Nie chełp się, Czasie, że ujrzysz mą zmianę!
Swe piramidy wznosisz z nową siłą,
Lecz mnie nie dziwią, nie są mi nieznane,
Są powtórzeniem tego, co już było.
Saito Yamagata musiał zmrużyć oczy od potężnego blasku Słońca, mimo przyciemnionej szybki hełmu.
— To prawdziwe królestwo ognia — szepnął do siebie. — Nic dziwnego, że nasi przodkowie cię czcili, gwiazdo dzienna.
Mimo nieokreślonego niepokoju, w solidnie izolowanym skafandrze Yamagata czuł się dość wygodnie. System chłodzenia i radiatory wystające z pleców jak para ciemnych, podłużnych skrzydeł, najwyraźniej działały znakomicie. A mimo to bliskość Słońca, wszechogarniający blask, sam rozmiar tej kipieli, kotłująca się kula skłębionych gazów przyprawiały jego nerwy o drżenie. Wypełniało sobą niebo. Yamagata widział koronę słoneczną sięgającą od zakrzywionego ramienia Słońca w czarną pustkę kosmosu, potężne mosty plazmy o temperaturze milionów stopni, wypiętrzające się i znikające w płonącej, rozżarzonej fotosferze.
Zadrżał w ciasnej przestrzeni skafandra. Dość tego zwiedzania, powiedział sobie. Już udowodniłeś gościom i załodze, że jesteś zuchwały i odważny, zobaczyli i zapamiętają. Wracaj do statku. Wracaj do pracy. Najwyższy czas rozpocząć trzecie życie.
Yamagata przyleciał na Merkurego w poszukiwaniu zbawienia. Dziwna droga do stanu łaski, pomyślał. Najpierw muszę przejść przez to ogniste piekło, jak katolik przebywający w czyśćcu przed wstąpieniem do nieba. Próbował stoicko wzruszyć ramionami, ale odkrył, że w skafandrze jest to niemożliwe, więc uniósł lewe ramię za pomocą zminiaturyzowanych serwomotorów skafandra i przyglądał się klawiaturze owiniętej wokół nadgarstka, aż doszedł do wniosku, że wie, które klawisze powinien nacisnąć, by uruchomić moduł napędowy skafandra. Mógłby poprosić o pomoc, ale nie chciał ryzykować utraty twarzy. Mimo wytężonych wysiłków łamów, którzy próbowali nauczyć go pokory, Yamagata nadal był dumnym człowiekiem. Jeśli odlecę w przestrzeń, powiedział sobie, wtedy poproszę o pomoc. I będę twierdził, że to jakiś błąd w funkcjonowaniu skafandra, dodał z szelmowskim uśmiechem.
Odczuł coś na kształt przyjemności, gdy udało mu się odwrócić twarzą do Himawari, wielkiego, obracającego się powoli statku, który przywiózł na Merkurego jego i dwoje jego gości. Zaczął lecieć w jego stronę w umiarkowanym tempie. Yamagata o mało nie doznał szoku, gdy uświadomił sobie, że oto po raz pierwszy jest w przestrzeni kosmicznej. Przez wszystkie te lata, kiedy budował satelity energetyczne i zgarniał fortunę, nie opuścił Ziemi. Potem zmarł na raka, został zamrożony, a następnie przywrócony do życia: Większość swego drugiego życia spędził w klasztorze w Himalajach. Nigdy nie poleciał w kosmos. Aż do teraz.
Czas zacząć moje trzecie życie, powiedział sobie, gdy zbliżał się do Himawari. Czas odpokutować za dwa pierwsze.
Czas na gwiazdy.
Nawet przy pomocy dwóch podwładnych, zdjęcie pękatego, solidnie izolowanego kombinezonu zajęło Yamagacie prawie godzinę. Stał i ociekał potem, pewnie też paskudnie cuchnął, ale nikt z asystentów nie ośmielił się odezwać ani słowem czy choć skrzywić się z niesmakiem. Kiedy pomagali mu włożyć skafander, Yamagacie przyszedł do głowy hiszpański torreador, wkładający swój „kostium ze światła” przed walką z bykiem. A teraz czuł się jak średniowieczny rycerz zdejmujący poobijaną zbroję po ciężkim pojedynku.
Yamagata doskonale wiedział, że wyjście na zewnątrz statku w skafandrze było zwykłą zachcianką, ale człowiek z jego majątkiem i władzą mógł sobie na nie pozwolić. Poza tym chciał zrobić wrażenie na podwładnych i gościach. Choć od lat Yamagata Corporation faktycznie zarządzał jego syn Nobu, Yamagata-senior był wszędzie traktowany z szacunkiem. Mimo wielu lat pracy, jakie włożyli w niego lamowie, Yamagata nadal uwielbiał, kiedy mu schlebiano.
Rozumiał, że duży majątek daje władzę. Chciał jednak czegoś więcej. Pragnął szacunku i prestiżu. Chciał, by zapamiętano go nie tylko jako bogatego czy potężnego człowieka; chciał przejść do historii dzięki swojej wizji, szczodrości i dążeniom. Chciał być tym, który podaruje ludzkiej rasie gwiazdy.
Satelity słoneczne Yamagata Corporation dostarczały tak bardzo potrzebnej energii elektrycznej Ziemi zniszczonej powodziami wywołanymi przez efekt cieplarniany i gwałtownymi zmianami klimatu. Pod wodzą Nobuhiko korporacja pomagała skierować Japonię i inne kraje, które ucierpiały z powodu globalnego ocieplenia, z powrotem na drogę do dobrobytu.
I wolności. Yamagata wiedział, że jedno nie może istnieć bez drugiego. Kiedy przełom cieplarniany uderzył z taką gwałtownością, zatapiając nabrzeżne miasta, niszcząc globalną sieć elektryczną, podkopując światową gospodarkę, ziemskie rządy obrały represyjny, autorytarny kierunek. Ludzie, którzy są głodni, bezdomni i pozbawieni nadziei, będą zawsze skłonni zamienić swoją wolność osobistą na porządek, żywność i bezpieczeństwo. Do władzy doszły ultrakonserwatywne ugrupowania religijne w Azji, na Bliskim Wschodzie, nawet w Europie i Ameryce. Rządziły z absolutną wiarą w swoje przekonania i zerową tolerancją dla kogokolwiek innego.
Teraz, gdy klimat ustabilizował się i w pewnym stopniu powrócił dobrobyt, wiele narodów świata znów podjęło walkę o prawa jednostki, walcząc o to samo, o co walczyli ich przodkowie z władcami i tyranami, całe wieki wcześniej.
Wszystko dąży ku dobremu, powiedział sobie Yamagata. Ale to nie wystarczy. Ludzka rasa musi przekraczać granice, poszerzać horyzonty. Prędzej czy później ludzkość musi sięgnąć gwiazd. I to będzie mój dar dla ludzkości.
Czy potrafię tego dokonać? Często zadawał sobie takie pytania. Czy mam dość siły i woli, by to zrealizować? W poprzednich żywotach był twardzielem, bezwzględnym gigantem w biznesie, zanim powalił go rak. Ale to robiłem dla siebie, pomyślał, dla mojej korporacji i dziedzictwa mojego syna. A teraz walczę o to, żeby osiągnąć coś wielkiego dla ludzkości, nie tylko dla moich samolubnych celów. Znów uśmiechnął się gorzko. Ty głupcze, ostrzegł się w duchu. To, co teraz robisz, także wykorzystasz do własnych celów. Nie próbuj się oszukiwać. Nie próbuj ukrywać własnych ambicji pod płaszczem szlachetności.
Pytanie to nie przestawało go jednak nurtować: czy będę miał dość determinacji, dość siły i uporu, by wprowadzić ten szalony plan w życie?
Wreszcie uwolnił się ze wszystkich części skafandra, odzieży spodniej i butów, i stał w pokrytym plamami potu błękitnym kombinezonie, z wyszytym na piersi emblematem rodziny i korporacji, białym żurawiem w locie. Odprawił podwładnych szorstkim gestem. Skłonili się i mruknęli coś z szacunkiem, gdy Yamagata odwrócił się i ruszył korytarzem prowadzącym do jego prywatnej kajuty z gorącym prysznicem.
Yamagata był potężnie zbudowanym mężczyzną, mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat, dzięki terapii odmładzającej. W młodości był smukły jak samurajski miecz, ale lata dobrobytu w pierwszym życiu zmiękczyły jego rysy i zaokrągliły ciało oraz twarz. Rak wyżarł większość z tego, a lata spędzone w klasztorze zapewniły mu szczupłą sylwetkę. Kiedy jednak opuścił Himalaje, by rozpocząć swoje trzecie życie, szybko znów zaczął odnajdywać przyjemność w jedzeniu i piciu. Teraz ponownie miał lekko pulchne kształty, a jego przemoknięty, poplamiony kombinezon już zaczynał uwypuklać te krągłości. Miał okrągłą twarz pociętą licznymi zmarszczkami od częstego uśmiechania się. W swoim pierwszym życiu Yamagata śmiał się wiele, choć w latach, które spędził na pokucie i wyrzeczeniach, w kamiennej fortecy łamów, wysoko w Himalajach, śmiech był rzeczą cenną i rzadką.
Odświeżony po wyjściu spod prysznica, odziany w idealnie czystą koszulkę i modne ciemne spodnie, Yamagata ruszył na mostek statku. Pomyślał o odwiedzeniu swoich gości, ale uznał, że zobaczy ich później, przy obiedzie. Gdy tylko wkroczył na mostek przez otwartą klapę, japońska załoga stanęła na baczność z szacunkiem.
Yamagata machnął ręką, by wrócili do swoich obowiązków, i zwrócił się do kapitana.
— Czy jesteśmy gotowi do wysłania lądownika na powierzchnię planety?
Kapitan usiłował przybrać obojętny wyraz twarzy, ale dla Yamagaty było oczywiste, że ten pomysł mu się nie podoba.
— Sir, nie ma potrzeby, by schodził pan na powierzchnię — rzekł, prawie szeptem. — Mamy na statku wszystkie niezbędne urządzenia automatyczne…
— Rozumiem — rzekł Yamagata, uśmiechając się, by dać kapitanowi do zrozumienia, że nie poczuł się urażony z powodu jego niechęci. — Mimo to chciałbym zobaczyć instalację na własne oczy. Znajduje się koło bieguna północnego, jak rozumiem.
— Tak jest, sir. Borealis Planitia.
— Koło krateru Goethego — rzekł Yamagata.
Kapitan wysunął podbródek w geście oznaczającym uznanie dla znajomości geografii u Yamagaty, ale mruknął:
— Na dole jest dość nieprzyjemnie, sir.
— Tak słyszałem. Ale wygoda osobista to nie wszystko, wie pan. Mój syn, Nobuhiko, uwielbia jazdę na nartach. W życiu nie będę w stanie zrozumieć, po co ktoś miałby ryzykować życiem i kośćmi dla przyjemności zsuwania się z góry po śniegu, w zimnie i wilgoci, ale on to kocha.
Kapitan pochylił głowę, po czym dodał ostrzegawczym tonem:
— Hm… to, co się dzieje na dole, określa się jako Piekło Dantego, sir.
Najbliższa Słońcu planeta, Merkury, to mały, jałowy, gęsty, pozbawiony powietrza, trawiony żarem glob.
Przez całe stulecia astronomowie uważali, że w swoim ruchu wokół Słońca Merkury nie obraca się wokół własnej osi i jest zwrócony do niego cały czas tą samą stroną, zaś druga zawsze pogrążona jest w ciemnościach. Sądzili, że strona zwrócona do Słońca musi być najgorętszą powierzchnią planetarną w Układzie Słonecznym, zaś ciemna strona musiała zamarznąć do temperatury bliskiej zera absolutnego.
Tak jednak nie jest. Merkury obraca się powoli wokół własnej osi, a wykonanie jednego obrotu zajmuje mu 58,6 dnia. Jego rok — czas obiegu wokół Słońca — to 87,97 ziemskiego dnia.
Powoduje to dziwną sytuację. Prędkość obrotowa Merkurego to prawie pięćdziesiąt dziewięć ziemskich dni, czyli dokładnie dwie trzecie planetarnego roku. Osoba stojąca na powierzchni planety widziałaby, jak wielkie Słońce przemieszcza się ze wschodu na zachód po ciemnym, pozbawionym powietrza niebie, ale znacząco zwalnia, po czym zmienia bieg i rusza znów na wschód, by ponownie rozpocząć wędrówkę na zachód. W niektórych miejscach na Merkurym Słońce wschodzi na krótko, po czym znów znika za horyzontem, by ponownie wzejść na całą resztę merkuriańskiego dnia. Po zachodzie Słońce znów wyziera na chwilę zza horyzontu, po czym chowa się na resztę nocy.
Licząc merkuriański dzień od chwili, gdy Słońce pojawi się w zenicie (lokalne południe) do chwili, gdy następnym razem osiągnie ten sam punkt, otrzymamy wartość sto siedemdziesiąt sześć ziemskich dni. Mierząc dzień od południa do południa, dochodzimy do wniosku, że merkuriański dzień jest dwa razy dłuższy niż jego rok!
Słońce na merkuriańskim niebie jest ogromne. Wygląda na dwa razy większe niż widziane z Ziemi, i to z najbardziej oddalonego punktu zakrzywionej orbity, a trzy razy większe — z położonego najbliżej Słońca.
I jest tam gorąco. Temperatury dzienne przekraczają 400°C, osiągają czterokrotną wartość temperatury wrzenia wody, a to temperatura wystarczająca do stopienia cynku. W nocy temperatura spada do 135°C poniżej zera, gdyż nie ma tam atmosfery, która zatrzymywałaby ciepło dnia; wypromieniowuje ono w kosmos.
Ze średnicą jedynie 4879 kilometrów, Merkury jest najmniejszą planetą w Układzie Słonecznym, nie licząc odległego Plutona. Jowisz i Saturn mają księżyce większe od Merkurego. Planeta jest większa od Księżyca Ziemi o trochę więcej niż jedną trzecią.
Merkury jest jednak gęstą planetą, z dużym żelaznym jądrem i stosunkowo cienką skorupą planetarną zbudowaną ze skały opartej na krzemie. Przyczyną tego jest prawdopodobnie fakt, że planeta powstała blisko Słońca i większość krzemianów osiągnęła zbyt wysoką temperaturę, by ulec zagęszczeniu i przejściu w stan stały; pozostały w stanie gazowym i zostały wywiane z wiatrem słonecznym, przez co na budowę planety nie zostało już wiele materiału, poza żelazem i innymi metalami.
Inna możliwość to taka, że większa część skalistej skorupy Merkurego została zdmuchnięta w przestrzeń kosmiczną przez uderzenie wielkiej asteroidy, u zarania historii Układu Słonecznego. Zniszczona, pozbawiona powietrza powierzchnia Merkurego przypomina w dużym stopniu powierzchnię Księżyca, dając świadectwo bezlitosnego bombardowania asteroidami i większymi planetezymalami, które pędziły przez Układ Słoneczny ponad miliard lat temu. Basen Caloris to wielka niecka otoczona okrągłym pierścieniem łańcuchów górskich, o średnicy jakichś 1300 kilometrów. Ten gigantyczny krater, pozostały po zderzeniu, stanowi punkt zbiegu linii uskoków przecinających skalistą powierzchnię planety na długości setek kilometrów.
W Merkurego uderzyła asteroida o średnicy jakichś stu kilometrów, prawie cztery miliardy lat temu, żłobiąc Basen Caloris i wysyłając w przestrzeń większość skalistej skorupy planety.
Mimo straszliwego żaru od pobliskiego Słońca, w regionach polarnych planety istnieje woda. Komety lodowe, które uderzyły w planetę, utkwiły w kraterach w pobliżu biegunów, gdzie światło słoneczne nigdy nie dociera. Podobnie jak na Księżycu, lód jest dla ludzi i ich maszyn bezcennym bogactwem.
Yamagata poleciał małym wahadłowcem na pozbawioną powietrza powierzchnię planety, w samej koszulce, przypięty do ergonomicznie wyściełanego fotela, znajdującego się tuż za fotelami pierwszego i drugiego pilota. Ludzie byli w gruncie rzeczy zbędni jako piloci; wahadłowiec mógł lecieć sterowany wyłącznie przez automatycznego pilota, ale kapitan Himawari uparł się, by jego znakomitemu pracodawcy towarzyszył nie jeden człowiek, ale aż dwóch.
Sam wahadłowiec był właściwie skorupą metalu powlekanego stopem ceramicznym, z silnikiem rakietowym i silniczkami manewrowymi, oraz trzema pajęczymi nogami podwozia. Yamagata prawie nie czuł przyspieszenia. Oddzielenie się od Himawari przebiegło łagodnie, a lądowanie w niskiej grawitacji Merkurego było dziecinnie łatwe.
Kiedy tylko podpory dotknęły gruntu i układ napędowy automatycznie się wyłączył, pilot obrócił fotel i zwrócił się do Yamagaty:
— Tutejsza grawitacja wynosi tylko jedną trzecią ziemskiej, sir.
Drugi pilot, ładna Europejka o wydatnych wargach, dodała:
— Podobnie jak na Marsie.
Yamagata uśmiechnął się do nich uprzejmie.
— Nigdy nie byłem na Marsie. Mój syn kiedyś myślał o przewiezieniu mnie na Księżyc, ale wtedy byłem martwy.
Para pilotów patrzyła, jak rozpina pasy i wstaje, prawie sięgając głową metalowego sufitu kabiny. Ich ostrzeżenie o niskiej grawitacji było oczywiście czystą formalnością. Yamagata polecił kapitanowi Himawari ustawić grawitację na jedną trzecią ziemskiej po osiągnięciu orbity Merkurego, po czterodniowym locie z Ziemi, więc przy jednej trzeciej g czuł się dość komfortowo.
Pochylając się nad fotelami pilotów Yamagata wyjrzał przez okno kokpitu. Choć było przyciemnione, widać było, że na zewnątrz panuje żar i upał. Bezlitosny. Słoneczny żar. Kamienista powierzchnia Merkurego była pusta, jałowa, upstrzona kraterami, pełna wijących się pęknięć. Dostrzegł długi cień rzucany przez ich wahadłowiec na nagim kamienistym gruncie, wydłużony owal.
— Słońce jest więc za nami — mruknął Yamagata.
— Tak, sir — odparł pilot. — Zajdzie za cztery godziny.
Drugi pilot, która jeszcze nie nauczyła się, że powinna się podporządkować pierwszemu, dodała:
— A potem wzejdzie znów na siedemdziesiąt trzy minuty, zanim znów zajdzie i zapadnie główna noc.
Yamagata dostrzegł na tworzy pilota niezadowolenie. Mężczyzna nie odezwał się jednak. Wskazał w kierunku zaokrąglonego kamiennego kopca.
— Tam jest baza — poinformował Yamagatę. — Piekło Dantego.
— Właśnie rozkładają rękaw dostępu — zauważył Yamagata.
Po nierównym gruncie na metalowych kołach toczyła się składana rura, która przypominała Yamagacie gąsienice o licznych nóżkach pełzającą po łodydze rośliny. Poczuł lekki wstrząs, gdy czoło rękawa uderzyło o śluzę powietrzną.
Pilot obserwował dane na panelu sterowania, migotały tam jakieś światełka, a na ekranie przesuwały się jakieś cyfry. Dotknął palcem rogu ekranu i pojawił się obraz, jeszcze więcej liczb i trzy mrugające zielone światełka.
— Rękaw połączony ze śluzą powietrzną — ogłosił, przechodząc na skrótowy profesjonalny żargon i zwrócił się do drugiego pilota: — Sprawdź go i potwierdź szczelność.
Bez słowa wstała z fotela, minęła Yamagatę i ruszyła w stronę śluzy. Krótka bliskość jej ciała i delikatny zapach kwiatowych perfum sprawiły mu przyjemność. Co by zrobiła, gdybym poprosił ją o zostanie ze mną w bazie, pomyślał Yamagata. Europejka. I sądząc z zachowania, bardzo niezależna. Ale ja umówiłem się na obiad z moimi gośćmi, przypomniał sobie. Myśl jednak gdzieś pozostała.
Po chwili spędzonej w milczeniu pilot wstał z fotela i wykonał trzy duże kroki w stronę wewnętrznej klapy śluzy. Drugi pilot podeszła z drugiej strony, z lekkim uśmiechem na wydatnych ustach.
— Potwierdzam szczelność — oświadczyła, prawie beztroskim tonem. — Rękaw jest szczelny, a układ chłodzenia sprawny.
Yamagata dostrzegł, że zewnętrzna klapa śluzy jest otwarta, a za nią rozpościera się rękaw dostępu. Uprzejmie podziękował obu pilotom i wkroczył do rękawa. Mimo niefrasobliwości, drugi pilot miała na tyle wyczucia, żeby poprawnie się ukłonić. Rękaw był duży, mógł w nim stać bez pochylania się. Podłoga lekko sprężynowała pod jego stopami. Rękaw zakręcał lekko w lewo; po pokonaniu kilku kroków nie widział już pary pilotów stojących przy klapie wahadłowca.
Potem zobaczył wejście do bazy, zamknięte. Nad zakrzywioną górną częścią klapy ktoś nabazgrał czymś krwistoczerwonym: „To jest piekło i ja jestem w nim”.
Yamagata skrzywił się. Sięgnął do elektronicznej klawiatury sterującej klapą, ale zanim jej dotknął, klapa sama stanęła otworem.
Szczupły blady mężczyzna o ciemnych włosach kręcących się nad uszami stał po drugiej stronie klapy; nie miał na sobie kombinezonu, w którym spodziewał się go zobaczyć Yamagata, ale luźną białą koszulę z długimi rękawami, ciasno zapiętymi przy nadgarstkach, i ciemne porozciągane spodnie o nogawkach upchniętych do cholewek wypolerowanych butów sięgających połowy łydki. W talii miał szeroki skórzany pas.
Uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął rękę do Yamagaty.
— Witam w bazie Goethe, panie Yamagata. Jest mi bardzo przyjemnie, że mogę pana powitać. Jestem Dante Alexios.
Yamagata odwzajemnił uścisk. Uścisk gospodarza był silny, uśmiech sympatyczny. Jednak z jego twarzą było coś nie tak. Dwie połówki twarzy robiły wrażenie niedopasowanych, jakby nieudolny chirurg zszył ze sobą dwie zupełnie różne twarze. Nawet jego uśmiech był jakiś krzywy; nadawał mu kpiący, a nie przyjacielski wyraz.
I te oczy. W ciemnobrązowych oczach Dantego Alexiosa czaiła się jakaś wewnętrzna furia. Yamagata to dostrzegł.
Rzeczywiście, piekło Dantego, pomyślał.
Alexios wprowadził Yamagatę do ciasnej, dusznej bazy. Była mała, zbudowana z myślą o wydajności, a nie ludzkim komforcie. Był to właściwie duży bąbel z metalu o strukturze plastra miodu, pokryty gruzem skalnym z powierzchni Merkurego, mającym chronić bazę przed żarem i promieniowaniem, w środku podzielony na pomieszczenia sypialne i większe przestrzenie. W bazie Goethe pracowały zaledwie dwa tuziny inżynierów i techników, ale odnosiło się wrażenie, że na niewielkiej przestrzeni znajdują się setki ludzi.
— Rozważaliśmy założenie bazy na orbicie okołoplanetarnej — wyjaśnił Alexios, gdy szli wzdłuż rzędu szumiących konsoli.
Yamagata czuł, że się poci, niewiele brakowało, a zacząłby odczuwać odrazę z powodu bliskości tych nieznajomych, ich obcości, zapachów ich ciał. Dostrzegł, że większość z nich jest Europejczykami lub Amerykanami; kilku z nich to Afrykanie czy Afroamerykanie. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Wszyscy siedzieli pochyleni nad swoimi pulpitami, pogrążeni w swoich zadaniach.
— Mój pierwotny plan zakładał zbudowanie bazy na orbicie — rzekł Yamagata.
Alexios uśmiechnął się dyplomatycznie.
— Ekonomia. To potężny tyran, który dyktuje każdy nasz ruch.
Przypominając sobie lekcje tolerancji, jakie pobierał u lamów, Yamagata próbował nie okazywać odrazy. Wyczuwał zapach nieświeżego jedzenia i coś, co przypominało zapach spalonej izolacji elektrycznej.
Mówiąc dalej, jakby nic nie było w stanie zrobić na nim wrażenia, Alexios wyjaśnił:
— Obliczaliśmy to wszystko dziesiątki razy. Gdybyśmy zbudowali bazę na orbicie, musielibyśmy cały czas przerzucać tam zapasy. To nadmiernie zwiększa koszty. Tu na powierzchni mamy dostęp do wody z lodu i dużych ilości krzemu, metali, prawie wszystkich potrzebnych bogactw, także tlenu, który uzyskujemy wyżarzając skałę. Więc zdecydowałem o umieszczeniu bazy tutaj, na powierzchni.
