych ciał wyłowili trzy: pokrwawionego chudzielca i napastników. Pozostawiając napastników dwóm pozostałym członkom załogi, Bracknell uniósł ofiarę i ruszył w stronę ambulatorium. Człowiek był lekki jak piórko, sama skóra i kości.
Addie czekała już w ambulatorium. Wpuściła Bracknella, by położył nieprzytomnego mężczyznę na jednym z łóżek, po czym włączyła aparaturę diagnostyczną wbudowaną w grodź.
— Powinieneś wracać na mostek — zwróciła się do Bracknella przypinając pacjenta.
— Jak tylko go przywiążę — odparł Bracknell, pomagając jej zapinać pas na wątłej piersi mężczyzny. — To w końcu więzień.
Mężczyzna jęknął żałośnie, ale nie otworzył oczu. Bracknell dostrzegł, że obie powieki ma spuchnięte, a nos najwyraźniej złamany. Miał krew na całej twarzy i na szarym więziennym kombinezonie.
— Idź już! — szepnęła nagląco Addie. — Ja się nim zajmę.
Bracknell ruszył z powrotem na mostek. Kiedy dotarł do swojego fotela przy konsoli, dostrzegł, że więźniowie zaczynają się poruszać, odzyskując przytomność, gdy ciśnienie powietrza wróciło do normy. Dwóch napastników już wpakowano do sztywnych kombinezonów i wleczono w stronę śluzy.
— Kto wszczął bójkę? — zastanawiał się głośno. — A co za różnica? — odparł kapitan. — To nie była bójka.
Wyglądało to raczej tak, jakby tych dwóch goryli chciało zakatować chudzielca na śmierć. Pewnie próbował się do nich dobierać.
Pół godziny później Bracknell przełączył kamerę na widok z zewnątrz. Jedna z odzianych w skafander postaci unosiła się bezwładnie na końcu fulerenowej liny. Druga podciągnęła się wzdłuż liny i waliła w klapę odzianą w rękawicę pięścią.
— Szkoda, że w tym skafandrze nie ma radia — zauważył kwaśno kapitan. — Nauczylibyśmy się jakichś nowych słów.
Po zakończeniu wachty Bracknell ruszył do swojej kajuty. Kiedy przechodził obok drzwi ambulatorium, Addie zawołała go.
Zatrzymał się i zobaczył, że dziewczyna siedzi przy miniaturowym biurku w poczekalni ambulatorium, a ekran rzuca zieloną poświatę na jej twarz.
— Byłeś szefem projektu budowy kosmicznej wieży, prawda — rzekła Addie. Nie było to pytanie.
Bracknell poczuł, jak wszystko skręca mu się w środku, ale odpowiedział spokojnie.
— Tak. I za to mnie posadzili.
— Zostałeś na zawsze wygnany z Ziemi.
Pokiwał głową w milczeniu.
Spojrzała przez ramię na otwarte drzwi ambulatorium, przez które widać było łóżka.
— Ten człowiek, którego przyniosłeś, mamrocze coś o podniebnej wieży.
— Mnóstwo ludzi to pamięta — rzekł z goryczą Bracknell. — To największa katastrofa w historii ludzkości.
Potrząsnęła głową.
— Ale ten człowiek jest kimś innym niż podano w aktach więźniów.
— To znaczy?
— Pacjent w ambulatorium — wyjaśniła — bełkocze coś o kosmicznej wieży. Mówi, że chcą go zabić, bo wie coś o wieży.
— Ale co wie?
Migdałowe oczy Addie były spokojne i poważne.
— Nie wiem. Ale pomyślałam, że chciałbyś z nim porozmawiać.
— Masz cholerną rację, że tak.
Wstała od biurka i Bracknell ruszył za nią do ambulatorium. Jej pacjent spał albo był nieprzytomny, kiedy wcisnęli się do malutkiego pomieszczenia. Drugie łóżko było puste. Aparatura medyczna cicho popiskiwała. Pomieszczenie pachniało środkami do dezynfekcji, które przebijały się przez metaliczny odór krwi.
Bracknell zobaczył wysokiego, szczupłego mężczyznę o długich rękach i nogach, leżącego na wąskim ambulatoryjnym łóżku. Miał nadal na sobie ubranie, w którym go przyniesiono: szary kombinezon, pomięty i ciemny od potu, pochlapany krwią. Miał poranioną, opuchniętą twarz, z opatrunkiem natryśniętym na rozciętą brew, i drugim na złamanym nosie. Był unieruchomiony pasami, a z lewego ramienia sterczała mu rurka kroplówki.
Addie uruchomiła komputer diagnostyczny i na ścianie przy łóżku pojawiły się przekroje ciała pacjenta.
— Ma kilka poważnych obrażeń — wyszeptała. — Solidnie go sprali. Jeszcze parę minut i byłoby po nim.
— Wyjdzie z tego?
— Podawana przez komputer prognoza nie jest korzystna.
Kontaktowałam się z Selene, żeby przysłali statek szpitalny, ale dla więźnia pewnie nie będą sobie robić takiego kłopotu.
— Jak on się nazywa? — spytał Bracknell.
— Tu jest problem — odparła, marszcząc lekko nos. — Nie wiem. W aktach więziennych figuruje jako Jorge Quintana, ale kiedy sprawdziłam jego profil DNA, ziemskie archiwa podały nazwisko Toshikazu Koga.
— Japończyk?
— Japońskiego pochodzenia, Amerykanin w trzecim pokoleniu. Wychowany w Selene, gdzie ukończył z wyróżnieniem inżynierię molekularną.
Bracknell gapił się na nią.
— Nanotechnologia?
— Chyba tak.
Bracknell wpatrzył się w nieprzytomnego skazańca. Nie wyglądał na Azjatę, w jego twarzy było jednak coś dziwnego. Skóra była naciągnięta na wystające kości policzkowe, a kwadratowa szczęka jakoś nie pasowała do reszty twarzy, jakby ktoś mu ją podmienił. Kolor skóry też miał dziwny, plamistoszary. Bracknell nigdy nie widział takiego odcienia skóry.
Spojrzał na Addie.
— Prędzej czy później i tak mnie zabiją — rzekł Toshikazu Koga, słabym, pełnym wysiłku szeptem. — Już nie mam dokąd uciekać.
Bracknell pochylił się nad ambulatoryjnym łóżkiem, żeby go lepiej słyszeć. Addie siadła na drugim, pustym łóżku.
— Kto chce cię zabić? — spytała. — I dlaczego?
— Podniebna wieża…
— Co o niej wiesz? — dopytywał się Bracknell.
— Byłem lojalnym wyznawcą, Wierzącym…
— O co chodzi z wieżą?
— Nie wiedziałem. Powinienem był się domyślić. — Toshikazu zakaszlał. — Ale ja po prostu nie chciałem wiedzieć.
Bracknell musiał włożyć wiele wysiłku w panowanie nad sobą, żeby nie złapać tego mężczyzny za ramiona i wytrząść z niego odpowiedzi.
— Czego nie chciałeś wiedzieć? — spytała łagodnie Addie.
— Te pieniądze. Nie płaciliby tyle za coś legalnego. Powinienem był odmówić. Powinienem był…
— Do licha! — warknął Bracknell. — Znów stracił przytomność.
Addie rzuciła okiem na aparaturę medyczną.
— Musi odpocząć.
— Ale on wie coś o wieży! Coś z nanotechnologią.
Wstając z łóżka i patrząc mu prosto w oczy, Addie rzekła:
— Jeśli umrze, niczego się nie dowiemy. Niech odpoczywa. Spróbuję uratować mu życie.
Bracknell pokiwał głową, doskonale wiedząc, że ona ma rację, choć musiał walczyć z chęcią wyciśnięcia prawdy choćby z nieprzytomnego pacjenta.
— Daj mi znać, jak odzyska przytomność.
Doszedł do drzwi i odwrócił się.