— Pan zdecydował? — warknął Yamagata.
— Jestem niezależnym wykonawcą, panie Yamagata. Ci ludzie to moi pracownicy, nie pańscy.
— Ach, tak — odparł Yamagata, odzyskując panowanie nad sobą. — Oczywiście.
— Rzecz jasna, chcę wykonywać moją pracę dla pana możliwie najlepiej. A to oznacza utrzymywanie kosztów całego przedsięwzięcia na możliwie najniższym poziomie.
— O ile sobie przypominam, zaoferował pan najniższą cenę ze wszystkich firm inżynieryjnych, które braliśmy pod uwagę, znacząco niższą.
— Szczerze mówiąc — oświadczył Alexios, uśmiechając się lekko — celowo zaniżyłem kwotę. Tracę na tym przedsięwzięciu.
Yamagata uniósł brwi w zdumieniu.
— Jestem dość majętny. Mogę sobie pozwolić na mały kaprys.
— Kaprys? Żeby przylecieć na Merkurego?
— Żeby pracować z wielkim Saito Yamagata.
Yamagata przyglądał się dziwnej, asymetrycznej twarzy Alexiosa. Wyglądało na to, że ten człowiek mówi całkowicie poważnie; nie wyczuł żadnej nutki sarkazmu. Pochylił lekko podbródek w uznaniu komplementu. Zbliżyli się do końca rzędu konsoli. Yamagata dostrzegł tam metalowe drzwi w przepierzeniu przed nimi, z wypisanym na nim imieniem „D. ALEXIOS”. Poniżej ktoś próbował zamazać napis, ale zrobił to tak nieudolnie, że nadal był on widoczny: „Oto ten, któremu należy być posłusznym”.
W biurze Alexiosa było nieco chłodniej i o wiele ciszej. Izolacja akustyczna, pomyślał z wdzięcznością Yamagata, uciskając swoje bolące skronie, gdy siadał na małym, sztywnym krześle. Alexios przysunął sobie podobne krzesło i usiadł obok niego, o wiele bliżej niż Yamagata uważał za właściwe. Niesymetryczna twarz mężczyzny niepokoiła go.
— Czy życzy pan sobie czegoś do picia? — spytał Alexios, przyglądając się uważnie pokrytej potem twarzy Yamagaty.
— Herbaty? Może czegoś mocniejszego?
— Wystarczy woda, najlepiej zimna — Yamagata czuł, że kombinezon przykleił mu się do spoconych żeber.
Biuro było malutkie, ledwo mieściły się w nim cztery proste krzesła. Nie było tam biurka ani żadnych innych mebli z wyjątkiem małego pustego stołu i pękatej pokojowej lodówki z malowanego aluminium. Alexios podszedł do niej i wyjął ceramiczną butelkę bez żadnych napisów.
Podając ją Yamagacie, wyjaśnił:
— Miejscowy produkt. Merkuriańska woda, prosto z pobliskiej jamy lodowej.
Yamagata zawahał się.
— Oczywiście przepuszczamy ją przez filtry — dodał Alexios z krzywym uśmiechem. — Zostawiamy w niej tylko trochę dwutlenku węgla.
Yamagata ostrożnie pociągnął łyk. Była zimna, gazowana, bardzo smaczna. Wypił więcej.
Jedyny stół w pokoju znajdował się za Alexiosem, nie było więc gdzie odstawić butelki. Yamagata postawił ją więc na podłodze i zauważył, że jest pokryta płytkami, ale był to plastik robiący wrażenie miękkiego w dotyku.
— A teraz — rzekł, gdy postawił butelkę u swoich stóp — jak wygląda sytuacja? Jakie są podstawowe problemy?
Alexios odchylił się na krześle i wziął ze stołu palmtopa. Na ściance po prawej stronie Yamagaty pojawił się płaski ekran ścienny.
— To jest Merkury — zaczął Alexios. — Szare kółko w środku. Te niebieskie podłużne kształty orbitujące wokół planety to pierwsze cztery satelity energetyczne, zbudowane w Selene i przyholowane tutaj.
— A dalszych sześć właśnie leci z Księżyca — wtrącił Yamagata.
— Zgadza się — rzekł Alexios. Na ekranie pojawiło się sześć podłużnych kształtów, skupionych w prawym górnym rogu.
— Zatem wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy zaczniemy sprzedawać energię elektryczną?
— Z tym jest problem.
Yamagata doskonale wiedział, przynajmniej rozumowo, że żadne przedsięwzięcie nie przebiega bezproblemowo, ale mimo to poczuł skurcz w żołądku.
— Tak? W czym problem?
Przyczyna umieszczenia satelitów energetycznych na orbicie Merkurego — odparł Alexios — jest taka, że tutaj mogą pracować bardziej wydajnie. Będąc o dwie trzecie bliżej Słońca niż Ziemia, możemy skorzystać z większej energii, która…
— Tak, wiem o tym wszystkim — warknął niecierpliwie Yamagata. — Dlatego właśnie rozpocząłem ten projekt.
— Tak — przytaknął Alexios, ale jego uśmiech stał się bardziej gorzki. — Ale, jak mawiają, Pan daje i Pan odbiera.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Sama intensywność promieniowania słonecznego poprawia wydajność paneli słonecznych tak wspaniale, że powoduje szybką degradację ogniw słonecznych.
— Degradację?
Obraz na ekranie ściennym zmienił się na wykres, na którym widniało kilka krzywych.
— Błękitna krzywa, ta na górze, przedstawia przewidywaną wydajność energetyczną ogniwa słonecznego na orbicie Merkurego — wyjaśnił Alexios.
Yamagata dostrzegł to sam. Żółta krzywa na początku miała przebieg zbliżony do niebieskiej, a potem gwałtownie opadała. Przyjrzał się poziomej osi wykresu i westchnął z niezadowoleniem.
— I jest tak źle zaledwie po sześciu tygodniach?
— Obawiam się, że tak — odparł Alexios. — Musimy wzmocnić ogniwa, ale to obniży ich wydajność.
— O ile?
— Moi ludzie właśnie nad tym pracują. Pozwoliłem sobie także przesłać te dane do centrali na Ziemi, żeby pańscy fachowcy sprawdzili obliczenia moich ludzi.
Yamagata opadł na małe krzesełko. To może doprowadzić do całkowitej katastrofy. Całkowitej!
Tak szybko, jak tylko mógł to uczynić z godnością, Yamagata wrócił na pokład Himawari znajdującego się na orbicie wokół Merkurego. Siedział ponuro w milczeniu w małym wahadłowcu, rozmyślając nad ponurymi nowinami przekazanymi mu przez Alexiosa. Z miejsca znajdującego się za fotelem pilotów przyglądał się Europejce i nie mógł się temu oprzeć. Tłumaczył sobie w duchu, że wykazanie zainteresowania przed jej przełożonym nie ma sensu. A była to piękna kobieta o wyraźnych rysach. Profil jej twarzy ujawniał wyraźną linię szczęki, kształtny nos, wysokie kości policzkowe. Pewnie ze Skandynawii, pomyślał Yamagata, miała ciemnobrązowe włosy i podobnej barwy oczy. Miała dopasowany, prawie ciasny kombinezon. Przyglądanie się jej kształtom sprawiało Yamagacie przyjemność.
Później, pomyślał, znajdę jej nazwisko w aktach osobowych. Być może nie odrzuci zaproszenia na drinka po kolacji, dziś wieczorem.
Kiedy jednak dotarli do jego pokoju recepcyjnego na pokładzie szybkiego statku, prawie o niej zapomniał. Jego kwatera była obszerna i dobrze utrzymana, pełna drobnych luksusów, jak pojedyncza kwitnąca piwonia w wazonie na rogu biurka i delikatny zapach wiosennego ogrodu wydobywający się z wylotów klimatyzacji.
Yamagata zdjął przepocony kombinezon, wziął szybki prysznic i owinął się granatowym jedwabnym kimonem. Gdy to zrobił, poczuł, że zebrał już całą odwagę, by zadzwonić do swego syna w centrali firmy w Nowym Kioto.
Ziemia znajdowała się w tej chwili po drugiej stronie Słońca, więc jego słowa będą musiały być przesyłane przez jeden z satelitów na orbicie okołosłonecznej. Zgodnie z informacją na pasku danych w dole ekranu ściennego Yamagaty, opóźnienie transmisji wyniesie jedenaście minut.
Przełączając rozmowę na jeden z prywatnych, szyfrowanych kanałów, Yamagata uświadomił sobie, że dwukierunkowa rozmowa jest niemożliwa. Ja będę mówił, a Nobu będzie słuchał, a potem odwrócimy ten proces.
Widok syna nieodmiennie go zaskoczył. Nobuhiko Yamagata był fizycznie w tym samym wieku co ojciec, z powodu lat spędzonych przez Saito w komorze kriogenicznej.
— Ojcze — rzekł Nobu pochylając głowę w pełnym szacunku ukłonie — mam nadzieję, że miałeś przyjemną podróż i jesteś bezpieczny na orbicie Merkurego. — Zanim Saito zdołał odpowiedzieć, Nobu dodał żartobliwym tonem: — I mam nadzieję, że zabrałeś ze sobą krem do opalania.
Saito odchylił się w fotelu i roześmiał się.
— Krem do opalania! Wiesz, nie przyleciałem tu, żeby się opalać.
Wiedział, że jego słowa dotrą do Nobu dopiero po jedenastu minutach, a odpowiedź Nobu nadejdzie po kolejnych jedenastu. Saito zaczął się bezzwłocznie opisywać swoją wizytę w bazie Goethe na Merkurym i problem z ogniwami na satelitach energetycznych.
— Ten cały Alexios — zakończył — twierdzi, że przesłał dane dla twoich ekspertów. Czekam z niecierpliwością na ich opinię.
A potem czekał. Yamagata wstał z fotela, podszedł do baru i nalał sobie miarkę Glenlivet, wychylił szklaneczkę i czuł, jak ciepło whisky rozchodzi się po jego ciele. Przeszedł na drugą stronę kajuty, przyjrzał się zdobiącym ściany hologramom przedstawiającym starożytne krajobrazy i usiłował nie patrzeć na zegarek.
Już wiem, jak wykorzystać ten czas, pomyślał i opadł na krzesło przy biurku. Otworzył nowe okno na ekranie ściennym i wywołał bazę danych pracowników. Przeszukiwanie zdjęć i nazwisk pilotów zajęło mu kilka minut. Ach, uśmiechnął się zadowolony. Oto ona: Birgitta Sundvall. Miałem rację, to Szwedka. Stanu wolnego. Dobrze. Zatrudniona dnia…
Przejrzał całe jej dossier. Było też kilka zdjęć kobiety i Yamagata przyglądał się jednemu z nich, gdy głos syna przerwał tę sielankę.
— Alexios przesłał mi dane dotyczące degradacji ogniw słonecznych, ojcze — odpowiedział w końcu Nobuhiko.
Yamagata natychmiast usunął bazę danych pracowników z ekranu, jakby jego syn mógł ją zobaczyć aż na Ziemi. Nobu mówił dalej:
— Wygląda na to, że to poważny problem. Moi analitycy twierdzą, że spadek wydajności energetycznej prawie całkowicie niweczy korzyści płynące z umieszczenia satelitów na orbicie wokół Merkurego.
Yamagata wiedział, że przerywanie mu nie ma sensu i pozwolił swemu synowi mówić dalej.
— Jeśli ta analiza okaże się prawdziwa, projekt na trzeba będzie spisać na straty, ojcze. Koszty działalności na Merkurym będą po prostu za wysokie. Równie dobrze można wprowadzić satelity na orbitę okołoziemską, jeśli uwzględnić wszystkie czynniki.
— Ale czy już uwzględniliśmy wszystkie czynniki? — warknął Yamagata. — Nie wierzę, że taki problem może nas powstrzymać. Przeprowadzaliśmy analizy degradacji ogniw zanim zaczęliśmy ten projekt. Dlaczego rzeczywiste wartości aż tak bardzo się różnią od prognoz?
Yamagata uświadomił sobie, że jest rozzłoszczony. Wziął głęboki oddech i spróbował przypomnieć sobie uspokajającą mantrę.
— Proszę, skontaktuj się ze mną — zwrócił się do syna — jeśli twoi ludzie będą mieli jakieś konkretne odpowiedzi na moje pytania.
Przerwał połączenie. Ekran ścienny zgasł.
Z technicznego punktu widzenia projekt na Merkurym nie był finansowany przez Yamagata Corporation. Saito oficjalnie przeszedł na emeryturę, gdy został przywrócony do życia po kriogenicznym śnie. Kiedy zaś opuścił klasztor i powrócił do świata, wykorzystał swój majątek osobisty i założył Fundację „Energia słoneczna”, rozpoczynając projekt na Merkurym. Oficjalnie, dla Nobu i reszty świata, projekt miał na celu generowanie niedrogiej energii elektrycznej dla rozwijających się skupisk ludzkich w całym Układzie Słonecznym. Tylko Saito Yamagata wiedział, że prawdziwym celem ma być dostarczenie energii dla ludzkich badaczy pragnących polecieć do gwiazd.
Saito — i jeszcze jedna osoba.
Nawet dwanaście lat życia w klasztornej celi nie pozwoliło Yamagacie wyzbyć się tęsknoty za podstawowymi wygodami. Yamagata nie uważał, by jego kwatera na pokładzie Himawari była szczególnie wystawna, uważał jednak, że odrobina luksusu mu się należy. Siedząc na honorowym miejscu przy niewielkim stole jadalnym w mesie oficerskiej, uśmiechnął się, wspominając, jak wielki piętnastowieczny chiński admirał Zheng He zarządził przyjmowanie „kobiet do towarzystwa” do załóg wielkich okrętów pływających w celach badawczych i handlowych. Ja nie posunąłem się aż tak daleko, pomyślał Yamagata, choć obraz pilot Sundvall miał dalej przed oczami.
Po jego prawej stronie siedział biskup Danvers, sącząc powoli malutki kieliszek sherry. Był rosłym mężczyzną, o potężnych ramionach i znacznej wadze. Wyglądał jednak, jakby był miękki, miał okrągłą twarz i ciało, choć Yamagata dostrzegł, że Danvers ma potężne, ciężkie ręce, ze stwardniałymi modzelami i sterczącymi kostkami. Ręce murarza w ciele duchownego, pomyślał Yamagata. Po lewej stronie Yamagaty siedział Victor Molina, astrobiolog z jakiegoś środkowozachodniego amerykańskiego uniwersytetu. Kapitan statku, Chuichi Shibasaki, siedział po drugiej stronie stołu.
Biskup Danvers przyleciał na pokładzie Himawari, gdyż Nowa Moralność nalegała, by baza na Merkurym otrzymała kapelana, a szef projektu prosił, by właśnie Danvers podjął się tej misji. Danvers jednak nie wykazywał chęci do rezygnacji z wygód, jakie oferował statek i schodzenia na powierzchnię planety. Praktycznie nikt z załogi statku, składającej się głównie z Japończyków, nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, ale biskup nie wydawał się przejmować tą ich ateistyczną obojętnością. Prędzej czy później zejdzie na powierzchnię Merkurego, by zaoferować ludziom przebywającym w bazie Goethe duchowe przewodnictwo. O ile ktoś sobie tego zażyczy. Ciekawe, jaka byłaby opinia biskupa o kobietach do towarzystwa, pomyślał Yamagata, powstrzymując uśmieszek.
Danvers odstawił swój kieliszek, z którego dopiero co trochę i odezwał się ostrym, przeszywającym głosem.
— Victorze, czy rzeczywiście sądzisz, że znajdziesz jakieś żywe istoty na powierzchni Merkurego?
Victor Molina i biskup Danvers znali się wcześniej, tak poinformowano Yamagatę. Byli od dawna przyjaciółmi. Biskup udzielał nawet Molinie ślubu.
Molina miał oliwkową karnację, zdumiewające oczy barwy kobaltu i wystający podbródek nadający mu zadziorny wygląd. Bujne włosy barwy piasku spiął w koński ogon spinką z asteroidalnego srebra, dopasowaną do kolczyków wpiętych w płatki uszu. Już wypił swoje sherry i odpowiedział biskupowi, gdy jeden ze stewardów napełniał mu kieliszek.
— A czemu nie? — odparł nieco agresywnym tonem. — Przecież znaleźliśmy organizmy żywe na Marsie i księżycach Jowisza, prawda?
— Tak, ale…
— A te olbrzymie stworzenia w oceanie na Jowiszu? Może nawet są inteligentne?
Biskup mrugał ze złością bladymi oczami.
— Inteligentne? Bzdura! Na pewno nie wierzysz…
— To nie jest kwestia wiary, Elliocie, to fakty. Nauka opiera się na obserwacjach i pomiarach, nie jakichś apriorycznych bajkach.
— Nie jesteś Wierzącym — mruknął biskup.
— Jestem obserwatorem — warknął Molina. — Mam sprawdzić, jakie są fakty.
Yamagata pomyślał, że Molinie przydałaby się lekcja pokory u lamów. Odkrył, że różnice między tymi dwoma go fascynują.
Twarz biskupa Danversa była lekko zarumieniona, Yamagata nie był w stanie określić, czy z gniewu, czy z zażenowania. Miał rzednące włosy zaczesane do przodu, by ukryć cofającą się linię czoła. Yamagata przypuszczał, że odmawia poddawania się terapiom odmładzającym; pewnie jest to sprzeczne z jego religijnymi zasadami. Tymczasem Molina wyglądał jak młody Lancelot: przeszywający wzrok, bujne włosy, silne ramiona. Yamagata wyobraził go sobie, jak pędzi na rozbrykanym rumaku, szukając jakiegoś smoka do zaszlachtowania.
Yamagata spróbował wkroczyć, zanim dyskusja przerodziła się w kłótnię.
— Odkrycie żywych istot w chmurach na Wenus, a nawet na powierzchni tej planety, było dla wszystkich dużym zaskoczeniem — rzekł.
— Krzemowe węże z płynną siarką zamiast krwi — dodał kapitan Shibasaki, przejmując pałeczkę od swojego pracodawcy.
Biskup Danvers wzdrygnął się.
— Niewiarygodne organizmy — rzekł Molina. — Jak brzmiał ten werset z Blake’a? Że ciebie i Baranka stworzył? — patrzył przez stół na biskupa, bliski cynicznego uśmiechu.
— Ale żadna z tych istot nie posiada inteligencji, jaką obdarzył nas Bóg — zaoponował Danvers.
— Niewykluczone, że lewiatany z Jowisza ją mają — rzekł Molina.
Przy stole zapanowało milczenie. Na skinięcie Yamagaty dwóch stewardów zaczęło podawać przystawkę: wędzonego węgorza na sałatce z wodorostów. Yamagata i kapitan jedli pałeczkami. Dwóch pozostałych gości używało widelców. Yamagata zauważył, że gaijin prawie nie tknęli jedzenia. Cóż, trudno, następny będzie stek, powinni poczuć się jak w domu.
Biskup Danvers nie zamierzał jednak porzucać tematu.
— Ale chyba nie sądzicie, że coś znajdziecie na powierzchni Merkurego? — zwrócił się do Moliny.
— Muszę przyznać, że nie jest to miejsce, gdzie spodziewalibyśmy się znaleźć żywe organizmy — przyznał Molina.
— Planeta została praktycznie wyżarzona. Z wyjątkiem jam lodowych blisko biegunów nie ma nigdzie ani kropli wody, chyba że głęboko pod powierzchnią.
— Dlaczego więc sądzisz…
— PAH — odparł Molina.
— Słucham?
— PAH — powtórzył Molina.
Biskup zmarszczył czoło.
— Victorze, czy celowo jesteś wobec mnie nieuprzejmy?
— Sądzę, że nasz słynny astrobiolog — wtrącił Yamagata — mówi o pewnego rodzaju związkach organicznych.
— Policykliczne węglowodory aromatyczne — zgodził się Molina. — Pe-a-ha. PAH.
— Ach, tak — mruknął Danvers.
— Znaleźliście takie związki na powierzchni Merkurego? — zapytał Yamagata.
Molina pokiwał głową z zapałem.
— W próbkach skały pobranych przez budowniczych bazy znaleziono ślady związków PAH.
— I uważasz, że to świadczy o istnieniu życia? — drążył Danvers. — Ślady jakichś związków chemicznych?
— PAH to bioznaczniki — rzekł stanowczo Molina. — Znaleziono je na Ziemi, na innych planetach, na kometach — nawet w obłokach międzygwiezdnych.
— I zawsze są związane z obecnością istot żywych? — Dopytywał się Yamagata.
Molina zawahał się na ułamek sekundy.
— Prawie zawsze. W pewnych warunkach mogą istotnie powstać w sposób inny niż biologiczny.
Danvers potrząsnął głową.
— Nie mogę uwierzyć, że na tej opuszczonej przez Boga planecie mogłoby coś żyć.
— A skąd wiesz, że została opuszczona przez Boga? — dopytywał się Molina.
— Nie miałem na myśli, że dosłownie opuszczonej — mruknął Danvers.
— Jak pewne są te dowody? — spytał Yamagata. — Czy obecność tych związków oznacza, że na powierzchni Merkurego na pewno jest życie?
— Nic nie jest pewne — odparł Molina. — Związki PAH rozpadają się bardzo szybko w tutejszym potwornym żarze i suszy.
— Ach — rzekł biskup uśmiechając się po raz pierwszy.
Molina uśmiechnął się jeszcze szerzej i bardziej demonicznie.
— Nie rozumiesz? Jeśli związki PAH rozpadają się szybko, a nadal znajdujemy je w skałach, coś musi je cały czas wytwarzać. Tam, na powierzchni, musi być coś, co nieprzerwanie tworzy te skomplikowane, delikatne związki. Coś, co żyje.
Twarz biskupa zbladła. Yamagata nagle wyobraził sobie tysiące zapalczywych ekologów protestujących przeciwko jego projektowi pozyskiwania energii słonecznej, by zapobiec zniszczeniu lokalnych form życia.
Dante Alexios siedział sztywno w swoim fotelu i próbował nie okazywać zadowolenia. Na ekranie ściennym w jego biurze widniała twarz Moliny o skupionym i szczerym wyrazie.
On chce przylecieć do bazy, powiedział sobie w duchu zachwycony Alexios. Prosi mnie o pozwolenie na przylot.
— Moja misja ma pozwolenie Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego — mówił Molina — i Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów oraz fundacji naukowych…
— Oczywiście — przerwał mu Alexios. — Oczywiście. Nie mam zamiaru przeszkadzać panu w ważnych badaniach, doktorze Molina. Chciałem tylko wyjaśnić, że warunki panujące na powierzchni są raczej trudne. A nasza baza jest nadal w budowie.
Skupiony wyraz twarzy Moliny przeszedł w uśmieszek samozadowolenia.
— Byłem już w takich miejscach, panie Alexios. Powinien pan zobaczyć bazę na Europie, przy tym promieniowaniu, przed jakim trzeba się tam chronić.
— Potrafię to sobie wyobrazić — odparł sucho Alexios.
— I nie ma pan nic przeciwko mojej wizycie w bazie?
— Oczywiście, że nie — odparł Alexios. — Nasza baza jest do pańskiej dyspozycji.
Błękitne oczy Moliny rozbłysły.
— To wspaniałe! Zaraz zacznę przygotowania.
I na tym Molina zakończył transmisję. Ekran ścienny Alexiosa nagle ściemniał. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby podziękować albo pożegnać się, pomyślał Alexios. To takie do niego podobne, impulsywny i zadufany w sobie jak zawsze.
Alexios wstał z fotela i przeciągnął się leniwie, zaskoczony, jak bardzo ścierpł podczas tej krótkiej rozmowy z astrobiologiem.
Victor mnie nie poznał, powiedział sobie. Ani śladu przebłysku świadczącego o tym, że coś mu świta. Pewnie, minęło ponad dziesięć lat, a nanochirurgia poważnie zmieniła moją twarz, Nie poznał nawet mojego głosu. Jestem martwy, odszedłem, przynajmniej dla niego.
Wszystko gra, pomyślał Alexios. Przyleci tu, żeby wyjść na głupka i spotka go zguba. A ja nie będę musiał nawet kiwnąć palcem. Aż tak się pali do własnej zguby.
Tej nocy Alexiosa dręczyły koszmary. Twardy jak stal upór, który przywiódł go na Merkurego i skłonił do zwabienia Victora Moliny do tej nory, ucichł we śnie, zbladł, gdy Alexios pogrążył się w nieopanowanym świecie głębokich myśli, świecie, który na jawie był ukryty i solidnie zamknięty.