— I nie pozwól, żeby ktokolwiek się koło niego kręcił. Nikogo nie wpuszczaj!
Gwałtowność tego polecenia przeraziła ją.
Przez następne dwa dni, krok po kroku wydobyli z Toshikazu całą historię. Addie kilkakrotnie kontaktowała się z Selene, prosząc o pomoc medyczną, zanim Alhambra oddali się zanadto od Księżyca.
— Mogę tylko ustabilizować jego stan. Umrze, jeśli ktoś nie udzieli mu odpowiedniej pomocy medycznej.
Bracknell miał nadzieję, że przeżyje wystarczająco długo, żeby opowiedzieć, co wie o kosmicznej wieży.
Toshikazu Koga był inżynierem w laboratorium nanotechnologicznym w Selene. Pracował głównie przy nanomaszynach zaprojektowanych w celu pozyskiwania czystych metali z rud asteroidalnych. Epoka, kiedy skalne szczury kopały rudy i topiły je tradycyjnymi metodami, by pozyskać metale, należała do przeszłości: teraz nanomaszyny rozbierały rudę atom po atomie, a górnicy czekali na zakończenie procesu siedząc sobie wygodnie w swoich statkach.
Toshikazu Koga był także Wierzącym, zagorzałym, praktykującym członkiem Nowej Moralności. Choć jego współwyznawcy nie akceptowali nanotechnologii, on nie dostrzegał niczego złego w praktykowaniu jej na Księżycu albo w kosmosie.
— Tutaj jest zupełnie inaczej niż na Ziemi, gdzie jest dziesięć miliardów ludzi stłoczonych ramię w ramię — opowiadał tym, którzy krzywili się z niechęcią na wieść o tym, czym się zajmuje. — Tu, na Księżycu, nanomaszyny wytwarzają powietrze, którym oddychamy, i wodę, którą pijemy. Ekstrahują z regolitu hel 3, który służy za paliwo do generatorów fuzyjnych. A teraz pomagam górnikom w Pasie Asteroid, dzięki czemu wygodniej i bezpieczniej im się żyje.
Jego praca przy nanotechnologii miała jeszcze jeden aspekt. Jego brat Takeo prowadził luksusową klinikę w kraterze Hell, gdzie wykorzystywał nanotechnologiczną wiedzę Toshikazu do celów medycznych. Z powodów religijnych Toshikazu czuł się niepewnie pomagając bratu w wykorzystaniu nanomaszyn do odmładzania starzejących się kobiet i mężczyzn, do celów tak trywialnych, jak operacje plastyczne.
— Dlaczego mielibyśmy korzystać ze skalpela albo odsysania tłuszczu — tłumaczył mu brat — skoro możemy wytworzyć nanoboty poprawiające opadającą linię szczęki albo załatwiające problem sterczącego brzucha?
Toshikazu wiedział, że jego brat zajmuje się czymś więcej, nie tylko podnoszeniem biustów i ujędrnianiem pośladków. Wiele osób zwracało się do niego z prośbą o całkowitą zmianę wyglądu twarzy. Takeo przyjmował ich pieniądze i nigdy nie pytał, dlaczego chcieli zmienić wygląd. Toshikazu wiedział, że byli to przestępcy, próbujący umknąć sprawiedliwości.
Był zaskoczony, kiedy dwóch urzędników Kościoła odwiedziło go w laboratorium w Selene.
— Na początku myślałem, że będą się domagać jakichś dowodów przeciwko mojemu bratu — szeptał z bólem do Bracknella na ambulatoryjnym łóżku. — Ale nie… to było coś gorszego.
Jeden z gości był wysokim urzędnikiem Nowej Moralności. Drugi należał go chińskiego odłamu ruchu Kwiecistego Smoka. Domagali się nanomaszyn, które mogły niszczyć włókna fulerenowe.
Słysząc te słowa, Bracknell chwycił mężczyznę za ramię tak mocno, że ten aż zawył. Addie wpadła zobaczyć, co się dzieje.