We śnie stał znów u podstawy podniebnej wieży, zadzierając głowę, by przyjrzeć się jej idealnie prostej linii wznoszącej się ponad chmury, dalej niż sięgał wzrok, dalej, ku gwiazdom.
Lara stała przy nim, obejmując go w pasie, z głową na jego silnym ramieniu. Brylantowy pierścionek na jej palcu dostała od niego, nie od Victora. Przyjęła jego oświadczyny i odrzuciła Molinę. Alexios odwrócił się ku niej, wziął ją w ramiona i pocałował z całą czułością i miłością, jakie płonęły w jego duszy.
Odsunęła się od niego, nagle przerażona. Na jej cudownej twarzy pojawił się grymas; zaczęła krzyczeć; potężna wieża zaczęła się powoli rozpadać, wijąc się jak olbrzymi wąż ze sztucznego włókna, zwijając się ospale, w sposób nieopanowany, niepowstrzymany, aż powoli, ale nieubłaganie uderzyła o ziemię. W zupełnej ciszy. W całkowitej ciszy, jakby nagle ogłuchł. Alexios chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Chciał powstrzymać upadek wieży gołymi rękami, ale nie mógł się poruszyć, miał wrażenie, że jego stopy wrosły w ziemię.
Potężna, opadająca wieża uderzyła w wioskę robotników i dalej, niszcząc domy i zbudowane z pustaków budynki gospodarcze, zabijając mężczyzn, kobiety i dzieci, nieodwracalnie rozbijając w proch marzenia, plany i nadzieje. Całe zbocze górskie zatrzęsło się, aż wzbił się pył, zakrywając całe dzieło, pot i pracę, które doprowadziły do budowy tej wieży. Alexios poczuł w ustach smak popiołu i gorycz, które były nie do zniesienia.
Lara zniknęła. Wszędzie wokół, gdzie można było sięgnąć wzrokiem, były tylko ruiny i zmasakrowane ciała.
To moja wina, powiedział sobie w duchu. Grzech pychy. Moja pycha doprowadziła do zniszczenia wszystkiego, do zabicia milionów ludzi. Wraz ze wszystkim innym, strzaskana, pokryta popiołem leżała jego dusza, a on krzyczał do pustego nieba:
— To moja wina! To wszystko moja wina! Obudził się nagle, zlany zimnym potem. Przez minione od katastrofy wieży lata, Alexios dowiedział się, że to nie była jego wina, ani trochę. Niszczące poczucie winy, które kiedyś miał, przekształciło się w nieustępliwą, płonącą nienawiść. Nie szukał przebaczenia, ani nawet oczyszczenia swego imienia. Żył chęcią zemsty.
Ten nocy Victor Molina spał w swoim łóżku z aeropianki w kajucie na pokładzie statku Himawari, na orbicie wokół Merkurego.
Śniła mu się ceremonia wręczenia Nagród Nobla w Sztokholmie. Widział siebie odzianego w smoking, a król Szwecji wręczał mu ciężki złoty medal za osiągnięcia w dziedzinie biologii. Molina usłyszał wypowiedź króla: odkrywca istot termofilnych na planecie Merkury. Oto odważny, nieustraszony odkrywca, który znalazł życie tam, gdzie nikt inny nie ośmielił się nawet o nim myśleć. Lara siedziała w pierwszym rzędzie, radośnie się uśmiechając. Victor przypomniał sobie, że powinien w swoim wykładzie noblowskim dodać podziękowania dla żony, za jej miłość i wsparcie przez wszystkie lata małżeństwa.
Potem rozpoczął wykład. Wielka sala wykładowa, w której zasiadła elita ze wszystkich kontynentów Ziemi, pogrążyła się w ciszy.
Organizmy termofilne to takie, które żyją w temperaturach dalece przekraczających te, w których może egzystować człowiek, powiedział zasłuchanej w zachwycie publiczności. Na Ziemi odkryto mikroskopijne organizmy termofilne pod koniec dwudziestego wieku, głęboko, żyjące w temperaturach i przy ciśnieniu, które do tego czasu były uważane za nieprzyjazne dla organizmów żywych. A jednak te formy bakteryjne nie tylko istniały, ale były nawet tak liczne, że ich masa przekraczała masę wszystkich organizmów żyjących na powierzchni Ziemi! Co więcej, obywają się bez promieniowania słonecznego, zadając kłam powszechnie panującemu poglądowi, że życie nie może istnieć bez promieniowania słonecznego jako podstawowego źródła energii. Organizmy termofilne wykorzystują ciepło z piekielnego wnętrza Ziemi, by czerpać zeń energię metaboliczną.
Brytyjski kosmolog, Thomas Gold, już dawno przewidział istnienie „głębokiej, gorącej biosfery” pod powierzchnią Ziemi, lecz także Marsa i innych planet, które mają płynne jądro. Teza Golda, początkowo odrzucona z pogardą, okazała się prawdziwa: bakteryjne formy życia odkryto głęboko pod powierzchnią Masa, wraz z kryptoendemitami, które utworzyły niszę ekologiczną we wnętrzu skał na powierzchni czerwonej planety.
Choć astrobiologowie znajdywali różne formy życia na księżycach Jowisza, a nawet w potężnym, otaczającym tę planetę oceanie, następne odkrycie organizmów termofilnych nastąpiło dopiero wtedy, gdy badacze dotarli na powierzchnię Wenus, gdzie znaleziono wielokomórkowe organizmy o znacznych rozmiarach, żyjące na rozpalonej powierzchni planety; ich ciała składały się głównie z krzemianów, a ośrodkiem przenoszącym energię, pełniącym rolę ziemskiej krwi, była płynna siarka.
A mimo to nikt nie spodziewał się znaleźć życia na Merkurym, nawet życia termofilnego. Planeta była rozpalona do białości od początków swego istnienia. Nie było tam wody służącej jako ośrodek dla reakcji chemicznych; nie było nawet stopionej siarki. Merkury był jałową kulą skalną, przynajmniej zdaniem ortodoksyjnych naukowców.
Dopiero zaskakujące odkrycie policyklicznych węglowodorów aromatycznych na powierzchni Merkurego przyczyniło się do zmiany tego ortodoksyjnego poglądu. PAH łatwo rozpadają się w wysokich temperaturach na powierzchni Merkurego. Fakt, że znajdują się na powierzchni, sugerował istnienie jakiegoś nieprzerwanego procesu, wskutek którego cały czas powstają.
Tym nieprzerwanym procesem było życie: termofilne organizmy żyjące na powierzchni Merkurego w temperaturach cztery razy wyższych od punkty wrzenia wody. Ponadto były w stanie przetrwać długie okresy niskich temperatur w czasie merkuriańskiej nocy, kiedy to spadek temperatury do 135°C poniżej zera nie jest niczym niezwykłym.
I teraz Molina doszedł w swoim wykładzie do miejsca, kiedy to miał opisać merkuriańskie organizmy. Podniósł wzrok znad aktywowanego głosem ekranu mównicy, gdzie jego notatki przesuwały się w trakcie jego mowy, i uśmiechnął się do Lary. Nagle poczuł, że jego uśmiech jest nieporadny, niezręczny. Zrozumiał, że nie ma nic do powiedzenia. Nie wiedział, jak wyglądały te istoty! Ekran był pusty. Stał przy mównicy, a król, królowa i cała publiczność czekali w napięciu. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Zauważył, że jest nagi. Chwycił się mównicy, by się zasłonić, próbował się za nią ukryć, ale wszyscy dostrzegli, że jest nagi i zaczęli się śmiać. Wszyscy z wyjątkiem Lary, która wyglądała na zaalarmowaną i przerażoną. Zrób coś, błagał ją w duchu. Wstań z tego fotela i pomóż mi!
Poczuł nagłą chęć oddania moczu. I to natychmiast! Ale nie mógł się ruszyć zza mównicy, bo nie miał na sobie ubrania. Ani skrawka. Publiczność pokrzykiwała z oburzeniem, a Molina rozpaczliwie chciał się odlać.
Obudził się nagle, zdezorientowany w ciemnościach panujących w kajucie.
— Światło! — krzyknął, a panele sufitowe rozjarzyły się powoli.
Molina wygrzebał się z łóżka i boso pobiegł do toalety. Kiedy już ulżył sobie i z powrotem wpełzł do łóżka, pomyślał, że szkoda, iż nie ma tu Lary. Nie powinienem był kazać jej zostać w domu.
Nazwa statku oznaczała słonecznik. Yamagata wybrał tę nazwę osobiście, uznając, że to odpowiednia nazwa dla statku wykorzystywanego w programie pozyskiwania energii ze Słońca. Dawne pokolenia pewnie mawiałyby, że to szczęśliwa nazwa, taka, która powinna przynieść przedsięwzięciu powodzenie. Yamagata nie był przesądny, ale czuł, że Himawari to istotnie najlepsza nazwa dla jego statku.
Kiedy wszyscy spali, z wyjątkiem załogi pełniącej nocną wachtę, Yamagata siedział na wyściełanym szezlongu w swojej kabinie i rozmawiał z umarłym.
Trójwymiarowy obraz, jaki rozpościerał się przed Yamagatą, był tak solidny, że wydawał się prawdziwy. Jeśli nie liczyć drobnych iskierek przypominających świetliki w letni wieczór, obraz był doskonały w każdym szczególe. Yamagata patrzył na niskiego, nieco pucołowatego mężczyznę, z burzą białych jak śnieg włosów, uśmiechającego się do niego przyjaźnie. Mężczyzna miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatkami na łokciach i błękitne dżinsy oraz miękki bladożółty golf oraz przedziwną aksamitną kamizelkę ozdobioną kolorowymi kwiatami.
Robert Forward zmarł prawie sto lat wcześniej. Był niepokornym fizykiem, zapuszczającym się na obszary, których większość naukowców unikała. Na wiele lat przed Duncanem i jego napędem fuzyjnym, który umożliwił w praktyce odbywanie podróży międzyplanetarnych, Forward badał możliwe zastosowania rakiet na antymaterię i napędów laserowych w podróżach międzygwiezdnych.
Yamagata zatrudnił zespół sprytnych inżynierów komputerowych, którzy zgromadzili wszystkie wykłady publiczne, jakie kiedykolwiek wygłosił Forward, wszystkie wystąpienia, wszystkie dzienniki, jakie napisał, i wprowadzili je do cyfrowej osobowości, którą można było wyświetlać w formie interaktywnego hologramu. Określający siebie „cyfrowymi mnichami” mężczyźni i kobiety z zespołu odnieśli olbrzymi sukces, Yamagata mógł rozmawiać z dawno zmarłym Forwardem, jakby ten znajdował się z nim w jednym pokoju.
System miał oczywiście pewne ograniczenia. Forward nigdy nie siedział, zawsze stał. Przechadzał się, ale tylko parę kroków we wszystkich kierunkach, bo obraz musiał się mieścić w obrębie stożka wyświetlanego przez projektor znajdujący się na suficie kajuty Yamagaty. I zawsze się uśmiechał. Bez względu na to, co Yamagata do niego mówił, Forward prezentował ten sam radosny uśmieszek na okrągłej, rumianej twarzy. Ten uśmiech czasem Yamagatę drażnił.
Na przykład teraz. Yamagata prezentował obrazowi Forwarda katastrofalne wyniki dotyczące wydajności ogniw, a hologram fizyka rozpromienił się w uśmiechu przyglądając się złym nowinom.
— Degradacja spowodowana promieniowaniem słonecznym, hm? — rzekł Forward, drapiąc się po pulchnym, podwójnym podbródku.
Yamagata skinął głową i próbował się nie krzywić na widok tego zawadiackiego uśmiechu.
— Obliczenia zostały sprawdzone? — dopytywał się Forward.
— Moi ludzie w Nowym Kioto właśnie je sprawdzają.
— Nie podejrzewał pan, że degradacja będzie aż tak poważna?
— Oczywiście nie.
Forward zaplótł ręce za plecami.
— Cóóóż — rzekł przeciągając to słowo — jeśli założymy, że obliczenia są poprawne, a degradacja rzeczywiście następuje, trzeba po prostu zbudować więcej satelitów energetycznych. Albo budować większe.
Yamagata milczał.
Forward wyglądał, jakby stał i zastygł, czekając na podpowiedz. Po kilku sekundach jednak dodał:
— Gdyby każdy satelita produkował jedną trzecią przewidywanej mocy, trzeba zbudować trzy razy tyle satelitów. To dość proste.
— To niemożliwe — rzekł Yamagata.
— Dlaczego niemożliwe? Technologia jest dobrze rozwinięta. Skoro można zbudować dziesięć satelitów, można i trzydzieści.
— Koszty byłyby zbyt wysokie.
— Ach! — Forward pokiwał głową ze zrozumieniem. — Ekonomia. Posępna nauka.
— Może i posępna, ale nieunikniona. Fundacja nie może sobie pozwolić na potrojenie kosztów.
— Nawet gdyby budować satelity na Merkurym, zamiast produkować je w Selene i holować z Księżyca?
— Budować je na miejscu?
Obraz Forwarda zastygł na ułamek sekundy, po czym naukowiec zaczął przebierać pulchnymi palcami.
— Na Merkurym jest pod dostatkiem metali. Krzem występuje rzadziej niż na Księżycu, ale łatwo go wydobywać bezpośrednio na powierzchni planety i jest go tyle, że można zbudować setki satelitów. Oszczędzimy na kosztach transportu i prowizji Selene.
— Ale musiałbym zatrudnić sporą załogę do budowy — za protestował Yamagata. — A oni musieliby nieźle zarabiać, żeby chciało im się pracować na Merkurym.
Uśmiech Forwarda prawie zbladł, ale szybko powrócił do zwykłego stanu.
— Nie wiem zbyt wiele o nanotechnologii. Ta dziedzina I była jeszcze w powijakach, kiedy umarłem. Czy nie można zaprogramować nanobotów tak, by budowały satelity energetyczne?
— Selene korzysta w dużym stopniu z nanomaszyn — przytaknął Yamagata.
— Otóż to — rzekł Forward z niedbałym gestem.
Yamagata zawahał się w namyśle.
— Czy skupienie trzydziestu wiązek laserowych na żaglu świetlnym statku… czy to byłoby trudne?
Uśmiech Forwarda powrócił w pełnej krasie.
— Jeśli można skupić dziesięć, można i trzydzieści. No problemo.
Yamagata odwzajemnił uśmiech. Do chwili, gdy uświadomił sobie, że rozmawia z człowiekiem, który żył sto lat temu i nawet wtedy był uważany za zwariowanego teoretyka bez żadnego doświadczenia praktycznego.
— Nanomaszyny? — spytał obraz Alexiosa na ścianie biura.
— Tak — odparł Yamagata wzdychając z niezadowoleniem.
— Prawdopodobnie użycie ich będzie konieczne.
— Nie mamy tu specjalistów od nanotechnologii — rzekł Alexios, siedząc sztywno w swoim biurowym fotelu. Było to kłamstwo; sam był doświadczonym nanotechnologiem, ale ukrywał tę informację.
— Zdaję sobie z tego sprawę — rzekł Yamagata. — W Selene jest kilku, którzy daliby się skusić.
— Już teraz jest tu dość ciasno.
Twarz Yamagaty ściągnęła się na sekundę w grymasie, po czym odzyskał panowanie nad sobą i przybrał z powrotem zdawkowy uśmiech.
— Jeśli stanie się konieczne zbudowanie większej liczby satelitów energetycznych, niż to pierwotnie planowano, pańska baza będzie musiała zostać znacząco rozbudowana. Będziemy musieli zbudować wyrzutnię masy na powierzchni i zatrudnić całe zespoły techników do montażu satelitów na orbicie.
Alexios pokiwał głową i próbował ukryć olbrzymią radość. To działa, pomyślał. Wyssę z niego wszystkie soki.
Na głos powiedział jednak:
— Wiele osób z mojego zespołu odczuwa niepokój z powodu nanomaszyn. Sądzą, że nanotechnologia jest niebezpieczna.
Yamagata uśmiechnął się złośliwie, ku swemu zdumieniu.
— Jeśli sądzi pan, że oni będą niezadowoleni, proszę sobie wyobrazić, jak zareaguje biskup Danvers.
Pół godziny po rozmowie z Alexiosem Yamagata usłyszał ciche stukanie do drzwi kajuty.
— Proszę wejść — rzekł, wstając z wygodnego krzesła.
Biskup Danvers odsunął drzwi i wszedł, po czym starannie je zasunął.
— Jak miło, że mnie ksiądz biskup odwiedza — rzekł uprzejmie Yamagata.
Na zwykle pozbawionej wyrazu twarzy Danversa pojawiła się srogość.
— Obawiam się, że to nie jest towarzyska wizyta.
— Ach, tak? — Yamagata wskazał gestem jeden z pluszowych foteli ustawionych wokół jego szezlonga. — W takim razie postarajmy się przynajmniej o wygodę fizyczną. Mogę zaproponować jakąś przekąskę? A może herbatę?
Biskup brutalnie przerwał próby ocieplenia atmosfery przez Yamagatę.
— Jak rozumiem, chce pan tu sprowadzić nanomaszyny.
Brwi Yamagaty powędrowały w górę. Pewnie ma szpiegów w centrum łączności. Wierzących, którzy o wszystkim mu donoszą.
— Być może wykorzystanie nanomaszyn okaże się konieczne dla pewnych aspektów projektu — odparł chłodno.
— Nanotechnologia jest zakazana.
— Na Ziemi. W Selene i w przestrzeni nie.
— Jest niebezpieczna. Nanomaszyny zabijały ludzi. Zrobiono z nich potężną broń.
— Tu będą używane do budowy wyrzutni masy na powierzchni Merkurego i montażu elementów satelitów energetycznych. Do niczego innego.
— Nanotechnologia to zło!
Yamagata zaplótł palce, by zyskać czas do namysłu. Nie rób sobie wroga z tego człowieka, ostrzegł się w duchu. Może zmobilizować przeciwko tobie wszystkie rządy na Ziemi.
— Księże biskupie — rzekł pojednawczo — nanotechnologia sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. To ludzie mogą być moralni albo nie. Możemy korzystać z nanotechnologii w dobry albo zły sposób. W końcu kamień też może być użyty jako budulec świątyni albo do rozwalenia komuś łba. Czy kamień jest zły?
— Nanotechnologia jest zakazana na Ziemi z dobrze znanych wszystkim powodów — upierał się Danvers.
— Na planecie, na której tłoczy się dziesięć miliardów ludzi, łącznie z wariatami, fanatykami, chciwcami, tak, doskonale rozumiem, dlaczego nanotechnologia jest tam zakazana. Tu, w kosmosie, mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją.
Danvers potrząsnął z uporem głową.
— Skąd pan wie, że w pańskiej załodze nie ma psychicznie chorych? Chciwych? Fanatyków?
To mu się udało, przyznał w duchu Yamagata. Tu też mogą być fanatycy. Danvers może być fanatykiem. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby wiedział, że prawdziwym celem całego przedsięwzięcia jest lot do gwiazd?
Głośno jednak rzekł:
— Księże biskupie, każdy mężczyzna i każda kobieta z załogi przeszli starannie dobrane testy psychologiczne. Większość z nich to inżynierowie lub technicy. Zapewniam, że są stabilni psychicznie.
— Naprawdę pan wierzy, że ktoś, kto chce przylecieć do tej nory na lata, jest stabilny psychicznie? — zaoponował Danvers.
Yamagata uśmiechnął się na przekór sobie.
— Celna uwaga, księże biskupie. Kiedyś wieczorem przy obiedzie musimy koniecznie podyskutować o cechach osobowości poszukiwaczy przygód.
— Proszę sobie nie drwić.
— Zapewniam, że nie drwię. Jeśli będziemy potrzebować nanomaszyn do realizacji tego projektu, będzie to oznaczać, że poważnie nadwerężę środki Fundacji „Energia słoneczna”, Proszę mi wierzyć, nie drwiłbym przy podejmowaniu takiej decyzji.
Danvers odniósł wrażenie, że Yamagata go zbywa. Wstał powoli, a na jego pulchnej twarzy malował się grymas determinacji.
— Proszę to jeszcze przemyśleć. Cóż da zdobycie całego świata, gdy straci się przy tym nieśmiertelną duszę?
Yamagata również wstał.
— Ja tylko próbuję dostarczać energię słoneczną moim współbraciom, ludziom. Jestem pewien, że to dobry uczynek.
— Jeśli będzie pan używał złych metod, to nie.
— Mogę tylko zapewnić, księże biskupie, że jeśli skorzystamy z nanomaszyn, będziemy to robić pod ścisłą kontrolą.
Niezadowolony Danvers odwrócił się plecami do Yamagaty i opuścił kajutę.
Yamagata opadł z powrotem na szezlong. Zrobiłem sobie z niego wroga, pomyślał. Teraz doniesie o wszystkim swoim mocodawcom na Ziemi, Międzynarodowy Urząd Astronautyczny zacznie mi wszystko utrudniać, a Bóg raczy wiedzieć, co zrobią inne agencje rządowe.
Zwykłe uśmiechnąłby się na mimowolną wzmiankę o Bogu, ale nie tym razem.
Biskup Elliot Danvers kroczył powoli pochyłym korytarzem w stronę własnej kajuty, korytarzem prowadzącym do części mieszkalnej Himawari. Minął kilku członków załogi, którzy na jego widok kłaniali się lub mruczeli jakieś słowa pozdrowienia.
Odpowiadał im za każdym razem krótkim skinieniem głowy.
Jego myśli były zajęte czym innym.
Nanotechnologia! Moi zwierzchnicy w Atlancie dostaną szału, jak się dowiedzą, że Yamagata ma zamiar używać tu nanomaszyn. Bezbożna technologia. Jak Bóg może dopuszczać, by takie bezeceństwo istniało? I wtedy Danvers zrozumiał, że Bóg do tego nie dopuszcza. Bóg ich powstrzyma, podobnie jak powstrzymał budowę podniebnej wieży, dziesięć lat temu. I uświadomił sobie coś jeszcze ważniejszego: jestem tu przedstawicielem Boga, przysłanym, by czynić Jego dzieła. Nie mam dość władzy do powstrzymania Yamagaty, chyba że Bóg ześle katastrofę na to bezbożne miejsce. Tylko katastrofa może sprawić, że Yamagata otworzy oczy.
Danvers może i wyglądał nieciekawie, ale nie można było powiedzieć, żeby wiódł nieciekawe życie. Urodzony w slumsach w Detroit, był zawsze duży jak na swój wiek. Inne dzieci patrząc na niego myślały, że jest potężny i silny. Tak jednak nie było. Prawdziwe opryszki z dzielnicy zdobywały reputację spuszczając wielkoludowi lanie. Mądrale prowadzący lokalną drużynę futbolową skłonili go do grania w półprofesjonalnym zespole, gdy miał zaledwie czternaście lat. W pierwszym meczu połamał sobie trzy żebra, w drugim złamał nogę. Kiedy wyzdrowiał, hazardziści zmusili go do walki na ringu i obstawiali jego mniejszego przeciwnika. Nieźle na tym zarobili. Na jego bólu, krwi i upodleniu.
Kiedy złamał rękę szarpiąc się z czarnym dzieciakiem z przeciwnej drużyny, wyrzucili go na ulicę; ręka spuchła mu do gigantycznych rozmiarów, a twarz miał zmasakrowaną nie do poznania.
Misjonarz jednego z oddziałów Nowej Moralności znalazł Danversa skulonego w rynsztoku, zakrwawionego i łkającego. Zabrał go ze sobą, opatrzył jego rany, zatroszczył się o ciało i duszę, a jego wdzięczność zmienił w służbę. W wieku dwudziestu lat Danvers wstąpił do seminarium Nowej Moralności. W wieku dwudziestu dwóch lat wyświęcono go na pastora i Elliott Danvers był gotów, by jechać w świat i służyć Bogu. Nigdy nie pozwolono mu wrócić w okolice Detroit. Wysłano go za granice, gdzie dostrzegł, że na całym świecie jest wielu cierpiących ludzi potrzebujących jego pomocy.
Szczeble hierarchii pokonywał wszakże powoli. Nie był szczególnie inteligentny. Nie miał ustosunkowanej rodziny ani wpływowych przyjaciół, którzy by popychali go w górę. Pracował ciężko i przyjmował najtrudniejsze, najmniej korzystne przydziały, wdzięczny za ocalenie życia.
Wielka szansa pojawiła się przed nim, gdy przydzielono go jako duchowego przewodnika dużej latynoamerykańskiej społeczności budującej podniebną wieżę w Ekwadorze. Idea kosmicznej windy wydawała mu się bluźniercza, jako współczesny odpowiednik wieży Babel. Wieża sięgająca nieba. Nieposkromiona technologiczna pycha. Danvers wiedział od początku, że przedsięwzięcie jest skazane na niepowodzenie.
Kiedy wieża zawaliła się, jego obowiązkiem było złożenie władzom raportu dotyczącego osób odpowiedzialnych za te straszną tragedię. Miliony ludzi postradało życie. Ktoś musiał za to zapłacić.
Jako człowiek bogobojny, Danvers cieszył się szacunkiem ekwadorskiego rządu. Nawet bezbożni ateiści z Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego szanowali jego obiektywne opinie.
Danvers był bardzo ostrożny przy formułowaniu raportu, ale wynikało z niego jednoznacznie, że — jak większość osób prowadzących śledztwo w sprawie wypadku — obarcza winą szefa projektu, odpowiedzialnego za budowę.
Szef projektu został okryty hańbą i oskarżony o wielokrotne zabójstwo. Ponieważ międzynarodowy system prawny nie dopuszczał kary śmierci z powodu nieumyślnego zabójstwa, skazano go na wygnanie z Ziemi na zawsze.
Danvers otrzymał awans na biskupa, a po kolejnej dekadzie cierpliwej pracy bez słowa skargi otrzymał przydział na stanowisko kapelana małej społeczności inżynierów i techników pracujących dla Fundacji „Energia słoneczna” budującej satelity energetyczne na Merkurym.
Przydział ten przyjął z zaskoczeniem, dopóki jego zwierzchnicy nie powiedzieli mu, że kierownik tego projektu osobiście prosił o przysłanie Danversa. Sprawiło mu to przyjemność i mile połechtało. Nie wiedział, że człowiek o oczach szaleńca, Dante Alexios, prowadzący prace budowlane na gorącej jak piekło powierzchni Merkurego, to ten sam młody inżynier, który był odpowiedzialny za budowę podniebnej wieży, człowiek, którego wygnano z Ziemi w dużej mierze z powodu raportu Danversa.
Victor Molina oblizał nerwowo usta.
— Nigdy jeszcze nie byłem na powierzchni innej planety — rzekł.
Dante Alexios spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Przecież mówił pan, że był już na księżycach Jowisza, prawda?
Dwaj mężczyźni pomagali sobie nawzajem przy wkładaniu solidnie izolowanych skafandrów, których używano przy wyprawach na spieczoną słońcem, skalistą powierzchnię Merkurego. Pomagało im sześciu techników. Skafandry były bardzo wypolerowane, co dawało prawie efekt lustra, tak pękate, że stanowiły raczej indywidualne habitaty niż skafandry.
Zadziorny styl bycia Moliny gdzieś znikł, zastąpiła go niepewność.
— Pewnie, byłem na Europie, a jakże — przyznał — ale większość czasu spędziłem na stacji badawczej Golda, na orbicie Jowisza. Spędziłem też tydzień na mniejszej stacji badawczej na orbicie samej Europy, ale nigdy nie miałem potrzeby schodzenia na powierzchnię.
Alexios pokiwał głową. Technicy mocowali do jego skafandra moduł systemu podtrzymywania życia. Nawet w niskiej grawitacji Merkurego wydawał się ciężki. Obaj mężczyźni korzystali z podstawowego systemu zasilania bazy, którego głównym zadaniem było zapewnienie wydajnej pracy wentylatorów. W przeciwnym razie byliby już nieźle rozgrzani i spoceni we wnętrzu tych potężnych skafandrów.
Wiedział, że Molina nigdy dotąd nie postawił stopy na powierzchni innej planety. Alexios spędził kilka lat na metodycznym tworzeniu dossier Victora Moliny. Molina, człowiek, który kiedyś był jego przyjacielem, kolegą ze szkoły, kumplem, którego poprosił na świadka ślubu, kiedy oświadczył się Larze. Molina zdradził go i ukradł mu Larę. Teraz za to zapłaci.
Aż dwóch techników było potrzebnych do nałożenia grubego hełmu na głowę Moliny i zamocowanie go w pierścieniu szyjnym, co wyglądało, jakby jakiś duchowny nakładał koronę cesarzowi. Gdy zaczęli uszczelniać hełm, dwóch innych techników włożyło hełm Alexiosowi, i wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki ucichły. Jakie to dziwne, pomyślał Alexios. Tak naprawdę nie zauważamy stukania pomp bazy i syczenia systemu wentylacyjnego, dopóki nie zapadnie cisza. Przez grube kwarcowe szkło wizjera widział techników uwijających się wokół skafandra Moliny, i poważny, nieomal ponury wyraz twarzy astrobiologa. Kiedy założymy wizjery słoneczne, w ogóle nie będę widział jego twarzy, pomyślał Alexios.
Poruszył ręką i usłyszał gwizd serwomotorów, po czym wcisnął guzik na lewym nadgarstku i uruchomił radio skafandra.
— Słyszy mnie pan, doktorze Molina?
Przez sekundę nie było żadnej odpowiedzi.
— Słyszę pana — głos Moliny brzmiał dziwnie, jakby z troską.
Kobieta będąca szefem zespołu techników poklepała wreszcie Alexiosa po ramieniu i uniosła kciuki w górę. Przełączył radio na częstotliwość bazy.
— Molina i Alexios gotowi do wyjścia na powierzchnię.
— Udzielam zezwolenia na wyjście — rozległ się głos kontrolera. Alexios rozpoznał go: to ponury Rosjanin, z którym czasem grał w szachy. A nawet wygrywał.
— Kamery włączone? — spytał Alexios i zaczął stąpać w ciężkich butach w kierunku śluzy powietrznej bazy.
— Kamery zewnętrzne działają. Zespół ratunkowy w pogotowiu.
Dwóch innych członków załogi bazy stało w skafandrach przy śluzie pomocniczej bazy, gotowych, by przyjść z pomocą Alexiosowi i Molinie, gdyby ci wpakowali się w jakieś tarapaty. Ani główna śluza, ani pomocnicza, nie były na tyle duże, by móc pomieścić jednocześnie cztery osoby w skafandrach.
Wewnętrzna klapa śluzy stanęła otworem. Alexios wykonał zachęcający gest odzianą w rękawicę dłonią.
— Pan pierwszy, doktorze Molina.
Niepewnie, jakby z wahaniem, Molina przeszedł przez próg klapy i stanął w komorze śluzy. Alexios kroczył za nim prawie równie wolno. W tych niewygodnych skafandrach nie dało się wykonywać nagłych ruchów.
Kiedy wewnętrzna klapa znów się zamknęła i zaczęto wypompowywać powietrze z komory, Molina rzekł:
— To zabawne, ale przez radio pański głos wydaje mi się znajomy.
Alexios poczuł, jak serce zaczyna mu mocniej bić.
— Znajomy?
— Mam wrażenie, że znam pański głos. Że już go gdzieś słyszałem.
Rozpozna mnie? To byłby koniec, pomyślał Alexios.
Milczał, gdy zmieniały się światełka ilustrujące proces wypompowania powietrza z komory śluzy. Alexios oparł dłoń na świecącej na zielono płytce, która uruchamiała zewnętrzną klapę. Opadła ona powoli, ujawniając krajobraz Merkurego w powolnym, leniwym ruchu. Roztopione światło słońca wiat się do komory śluzy, a obaj mężczyźni automatycznie opuścili wizjery słoneczne.
— O rany — rzekł Molina. — Wygląda to przerażająco.
Alexios wyobraził sobie astrobiologa oblizującego usta.
Molina stał jak wryty pośrodku komory, jakby uchylał się przed słońcem.
— Teraz jest zima — zażartował Alexios, wkraczając na nagą, skalistą powierzchnię. — Temperatura spadła poniżej czterystu stopni Celsjusza.
— Zima — zaśmiał się Molina drżącym głosem.
— Przechodząc przez klapę proszę uważać na płyty radiatora. Sterczą prawie trzydzieści centymetrów ponad hełm.
— Tak. Oczywiście.
Molina w końcu wyszedł na rozszalałe słońce. Wszędzie dookoła rozciągał się jałowy, spalony słońcem krajobraz pełen nagich skał i kamieni, mniejszych lub większych. Mimo solidnie przyciemnionej szyby wizjera blask był tak silny, że trudno było powstrzymać łzawienie oczu. Zastanawiał się, czy radio wyłapuje jego tętno, pulsujące mu w skroniach i ciężki oddech.
— Tędy — usłyszał w słuchawkach głos Alexiosa. — Po każę panu, gdzie ekipa znalazła te skały, którymi się pan tak interesuje.
Poruszając się jak automat, Molina szedł za lśniącą, odzianą w zbroję skafandra postacią Alexiosa, po nagim, nierównym gruncie. Spojrzał na wiszące nad nim potężne, złowieszcze słońce.
— Pamiętał pan o zabraniu zestawu narzędzi i pudełek na próbki, prawda? — spytał Alexios, prawie się z nim drocząc.
— Mam je — odparł Molina, kiwając głową we wnętrzu hełmu. W tym glosie było coś znajomego. Dlaczego głos przesyłany przez radio wydawał się mu znajomy, skoro wcale nie znał tego człowieka?
Posuwali się z trudem idąc po opustoszałej równinie, omijając skały bezładnie porozrzucane po gruncie. Jeden z kamieni był wielki jak dom, potężny i stateczny w świetle słońca. Grunt nieco falował, ale nie mieli problemu z pokonywaniem łagodnych wzniesień i niegroźnych spadków. Molina dostrzegł z prawej jakiś rów czy rozpadlinę. Alexios prowadził ich z dala od niej.
Molina uświadomił sobie, że w skafandrze jest gorąco. Pewnie istniał jakiś system chłodzenia, ale i tak Molina czuł się, jakby ktoś go podsmażał. Gdyby radiatory zawiodły, gdyby elektryczny układ skafandra wyłączył się, byłbym martwy w ciągu minuty albo dwóch! Próbował nie myśleć o takich rzeczach, ale pot cieknący mu po czole i piekące oczy sprawiały, że było to niemożliwe.
— Zbliżacie się do granicy zasięgu kamery — ostrzegł ich w słuchawkach głos kontrolera. Brzmiał, jakby Rosjanin był nieomal znudzony.
— Spokojnie — odparł Alexios. — Jesteśmy prawie na miejscu.
Niecałą minutę później Alexios zatrzymał się i odwrócił wolno, jak mechaniczny gigant z zardzewiałym łożyskami.
— To tutaj — oświadczył radośnie.
— Tutaj? — Molina dostrzegł, że znajdują się w płytkim obniżeniu terenu, prawdopodobnie kraterze meteorytowym, o średnicy jakichś stu pięćdziesięciu metrów.
— Właśnie tu ekipa budowlana znalazła te skały, którymi się pan zainteresował.
Molina patrzył na upstrzony skałami grunt. Nie było tu tyle pyłu co na powierzchni Księżyca. Przeszli spory kawałek drogi, a ich buty były prawie czyste. Dostrzegł jednak świeże odciski butów, odcinające się jasno od ciemniejszego gruntu.
— Co ekipa budowlana robiła w takim miejscu? — zapytał ku swojemu zdziwieniu.
Alexios przez chwile milczał.
— Szukali nowych lokalizacji. Nasza baza prędzej czy później się rozrośnie.
— I znaleźli te skały z bioznacznikami tutaj, w tym miejscu?
Wyobraził sobie Alexiosa kiwającego poważnie głową w hełmie.
— Przecież od razu widać, które skały zawierają bioznaczniki — rzekł Alexios. — To te ciemniejsze.
Molina dostrzegł, że po dnie płaskiego krateru porozrzucane są dziesiątki ciemnoczerwonych skał. Zapomniał o wszystkich innych pytaniach i zaczął odpinać swoje narzędzia od paska, po czym wysunął uchwyt i zaczął zbierać próbki — i prawdopodobnie znajdujące się w nich formy życia.
Zostawienie ośmioletniego syna na Ziemi nie było łatwe, ale Lara Tierney Molina była kobietą zdeterminowaną. Wiadomości, jakie otrzymywała od męża znajdującego się na pokładzie szybkiego japońskiego statku, były tak rozpaczliwe i pełne bólu, że nie mogła zostawić go dłużej samego. Odlatując nagle na Merkurego powiedział jej, że będzie całkowicie zajęty pracą, a poza tym spartańska baza nie byłaby dla niej właściwym miejscem. Ale natychmiast po odlocie zaczął co wieczór wysyłać rozpaczliwie pełne przygnębienia wiadomości, prawie bliski łez z powodu swej samotności i smutku. Było to tak niepodobne do Victora, że Lara w końcu rozszlochała się na widok przybitego oblicza męża.
Próbować go rozweselić, wysyłając mu radosne odpowiedzi albo każąc Victorowi Juniorowi wysyłać wiadomości do ojca, ale jednostronne wiadomości Victora, jakie docierały z Merkurego, były nadal pełne takiego smutku, że serce pękało.
Ustaliła z siostrą opiekę nad Juniorem i poleciała z Ziemi na orbitę okołoksiężycową statkiem korporacji Mastersona, a następnie wsiadła na pokład frachtowca Urania, który wiózł zaopatrzenie lecąc wolno po oszczędnej orbicie Hohmanna. Nie mogła sobie pozwolić na takie luksusy jak szybki statek o dużym przyspieszeniu; Fundacja „Energia słoneczna” nie miała zamiaru za to płacić. Leciała więc na Merkurego przez cztery miesiące, w kabinie rozmiaru szafy, dzieląc pokrytą rysami i plamami łazienkę z trzema mężczyznami i dwoma kobietami z załogi frachtowca.
Martwiła się przede wszystkim koniecznością przebywania w takiej bliskości z obcymi ludźmi, ale okazali się dość sympatyczni. Już po kilku dniach od startu Lara dowiedziała się, że obie kobiety są heteroseksualne, a jedna sypia z oficerem łącznościowym statku. Dwóch pozostałych mężczyzn nie wykazywało zainteresowania nią, za co Lara była im wdzięczna. Cała załoga traktowała ją z szorstkim szacunkiem; jadali razem posiłki i zaprzyjaźnili się w taki sposób, w jaki zaprzyjaźniają się towarzysze podróży, wiedząc, że po zakończeniu podróży pewnie się już nigdy nie zobaczą.
Lara Tierney urodziła się w zamożnej rodzinie. Kiedy powodzie wywołane efektem cieplarnianym wygnały jej rodzinę z eleganckiego nowojorskiego apartamentu, przeprowadzili się do Kolorado, by odkryć, że ich letni dom zmienił się w posiadłość nad jeziorem. Ojciec zdecydował, że zamieszkają tam na stałe. Lara była wówczas jeszcze dzieckiem, ale pamiętała jak przez mgłę strzelaninę w lesie, kiedy Gwardia Narodowa walczyła z intruzami biwakującymi na ich ziemi; pełne wściekłości wrzaski, a czasem krzyk, który w sekundę uciszał wszystkie ptaki.
Życie było jednak w sumie dość przyjemne. Ojciec nauczył ją, jak posługiwać się karabinem i pistoletem i zadbał o to, żeby Larze zawsze towarzyszył ochroniarz, kiedy zagłębiała się w piękną, zieloną puszczę.
W szkole w Boulder jej przyjaciele powtarzali jej, że żyje się jej świetnie. Nieszczęścia najwyraźniej ją omijały. Była inteligentna, utalentowana i uprzejma dla wszystkich, których spotykała.
Lara wiedziała, że żadna z niej piękność. Miała ładne oczy, o ciepłej barwie, upstrzone bursztynowymi cętkami, ale miała też wąskie usta i uważała, że zęby ma zbyt duże w stosunku do wąskiej szczęki. Była bardzo chuda — na jej ciele ledwo zaznaczały się wypukłości. Nie miała jednak nigdy problemu z umawianiem się z młodymi ludźmi; lgnęli do niej jak żelazo do magnesu. Myślała, że przyczyną może być jej majątek, choć matka powiedziała jej, że dopóki się uśmiecha, nie będzie mieć problemów z mężczyznami.
Uganiali się za nią cieszący się największym powodzeniem chłopcy na uczelni. Victor Molina, szykowny i przystojny, został jej stałym adoratorem — i tak było, dopóki Molina nie przedstawił jej przyjaciela, poważnego, uwodzicielskiego młodego inżyniera nazwiskiem Mance Bracknell.
— Jest interesujący — rzekła Lara.
— Mance? — prychnął Molina. — To dziwak. Nie jest zainteresowany niczym poza pracą. I uważa, że jest jedynym przyjacielem, jakiego mam na kampusie.
— Wiesz, jacy są inżynierowie — ostrzegł ją inny student.
— Mają tak ograniczone poglądy, że mogliby zaglądać przez dziurkę od klucza obiema oczami.
Mimo to doszła do wniosku, że Bracknell jest fascynujący. Nie był ani trochę przystojny, przynajmniej jej zdaniem, a umiejętności współżycia w środowisku studenckim miał prawie żadne. Ubierał się niedbale; jego skromna garderoba sugerowała brak pieniędzy. Był jednak jedynym chłopcem w grupie, który nie zwracał na nią uwagi: był zbyt zajęty nauką. Dla Lary był przede wszystkim wyzwaniem. Miała zamiar zmusić go, żeby wytknął nos zza ekranu swojego komputera i poczuł zapach róż.
Podczas tego semestru ona i Molina spotykali się z młodym studentem inżynierii tylko na jednym kursie, obowiązkowych zajęciach z literatury angielskiej. Bracknellowi przychodziły one z trudem. Lara zdecydowała, że zaproponuje mu pomoc.
— Nie potrzebuję pomocy — rzekł Bracknell, jakby zwyczajnie stwierdzał fakt. — Po prostu nie interesuje mnie ten materiał.
— Nie interesuje cię Keats? Ani Szekspir? — była szczerze zdumiona.
Krzywiąc się ze złością, Bracknell oparł:
— A ciebie interesuje Bucky Fuller? Albo Raymond Loewy?
Nigdy nie słyszała tych nazwisk. Lara zawarła z nim układ: on zacznie odrabiać zadania z literatury, a ona zapisze się na podstawowe zajęcia z nauk ścisłych.
Molina nie był zachwycony.
— Tracisz czas. Na litość boską, Laro, przecież ten facet nawet nie nosi skarpetek!
Przebicie się przez ochronną skorupę Bracknella zajęło Larze kolejny semestr. Pewnego wieczora, gdy dość późno szli z jednego końca kampusu na drugi, Bracknell bezbłędnie, choć nieco beznamiętnie, wyrecytował wiersz Keatsa „Wigilia św. Agnieszki”, a potem powiedział, jakie jest jego największe marzenie. Larze zaparło dech.
— Wieża, która sięga w kosmos? Czy coś takiego można zbudować?
— Ja potrafię — odparł, bez sekundy wahania.
Chciał zbudować wieżę sięgającą do nieba, windę, która będzie transportować ludzi i ładunki na orbitę przy groszowych kosztach.
— Potrafię tego dokonać — powtarzał. — Wiem, że potrafię!
Poważnym problemem był zawsze stosunek wytrzymałości materiału do jego masy, a dzięki włóknom fulerenowym można ten problem rozwiązać i wybudować to cholerstwo!
Jego entuzjazm sprawił, że Lara spędzała długie godziny przy komputerze, usiłując dowiedzieć się, co to są włókna fulerenowe i jak można zbudować kosmiczną windę.
Przyjaciele nabijali się z jej nowego hobby i nazywali ją maniaczką. Molina dąsał się i stroił fochy, zły, że poświęca Bracknellowi więcej uwagi niż jemu.
— Jaki on jest w łóżku? — mruknął Molina pewnego dnia, gdy szli razem na zajęcia.
— Nie tak dobry jak ty, kochanie — odparła słodko Lara. — Kocham go za jego duszę, nie ciało.
I zostawiła go, stojącego w jesiennym słońcu pośród pożółkłych liści osiki, które zaścielały trawnik.
Minęło wiele miesięcy, aż w końcu Lara zrozumiała, że jest szczerze i beznadziejnie zakochana w Bracknellu i jego marzeniu, dzięki któremu loty kosmiczne miały stać się dostępne dla wszystkich.
Przed otrzymaniem dyplomu Lara użyła wpływów swojego ojca, by przedstawić Bracknella przemysłowcom i finansistom, którzy dysponowali środkami pozwalającymi na realizację tego marzenia. Większość z nich krzywiła się na pomysł zbudowania kosmicznej windy. Nazywali ją kosmicznym dziwactwem i mówili, że to nigdy nie będzie działać. Bracknell prezentował szaleńczy temperament: krzyczał na nich, wyzywał ich od idiotów i tępych ignorantów. Lara, przerażona jego brakiem ogłady, próbowała go uspokajać i załagodzić sprawę, pokazać mu, jak należy postępować z ludźmi, którzy uważali się za mądrzejszych, bo byli starsi i bogatsi.
Mijały lata. Bracknell utrzymywał się z przypadkowych zleceń inżynierskich, wciąż podróżował — techniczny wagabunda przemieszczający się między jednym projektem a drugim.
Lara spotykała go od czasu do czasu, a jej rodzice modlili się żarliwie, żeby wreszcie znudziła się nim i spotkała jakiegoś młodego człowieka bardziej w ich guście, kogoś w typie Victora Moliny. Choć czasem widywała się z Moliną, który pracował nad doktoratem, to całymi miesiącami, kiedy nie widziała Bracknella, myślała tylko o nim. Wbrew niechęci rodziców odwiedzała go, gdy tylko się dało.
I nagle, ni stąd ni zowąd zadzwonił z Ekwadoru, tak podekscytowany, że ledwo mogła zrozumieć, co mówi. Wcześniejsza próba zbudowania windy w Ekwadorze nie powiodła się; prawdopodobnie dopuszczono się oszustwa, ktoś pozorował prace i wyłudzał pieniądze od inwestorów. Rząd Ekwadoru chciał jednak kontynuować to przedsięwzięcie i konsorcjum banków europejskich zawiązało korporację, która miała tego dokonać, jeśli tylko udałoby mu się znaleźć firmę zdolną do realizacji tego projektu.
— Chcą mnie zatrudnić! — Bracknell prawie krzyczał, a jego oblicze na ekranie telefonu zdradzało takie podniecenie, że o mało nie dostał zadyszki. — Chcą, żebym poprowadził ten projekt!
— W Ekwadorze? — spytała, czując jak mocniej bije jej serce.
— Tak! Na równiku. Wybraliśmy lokalizację na szczycie góry.
— I naprawdę chcesz tam pracować?
— Oczywiście! Przyjedziesz do mnie?
— Tak! — odparła bez zastanowienia.
— Wyjdziesz za mnie?
Straciła oddech. Musiała zaczerpnąć powietrza, zanim odpowiedziała.
— Oczywiście!
Ale wieża Bracknella zawaliła się. Zginęły miliony ludzi. Jego samego okryto niesławą, oskarżono o ludobójstwo i wygnano z Ziemi na zawsze.
A teraz Lara Tierney Molina, żona najlepszego przyjaciela Bracknella, matka jego ośmioletniego syna, leciała rozlatującym się frachtowcem na Merkurego, żeby być ze swoim mężem.
I nadal marzyła o Mance Bracknellu.
Technicy wydobyli go z niezgrabnego skafandra, więc Molina złapał swoje pudełko z próbkami i popędził do prowizorycznego laboratorium, które upchał w niewielkim pomieszczeniu służącym mu za kwaterę w bazie na Merkurym.
Ze skrzynki z narzędziami, która odgradzała dostęp do wbudowanych szuflad, wygrzebał malutką piłę z diamentowym ostrzem. Siedząc po turecku na podłodze naciągnął na oczy okulary ochronne, włożył parę sterylnych rękawic, po czym złapał jeden z kamieni i natychmiast zaczął ciąć go na bardzo cienkie plastry.
Przyklęknął i wyjął ze skrzynki przenośny spektrometr masowy. Choć grawitacja na Merkurym była bardzo niska, urządzenie było tak ciężkie, że ledwo zdołał je podnieść.
— Przenośny to pojęcie względne — mruknął, rozglądając się za gniazdem energetycznym. Laser spektrometru wymagał znacznych ilości energii.
— Ciekawe, co się stanie, jeśli zgaśnie światło w całej bazie? — o mało nie zachichotał wkładając wtyczkę do gniazda. Jego pokój na pewno nie był sterylnym pomieszczeniem, ale Molina za bardzo się spieszył, żeby się tym przejmować.
Sprawdzę tylko kilka próbek, a resztę zbadam na pokładzie Himawari, powiedział sobie w duchu. Poza tym, tłumaczył sobie, to są świeże próbki, prosto z powierzchni planety, nie minęło wystarczająco dużo czasu, żeby ziemskie organizmy je skaziły.
Czas przestał mieć znaczenie. Godziny mijały, a Molina odcinał od próbek kolejne plasterki mikroskopijnej grubości i przepuszczał je przez spektrometr. Kiedy czuł się głodny albo senny, sięgał po dopalacze i wracał do pracy z nową energią. Szkoda, że nie zabrałem tunelowego mikroskopu skaningowego, pomyślał. Przez moment zastanawiał się, czy nie spytać Alexiosa: być może mieli jakiś w bazie, ale po zastanowieniu uznał, że lepiej będzie użyć tego, który znajdował się na statku. Cierpliwości.