— Zabijesz go! — wrzasnęła na Bracknella.
— Przepraszam — wyjąkał. — Nie chciałem zrobić mu krzywdy.
Toshikazu leżał na łóżku, z oczami zamglonymi z bólu. Addie kazała Bracknellowi wyjść.
— Zawołam cię, jak mu się poprawi — rzekła.
Przez chwilę miał ochotę ją odepchnąć i wydusić z rannego całą historię, ale wziął głęboki oddech i wyszedł.
Przez całą noc rozmyślał o słowach Toshikazu. Zajrzał rankiem do ambulatorium, ale Addie nie wpuściła go poza poczekalnie.
— Niech odpoczywa — rzekła. — Z martwego nie będziesz miał żadnego pożytku.
Bracknellowi trudno było skupić się na pracy. Kapitan kilka razy skarcił go za brak uwagi. Potem nadeszła wiadomość z innego, szybkiego statku korporacji Yamagata o nazwie Hiryu. Bracknell zobaczył na ekranie konsoli łączności starszego Japończyka o siwych włosach zarzuconych na ramiona.
— Dowiedzieliśmy się, że potrzebna wam pomoc medyczna — rzekł siwowłosy mężczyzna. — Możemy dotrzeć do was za sześć godzin i zabrać rannego więźnia.
Bracknell miał ochotę powiedzieć mu, żeby nie zadawał sobie trudu; nie chciał, żeby Toshikazu zabrano z Alhambry, dopóki Bracknell wszystkiego się nie dowie. Czując jednak na sobie wzrok kapitana, posłusznie przełączył rozmowę na jego stanowisko. Po dwóch minutach uzgodnili, że Hiryu zabierze skazańca do centrum medycznego Selene.
— Hiryu — mruknął kapitan po zakończeniu rozmowy. — To chyba znaczy po japońsku „latający smok”.
Natychmiast po zakończeniu wachty Bracknell popędził korytarzem do ambulatorium. Addie nie było w poczekalni; zobaczył ją pochyloną nad łóżkiem Toshikazu. Z wyrazu jej udręczonej twarzy domyślił się, że jest bardzo źle.
— On umiera — rzekła.
— Leci po niego statek — rzekł Bracknell, rozdarty między chęcią usłyszenia całej historii Toshikazu, a humanitarnym odruchem zapewnienia mu właściwej pomocy medycznej.
— Będzie tu za niecałe cztery godziny.
— Dzięki bogom — mruknęła Addie.
— Jest przytomny?
Skinęła głową. Bracknell przecisnął się obok niej i stanął przy łóżku rannego. Toshikazu miał otwarte oczy, był naszpikowany środkami przeciwbólowymi.
— Muszę wiedzieć — rzekł Bracknell, pochylając się nad nim. — Czego chcieli ci ludzie z Nowej Moralności? Co dla nich zrobiłeś?
— Pożeracze — wyszeptał Toshikazu.
Bracknell usłyszał jak Addie, stojąca za nim, wstrzymała oddech. Wiedziała, czym są pożeracze. Nanomaszyny, które rozbierały molekuły, rozbijały je atom po atomie. Pożeraczy rozbijających atomy białka używano jako narzędzia mordu.
— Żeby zniszczyć liny fulerenowe wieży? — spytał z naciskiem Bracknell.
— Pożeracze są nielegalne — wtrąciła Addie. — Nawet w Selene.
— Ale zrobiłeś je, tak? — naciskał Bracknell.
Teraz wszystko rozumiał. Pożeracze zniszczyły konstrukcje wieży na poziomie geostacjonarnym. Dlatego właśnie dolna część runęła, a górna odleciała w kosmos. A dowody leżały na dnie atlantyckiego rowu, zalewane gorącą magmą wylewającą się prosto w oceaniczne wody.
— Zrobiłem… dla nich… pożeracze… — wyznał Toshikazu z zamkniętymi oczami.
— Zrobiłeś pożeracze dla ludzi Kwiecistego Smoka? — do pytywał się Bracknell. — Czy Nowej Moralności?
Toshikazu próbował machnąć przecząco ręką.
— Dla żadnych z nich… to byli… tylko agenci…
— Czyi agenci?
— Yamagaty.
Bracknell patrzył na umierającego. Yamagata Corporation. Oczywiście! Podniebna wieża zagroziłaby międzyplanetarnej korporacji.
— Yamagaty — powtórzył Toshikazu. — Byłem ostatni… który wiedział…
Addie spojrzała na Bracknella.
— Teraz my też wiemy.
— Nie! — wyszeptał Toshikazu. — Niczego… wam… nie po wiedziałem. Niczego. Umarłem… i niczego nie powiedziałem. Jeśli się dowiedzą…
Zamknął oczy. Głowa opadła mu na bok. A Bracknell wysyczał:
— Yamagata.
Bracknell nadal przebywał w ambulatorium z Addie i nieprzytomnym Toshikazu, gdy wkroczyła ekipa ratunkowa z Hiryu, prowadzona przez kapitana Farada. Starszemu Japończykowi towarzyszyło dwóch muskularnych Azjatów, którzy delikatnie przenieśli Toshikazu na nosze i zabrali go.
Starszy mężczyzna został i poprosił Addie o kartotekę medyczną Toshikazu. Wyjęła chip z pudełka i podała mu.
Staruszek wysyczał coś w podziękowaniu, po czym zebrał dłonią długie włosy z twarzy i spytał:
— Czy na chipie są dane audio?
— Dane audio? — spytała Addie.
— Musiała pani do niego dużo mówić, kiedy się nim pani zajmowała — rzekł. — Czy te rozmowy są tu nagrane?
Spojrzała na Bracknella, który oznajmił:
— Większość czasu był nieprzytomny. Kiedy próbował coś mówić, i tak nie dało się go zrozumieć.
— Rozumiem. — Japończyk popatrzył na Addie, potem na Bracknella. — Rozumiem — powtórzył.
Kapitan Farad, niecierpliwy jak zawsze, spytał:
— Czy jeszcze czegoś pan potrzebuje?
Stary Japończyk pogładził podbródek, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Nie — odparł w końcu. — Mam już wszystko, czego mi trzeba.
Wyszedł z kapitanem. Addie uśmiechnęła się.
— Chyba uratowaliśmy mu życie, Mance.
— Może — odparł, patrząc nadal na otwartą klapę, przez którą przeszedł kapitan ze starszym Japończykiem.
— Nie mamy tu już nic do roboty — rzekła Addie. — Idę do mojej kajuty i wezmę przyjemny, długi prysznic.
Bracknell pokiwał głową.
— Odprowadzisz mnie do domu? — spytała z uśmiechem.
Jej kajuta znajdowała się przy tym samym korytarzu co jego, kilkanaście metrów dalej. Kiedy dotarli do drzwi, Addie chwyciła go za rękę i wciągnęła do kajuty.
Zaczął protestować.
— Twój ojciec…
— …odprowadza ekipę ratunkową — przerwała mu Addie.
— A w mojej kajucie nie ma kamer. Sprawdziłam.
— Nie powinienem być z tobą sam na sam.
— Boisz się? — uśmiechnęła się psotnie.
— Do diabła, tak!
Kajuta bardzo przypominała jego własną: koja, wbudowane biurko i komoda, harmonijkowe drzwi do szafy i toalety.
Addie dotknęła panelu sterowania na ścianie i górne światło zgasło; została tylko nocna lampka.
— Addie, nie powinniśmy.
Słyszał bicie swojego serca i pulsowanie krwi. Stała przed nim, uśmiechając się tajemniczo.
— Nie podobam ci się, Mance? Chociaż trochę?
— To nie o to chodzi…
— Dziś są moje siedemnaste urodziny, Mańce. Z punktu widzenia prawa jestem już dorosła. I dość zamożna. Teraz mam dostęp do własnego posagu. Mogę sama decydować.