Cierpliwość ustąpiła jednak rosnącemu podnieceniu. Były tutaj! Uświadomił to sobie po prawie czterdziestu godzinach pracy. Odsuwając z czoła cienki kosmyk włosów barwy piasku znad zaczerwienionych oczu, Molina stuknął jedną ręką w klawiaturę laptopa. Próbka zawierała mnóstwo związków PAH, poza tym były tam namagnesowane cząstki siarczków żelaza i kuleczki węglanów — nieomylny znak życia.
Na Merkurym jest życie! Molina nie posiadał się z radości. Miał ochotę zerwać się na równe nogi i krzyczeć, ale poczuł, że nogi ma obolałe i ścierpnięte po tylu godzinach siedzenia po turecku na podłodze. Pochylił się więc nad swoim laptopem i podyktował lakoniczny raport o swoim odkryciu do astrobiologicznego biuletynu, publikowanego elektronicznie przez Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów. Po chwili zastanowienia wysłał jeszcze kopię Międzynarodowemu Urzędowi Astronautycznemu. I jeszcze krótką, tryumfalną wiadomość dla Lary.
Uświadomił sobie, że nie zadzwonił do żony odkąd opuścił Ziemię, choć obiecał, że będzie rozmawiał z nią codziennie. Cóż, uśmiechnął się do siebie, wreszcie mam jej coś do powiedzenia.
Będę sławny! Molina szalał z radości. Będę mógł wybierać posady profesorskie. Będziemy mogli mieszkać, gdzie tylko zechcemy: Kalifornia, Edynburg, Nowe Melbourne, wszystkie najlepsze uczelnie astrobiologiczne na Ziemi!
Wstał powoli, czując, jak jego nogi przeszywają igły bólu. Utykając i śmiejąc się na głos, chodził po zagraconym pomieszczeniu, o mało się nie potykając o sprzęt, który sam porozrzucał, dopóki nie wróciło mu krążenie w nogach. Spojrzenie na cyfrowy zegar nad pryczą powiedziało mu, że kuchnię dawno już zamknięto na noc. Ale jakie to ma znaczenie? Był głodny, zadzwonił więc do Alexiosa. To on tu rządzi, powiedział sobie Molina. Powinien być w stanie skombinować jakiś posiłek dla odkrywcy życia na Merkurym.
Alexios sprawił się doskonale. Zaprosił Molinę do własnej kwatery na późną kolację, serwując nawet szampana w pokrytej kurzem butelce.
Astrobiolog dostrzegł, że kwatera Alexiosa nie jest większa od pomieszczenia Moliny, ale wyposażenie wyglądało na lepsze. Łóżko było chyba wygodniejsze od pryczy Moliny i było tam prawdziwe biurko zamiast niestabilnych wyciąganych blatów, no i dwa wygodne, wyściełane fotele. Ich kolacja — wędliny i chrupka sałatka — została wzbogacona miską owoców i szampanem. Molinie wszystko bardzo smakowało.
— Organizmy żywe? — dopytywał się Alexios. — Znalazł pan organizmy żywe?
— Jeszcze nie — odparł Molina, rozsiadając się wygodnie w luksusowym fotelu i żując pozbawione kości skrzydełko pseudokurczaka.
Brwi Alexiosa powędrowały w górę.
— W rzeczywistości — mówił dalej Molina — na Merkurym może wcale nie być organizmów żywych.
— Ale sądziłem, że powiedział pan…
Przechodząc w tryb wykładowy, Molina zaintonował:
— Odkryłem dowody aktywności biologicznej. Wykazują one, że na Merkurym kiedyś było życie. To, czy to życie nadal istnieje, to już inna kwestia, wymagająca dalszych badań i analiz.
Na nieco dziwnej twarzy Alexiosa odmalowało się zrozumienie.
— Rozumiem. Mówi pan, że kiedyś istniało tu życie, ale nie ma żadnej gwarancji na to, że nadal tu jest.
— Dokładnie — odparł Molina, nieco pretensjonalnie. — Będziemy musieli zorganizować zespoły poszukiwawcze, które przeczeszą powierzchnię planety i powiercą w skorupie.
— Szukając organizmów pod ziemią? Podobnych do ekstremofili, które znaleziono na Ziemi?
Molina pokiwał głową.
— I na Marsie. I na Wenus. A nawet na Io.
Alexios uśmiechnął się niewyraźnie.
— Ciekaw jestem, co na to wszystko biskup Danvers? Myśl o pozaziemskiej inteligencji najwyraźniej spędza mu sen z powiek.
— Och, nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakieś inteligentne istoty — rzekł Molina machając ręką. — Mikroby. Formy bakteryjne, tego szukamy.
— Rozumiem — Alexios zawahał się, po czym zapytał:
— Proszę mi powiedzieć, jeśli pojawią się tu zespoły poszukiwaczy i będą wiercili głębokie odwierty, jak to wpłynie na nasze przedsięwzięcie? W końcu planowaliśmy pozyskiwać rudy z powierzchni i oczyszczać je za pomocą nanomaszyn, żebyśmy mogli…
— To niemożliwe — odparł Molina bezbarwnym tonem.
— Niemożliwe?
— Nie możemy ryzykować skażenia ewentualnych organizmów z powodu operacji przemysłowych. A nanomaszyny mogą zniszczyć dowody na istnienie życia podczas poszukiwań.
Alexios rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu.
— Panu Yamagacie to się nie spodoba. Ani trochę.
A wypowiadając te słowa jakoś dziwnie się uśmiechał.
— Przecież to doprowadzi nas do ruiny! — krzyknął Yamagata, a na jego zwykle uśmiechniętej twarzy pojawił się grymas złości.
Alexios przyleciał na pokład statku, by osobiście przedstawić swemu szefowi złe wieści. Wzruszył bezradnie ramionami.
— Przepisy MUA są dość precyzyjne, sir. Nic nie może stanąć na drodze badaniom astrobiologicznym.
Dwóch mężczyzn stało w małym bąblu obserwacyjnym statku Himawari, zaciemnionym pomieszczeniu z wypukłą ścianą z zaciemnionej szkłostali. Przez kilka minut patrzyli w milczeniu, jak przesuwa się pod nimi rozżarzona, jałowa powierzchnia Merkurego.
— Nie wierzę, że tam może istnieć jakieś życie — mruknął wreszcie Yamagata.
Brwi Alexiosa uniosły się lekko.
— Znaleziono życie na powierzchni Wenus, która jest jeszcze gorętsza od Merkurego.
— Na Wenus jest płynna siarka i związki krzemu. Niczego takiego dotąd tu nie znaleziono.
— Na razie — szepnął Alexios.
Yamagata zmarszczył czoło i spojrzał na niego.
— Nie będziemy musieli wstrzymywać wszystkich prac — rzekł Alexios, próbując mówić lekkim tonem. — Nadal czekamy na satelity energetyczne z Selene. Ich montaż i uruchomienie to będzie poważne przedsięwzięcie.
— Ale skąd będziemy brali materiały eksploatacyjne do systemów podtrzymywania życia dla załogi? — mruknął Yamagata. — To miał zapewnić pański zespół na powierzchni.
Alexios zaplótł ręce za plecami i zapatrzył się na przesuwającą się w dole powierzchnię planety. Wiedział, że jego baza na Merkurym jest za mała, żeby ją dostrzec nieuzbrojonym okiem z orbity, na której znajdował się Himawari, mimo to wytężył wzrok, próbując dostrzec ten kopiec kamieni.
— A więc? — naciskał Yamagata. — Co pan proponuje?
Odwracając się, by spojrzeć na swego zdecydowanie nie zadowolonego pracodawcę, Alexios wzruszył ramionami.
— Sądzę, że skoro nie będziemy mogli czerpać materiałów do systemów podtrzymywania życia z merkuriańskiego regolitu, będziemy musieli sprowadzać je z Selene.
— To nas doprowadzi do bankructwa — mruknął Yamagata.
— Może okres zawieszenia nie potrwa długo — rzekł Alexios.
— Naukowcy przylecą, popatrzą i po prostu ogłoszą, że niektóre regiony zostaną wyłączone z naszych prac.
Nawet w cieniu, w półmroku bąbla obserwacyjnego, Alexios dostrzegł ponury wyraz na twarzy swego pracodawcy.
— To koniec wszystkiego — wyszeptał ciężko Yamagata. — Koniec.
Alexios zgadzał się z nim, ale zmusił się do prezentowania ponurego wyrazu twarzy.
Gotując się ze złości, ale usiłując utrzymywać uczucia na wodzy, Yamagata udał się do swojej prywatnej kwatery i uruchomił Roberta Forwarda. Dawno zmarły geniusz pojawił się na środku kajuty, uśmiechając się z pewnością siebie, nadal mając na sobie tę kiczowatą kamizelkę pod konserwatywną tweedową marynarką.
Z powodu tego uśmiechu i kamizelki Yamagata poczuł taką irytację, że nie mógł usiedzieć spokojnie. Chodził dookoła trójwymiarowego obrazu i objaśniał tę nieznośną sytuację. Holograficzny obraz Forwarda obracał się za nim, a ten doprowadzający do szału uśmieszek nie drgnął nawet o milimetr.
— Przecież odkrycie życia na Merkurym to fascynująca wiadomość — rzekł obraz. — Powinien być pan dumny, że przy czynił się do takiego odkrycia.
— Jak mamy kontynuować prace, skoro MUA zabroni nam wszelkiej działalności na powierzchni? — dopytywał się Yamagata.
— Przecież to nie potrwa wiecznie. Prędzej czy później zakaz zostanie zniesiony.
— Jak już Fundacja „Energia słoneczna” zbankrutuje.
— Ma pan cztery satelity energetyczne na orbicie Merkurego, a sześć następnych jest w drodze. Nie może pan już zacząć sprzedawać tej energii? Byłyby z tego jakieś pieniądze…
— Ogniwa słoneczne zbyt szybko ulegają degradacji! — warknął Yamagata. — Ich wydajność energetyczna jest za niska, żeby przynosiło to zysk.
Forward wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Spróbujmy więc znaleźć jakieś rozwiązanie problemu ogniw. Może należy je utwardzić albo chronić jakoś przed szkodliwym promieniowaniem słonecznym?
— Chronić je?
— Prawdopodobnie uszkodzenia powoduje ultrafiolet słoneczny — zastanawiał się Forward. — Albo cząsteczki wiatru słonecznego.
Yamagata opadł na swój ulubiony fotel.
— Cząsteczki wiatru słonecznego. Ma pan na myśli pro tony?
Forward pokiwał głową, aż jego pucołowate policzki zakołysały się.
— Gęstość energii protonu musi być znaczna z powodu bliskości Słońca. Mierzył to pan?
— Chyba nie.
— Jeśli to protony powodują uszkodzenia, można chronić satelity nadprzewodzącymi osłonami antyradiacyjnymi, tak jak statki kosmiczne.
Yamagata ściągnął brwi.
— Skąd pan wie o istnieniu nadprzewodzących osłon antyradiacyjnych? Zmarł pan na długo przed tym, jak statki międzyplanetarne zaczęły ich potrzebować.
— Mam dostęp do całego pańskiego archiwum — przypomniał Forward. — Wiem wszystko, co wie komputer.
Yamagata potarł z namysłem podbródek.
— Gdybyśmy zdołali uzyskać największą teoretyczną wydajność satelitów energetycznych, czy choćby się do niej zbliżyć…
— Byłby pan w stanie sprzedawać energię z zyskiem — do kończył myśl Forward. — I kontynuować prace nad statkiem.
Yamagata pokiwał głową i wyłączył go. Fizyk znikł, zostawiając Yamagatę samego w kajucie. Japończyk połączył się z Alexiosem, który już wrócił do bazy na powierzchni planety.
— Chcę się dowiedzieć, co powoduje zniszczenia ogniw słonecznych — oświadczył z powagą Yamagata. — To będzie nasz absolutny priorytet.
Na niewyraźnym obliczu Alexiosa na ekranie pojawił się taki wyraz, jakby ten oczekiwał takiego polecenia.
— Mała grupa już nad tym pracuje, sir. Skieruję do tej pracy więcej ludzi.
— Doskonale — rzekł Yamagata i dodał w duchu: miejmy nadzieję, że problem uda się rozwiązać, zanim MUA doprowadzi mnie do bankructwa.
Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów było nie tyle organizacją, co zbiorem potężnych instytucji. Obejmowało ono prawie sto uczelni z całego świata i nie było pośród nich ani jednej pary, która zgadzałaby się ze sobą we wszystkich kwestiach. Ponadto każda uczelnia była zbiorowiskiem wydziałów, od literatury starożytnej do astrobiologii, od psychodynamiki do paleontologii, od inżynierii genetycznej do wychowania fizycznego. Każdy wydział stał wytrwale na straży swojego budżetu, pieniędzy, pracowników i źródeł finansowania.
Zarządzanie nieustannie zmieniającą się plątaniną sojuszy, zależności, zazdrości i afer miłosnych wymagało niezłego administratora.
Jacqueline Wexler była właśnie takim administratorem. Na pozór urocza i czarująca, na spotkaniach ustępliwa i chętna do kompromisu, skrywała w duszy iście stalową determinację i potężny intelekt, który pozwalał jej sterować statkiem MKU wypełnionym tak chaotycznym zbiorem osobowości, do wspólnego celu, który wybierała ona. Znana powszechnie jako „Mamuśka Attyla”, Wexler na zewnątrz cała składała się z uśmiechów i uprzejmości, wewnątrz skrywając bezwzględną determinację.
Dzisiejsze posiedzenie komisji astrobiologicznej MKU było dość typowe. Dla Wexler było oczywiste, że na Merkurego należy wysłać doborowy zespół badaczy, by potwierdzić odkrycie doktora Moliny i zorganizować systematyczne badania ewentualnej biosfery planety. Istotnie, wszyscy zgromadzeni wokół stołu wydawali się zgadzać z tą propozycją.
Na tym jednak zgoda się kończyła. Kto powinien tam polecieć? Kto powinien to nadzorować? Jak należy postąpić w przypadku inwestycji komercyjnej, działającej na powierzchni Merkurego? Wszystkie te pytania omawiano już całymi godzinami. Wexler pozwoliła im się kłócić, doskonale wiedząc, czego od nich chce, zdając sobie sprawę z tego, że prędzej czy później się zmęczą i pozwolą jej podjąć ostateczne decyzje. Uśmiechała się więc słodko i czekała, aż ta zadufana w sobie banda staruchów i staruszek zacznie odczuwać znużenie.
Największym problemem w ich przypadku była najwyraźniej kwestia zarządzania zespołem wysłanym na Merkurego. Rywalizujące ze sobą uniwersytety walczyły zażarcie, wypominając sobie, co się da, pokrzykując: „Ostatnim razem to wy dostaliście najlepsze miejsce!” oraz „To nie fair!”.
Wexler pomyślała, że to, kto będzie wybierał naukowców do ekspedycji, jest stosunkowo nieistotne. Bardziej martwiło ją, kogo Nowa Moralność wyśle jako duchowego doradcę pilnującego naukowców. Oficjalnie obowiązki duchowego doradcy miały zaspokajać moralne i religijne potrzeby naukowców. W rzeczywistości, o ile Wexler było wiadomo, chodziło raczej o szpiegowanie i donoszenie centrali w Atlancie, co się tam dzieje.
Wiedziała, że na Merkurym jest już przedstawiciel Nowej Moralności: jakiś Danvers. Czy pozwolą mu nadal być głównym przedstawicielem Nowej Moralności dla nowo przybyłych, czy przyślą kogoś ważniejszego?
W Atlancie odbywało się podobne spotkanie. Miało ono miejsce w pięknym budynku centrali Nowej Moralności, ale przy niewielkim stole konferencyjnym siedziały tam tylko cztery osoby.
Arcybiskup Harold Carnaby siedział oczywiście na honorowym miejscu przy stole. W wieku prawie stu dwudziestu lat, arcybiskup był jedną z niewielu jeszcze żyjących osób, które były świadkami narodzin Nowej Moralności, w dawnych, złych czasach, kiedy to rozwiązłość i bezbożność sprowadziły na Ziemię gniew boży w postaci powodzi. Choć głębokie przekonania religijne nie pozwalały Carnaby’emu korzystać z takich kuracji odmładzających jak wstrzykiwanie telomeraz czy regeneracja komórkowa, nie widział niczego złego w korzystaniu ze wszelkiego rodzaju wspomagania mechanicznego, jakie oferowała nauka. Nie uważał, żeby korzystanie ze sztucznego rozrusznika serca czy implantów dializacyjnych było czymś niemoralnym.
Siedział więc na honorowym miejscu przy stole na swoim elektrycznym wózku, łysy, pokryty zmarszczkami i przypominający gnoma, oddychający ciężko przez plastikową rurkę doprowadzającą tlen do jego nosa. Jego mózg funkcjonował jednak doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy chirurdzy wstawili mu stenty w tętnice szyjną.
— Biskup Danvers to dobry kandydat — rzekł diakon siedzący po lewej stronie Carnaby’ego. — Sądzę, że doskonałe poradzi sobie z tym zadaniem, bez względu na to, ilu bezbożnych naukowców zostanie wysłanych na Merkurego.
Na ściennym ekranie widniało wyświetlone dossier Danversa, żeby Carnaby mógł na nie rzucać okiem od czasu do czasu. Najwyraźniej ktoś w firmie Yamagaty poprosił o oddelegowanie biskupa Danversa na Merkurego. Dziwne, pomyślał Carnaby, ci bezbożni inżynierowie i technicy raczej nie proszą o kapelana, a co dopiero o jakiegoś konkretnego. Danvers musi cieszyć się dużym szacunkiem. Wiedział jednak, że stawką jest coś więcej niż dbałość o czyjeś dusze.
— Być może powinniśmy wysłać mu kogoś do pomocy — zasugerował diakon z prawej. — Dwóch albo trzech asystentów. Możemy domagać się zapewnienia nam miejsc na statku, którym naukowcy polecą na Merkurego.
Carnaby skinął niezobowiązująco głową i skierował swoje kaprawe oczy na człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu, biskupa O’Malleya. Fizycznie O’Malley był przeciwieństwem Carnaby’ego: szeroki w ramionach i w pasie, z pucołowatą, zawsze zaczerwienioną twarzą, bulwiastym nosem upstrzonym ciemnoczerwonymi żyłkami. O’Malley był katolikiem i Carnaby nie do końca mu ufał.
— Jaka jest wasza opinia na ten temat, księże biskupie?
— Carnaby zawsze odmawiał stosowania tradycyjnych form zwracania się do biskupów. Per „ekscelencjo” ledwo przechodziło mu przez gardło, a „wasza miłość” w ogóle nie miało miejsca w jego słownictwie.
O’Malley nawet nie zadał sobie trudu, żeby odwrócić się i spojrzeć na dossier wyświetlone na ścianie.
— Danvers już całe lata temu, w Ekwadorze, pokazał, że jest twardy — odezwał się głosem tak potężnym, że okna drżały.
— Nigdy nie pozwolił, żeby osobiste sympatie stanęły mu na drodze wykonywania obowiązków. Poradzi sobie z naukowcami, to dla niego żaden problem. Jeśli macie ochotę, możecie przydzielić mu dwóch albo trzech asystentów, ale to on powinien rządzić na Merkurym.
— Od czasów Ekwadoru też się dobrze sprawił — zgodził się Carnaby, a jego głos brzmiał jak piszczenie nienaoliwionych zawiasów.
Dwaj diakoni natychmiast zrozumieli, co się dzieje i zgodzili się, że Danvers powinien stanąć u steru.
— Pamiętajcie — oznajmił Carnaby, układając swe chude, pokryte błękitnymi żyłkami dłonie na stole przed sobą — że za każdym razem, kiedy ateiści znajdują jakąś nową formę życia w kosmosie, ludzie tracą część swojej wiary. Nawet ci, którzy twierdzą, że istnienie życia pozaziemskiego to dowód na to, że Biblia się myli!
— Bluźnierstwo! — syknął jeden z młodszych diakonów.
— Naukowcy wyślą ekspedycję na Merkurego — mówił dalej Carnaby — i potwierdzą odkrycie Moliny. Ogłoszą tryumfalnie odkrycie nowej formy życia w miejscu, gdzie nie spodziewano się niczego znaleźć. Znowu większa liczba Wiernych porzuci wiarę.
O’Malley objął rękami swoje potężne ramiona.
— Nie, jeśli Danvers wykaże, że naukowcy się mylą. Jeśli ogłosi, że to nieprawda.
— Taka więc będzie jego prawdziwa misja — zgodził się Carnaby. — Robić wszystko, co jest konieczne, żeby zakwestionować opinię naukowców.
Diakon po lewej, młody i nadal niewinny, zamrugał niepewnie.
— Ale jak? Jeśli naukowcy przedstawią dowody, że na planecie istnieje życie…
— Więc Danvers musi zakwestionować ten dowód — warknął poirytowany Carnaby. — Powinien podważyć ich odkrycia.
— Nie rozumiem, jak…
O’Malley wyciągnął rękę i poklepał młodego człowieka po ramieniu.
— Danvers to wojownik. Próbuje się z tym nie zdradzać, ale ma duszę wojownika. Znajdzie jakiś sposób, żeby podważyć twierdzenia naukowców, jestem tego pewien.
Diakon po prawej zrozumiał.
— Nie musi udowadniać, że naukowcy się mylą, wystarczy jeśli rzuci cień wątpliwości, by Wierni mogli je odrzucić.
— A poza tym — rzekł Carnaby — najlepiej byłoby, gdyby wykazał, że ci bezbożnicy cały czas kłamią.
— To spore zamówienie — uśmiechnął się O’Malley.
Carnaby nie odwzajemnił uśmiechu.
Kapitan Shibasaki dopuścił się wygłoszenia ironicznego żartu w obecności swojego pracodawcy.
— Niezły tłok się tu zrobi — rzekł z kamienną twarzą.
Yamagata nie zwrócił uwagi na tę próbę zaprezentowania cierpkiego poczucia humoru. Stojąc obok kapitana na mostku Himawari z powagą obserwował ekran, na którym widniały dwa statki, nieomal jednocześnie wchodzące na orbitę wokół Merkurego.
Jednym z nich był frachtowiec Urania, składający się z okrągłego modułu załogowego, silników jonowych i kilkunastu potężnych kontenerów przyczepionych do jego długiej osi. Urania przewoziła sprzęt, który w rzeczywistości okaże się zbędny, jeśli naukowcy zakażą dalszej działalności komercyjnej na Merkurym. Leciała nim także żona Moliny, na które to wydarzenie Yamagata pozostawał doskonale obojętny.
Drugim pojazdem był szybki statek z napędem fuzyjnym Brudnoy, który wystartował z Ziemi z przyspieszeniem pół g, dzięki czemu naukowcy z MKU i biurokraci z MUA przylecieli na Merkurego w trzy dni. Yamagata żałował, że nie przestał przyspieszać i nie wpakował się prosto w Słońce. Niestety, wyhamował z gracją i zajął orbitę podobną do orbity Himawari. Przez główny bulaj mostka Yamagata widział, jak statek o kształcie dzwonu powoli obraca się na tle upstrzonej gwiazdami pustki kosmosu.
— Urania prosi o wysłanie wahadłowca, który ma przewieźć panią Molina — odezwał się Shibasaki, cicho i z szacunkiem.
— Zastanawiają się też, czy otrzymają pozwolenie na wyładowanie kontenerów z ładunkiem.
Yamagata splótł ręce za plecami.
— Równie dobrze mogą je zostawić na orbicie — mruknął. — Nie ma sensu sprowadzać ich na powierzchnię, dopóki się nie dowiemy, czego chcą naukowcy.
— A pani Molina?
— Proszę wysłać po nią wahadłowiec. Sądzę, że pan Molina będzie rad z przybycia żony.
— Dwóch naukowców z Brudnoy także prosi o pozwolenie na wejście na pokład i spotkanie się z panem — dodał niepewnie kapitan.
— Kolejne gęby do wykarmienia — mruknął Yamagata.
— I dwóch pastorów z Nowej Moralności. Asystenci biskupa Danversa.
Yamagata rzucił kapitanowi niechętne spojrzenie.
— Czemu nie przyślą przy okazji Mormońskiego Chóru Tabernakulum?
Kapitan ze wszystkich sił próbował powstrzymać wybuch śmiechu.
Molina poleciał na pokład Himawari natychmiast, gdy tylko skończył wstępne badanie skał w bazie na Merkurym. Znalazłszy się na pokładzie orbitującego statku, zamknął się w sterylnym laboratorium, z którego Yamagata uprzejmie pozwolił mu korzystać i spędzał całe tygodnie na badaniu swoich cennych skał.