Sięgnęła do zamka swego kombinezonu i rozpięła go na całą długość. Dostrzegł, że nie ma na sobie biustonosza. Miała młode, pełne i kuszące ciało.
— Kocham cię, Mance — wymruczała, podchodząc do niego i zarzucając mu ręce na szyję.
Objął ją, przyciągnął do siebie i zaczął całować.
Po czym usłyszał trzask otwierających się drzwi. Do kajuty wpadł kapitan Farad, a zanim Bracknell zdołał odwrócić się, poczuł piekielny ból nastawionego na pełną moc paralizatora. Stracił przytomność i osunął się na podłogę.
Na pokładzie Hiryu niemłody zamachowiec przygotował ostatnią wiadomość dla Nobuhiko Yamagaty. Sam zaszyfrował przekaz, co trochę trwało, nawet z pomocą komputera statku.
— Najdostojniejszy panie: zaopiekowaliśmy się ostatnim egzemplarzem. Zostanie potraktowany zgodnie z ustaleniami. Niestety, prawdopodobnie skaził statek, gdzie go znaleźliśmy. Statkiem także więc musimy się zająć. To jest moja ostatnia wiadomość do pana i ostatnia w moim życiu. Sayonara.
Gdy Bracknell odzyskał przytomność, miał już na sobie sztywny skafander, z hełmem przypiętym do obręczy szyjnej. Kapitan patrzył na niego, w jego oczach czaiła się wściekłość.
— Mówiłem ci kiedyś, żebyś trzymał się od niej z daleka! — wrzeszczał do Bracknella, na tyle głośno, że było go słychać przez grubą izolację hełmu. — Ostrzegałem!
— Gdzie ona jest? Co pan zrobił…
— Ryczy w swojej kajucie. Przejdzie jej. Muszę ją wydać jak najszybciej, żeby się nie rzucała na takiego śmiecia jak ty.
Bracknell poczuł, że ktoś go stawia na nogi i zauważył, że za nim stoi dwóch członków załogi. Jego nogi jeszcze nie funkcjonowały właściwie; układ nerwowy nie wrócił do właściwego stanu po trafieniu ładunkiem paralizatora.
— Zanieście go do śluzy bocznej — warknął kapitan. — Ten cholerny Hiryu jeszcze się nie odczepił od głównej.
— Ale ja nic nie zrobiłem! — protestował Bracknell.
— Akurat!
Bracknella powleczono korytarzem do śluzy. Kapitan przypiął linkę do jego skafandra i podał mu luźny koniec.
— Sam sobie znajdź uchwyt i przypnij się. Inaczej odlecisz w kosmos, ale to mnie nie obchodzi.
Bracknell stąpał niepewnie w sztywnym skafandrze. Nogi mu ścierpły. On mnie zabije, pomyślał. Nie przeżyje w skafandrze całej drogi do Pasa. Jeśli nawet podrzuci mi trochę jedzenia i powietrza, jak mam…
Wewnętrzną klapę śluzy zatrzaśnięto i przez podeszwy butów Bracknell poczuł, że pompy zaczynają wysysać powietrze z pociemniałej metalowej komory. Nie minęła nawet minuta, a pompy wyłączyły się i zewnętrzna klapa stanęła otworem.
Bracknell dostrzegł patrzące na niego odległe, zimne gwiazdy. Niepewnie, czując, że nogi dalej go bolą po potraktowaniu ich paralizatorem, podszedł do skraju zewnętrznej śluzy. Wyjrzał, spojrzał na pancerz statku i dostrzegł parę zaczepów w zasięgu ręki. Przez chwilę pomyślał, żeby odmówić wyjścia na zewnątrz. Zostanę w śluzie, powiedział sobie. I przyszło mu do głowy, że wtedy kapitan wyśle paru członków załogi w skafandrach, którzy wpadną tu i wyrzucą go, może nawet bez liny. Więc jak człowiek, który właśnie śni koszmar, przyczepił koniec liny do najbliższego zaczepu i wyszedł w pustkę. Klapa śluzy zamknęła się za nim.
Pożeglował w ciszy, gdy lina zaczęła się rozwijać, po czym zatrzymał się. Dotarłeś do końca liny, zabrzmiał jakiś sardoniczny głos w jego głowie, niezła śmierć. Zrozumiał, że pomimo myśli o samobójstwie, mimo nauk Addie o wyrzekaniu się pragnień na buddyjskiej ścieżce do oświecenia, bardzo pragnie żyć.
Po co? Czy nie lepiej po prostu odkręcić hełm i zakończyć to, tu i teraz? Odpowiedź zrodziła się w jego głowie jak ognista kula eksplozji nuklearnej: została mu zemsta. Victor i Danvers go zdradzili. A Yamagata to najgorszy łajdak. To Yamagata zburzył kosmiczną wieżę i wepchnął Larę w ramiona Moliny.
Molina. Danvers. Yamagata. Będzie żył, żeby się na nich zemścić. Ale czy uda ci się żyć wystarczająco długo, drwił głos w jego głowie.
Rozglądając się po otaczającej go pustce, dostrzegł na drugim końcu zakrzywionego kadłuba Alhambry drugi statek. Jak on się nazywał? Kapitan powiedział, że Hiryu. Latający smok. Dlaczego nadal są połączone? Gdyby mieli zamiar zabrać Toshikazu na Selene, odlecieliby jak najszybciej.
I wtedy Bracknell przypomniał sobie, że Hiryu to statek Yamagaty. A Yamagata na pewno nie chce powrotu do zdrowia Toshikazu, świadka swojej zbrodni.
Nagły wybuch oślepił go, ale ani trochę nie zdziwił.
Wirując na ślepo w pustce Bracknell pomyślał, że teraz już na pewno jest martwy.
Czuł, że wiruje w zawrotnym tempie. Pomyślał, że wybuch musiał odciąć go od Alhambry. Będę tak sobie wirował na wieki, aż zostanę pierwszym człowiekiem, który doleci do Alfy Centauri, tylko już się o tym nie dowiem, bo będę martwy.
Przeraził się. Addie! Kapitan. Załoga Alhambry. Czy ten łajdak zamordował wszystkich? Rozpaczliwie próbował przetrzeć załzawione oczy, ale tylko uderzył rękawicą w kwarcowe szkło hełmu. Mrugając histerycznie, próbował odzyskać wzrok. Dostrzegł tylko kłujący poblask eksplozji.
Nie wysadzaliby całego statku, powiedział sobie w duchu. Po co? Chcieli Toshikazu i dostali go. Dlaczego ten wybuch? Wypadek?
Chodzi o przeciek, zrozumiał. Podejrzewali, że Toshikazu z nami rozmawiał. Nie chcieli świadków, nie chcieli, żeby ktokolwiek pozostał przy życiu. Martwi nie przemówią. Także martwa kobieta, które zaledwie ukończyła siedemnaście lat. Łzy znów napłynęły mu do oczu, opłakiwał Addie. Zabito ją przeze mnie. Ostatnia ofiara kosmicznej wieży. Zabili ją i pozostałych przeze mnie.
Wtedy znów pomyślał o Yamagacie. Nie zabiłem tych wszystkich ludzi, przypomniał sobie Bracknell. To on. Yamagata. Siedzi sobie na Ziemi, opływa w luksusy, a na rękach ma krew milionów ludzi.
Powoli odzyskiwał wzrok. W końcu dostrzegł wrak Alhambry wirujący jak miotane wiatrem nasionko mniszka. Oddalał się, a on sam wirował, odlatując w kosmos.
To była robota Yamagaty. Bracknell starał się cały czas myśleć o japońskim potentacie. To utrzymywało go przy życiu, dawało mu jakiś powód do oddychania. Nigdy nie spotkał osobiście potężnego założyciela Yamagata Corporation, ale widywał go w wiadomościach. Yamagata podobno wycofał się i znalazł schronienie w jakimś tybetańskim klasztorze, ale — jak przypomniał sobie Bracknell — reporterzy dawali do zrozumienia, że to tylko podstęp. Starzec nadal rządził i pociągał za sznurki swojej międzynarodowej korporacji, zapewniali widzów.