Im dłużej je badał, tym bardziej rosła jego ekscytacja. Zawierały nie tylko związki PAH, węglany i siarczki. Kiedy zaczął oglądać próbki pod tunelowym mikroskopem skaningowym, dostrzegł malutkie struktury przypominające skamieliny żyjących dawno temu nanobakterii: pofałdowane stożki i spiralne sferoidy. Życie! Może od dawna wymarłe, ale kiedyś na Merkurym istniały organizmy żywe! Może nadal istnieją!
Przerywał prace tylko po to, żeby zjeść coś w biegu albo wysłać kolejny zbiór danych do biuletynu astrobiologicznego. Nie zażywał żadnych środków poprawiających sprawność umysłową; bynajmniej nie dlatego, żeby uważał, iż są uzależniające albo mają poważne skutki uboczne, po prostu zostały mu ostatnie sztuki z zapasu i wolał je zachować na czarną godzinę. Spał, kiedy już nie był w stanie utrzymać się na nogach, szedł do swojej kajuty powłócząc nogami i padał na koję, a potem szedł do laboratorium, gdy tylko zdołał otworzyć oczy, wziąć prysznic i wciągnąć na siebie czysty kombinezon.
Dopiero wiadomość, że za godzinę na pokład Himawari przybędzie jego żona, oderwała go od pracy. Przez całe tygodnie ignorował wszystkie wiadomości z wyjątkiem wysyłanych przez Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów. Przyjmował pochwały i odpowiadał na pytania; nie miał czasu na prywatne wiadomości od żony.
O mało nie przeżył szoku ze zdumienia; zrozumienie, co do niego mówi technik łączności zajęło mu dobrą chwilę.
— Lara? Tutaj? — spytał technika, którego oblicze widniało na ekranie ściennym kajuty.
Dopiero kiedy upewnił się, że wszystko dobrze zrozumiał, z ociąganiem zdjął przepocony kombinezon i ruszył do łazienki.
— Co ona tu robi? — zadawał sobie pytanie stojąc w strugach parującej wody. — Dlaczego przylatuje? Co się stało?
Ku zaskoczeniu Moliny, Yamagata sam czekał przy śluzie, gdy Molina tam dotarł, na kilka chwil przed przybyciem jego żony.
— Powinienem być na pana zły — rzekł Yamagata z uśmiechem, który miał świadczyć o czymś zupełnie przeciwnym.
— Zły? — Molina był szczerze zaskoczony. — Dlatego, że na Merkurym jest życie?
— Bo pańskie odkrycie może zrujnować moje przedsięwzięcie.
Molina spróbował odwzajemnić uśmiech, zadowolony z siebie.
— Obawiam się, że wielkiej wagi odkrycia naukowe są ważniejsze od zysków w biznesie. To główna zasada Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego.
— Tak — odparł Yamagata zdawkowo. — Zapewne tak jest.
Głośnik w metalowej grodzi ogłosił, że wahadłowiec z powodzeniem połączył się ze śluzą powietrzną Himawari. Molina znów zaczął się zamartwiać powodem przyjazdu Lary. Zobaczył, że światełka wskaźników na panelu wbudowanym w grodź zmieniły barwę z czerwonego na pomarańczowy, a wreszcie na zielony. Rozległo się trzaśniecie i klapa zaczęła się otwierać.
Członkini załogi, kobieta o wzroście Walkirii, odziana w kombinezon barwy spiżu, otworzyła klapę do końca i Lara Molina z wdziękiem przekroczyła grodź, po czym uśmiechnęła się na widok męża i rzuciła się mu w ramiona.
Uścisnął ją mocno i wyszeptał jej do ucha:
— Wszystko w porządku? U ciebie i w domu?
— W porządku, Victor Junior ma się świetnie — odparła z promiennym uśmiechem.
— Dlaczego nie dałaś znać, że przylatujesz? Co też cię…
Położyła mu palec na ustach.
— Później o tym pogadamy — rzekła, spoglądając w stronę Yamagaty.
Molina zrozumiał. Chciała porozmawiać z nim na osobności.
Yamagata zrozumiał ją opacznie.
— Proszę — rzekł. — Kolacja czeka. Musiała się pani nieźle wygłodzić na wikcie na frachtowcu.
Może i nie jest pięknością, pomyślał Yamagata siedząc na honorowym miejscu przy stole, ale na pewno jest urocza.
Posadził panią Molina po swojej prawej stronie, a jej męża po lewej. Dalej siedzieli: biskup Danvers i Alexios naprzeciwko siebie, i dwóch współprzewodniczących naukowego zespołu badawczego MKU obok nich. Na końcu stołu zasiadł kapitan Shibasaki.
Yamagata dostrzegł, że Lara Molina jest nieprawdopodobnie szczupła; przypominała mu jacht podczas regat, smukła, zgrabna, ciesząca oko. W jej rysach nie było nic nadzwyczajnego, ale jej oczy barwy bursztynu ożywiały się, gdy mówiła. Kiedy milczała, nie spuszczała wzroku z męża, czasem tylko rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę Alexiosa. Alexios gapił się na nią bezwstydnie, jakby była pierwszą kobietą widzianą przez niego od wieków.
Molina święcił tryumf; żona spijała mu z ust każde słowo, a dwóch czołowych ziemskich astrobiologów również przysłuchiwało się z uwagą. Wyglądało na to, że jego obawy związane z niespodziewanym przyjazdem żony nie zostawiły na nim śladu.
— Szczęście sprzyja przygotowanym — perorował z kieliszkiem wina w dłoni. — Nikt nie spodziewał się znaleźć śladów jakiejkolwiek aktywności biologicznej na Merkurym, ale ja zdecydowałem się tu przylecieć. Wszyscy mi mówili, że jestem durniem; nawet moja piękna żona powtarzała, że zmarnuję tylko kilka miesięcy, które lepiej wykorzystałbym na Jowiszu.
Jego żona przymknęła oczy i uśmiechnęła się z fałszywą skromnością.
— Co więc sprowadziło pana na Merkurego? — spytał Alexios.
Yamagata zauważył, że nawet nie tknął wina.
— Przeczucie. Może pan to nazwać intuicją. Może pan to nazwać przekonaniem, że życie jest o wiele bardziej wytrzymałe i wszechobecne niż potrafi to zrozumieć czołówka naszych biologów.
Starszy z naukowców MKU, Ian McFergusen, mężczyzna o rudobrunatnej brodzie i grubych brwiach, odezwał się z ciężkim szkockim akcentem:
— Kiedy uznany, lecz niemłody naukowiec mówi, że coś jest możliwe, prawie zawsze ma rację. Kiedy mówi, że coś jest niemożliwe, prawie zawsze nie ma racji.
Wszyscy zgromadzeni przy stole uprzejmie zachichotali, Molina najgłośniej.
— Prawo Clarke’a — rzekł młodszy z naukowców MKU.
— Istotnie — przytaknął Yamagata.
— Na pewno musiało to być coś więcej niż przeczucie — powrócił do tematu Alexios, uśmiechając się krzywo.
Yamagata dostrzegł, że pani Molina patrzy teraz na Alexiosa. Jest na niego zła, bo podaje w wątpliwość słowa jej męża?
Molina najwyraźniej tego nie zauważył. Opróżnił kieliszek i odstawił go na obrus tak ostrożnie, że Yamagata pomyślał, iż jest pijany. Jeden z kelnerów dolał mu wina.
— Więcej niż przeczucie? — odpowiedział w końcu Molina. — Tak. Oczywiście. Nikt nie opuszcza kochającej żony i nie jedzie w takie piekło tylko z powodu przeczucia. Zapewniam pana, że było to coś więcej niż przeczucie.
— A co o tym zdecydowało? — uśmiechnął się Alexios, a Yamagata pomyślał, że ten uśmiech przypomina minę kobry na chwilę przed atakiem.
— To zabawne — rzekł z uśmiechem Molina. — Dostałem wiadomość, że ekipa pracująca na powierzchni Merkurego znalazła dziwne skały. Wzbudziło to moją ciekawość.
— Wiadomość? Od kogo? — spytał biskup Danvers.
— Anonimową. Nie była podpisana. — Molina pociągnął kolejny łyk wina. — Myślałem, że to od ciebie, Elliot.
— Ode mnie? — Danvers był szczerze zdumiony. — Nie wysyłałem ci żadnej wiadomości.
Molina wzruszył ramionami.
— Ktoś ją wysłał. Pewnie któryś z robotników pracujących na powierzchni planety.
— Dziwne skały? — zastanawiał się głośno Alexios. — I to wystarczyło, żeby spakował pan walizki i ruszył na Merkurego?
— Nie miałem w lecie nic do roboty — odparł Molina. — Ubiegałem się o asystenturę. Pomyślałem, że małe poszukiwania na Merkurym będą dobrze wyglądały w życiorysie. A w każdym razie mi nie zaszkodzą.
— I przydały się! — rzekł Danvers.
— Pewnie tak — odparł Molina, znów sięgając po kieliszek.
— Ależ na pewno — dodał Alexios.
Yamagata zauważył, że wypowiadając te słowa Alexios patrzył prosto na Larę Molinę.
— Jakie wiadomości? — Molina zamrugał ze zdumienia.
On i Lara byli sami w kajucie, którą tak szczodrze zaoferował im Yamagata. Była większa od pomieszczenia, które poprzednio zajmował Molina na pokładzie statku. Japońska załoga przenosząc bagaże Moliny do nowej kajuty żartowała sobie, mówiąc o niej „apartament dla nowożeńców”. Oczywiście po japońsku, żeby gaijin nie poczuł się nieswojo z powodu tego niewinnego żartu.
— Nie mogłam zostawić cię tu samego — rzekła Lara, rozpakowując swoją torbę podróżną na podwójnym łóżku, jakie stało w kajucie. — Wyglądałeś na tak smutnego i samotnego.
Molina wiedział, że nie wysyłał do żony ani jednej wiadomości, jeśli nie liczyć tryumfalnych wieści o odkryciu. Pamiętał także, że obiecał kontaktować się z nią codziennie, kiedy nie byli razem.
— Dostawałaś ode mnie wiadomości? — upewnił się.
Przerwała na moment wyciąganie rzeczy z torby, odwróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Victorze, nie ma się czego wstydzić. Oczywiście, że dostawałam twoje wiadomości. Były cudowne. Czasem płakałam słuchając ich.
Albo ja zwariowałem, albo ona, pomyślał Molina. Czy ona miała halucynacje? Pomieszały jej się marzenia z rzeczywistością?
— Laro, najdroższa…
— A inne były tak smutne, tak wzruszające… o mało mi serce nie pękło. — Pocałowała go delikatnie w usta.
Molina poczuł, że drży. Przez prawie dziesięć lat małżeństwa nauczył się jednego: z sukcesem nie należy się kłócić. Przyjmuj korzyści, kiedy się pojawiają, bez względu na okoliczności. W karierze naukowej ta zasada też się przydawała.
Pocałował ją jeszcze mocniej i mocno przytulił. W milczeniu usiedli na brzegu łóżka. Molina zepchnął częściowo rozpakowaną torbę podróżną żony z łóżka; w niskiej grawitacji Merkurego spadła na podłogę z delikatnym stuknięciem. Położyli się obok siebie i Molina zaczął zdejmować z żony ubranie.
Jutro spróbuję się dowiedzieć, o co chodzi z tymi wiadomościami, powiedział sobie w duchu, czując, jak wzbiera w nim pożądanie. Jutro będzie na to dość czasu.
Po obiedzie na pokładzie Himawari, Dante Alexios wrócił do bazy Goethe na powierzchni Merkurego. Lara nie zmieniła się ani trochę, pomyślał. Jest równie piękna jak dziesięć lat temu. A może nawet piękniejsza.
Ciekawe, czy mnie poznała, zastanawiał się rozbierając się w swojej malutkiej kwaterze. Twarzy na pewno nie, ale pewnie zapamiętała mój głos. Nanomaszyny nie zmieniły mojego głosu.
Wyciągnął się na łóżku i patrzył na niski sufit. Czujniki w pomieszczeniu automatycznie wyłączyły światło, a wymalowany na suficie motyw gwiazd zajarzył się lekko.
Victor wyglądał na zdziwionego przybyciem żony, pomyślał Alexios. Poczekajmy, aż mu powie o wiadomościach. Facet chyba zwariuje, próbując dowiedzieć się, o co w tym chodzi. Kto byłby na tyle szalony, żeby wysyłać listy miłosne do Lary, podrabiając jego głos i twarz?
Nie było to wcale trudne. Alexios w tajemnicy skopiował twarz i głos Moliny z uniwersyteckiego dossier. Nałożenie obrazu na wiadomości, które sam stworzył, nie było potem trudne. Włożył tyle serca w te wiadomości, wszystko, co chciał jej powiedzieć. Korzystał z najlepszych źródeł: Szekspir, Browning, Rostand, Byron i cała reszta.
Mówił Larze o tym, jak bardzo ją kocha, że zawsze ją kochał i zawsze będzie kochał. Ale mówił to korzystając z obrazu i głosu jej męża. Nie ośmielił się użyć własnych. Jeszcze nie teraz.
Ian McFergusen był przysadzistym mężczyzną o wyrafinowanym guście. Rozczochrana bujna broda i krzaczaste brwi sprawiały, że wyglądał jak góralski wojownik z dawnych lat, ale poświęcił swą karierę badaniu życia. Był biologiem, a nie walecznym Szkotem machającym obusiecznym mieczem.
A jednak był też wojownikiem. Na studiach był znany jako twardy, niezależny myśliciel. Niepokorny, nie dający o sobie zapomnieć jak gwóźdź w bucie, niewygodny jak cierń pod siodłem. Rzadko przyjmował na wiarę powszechnie zaakceptowane mądrości w jakiejkolwiek dziedzinie. Zadawał niewygodne pytania, które większość ludzi najchętniej zamiotłaby pod dywan.
McFergusen analizował wszystkie dane dotyczące merkuriańskiej biologii, które Molina wysyłał na Ziemię. Siedząc w swojej kajucie, sącząc, jak co dzień, szklaneczkę whisky bez wody na dobranoc, musiał przyznać, że dane są imponujące. Melina chyba rzeczywiście coś odkrył, powiedział sobie McFergusen.
Coś jednak nie dawało mu spokoju. Gdy wysączył whisky i odstawił pustą szklaneczkę na nocny stolik, zaczął przebierać nerwowo palcami, szarpać brodę, ściągając grube brwi. Wszystko to jest jakieś łatwe, powiedział sobie. O wiele za łatwe. Zaczął przechadzać się po swojej wąskiej kajucie. Molina otrzymuje anonimową wiadomość, potem dostaje garść skał, które znaleźli robotnicy budowlani. Wszystko w tym samym miejscu.
Skały zawierają związki PAH i wszystkie inne bioznaczniki, to pewne. Ale to jest za łatwe. Za proste. Natura nie podsuwa dowodów na talerzu.
Potrząsnął bujną czupryną i opadł ciężko na koję. Może robię się stary i marudny, powiedział sobie w duchu. A potem uderzyła go kolejna myśl: może zazdroszczę mu młodości.
— Jak dotąd — mówił Alexios — naukowcy nie znaleźli innych miejsc, gdzie występowałyby bioznaczniki.
Yamagata przybył na to spotkanie na powierzchnię Merkurego, opuszczając pokład Himawari po raz pierwszy od miesiąca. Od prawie pięciu tygodni naukowcy przeczesywali powierzchnię Merkurego automatycznymi pojazdami, poszukując kolejnych skał, które zawierałyby ślady życia.
— Nadal zabraniają nam rozbudowy bazy — mruknął Yamagata. Był zbyt zdenerwowany, żeby skorzystać z fotela, który podsunął mu Alexios. Stał z rękami splecionymi z tyłu i patrzył na ekran zajmujący całą ścianę niewielkiego biura Alexiosa.
Widniał na nim jałowy, upstrzony skałami krajobraz w okolicach bazy: Słońce stało wysoko i prażyło ziemię tak, że wyglądała jakby miała zacząć się topić.
Ponury krajobraz doskonale pasował do nastroju Yamagaty. Jeśli naukowcy szybko nie uchylą zakazu działalności komercyjnej na powierzchni planety, Fundacja „Energia słoneczna” wkrótce zbankrutuje. Frustracja wywoływała u Yamagaty wściekłość. Mimo wszystkich nauk, jakie odebrał od lamów, doszedł do wniosku, że akceptowanie tego, co się dzieje, jest niemożliwe. Okazanie cierpliwości także. Yamagata miał ochotę zwinąć McFergusena i jego ekipę, i wysłać ich z powrotem na Ziemię. Dziś. Teraz.
Stając przy nim z szacunkiem, Alexios rzekł cicho:
— Przynajmniej nie marnujemy czasu. Wstępne testy satelity energetycznego z osłoną wyglądają całkiem dobrze.
Yamagata zwrócił się w jego stronę. Alexios był nieco od niego wyższy, co jeszcze pogłębiało jego dyskomfort.
— Jak przypuszczaliśmy, przyczyną degradacji ogniw słonecznych jest strumień protonów — mówił dalej spokojnie.
— A osłony nadprzewodzące ochronią ogniwa?
— Komputer! — zawołał Alexios. — Pokaż wyniki testu osłony.
Kraj obraz na ekranie ściennym znikł; zastąpiło go kilka wykresów z krzywymi: czerwone, zielone, żółte, niebieskie. W miarę wyjaśnień Alexiosa Yamagata zrozumiał, że tarcze nadprzewodzące robiły dokładnie to, co przewidziała osobowość Forwarda.
— Duży ładunek dodatni wokół ogniw odchyla protony — tłumaczył Alexios — a pole magnetyczne utworzone przez nadprzewodzący drut odpycha elektrony.
— W przeciwnym razie elektrony zlikwidowałyby ładunek dodatni — mruknął Yamagata, dając swojemu pracownikowi do zrozumienia, że pojmuje związane z problemem zagadnienia fizyczne.
— Dokładnie — pokiwał głową Alexios. — Możemy więc wyposażyć satelity w osłonę i uzyskać z nich moc zbliżoną do nominalnej, jeśli tylko… — zawiesił głos.
— Jeśli co? — warknął Yamagata.
— Jeśli tylko stać nas na nadprzewodzący drut.
— Jest kosztowny.
— Bardzo kosztowny. Ale większość pierwiastków, z których można wytwarzać nadprzewodzący drut, występuje w glebie na Merkurym.
— Ma pan na myśli regolit — rzekł Yamagata.
Alexios skinął lekko głową.
— Proszę mi wybaczyć. Oczywiście, regolit. Gleba sugeruje, że występują w niej istoty żywe, prawda?
— Możemy więc produkować tu nadprzewodniki, tak? Z miejscowych materiałów?
— Tak sądzę. Gdybyśmy użyli nanomaszyn, mogłoby to być stosunkowo niedrogie.
— Jeśli tylko znów pozwolą nam pracować na powierzchni — mruknął Yamagata.
Alexios powstrzymał cyniczny uśmieszek, który właśnie zaczął wypełzać mu na twarz. Przybrał znów maskę zatroskania, po czym dodał:
— Tak, musimy najpierw uzyskać pozwolenie MUA, zanim zaczniemy cokolwiek robić.
Yamagata gotował się ze złości. Zamiast recytować mantrę, w duszy przeklął Międzynarodowy Urząd Astronautyczny, Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów, ich wszystkich członków byłych i obecnych oraz ich matki i przodków do piątego pokolenia wstecz.
Ian McFergusen rozejrzał się po jałowym, spalonym słońcem kamienistym krajobrazie i potrząsnął głową. Nic. Przeszukaliśmy tyle miejsc i nic. Tylko to jedno miejsce, blisko bazy zbudowanej przez ludzi Yamagaty.
Dzięki sprzętowi VR, który zespół MKU przywiózł ze sobą, McFergusen mógł siedzieć w laboratorium, które stworzono na pokładzie Brudnoy i obserwować z bliska działania zdalnie sterowanego pojazdu-robota na powierzchni Merkurego. Kiedy po raz pierwszy korzystał ze sprzętu VR, jeszcze podczas trzeciej ekspedycji na Marsa, wydawało mu się to cudem. Widział, czuł, słyszał wszystko, co dzieje się z robotem tysiące kilometrów od niego, siedząc wygodnie w bazie. A teraz, tyle lat później, VR wydawała się jeszcze jednym narzędziem, nie bardziej cudownym niż silniki fuzyjne napędzające międzyplanetarne szybkie statki albo mikroskopy tunelowe, dzięki którym widać było pojedyncze atomy.
Siedząc na laboratoryjnym taborecie, z głową i rękami w hełmie i rękawicach VR, McFergusen podniósł kawałek skały przypominającymi szczypce kraba manipulatorami i ustawił go obok czujników. Całkowicie zwyczajny kawałek materiału wulkanicznego, pomyślał. Silnymi manipulatorami robota zgruchotał skałę, po czym znów podstawił ją pod czujniki i przez kilka minut skanował ujawnione wnętrze.
Nic. Żadnych związków PAH, żadnych siarczków, żadnych kulek żelaza. Jeśli przejrzę ją pod mikroskopem tunelowym statku, nie znajdę też żadnych struktur rzędu nanometra. Z obrzydzeniem odrzucił zgruchotany fragment z powrotem na ziemię.
Przez dłuższą chwilę po prostu siedział: jego ciało znajdowało się na pokładzie Brudnoy, a oczy i ręce — przebywały na powierzchni Merkurego.
Jakim cudem w tym miejscu znalazły się tak bogate próbki, a gdzie indziej — nic? Oczywiście, przypomniał sobie, mamy do czynienia z całą planetą. Przez te kilka tygodni zbadaliśmy może kilkadziesiąt miejsc. Może szukamy w tych niewłaściwych.
Tylko że, rozmyślał, szukamy w miejscach podobnych do tych, w których Molina znalazł swoje próbki. Dotąd powinniśmy byli coś znaleźć.
Chyba że…
McFergusen nie dopuszczał do siebie możliwości, która co rusz pojawiała się w jego głowie. Powinniśmy rozwinąć sieć, przeszukiwać różne miejsca…
Wiedział, że to nie będzie łatwe. Yamagata dyszy nam w kark. Boże, on codziennie wysyła wiadomości do siedziby MUA, dopytując się, kiedy mu pozwolą zacząć znowu kopanie regolitu.
Nic nie jest łatwe, powiedział sobie McFergusen. Nigdy nie jest. I znów przyszło mu do głowy podejrzenie. Jakim cudem Molina mógł mieć tyle szczęścia?
Wiedział, że szczęście odgrywa w nauce dużą rolę. Zawsze lepiej mieć szczęście niż po prostu być inteligentnym. Ale aż takie szczęście? Czy to możliwe?
Victor Molina siedział w swoim laboratorium, przeglądając obraz z mikroskopu tunelowego — ostatnie próbki skał sprowadzone z powierzchni. Nic. Próbki były równie martwe jak próbki z powierzchni Księżyca. Nic. Żadnych hydratów, żadnych cząstek organicznych, żadnych molekuł o długich łańcuchach. Wszystko wyżarzone na proch i martwe.
Rozsiadł się wygodnie i potarł oczy ze znużeniem. Jak to możliwe? Nawet próbki pyłu zdrapanego z gruntu nie wykazywały śladu bioznaczników.
Usiadł prosto i przypomniał sobie, że próbki pyłu z powierzchni Marsa badane przez starą sondę Viking także nie wykazywały śladów działalności biologicznej. W gruncie nie było ani śladu molekuł organicznych. A na Marsie przecież jest życie — kiedyś nawet było życie inteligentne, dopóki nie zniszczyło go katastrofalne uderzenie meteorytu.
Odwrócił się i przyjrzał się skałom, które osobiście zbadał, gdy po raz pierwszy przybył na Merkurego. Były starannie zapakowane w przezroczyste plastikowe pojemniki. McFergusen chce, żeby pozwolił mu je wysłać na Ziemię w celu dalszego zbadania. Nigdy! Nie zamierzam spuszczać z nich oka. Wrócą na Ziemie dopiero razem ze mną, a inni będą je badać wyłącznie w mojej obecności.
Molina czuł gorący sentyment do tych skał. Były kluczem do szacunku i podziwu, jakie czekały na niego w przyszłości, jego biletem do Sztokholmu i Nagrody Nobla.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ktoś puka do drzwi laboratorium, czy raczej wali w nie tak mocno, że aż się trzęsą.
— Wejść — warknął zirytowany.
Biskup Danvers odsunął drzwi i wkroczył do laboratorium z ponurą miną na pulchnej twarzy. Drzwi zamknęły się automatycznie.
— Cześć, Elliott — rzekł obojętnym tonem Molina. — Jestem teraz raczej zajęty. — Było to kłamstwo, ale nie miał ochoty na wysłuchiwanie banałów starego przyjaciela.