Saito Yamagata, powtarzał sobie Bracknell, lecąc bezwładnie przez pustkę kosmosu. Saito Yamagata. Tracąc przytomność, płonął nienawiścią do Saito Yamagaty.
Otworzył oczy niemal się uśmiechnął. Leżał na ambulatoryjnym łóżku, bezpiecznym i ciepłym, z czystym prześcieradłem naciągniętym na jego nagie ciało. To tylko sen, pomyślał. A raczej koszmar.
Ciemnoskóra, nieco pulchna pielęgniarka, która się pojawiła w jego polu widzenia, była mu jednak całkowicie nieznana.
Miała na sobie biały fartuch z półksiężycem — logo Selene na lewej piersi, tuż nad plakietką z nazwiskiem, na której widniało: NORRIS, G.
Bracknell zamrugał, bo czym wycharczał:
— Gdzie ja jestem?
Uśmiechnęła się uprzejmie; białe zęby zalśniły w ciemnej twarzy.
— Klasyczne pytanie.
— Ale gdzie?
— Jest pan w szpitalu w Selene. Zabrała pana ekipa ratunkowa, która poleciała po wrak Alhambry.
— Alhambry?
Pielęgniarka poprawiła coś przy kroplówce przyczepionej do lewego ramienia Bracknella, po czym odparła:
— Z tego co słyszałam, Alhambra zderzyła się z jakimś statkiem Yamagaty i oba wybuchły. Ma pan wielkie szczęście, że żyje.
Bracknell z niepokojem uniósł głowę.
— Czy ktoś jeszcze… czy są jeszcze jacyś…
— Nie, tylko pan przeżył. Co pan tam robił na zewnątrz, w skafandrze? — Nie czekając na odpowiedź, pielęgniarka mówiła dalej: — Cóż, uratowało to panu życie. Naprawiał pan coś, czy jak?
Opadł z powrotem na poduszkę.
— Nie pamiętam — skłamał.
— Nie miał pan na sobie żadnej plakietki identyfikacyjnej, kiedy pana przynieśli. Jak się pan nazywa?
Bracknell już miał odpowiedzieć, ale powstrzymał się.
— Nie pamiętam — oświadczył.
— Nie pamięta pan, jak się nazywa?
— Nic nie pamiętam — rzekł Bracknell, próbując udawać zakłopotanie. — Zupełna pustka.
— Szok powypadkowy — mruknęła pielęgniarka. — Cóż, wykonamy parę badań, a potem sprawdzimy z archiwami.
Wyszła. Bracknell uniósł się na łokciach i rozejrzał. Był w niewielkim pomieszczeniu podzielonym plastikowymi przepierzeniami. Nigdzie w pobliżu nie było jego ubrań. Ale wiedział, że musi się jak najszybciej wydostać z tego szpitala, zanim dzięki komputerowym skanom zorientują się, że ich pacjent to Mance Bracknell, zbrodniarz, którego skazano na wieczne wygnanie.
W swoim biurze w Nowym Tokio Nobuhiko Yamagata oglądał ostatnią wiadomość od swego siwowłosego sługi. To koniec, pomyślał. Nareszcie koniec. Znów mogę swobodnie odetchnąć.
W ciągu godziny w wiadomościach ogłoszono, że statek korporacji, o nazwie Hiryu, został zniszczony w katastrofie, w której ucierpiał także frachtowiec Alhambra. Nikt nie przeżył.
W pierwszym odruchu Nobu chciał otworzyć butelkę szampana, ale pomyślał, że byłoby to niewłaściwe. Poza tym nie miał ochoty na świętowanie. Popadł w przygnębienie, które dokuczało mu jak wielki ciężar.
To koniec, powtarzał sobie. Ta straszna sprawa jest wreszcie zamknięta.