— To jest oficjalna wizyta — oświadczył Danvers, stając zaledwie dwa kroki od drzwi.
— Oficjalna? — warknął Molina. — O czym ty mówisz?
Nie ruszając się z miejsca Danvers oznajmił:
— Przyszedłem tu jako biskup Kościoła Nowej Moralności.
Molina uśmiechnął się mimowolnie.
— Co masz zamiar zrobić, Elliott? Ochrzcić mnie? Czy pobłogosławić moje kawałki skał?
— Nie — odparł Danvers, a jego policzki lekko poczerwieniały. — Mam zamiar cię przesłuchać.
Brwi Moliny powędrowały w górę.
— Przesłuchać? Jak inkwizycja?
Twarz Danversa pociemniała, a dłonie zwinęły się w pięści. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą i przywołał na twarz słaby uśmieszek.
— Victorze, Nowa Moralność umieściła na moich barkach ciężkie brzemię. Przydzielono mi zadanie zakwestionowania twojego odkrycia — życia na Merkurym.
Molina uśmiechnął się i wyraźnie odprężył.
— Ach, o to chodzi.
— To poważna sprawa!
Molina skinął głową.
— Rozumiem cię.
Wskazał gestem drugie krzesło w pomieszczeniu.
— Usiądź i rozgość się.
Plastikowe krzesło z metalowych rurek zaskrzypiało, gdy Danvers opadł na nie całym ciężarem. Biskup wyglądał na spiętego i zaniepokojonego.
— Elliot, jak długo się znamy? — spytał Molina.
Danvers zastanowił się przez chwilę.
— Poznaliśmy się w Ekwadorze, ponad dwanaście lat temu.
— Bliżej czternastu.
— Pewnie tak. Ale nie widziałem cię od procesu w Quito, a to było jakieś dziesięć lat temu.
Molina znów pokiwał głową.
— W Ekwadorze byliśmy przyjaciółmi. Nie ma powodu, dla którego mielibyśmy przestać nimi być teraz.
Danvers wskazał gestem sprzęt laboratoryjny pod ścianami.
— Żyjemy w dwóch różnych światach, Victorze.
— Może w różnych, ale nie tak całkiem oddzielonych od siebie. Nie ma powodu, żebyśmy byli wrogami.
— Mam swoje obowiązki — rzekł nieco sztywno Danvers. — Otrzymuję rozkazy prosto z Atlanty, od samego arcybiskupa.
Molina westchnął lekko i rzekł:
— Dobrze. Powiedz w takim razie, czego od ciebie chcą?
— Jak ci już mówiłem, mam obalić twoją teorię, że na Merkurym istnieje życie.
— Nigdy tak nie twierdziłem.
— Albo kiedyś istniało, wieki temu — dodał Danvers.
— Tego raczej nie da się obalić, Elliocie.
— Z powodu związków chemicznych, które znalazłeś w skałach? — Danvers wskazał na plastikowy pojemnik.
— Zgadza się. Te dowody są niepodważalne.
— Ale, o ile mi wiadomo, McFergusen i jego ludzie nie znaleźli żadnych dowodów potwierdzających.
— Dowody potwierdzające! — prychnął Molina. — Mówisz jak naukowiec, Elliocie.
Danvers lekko się skrzywił.
— Twoi kumple-naukowcy bardzo się niepokoją, jeśli nie uda im się znaleźć tego samego, co odkryli inni.
Molina wzruszył ramionami.
— Merkury może i jest małą planetą, ale to jest i tak planeta. Cały glob. Jej powierzchnia może być równa powierzchni Eurazji. Jak sądzisz, jak starannie garstka naukowców może zbadać całą Eurazję, od wybrzeża Portugalii po Chiny? I to w parę tygodni?
— Przecież ty znalazłeś te skały pierwszego dnia pobytu na Merkurym.
— Tak. Miałem szczęście — nagle Molinie przyszła do głowy nowa myśl. — Może, rozumując twoimi kategoriami, to Bóg doprowadził mnie do tych skał.
Danvers zakołysał się na krześle.
— Nie żartuj z Boga. To bluźnierstwo.
— Nie chciałem cię obrazić, Elliocie — rzekł cicho Molina.
— Po prostu próbowałem ci przekazać moją ideę szczęścia słowami, które byś zrozumiał.
— Powinieneś spróbować się modlić — rzekł Danvers. — Twoi kumple-naukowcy nie wierzą w twoje szczęście. Ani w łaskę bożą.
— Chcę, żeby było to jasne — rzekł McFergusen ze swoim silnym szkockim akcentem — to jest całkowicie nieformalne spotkanie.
Nieformalne, powtórzył w duchu Molina. Jak przesłuchanie u koronera albo sesja z hiszpańskim inkwizytorem.
Szkocki fizyk siedział na honorowym miejscu przy stole, Molina usiadł po drugiej stronie. Wzdłuż stołu zasiedli inni naukowcy, których przysłała MUA, oraz biskup Danvers, który zasiadł po prawej stronie Moliny. Korzystali z sali konferencyjnej kapitana; było tu ciasno i duszno. Za dużo ludzi jak na takie pomieszczenie, pomyślał Molina.
— Choć komputer statku rejestruje wszystko, co tu powiemy — mówił dalej McFergusen — do centrali MUA nie zostanie przesłany żaden raport, dopóki każdy z tu obecnych nie będzie mógł zapoznać się z nim i dodać uwagi, jakie uzna za niezbędne. Czy to jest jasne?
Obecni zaczęli kiwać głowami.
McFergusen zawahał się na sekundę i kontynuował.
— Podstawowy problem jest taki, że nie zdołaliśmy znaleźć żadnych próbek z bioznacznikami.
— Z wyjątkiem odkrytych przeze mnie — dodał Molina.
— Istotnie.
— Jak pan to wyjaśni? — zapytała kobieta siedząca po lewej stronie Moliny.
Wzruszył ramionami.
— A jak pani wytłumaczy fakt, że podczas pewnej wojny w dwudziestym wieku pierwszy pocisk armatni wystrzelony na miasto Leningrad zabił jedynego słonia w zoo?
Wszyscy zachichotali.
Z wyjątkiem McFergusona.
— Przeczesujemy planetę od jakichś sześciu tygodni…
— Sześć tygodni na całą planetę? — wtrącił Molina. — Na prawdę sądzicie, że wszystko sprawdziliście?
— Nie, oczywiście, że nie. Ale pan znalazł te próbki pierwszego dnia, prawda?
Czując, jak narasta w nim gniew, Molina rzekł:
— Zapominacie państwo, że przyleciałem na Merkurego, bo dostałem wskazówkę od jakiegoś robotnika budowlanego. Nie poszedłem i nie wdepnąłem po prostu w te skały.
— Jaką wskazówkę i od kogo? — spytał jeden z młodszych mężczyzn.
— Nie wiem. Wiadomość była anonimowa. Rozmawiałem z robotnikami pracującymi na powierzchni i żaden nie przyznaje się do wysyłania mi jakiejkolwiek wiadomości.
— Anonimowa wiadomość, do której nikt się nie przyznaje? — mruknął McFergusen. — Nie sądzi pan, że to wygląda trochę mało wiarygodnie?
Kobieta po prawej stronie Moliny, pulchna, bardzo skupiona, odezwała się nagle:
— A dlaczego pan?
— Dlaczego ja co?
— Dlaczego akurat pan był adresatem tej wiadomości? Nie jest pan jakąś znaczącą postacią w badaniach planetarnych.
— Dlaczego nie był to profesor McFergusen? — wskazała gestem starszego mężczyznę. — Albo przewodniczący MUA?
— Tak — wtrącił ktoś z pozostałych. — Dlaczego wiadomość nie została przesłana do szefa działu astrobiologii jakiegoś bardziej znaczącego uniwersytetu?
— A dlaczego niebo jest niebieskie? — warknął Molina. — Skąd miałbym wiedzieć?
— Wiemy, dlaczego niebo jest niebieskie — rzekł McFergusen z lekkim uśmiechem na brodatej twarzy.
— Rozpraszanie Rayleigha — powiedziała młoda kobieta po drugiej stronie stołu.
— Problem w tym — oznajmił McFergusen głośno, by uciszyć pozostałych — że otrzymał pan anonimową wiadomość, która została przesłana bezpośrednio do pana, wiadomość, która doprowadziła pana do miejsca, w którym znalazł pan próbki, i nikt poza panem niczego podobnego nie znalazł.
— I nikt dotąd nie badał pańskich próbek — dodała kobieta z lewej.
Gotując się z oburzenia, Molina wysyczał:
— Sugerują państwo, że spreparowałem te próbki?
— Sugeruje — odparła, nieporuszona jego wybuchem — aby pozwolił pan nam przeprowadzić niezależne badania tych próbek.
Możliwe jest przecież popełnienie błędu w dobrej wierze — rzekł biskup Danvers cicho, kładąc rękę na ramieniu Moliny uspokajającym gestem.
— Jak Percival Lowell, który przez całe życie widział na Marsie nieistniejące kanały.
— Albo jak w przypadku ogłoszenia odkrycia planet wokół pulsara.
— Nikt nie podaje w wątpliwość pańskiej uczciwości, doktorze Molina — rzekł łagodnie McFergusen. — Nie możemy jednak być pewni wyników, dopóki nie sprawdzi ich ktoś trzeci. Na pewno pan to rozumie.
Molina skinął z niechęcią głową.
— Tak. Oczywiście. Przepraszam, że tak się zdenerwowałem.
Wszyscy przy stole odprężyli się i rozsiedli się wygodniej w krzesłach.
— Ale — dodał Molina, patrząc prosto na McFergusena — chcę być obecny przy przeprowadzaniu badań.
— Oczywiście — zgodził się McFergusen. — Nie widzę problemu. A państwo?
Nikt się nie odezwał.
— Doskonale. Możemy więc jutro zbadać skały. Obecny tu doktor Baines będzie najwłaściwszą osobą do tego zadania, prawda?
Molina skinął głową.
— Sam też przyjdę — dodał McFergusen, prawie jowialnym tonem. — Razem z panem, doktorze.
— Dziękuję — mruknął Molina przez zaciśnięte zęby i znów pokiwał głową.
— Musi mi pan pomóc! — rzekł drżącym głosem Molina. — Musi pan!
Dante Alexios siedział sztywno w swoim fotelu i starał się nie okazywać żadnych emocji.
— Ja muszę panu pomóc?
— Nikt inny mi nie pomoże. Jest pan jednym, który może coś zrobić.
Dwaj mężczyźni znajdowali się w małym, pustym biurze Alexiosa. Molina przechadzał się tam i z powrotem jak zwierzę w klatce, Alexios siedział nieruchomo, tylko śledził Molinę wzrokiem jak drapieżnik za ofiarą.
Molina podszedł do ściany, odwrócił się, podszedł do przeciwległej, znów się odwrócił.
— Muszę znaleźć więcej próbek! — wyrzucił z siebie. — Nie uwierzą mi, jeśli mi się nie uda. Muszę wyjść na powierzchnię i znaleźć więcej skał z bioznacznikami.
— Przecież ekipa MUA szuka próbek na całej planecie, prawda? — rzekł Alexios, tak spokojnym tonem, jak tylko zdołał.
— Zakazali nam wszelkiej działalności…
— Ekipa MUA! McFergusen i jego naukowcy! Banda niekompetentnych durni! Siedzą wygodnie na statku i wysyłają zdalnie sterowane łaziki, żeby odwaliły za nich całą robotę.
— VR to potężne narzędzie — droczył się Alexios.
Stojąc przed nim, pochylając się tak, że ich nosy prawie się stykały, Molina zaczął krzyczeć:
— Nie pozwalają mi na korzystanie z ich systemu VR! Pozwoliłem im zbadać moje skały, ale oni nie pozwolili mi nawet tknąć ich sprzętu! To nie fair!
Alexios powoli wstał, zmuszając Molinę, by cofnął się o parę kroków.
— I dlatego pan do mnie przyszedł?
— Ma pan traktory, które stoją bezczynnie w bazie. Chciał bym jeden pożyczyć. Muszę się stąd wydostać i znaleźć więcej próbek.
Na dziwnie nieregularnej twarzy Alexiosa pojawił się krzywy uśmieszek.
— Przepisy bezpieczeństwa zabraniają samodzielnego poruszania się traktorem.
Poczerwieniała twarz Moliny jeszcze pociemniała. Zanim zdołał się odezwać, Alexios dodał:
— Więc pojadę z panem.
— Pojedzie pan? — Molina o mało nie podskoczył z radości.
Alexios wzruszył ramionami w umniejszającym geście.
— Nie mam za wiele do roboty, dzięki MUA.
Mógł powiedzieć „Dzięki panu”, ale Molina nigdy nie dopuszczał takiej możliwości. Zapytał tylko:
— Kiedy? Jak szybko?
— Jak tylko będzie pan gotowy.
— Już jestem gotowy!
W rzeczywistości przygotowania zajęły Molinie cały dzień. Poleciał z powrotem na pokład Himawari, by zabrać niezbędny sprzęt, i nadeszła pora kolacji. Spędził więc noc na pokładzie statku z żoną. Alexios spał sam w swojej kwaterze i starał się nie myśleć o Molinie leżącym w łóżku z Larą. Zwykle spał niewiele, a kiedy już zdołał zasnąć, dręczyły go koszmary.
Molina dotarł do bazy wczesnym rankiem, z czterema skrzyniami sprzętu. Alexios ukrył rozbawienie i zaprowadził go do garażu, gdzie stały traktory bazy. Za nimi toczył się na gąbczastych kółkach wózek bagażowy, podążając za miniaturowym namiernikiem, który Alexios przyczepił sobie do paska.
Garaż był pusty i cichy.
— Pan Yamagata przyleciał tu tylko raz, kiedy MUA na łożyło na nas embargo — wyjaśnił Alexios, a jego głos odbijał się od zakrzywionego ożebrowania stalowych ścian. — Nie był zadowolony widząc, że cały sprzęt stoi bezczynnie.
Molina milczał. Traktory były proste w obsłudze i nosiły ślady użycia. Miały wielkie metalowe koła, wyglądające na sprężyste, i bąbel ze szkłostali dla kierowcy i pasażerów. Dwaj mężczyźni władowali sprzęt Moliny do bagażnika, po czym zamknęli ciężką cermetową klapę.
— Włożę skafander — rzekł Molina.
Alexios dostrzegł ciemne plamy potu na jego kombinezonie. Na pewno nie spocił się przenosząc te skrzynie, nie w tak niskiej grawitacji. Victor pewnie jest zdenerwowany. Albo boi się wychodzenia na zewnątrz.
Poszedł za Molina i także włożył skafander.
— Przecież nie będzie pan musiał opuszczać traktora — za protestował Molina, gdy zespół techników zaczął pomagać im we wkładaniu pękatych skafandrów.
— Chyba że pan wpakuje się w kłopoty — rzekł Alexios.
— Ach.
— Nie może pan czekać pół godziny albo więcej, zanim nie włożę skafandra.
— Cóż, przypuszczam, że nie.
Wreszcie byli gotowi, a niewygodne, solidnie izolowane skafandry zostały uszczelnione i sprawdzone przez techników. Alexios wywołał bazę przez radio skafandra.
— Doktor Molina i ja wyjeżdżamy traktorem numer cztery. Wyjedziemy poza zasięg kamery.
— Zrozumiałem — głos kontrolera brzmiał, jakby ten był znudzony. — Wyjeżdżacie poza horyzont. Słońce wyjdzie za godzinę i siedemnaście minut.
Flotylla miniaturowych satelitów otaczała planetę na niskich orbitach, więc każdy metr kwadratowy powierzchni Merkurego znajdował się zawsze w zasięgu co najmniej dwóch. Zapewniały one stałą komunikację i przesyłały dane pozycyjne.
— Słońce za godzinę siedemnaście — potwierdził Alexios.
— Udzielam zgody na opuszczenie bazy — rzekł kontroler.
Wspięcie się do traktora w niewygodnych skafandrach nie było łatwe, mimo niskiej grawitacji. Alexios usłyszał, jak Molina chrząka i sapie, aż wreszcie zajmuje miejsce po prawej stronie.
— Wygodnie? — spytał Alexios.
— Żartuje pan?
Alexios roześmiał się i uruchomił silnik elektryczny traktora, po czym przejechał przez otwartą śluzę.
— Czy mamy jakąś określoną trasę, czy po prostu się po włóczymy? — spytał Alexios, gdy zamknęła się wewnętrzna klapa śluzy i zaczęto wypompowywać powietrze.
Molina zmagał się z wydobyciem ze swojego pasa ze sprzętem mikrochipu wielkości paznokcia, aż w końcu wcisnął go do panelu sterowania traktora. Na ekranie pojawiła się mapa geodezyjna terenu z zaznaczonym czerwoną linią szlakiem.
Alexios przyjrzał się przez moment mapie, po czym postukał w nią odzianym w rękawicę palcem.
— To bardzo stromy żleb. Nie powinniśmy się tam pakować.
Po głosie w słuchawkach poznał, że Molina jest rozdrażniony.
— Najprawdopodobniej to właśnie jest miejsce, którego szukam.
Zewnętrzna klapa stanęła otworem. Jałowy krajobraz wyglądał na ciemny i złowieszczy, horyzont przerażająco nisko, tysiące gwiazd połyskujących nieruchomo nad nim. Alexios dostrzegł lśniące pasmo Mlecznej Drogi rozciągające się po niebie.
Wrzucił bieg i zlustrował stan instalacji elektrycznych na ekranie panelu sterowania. Ogniwa paliwowe naładowane, zapasowe akumulatory też. Kiedy wzejdzie Słońce, zasilanie przełączy się na baterie słoneczne.
Przejechali przez próg klapy i potoczyli się po nierównej kamienistej powierzchni.
— Obawiam się, że traktor nie wjedzie do tego wąwozu — oznajmił Alexios.
Molina milczał przez chwilę, choć Alexios słyszał jego oddech w słuchawkach hełmu, po czym rzekł:
— Dobrze. Proszę podjechać jak najbliżej, pójdę pieszo.
Brwi Alexiosa powędrowały w górę. Victor ma jaja, powiedział sobie w duchu. Albo, co bardziej prawdopodobne, nęka go jakiś demon.
Alexios wiedział, jak to jest być nękanym przez demony.
Molina siedział w milczeniu w ciężkim skafandrze pod ciśnieniem, podskakując lekko, gdy traktor toczył się obraną trasą. Przejechali przez płytki krater, w którym znaleziono poprzednie próbki. W światłach traktora wyglądał szaro i martwo.
Poczuł, jak ogarnia go niepohamowany gniew w miejsce niepokoju, który odczuwał z powodu przebywania na powierzchni tak nieprzyjaznej planety, gdzie można zginąć z powodu najmniejszego błędu.
Odkąd pozwolił McFergusenowi i jego dyletantom zbadać próbki, nie mogą się od nich oderwać. Jeszcze jeden test. Och, przyszedł nam do głowy jeszcze jeden sposób pobierania próbek. Nie ma pan nic przeciwko, jeśli potrzymamy je jeszcze przez dzień albo dwa?
Molina wiedział, że wyniki są identyczne z tymi, które sam uzyskał. A przynajmniej w granicach marginesu błędu. Po co więc nadal piłują moje kamienie? Co takiego chcą znaleźć, czego ja jeszcze nie znalazłem? Nie mogą mi odebrać zasług. Więc po co to robią, u licha?
Pomyślał, że chyba wie, o co chodzi. Próbują udowodnić, że się myliłem. Próbują mnie zdyskredytować. Szperają, grzebią, węszą i badają, dopóki nie znajdą jakiegoś błędu w analizie, jakiejś pomyłki.
Nigdy, powiedział sobie w duchu. Nie ma pomyłki. Nie ma błędu. Bioznaczniki tam są i bez względu na to, co robią, nie pozbędą się ich stamtąd.
Ale ciągle próbują, usiłują udowodnić, że się mylę. Molina sapnął z wściekłością, ledwo zdołał się opanować. Próbował sobie przypomnieć stare porzekadło: „Niezwykłe twierdzenia wymagają niezwykłych dowodów”. Kto to powiedział? Fermi? Sagan?
A co za pieprzona różnica, zżymał się w duchu. Dowody już są. Są prawdziwe, do licha. Nie sprawią, żeby znikły.
Ale nie będą usatysfakcjonowani, dopóki nie znajdzie się więcej próbek z bioznacznikami. Dobrze. Nie znajdą ich siedząc na orbicie i gmerając w tyłkach swoimi palcami VR. Więc ja je tu znajdę. Przywiozę więcej próbek i cisnę im je w twarz, aż będą musieli przyznać mi rację.
— Zbliżamy się do tego wąwozu — zaskoczył go głos Alexiosa w słuchawkach, przywracając go do rzeczywistości.
Odsuwając na bok swoje pełne złości rozmyślania, Molina dostrzegł z prawej strony długi, raczej prosty wąwóz, równoległy do ich trasy, rozpadlinę w skalistej powierzchni. Na mapie geodezyjnej nie wyglądał na głęboki, ale oglądany przez szkłostalową kopułę robił wrażenie Wielkiego Kanionu.
To tylko złudzenie, powiedział sobie. Nie ma światła, jeśli nie liczyć gwiazd, wszystko wygląda na ciemne, głębokie i przerażające.
— Gdzie mam się zatrzymać? — spytał Alexios.
Dziwne, jak ten głos w słuchawkach wydaje się znajomy, pomyślał Molina. A przecież nie mogłem go słyszeć, poznałem go parę tygodni temu. A mimo to…
— Gdzie stanąć? — powtórzył Alexios.
— Proszę podjechać jak najbliżej brzegu — poprosił Molina, czując, jak prawie skręca go z niecierpliwości i strachu.
Alexios podjechał do wąwozu tak blisko, że Molina na sekundę wystraszył się, że tam wpadną. Traktor zatrzymał się, a Molina zajrzał w cieniste głębiny.
— Lepiej poczekać, aż wyjdzie Słońce — doradził Alexios.
Molina pokiwał głową w hełmie i zaczął wstawać z fotela.
— Wyciągnę sprzęt z tyłu.
Alexios wystukał na klawiaturze panelu sterowania sekwencję otwierającą klapę w kopule po stronie Moliny.
— Pomogę panu.
Pracowali przy świetle gwiazd, przenosząc skrzynie ze sprzętem z bagażnika traktora. Jedna z metalowych skrzyń nie dała się ruszyć z podłogi.
— Przymarzła — mruknął Alexios. — Musiała mieć trochę wilgoci od spodu, kiedy pan ją wkładał.
Molina uświadomił sobie, że w ciemnościach nocy jest ponad sto stopni poniżej zera.
— Odmarznie szybko, kiedy wzejdzie Słońce — rzekł Alexios.
Molina niecierpliwił się jednak; przeszedł na tył traktora i otworzył tam skrzynię. Zaczął przenosić sprzęt, który w niej był: manipulatory do pobierania próbek, wysięgniki, ręczne mierniki promieniowania. Podawał je Alexiosowi, jeden po drugim, a ten układał je starannie na ziemi.
Alexios uniósł lewe ramię, by spojrzeć na miniaturowy wyświetlacz na nadgarstku.
— Do wschodu jeszcze pół godziny.
Molina już montował wyciągarkę i fulerenową linę. Alexios dostrzegł wśród leżącego na ziemi sprzętu świder elektryczny i pomógł astrobiologowi ustawić pewnie stalową konstrukcję, przyczepili do niej wyciągarkę, a potem podłączyli kabel zasilania do gniazdka elektrycznego traktora.
Nie odzywając się ani słowem opuścili sprzęt Moliny na dno wąwozu. Był to niezły test wytrzymałości wyciągarki, choć żaden z tych gadżetów nie ważył tyle, co Molina i jego skafander.
Choć noc była chłodna, Alexios pocił się z wysiłku. Dobrze, pomyślał. Skafander jest dobrze izolowany. Wyprostował się i zobaczył perłowe lśnienie na horyzoncie.
— Proszę spojrzeć — rzekł do Moliny i wyciągnął rękę.
Przez moment Molina czuł się zdezorientowany. Merkury nie ma atmosfery. Nie może być stopniowego świtu, jak na Ziemi. I wtedy zrozumiał, że to co widzi, to zodiakalne światło Słońca, światło rozproszone przez miliardy cząsteczek pyłu orbitujące wokół słonecznego równika, pozostałości materii z najdawniejszych czasów, z epoki narodzin Układu Słonecznego, które unosiły się blisko gwiazdy jak dwa podłużne ramiona, zbyt delikatne, by je dostrzec, chyba że były podświetlone przez niewidoczne jeszcze słońce, jak teraz.
— Chyba powinienem zacząć wkładać uprząż — rzekł Molina, odchrząknąwszy.
Alexios potrząsnął głową wewnątrz hełmu. Nigdy nie miałeś duszy poety, Victor. Ani jednego romantycznego neuronu w całym mózgu. Ale to on zdobył Larę, przypomniał mu sardoniczny głos gdzieś w głowie.
Zanim zdołał pomóc Molinie we wkładaniu uprzęży, Słońce wyjrzało zza horyzontu zalewając pustynny krajobraz falą żaru. Alexios usłyszał, jak jego skafander wydaje dziwne postukiwania i jęki, gdy cermet rozszerzał się przy nagłym uderzeniu upału. Wentylatory rzęziły jak wściekłe owady. Wizjer hełmu automatycznie pociemniał.
— Gotowy? — spytał Molinę.
Usłyszał odgłos przełykania śliny i kaszlnięcie, po czym Molina odpowiedział:
— Tak, jestem gotowy.
Słońce wspinało się coraz wyżej po czarnym niebie, a wąwóz wypełniał się światłem. Alexios stał przy wyciągarce, z której odwijał się kabel, a Molina wolno opuszczał się wzdłuż stromej ściany wąwozu.
Wcale nie jest aż tak głęboko, pomyślał Alexios, zaglądając do szczeliny. Jakieś dziesięć metrów, może dwanaście. Wystarczająco głęboko. Patrzył, jak Molina dociera do dna i odpina linę od uprzęży.
— Powodzenia na polowaniu — zawołał Alexios.
— Dziękuję — odparł słabo Molina. Głos zanikał, przekazywany z dna wąwozu do jednego z satelitów komunikacyjnych na górze, a potem do radia w skafandrze Alexiosa.
In pace requiescat, dodał w duchu Alexios.
Odpiąwszy linę od uprzęży, Molina wziął głęboki, uspokajający oddech, po czym rozejrzał się po wąwozie. Wyglądało to jak długa, nieco nieregularna sala bez dachu. Jedna stroma ściana była skąpana w promieniach Słońca, druga pozostawała w cieniu. Od jasnej ściany odbijało się jednak wystarczająco dużo światła, żeby Molina mógł dostrzec nierówne podłoże, a nawet dość dokładnie widzieć ciemną ścianę.
To musi być uskok, pomyślał. Może pęknięcie pojawiło się po upadku meteoru. Przypiął czerpak na próbki do wysięgnika i rozłożył go na pełną długość. Dostrzegł, że na gruncie nie ma zbyt wiele pyłu. Dno musi być odsłoniętą starą formacją. Jeśli zmierzę udziały procentowe pierwiastków radioaktywnych, powinienem być w stanie określić jej wiek.
Klękanie w ciężkim, niewygodnym skafandrze było niemożliwe, ale Molina powoli opadł na kolana. W skafandrze usłyszał, jak serwomotory protestują z jękiem. Odłamał mały kawałek skały, po czym zaczął grzebać wśród leżącego na ziemi sprzętu, szukając miernika promieniowania. Nie ma sensu mierzyć zawartości argonu, pomyślał. Żar wypędził wszystkie substancje lotne z tych skał eony temu.
Wykrył jednak promieniowanie pochodzące od uranu. Słabe, ale wyraźnie widoczne na małym ekraniku ręcznego wykrywacza. Potem spróbował wykryć potas. Wyraźna obecność. Nie dająca się z niczym pomylić. Molina zważył próbkę, a następnie wykonał kilka przybliżonych obliczeń na komputerze wbudowanym w nadgarstek skafandra. Próbka miała co najmniej dwa i pół miliarda lat. Gdybym spróbował pokopać głębiej, może znalazłbym starsze warstwy skały.
Spojrzał w głąb nieco nierównego skalnego korytarza. Dno wyglądało, jakby opadało jeszcze głębiej. Może uda mi się dotrzeć do głębszych warstw bez wiercenia, pomyślał. I tak nie mam ze sobą porządnego świdra, pomyślał.
Wstanie na równe nogi wymagało nie lada wysiłku, choć serwomotory robiły, co mogły. Pot zalewał mu oczy, gdy wywołał Alexiosa:
— Idę wzdłuż wąwozu, jakieś sto metrów.
Chwilę trwało, zanim sygnał radiowy odbił się od najbliższego satelity komunikacyjnego.
— W jakim kierunku? — spytał Alexios.
Molina wskazał ręką i uprzytomnił sobie, że to nie ma sensu. Postukał w klawiaturę, po czym spojrzał na dane pozycyjne pojawiające się na wyświetlaczu.
— Na północ — rzekł do mikrofonu skafandra. — Po pana lewej stronie, gdyby pan stał twarzą do wąwozu.
Tym razem nastąpiła dłuższa chwila ciszy, gdy sygnał był przekazywany do satelity.
— Doskonale — dobiegł w końcu głos Moliny. — Gdyby pan szedł dalej, proszę dać mi znać, przestawię traktor bliżej pana pozycji.
— To nie będzie konieczne — odparł szybko Molina.
Znów chwila ciszy. I wreszcie:
— Dobrze, poczekam tu.
Molina zaczął marsz wzdłuż otoczonej skalnymi ścianami rozpadliny. Ten głos, pomyślał. Dlaczego wydaje mi się taki znajomy?
Alexios wspiął się z powrotem do kabiny traktora i opadł niezgrabnie na fotel kierowcy. Fotel był metalowy, zaprojektowany z myślą o tym, że będą w nim siedzieć osoby w skafandrach.
Nie ma sensu stać na otwartej przestrzeni, pomyślał Alexios. Szkłostal nie zapewnia jakiejś szczególnej ochrony przed promieniowaniem, ale i ta odrobina się przyda. Przypomniał sobie stare powiedzenie z czasów, gdy był żołnierzem w Pasie: „Nigdy nie stój, jeśli możesz usiąść. Nigdy nie trwaj na jawie, jeśli możesz spać. I zawsze używaj latryny, kiedy koło niej przechodzisz”.
Alexios wiedział, że tu nie było latryn. W Pasie też nie. Sikało się do rurki na mocz wbudowanej w skafander, a grubszą potrzebę załatwiało, jeśli udało się znaleźć toaletę na statku, w którym było ciśnienie.
Słońce znajdowało się teraz nad horyzontem w połowie drogi, przerażająco wielkie i rozżarzone.
Alexios uśmiechnął się. Za jakieś piętnaście minut zajdzie i w całej okolicy znów zapadnie ciemność. Ciekawe co Victor zrobi, kiedy będzie ciemno, a on utknie w wąwozie?
Dante Alexios siedział w kabinie traktora i patrzył, jak Słońce opada w stronę horyzontu, a na jego dziwnej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek. Choć Molina nie odzywał się do niego od chwili, gdy oznajmił, że rusza wzdłuż wąwozu, słyszał jego oddech dzięki włączonemu w hełmie astrobiologa mikrofonowi.
Alexios przełączył radio z częstotliwości skafandra na częstotliwość bazy i wywołał kontrolera.
— Alexios do bazy.
Odpowiedź nadeszła prawie natychmiast.
— Tu baza.
— Macie naszą pozycję?
Niewielkie opóźnienie. Alexios wyobraził sobie kontrolera przyglądającego się mapie na wyświetlaczu.
— Tak, odbieramy wasz namiar wyraźnie.
— Dobrze. Dzieje się tam coś, o czym powinienem wiedzieć?
Lekki chichot.
— Nie, chyba że wykazujesz niezdrowe zainteresowanie tym, co robi dyrektor do spraw bezpieczeństwa i jej asystent.
Alexios też się roześmiał.
— Dopóki nie zajmują się rekreacją w godzinach pracy, to nie.
— Jasne. A z ich stacji roboczych dochodzi ciężkie dyszenie.
— Rozmówię się z nią jak wrócę.
— Z nią? A z nim nie?
— Z nią — powtórzył Alexios. — W takich sytuacjach kobieta zawsze ma kontrolę.
— To jakaś nowość — mruknął kontroler.
Poza tym nie działo się nic, o czym powinien zostać poinformowany Alexios. Montowano eksperymentalną osłonę na jednym z satelitów energetycznych; poza tym baza działała w trybie uśpienia i czekała na pozwolenie MUA do podjęcia prac.
Alexios przerwał połączenie z bazą i rozsiadł się na tyle wygodnie, na ile było to możliwe w skafandrze. Ciekawe, ile czasu zajmie Yamagacie doprowadzenie fundacji do bankructwa? A jeśli fundacja padnie, czy Yamagata zacznie po prostu wysysać więcej pieniędzy z korporacji? Czy syn mu na to pozwoli? Wojna między ojcem a synem mogłaby być interesująca.
Słońce opadało. Odwrócił się i zobaczył jasne gwiazdy błyszczące na tle czerni po drugiej stronie nieba. Tylko on i gwiazdy. I jego myśli.
Lara. Była żoną Moliny. Od dziesięciu lat. Mieli syna, Victora juniora. Jego syn, z jej ciała.
Ból, jaki odczuwał Alexios, był rzeczywisty, fizyczny. Poczuł, że zaciska szczęki tak mocno, aż zgrzytnęły zęby.
Włożył nieco wysiłku w to, żeby się odprężyć i postukał w klawiaturę, uruchamiając połączenie skafander-skafander.
— …ciemno tutaj. — mówił Molina. — Lampa na hełmie niespecjalnie pomaga.
— Słońce zaraz zajdzie — poinformował Alexios.
— Na jak długo?
Alexios nauczył się na pamięć całodziennego harmonogramu Słońca.
— Pięćdziesiąt osiem minut, dwanaście sekund.
— Na całą godzinę? — Molina jęknął jak rozczarowane dziecko.
— Coś koło tego.
— Co ja w takim razie, do cholery, mam robić w tej dziurze przez godzinę? Powinien był mi pan o tym powiedzieć!
— Myślałem, że pan wie.
— Gówno widzę!
— Ma pan lampę na hełmie.
— Też mi pomoc. To jak szukanie drogi w Górach Skalistych z latarką.
— Znalazł pan coś?
— Nie — warknął Molina. — I w tym tempie nie znajdę.
W żadnym tempie nie znajdziesz, odparł w duchu Alexios i dodał głośno:
— Chce pan wrócić do traktora?
Długa chwila ciszy. Alexios wyobraził sobie wściekłego Molinę rozważającego wszystkie alternatywy.
— Nie, do licha. Zostanę tu i poczekam, aż to pieprzone słońce wzejdzie.
— Przesunę traktor, żeby stał bliżej pana pozycji.
— Dobrze. Proszę tak zrobić.
Nie było atmosfery, która rozpraszałaby światło gwiazd, więc takie oświetlenie wystarczyło Alexiosowi, by zwinąć linę wyciągarki, rozmontować sprzęt i spakować wszystko z powrotem do traktora. Potem podjechał ostrożnie do brzegu wąwozu tam, gdzie siedział wściekły Molina, czekający na wschód Słońca, który pozwoliłby mu podjąć poszukiwania. Alexios wiedział, że to strata czasu. Victor nie znajdzie tego, czego szuka.
Zanim zdążył wywiercić w gruncie dziury służące do mocowania konstrukcji wyciągarki, Słońce znów pojawiło się nad nagim, blisko położonym horyzontem. Tym razem zostanie w górze przez parę tygodni. Alexios widział jego żar nawet przez silnie przyciemnioną szybkę hełmu. Słońce było niesamowite, potężne, a jego obecność działała przytłaczająco.
Godziny mijały wolno. Alexios słuchał sapania Moliny szukającego skał mogących zawierać bioznaczniki.
— Chryste, jak tu gorąco — skarżył się naukowiec.
Alexios postukał w klawiaturę, by sprawdzić odczyt temperatury na zewnątrz.
— Zaledwie trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Chłodny poranek jak na Merkurego.
— Gotuję się w tym pieprzonym skafandrze.
— Bez niego ugotowałby się pan znacznie szybciej — droczył się z nim Alexios.
— Nic tu nie ma. Idę zbadać następne zakamarki wąwozu.
— Proszę sprawdzić system chłodzenia skafandra. Jeśli jest na żółtej części wyświetlacza, powinien pan wracać.
— Wskaźnik jest zielony.
Alexios uruchomił program monitoringu skafandra i dostrzegł, że system chłodzenia skafandra Moliny znajduje się na granicy żółtej części. Została mu jeszcze jakaś godzina, a zmieni się w czerwony, policzył szybko.
Prawie godzinę później Alexios zawołał:
— Doktorze Molina, czas wracać.
— Jeszcze chwilę. Mam tu trochę skał, którym chcę się przyjrzeć.
— Przepisy bezpieczeństwa — rzekł stanowczo Alexios. — Pana system podtrzymywania życia ledwie zipie.
— Widzę odczyty równie dobrze jak pan — odparł cierpko Molina. — Została mi jeszcze dobra godzina zanim dotrze do czerwonej linii, a nawet wtedy zostanie mi jeszcze margines bezpieczeństwa.
— Doktorze Molina, musi pan przestrzegać przepisów bezpieczeństwa. Wymyślono je, by nas chronić.
— Tak, tak. Jeszcze tylko przyjrzę się tym… hej! Do licha!
— Auć!
— Co się stało? — warknął szczerze zaniepokojony Alexios.
— Co jest?
— Nic mi nie jest. Przewróciłem się i tyle. Potknąłem się na szczelinie w gruncie.
— Ach.
Alexios usłyszał sapanie, potem przekleństwa, a na końcu ciężki, przyspieszony oddech. Odgłos paniki.
— Chryste, nie mogę wstać!
— Co?
— Nie mogę się podnieść! Leżę na lewym boku i nie mogę z tego cholernego skafandra wykrzesać dość mocy, żeby stanąć na nogi.
Alexios łatwo wyobraził sobie tę kłopotliwą sytuację. Serwomotory skafandra zaprojektowano tak, by pomagać użytkownikowi w normalnych ruchach ramion i rąk. W zasadzie skonstruowano je tak, by ludzkie mięśnie zyskały wystarczającą siłę do poruszania ciężkimi rękawami i nogawkami skafandra. Niewiele więcej. Molina leżał na ziemi i próbował podnieść do pozycji pionowej łączną masę swojego ciała i skafandra. Nawet w niskiej grawitacji Merkurego było to niełatwe zadanie dla serwomotorów.
— Może pan usiąść? — rzucił do mikrofonu skafandra.
Mruknięcie, po czym pełne rozpaczy westchnienie.
— Nie. Ta pieprzona żelazna dziewica, w której utknąłem, nie zgina się w środku.
Alexios zaczął się szybko zastanawiać. W skafandrze wytrwa jeszcze dwie godziny, może trzy. Mogę go tam zostawić i pozwolić, żeby się ugotował. Zostawił mnie, kiedy ja go potrzebowałem; dlaczego miałbym ratować mu teraz życie? To nie moja wina, sam chciał tam iść. Upierał się.
Łączność z bazą funkcjonowała na innej częstotliwości niż komunikacja między skafandrami. Oczywiście, satelity komunikacyjne mogą przechwytywać częstotliwości skafandra, ale należało je przesterować, Victor o tym nie wiedział. Popędził w teren nie nauczywszy się podstawowych procedur, zżymał się Alexios. To ja miałem się zająć szczegółami.
Tak samo jak ja na niego liczyłem, kiedy go potrzebowałem. A on mnie zostawił. Zabrał Larę i zostawił mnie na pastwę losu.
Alexios uśmiechnął się złośliwie we wnętrzu hełmu. Przypomniał sobie stare opowiadanie Poego „Beczka amontillado”. Jak brzmiały ostatnie słowa Fortunata? „Na miłość boską, Montresorze!”. A Montresor odparł, wkładając ostatnią cegłę i skazując swego przyjaciela na powolną śmierć, „Tak, na miłość boską!”.
— Hej! — zawołał Molina. — Ja naprawdę potrzebuje po mocy.
— Tak, na pewno — rzekł spokojnie Alexios.
I wyobraził sobie, jak przekazuje do bazy smutną wiadomość. Opowiada Yamagacie, jak znany astrobiolog zginął na powierzchni Merkurego w szlachetnym porywie poszukiwania dowodów na istnienie życia. Próbowałem mu pomóc, Alexios wyobrażał sobie jak to mówi, ale kiedy do niego dotarłem, już nie żył. Posunął się za daleko. Ostrzegałem go, ale on nie zwracał uwagi na przepisy bezpieczeństwa.
A potem będę musiał powiedzieć o tym wdowie. Laro, twój mąż nie żyje. Nie, nie mogę tego tak powiedzieć, to za brutalne. Laro, obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny…
Dostrzegł przerażenie w jej upstrzonych złotymi cętkami oczach. I ból.
— Ja naprawdę tu utknąłem! — krzyczał Molina z rozpaczą w głosie. — Potrzebuję pomocy! Co pan tam robi?
— Już schodzę — usłyszał swój głos Alexios. — To zajmie parę minut. Niech pan się trzyma.
— Na litość boską, proszę się pospieszyć! Tonę we własnym pocie w tym pieprzonym skafandrze.
Alexios znów się uśmiechnął. Utrudniasz sobie zadanie, Victorze. I nie ułatwiasz mojego, tak nie będzie mi łatwiej przyjść ci z pomocą.
Otworzył jednak drzwi kabiny i zeskoczył na ziemię, prawie z nadzieją, że złamie sobie kostkę albo zwichnie kolano i nie będzie w stanie uratować zadufanego tyłka Moliny. Zły na samego siebie, wściekły na Victora, zirytowany na cały świat, Alexios pomaszerował do wyciągarki i chwycił linę w odziane w rękawice dłonie i powoli zaczął opuszczać się stromym zboczem wąwozu.
— Co pan tam robi? — dopytywał się Molina. — Idzie pan tu?
— Będę za parę minut — wycedził Alexios przez zaciśnięte zęby.
Uratuję ci tyłek, Victorze. Uratuję twoje cielsko. Nie pozwolę ci zginąć. Przywiozę cię z powrotem i pozwolę ci dalej dążyć do zguby. A to jest równie dobre jak zabicie ciebie. A nawet lepsze. Bo ciebie czeka zguba, Victorze. Z moją pomocą.
— Och, musiał się pan nieźle przestraszyć, prawda? — spytał profesor McFergusen, nalewając sobie mocnej whisky.
Molina siedział z żoną u boku na kanapie o opływowych kształtach w doskonałe wyposażonym salonie Brudnoy. Na niskim stoliku przed nimi stały dwie wysokie szklanki soku owocowego. Poza nimi nie było tam nikogo. McFergusen dopilnował, żeby spotkanie miało całkowicie prywatny charakter.
Na ogorzałej twarzy Szkota malował się ojcowski uśmiech. Usiadł w pokrytym imitacją pluszu fotelu na końcu koktajlowego stolika. On i fotel jednogłośnie westchnęli.
— Nic się panu nie stało, mam nadzieję? — zwrócił się do Moliny. — O ile mogę dostrzec, żadnych połamanych kości.
— Nic mi nie jest — odparł Molina. — Mały wypadek. Nie ma się nad czym rozwodzić.
Pani Molina spojrzała na McFergusena, jakby była przeciwnego zdania, ale milczała i starała się nie okazywać uczuć; wzięła szklankę z sokiem i pociągnęła łyk. Sok owocowy. McFergusen stłumił odruch niesmaku.
— Sądzę, że całą tę aferę wyolbrzymiono — rzekła Lara.
— Z tego, co mówi Victor, nie było prawdziwego niebezpieczeństwa.
McFergusen pokiwał głową.
— Pewnie nie było. Dobrze, że Alexios tam był i pomógł ci się wydostać.
— Dlatego właśnie przepisy bezpieczeństwa wymagają, żeby nikt nie wychodził na powierzchnię sam — rzekł Molina nieco sztywno.
— Tak. Oczywiście. Najważniejsze pytanie jednak brzmi: czy znalazł pan jakieś próbki podczas tej wyprawy?
Teraz Molina chwycił za szklankę.
— Nie — przyznał i pociągnął łyk soku.
Na brodatej twarzy McFergusena pojawił się zmartwiony grymas.
— Widzi pan, nie mamy nic poza próbkami zebranymi przez pana pierwszego dnia pobytu na planecie.
— Musi być tego więcej — upierał się Molina. — Po prostu jeszcze ich nie znaleźliśmy.
— Chłopcze, szukaliśmy całymi tygodniami.
— Musimy szukać dalej. I na szerszą skalę.
Szklaneczka whisky nie opuszczała dłoni McFergusena.
Pociągnął głęboki łyk i w końcu odstawił ją na stół. Potrząsnął głową i oznajmił stanowczo:
— Yamagata wywiera naciski na MUA. I szczerze mówiąc kończą mi się już preteksty, żeby przekładać powrót zespołu do centrali. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie są koszty pobytu tego statku na orbicie? I mojego zespołu?
Molina wyglądał na solidnie zirytowanego.
— A ile jest warte odkrycie na Merkurym? Potrafi pan określić w dolarach wartość nowej wiedzy?
— Czy na Merkurym jest życie?
— To jest właśnie pytanie, prawda?
— Niektórzy z członków mojego zespołu uważają, że robimy tu z siebie głupców.
— W takim razie są głupcami — warknął Molina.
— Czyżby?
Molina już miał ostro odpowiedzieć, ale żona położyła mu rękę na ramieniu. Dotkniecie było lekkie jak piórko, ale wystarczyło, by go uciszyć.
— Czy to Sagan powiedział — rzekła cicho — że brak dowodu istnienia nie jest dowodem nieistnienia?
McFergusen uśmiechnął się do niej.
— Tak, Sagan. I ja się z nim zgadzam! Całkowicie się zgadzam! Nie jestem twoim wrogim, chłopcze. Też marzę o sukcesie.
Lara natychmiast zrozumiała, czego nie powiedział.
— Pragnie pan sukcesu Victora, ale ma pan wątpliwości.
— A nawet gorzej — McFergusen zmarkotniał. — Wśród mojego zespołu panuje zgoda, że te dowody nie są rozstrzygające. A może nawet nie są istotne.
Molina o mało nie upuścił szklanki.
— Nie są istotne! Co pan ma na myśli?
McFergusen miał zdecydowanie nieszczęśliwą minę.
— Zwołałem zebranie na jutro na dziesiątą rano. Mam zamiar poddać ocenie wszystkie dowody, jakie odkryliśmy.
— Przecież już wielokrotnie je ocenialiśmy.
— Ale to coś nowego — oznajmił McFergusen. — Coś, co zmienia sytuację całkowicie.
— O co chodzi?
— Wolałbym poczekać na zebranie całego zespołu — rzekł McFergusen.
— Dlaczego więc zaprosił nas pan dziś wieczorem?
Profesor obrzucił Molinę krzywym spojrzeniem i rzekł ponuro:
— Chcę dać panu szansę, by pan przemyślał co zrobił i rozważył ewentualne implikacje.
Molina zmarszczył czoło z zaskoczeniem.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi.
— To dobrze — rzekł McFergusen. — O ile mówi pan prawdę.
— O ile mówię prawdę!? Co pan ma na myśli, u licha!?
McFergusen uniósł dłonie obronnym gestem.
— Powoli, powoli, nie ma powodu, żeby tracić nad sobą panowanie.
— Czyżby ktoś nazwał mnie kłamcą? Czy ktoś z tych akademickich jajogłowych powiedział, że moje dowody są nieważne?
— Jutro — odparł McFergusen. — Porozmawiamy o wszystkim jutro, kiedy będą obecni wszyscy.
Dopił whisky i zerwał się na równe nogi. Molina i jego żona również wstali.
— Nic z tego nie rozumiem — oznajmiła Lara.
McFergusen zauważył, że jest prawie równie wysoka jak on.
— Może nie powinienem był państwa dzisiaj fatygować, ale chciałem was ostrzec co do tego, co was może jutro czekać.
Twarz Moliny poczerwieniała z gniewu. Żona chwyciła go za ramię i powstrzymał się od powiedzenia tego, co miał zamiar wyrazić.
— Zatem do zobaczenia jutro o dziesiątej w sali konferencyjnej — rzekł McFergusen wyraźnie zakłopotany. — Dobranoc.
Wyszedł z salonu i zanurkował w klapie prowadzącej do głównego korytarza statku. Lara zwróciła się do męża.
— Przynajmniej nie miał na tyle tupetu, żeby życzyć nam przyjemnych snów.
Molina był zbyt wściekły, żeby docenić jej próbę rozładowania sytuacji.
Po wyrazie ich twarzy Molina ocenił, że nie będzie łatwo. McFergusen siedział na honorowym miejscu przy stole konferencyjnym, otoczony naukowcami. Najbardziej martwił go widok Danversa i jego akolitów siedzących razem. Jedyne puste krzesło, na najpodlejszym miejscu, czekało na Molinę.
Gdy Victor wkroczył do sali konferencyjnej dokładnie o dziesiątej, wszyscy spojrzeli na niego. Kilku nawet się uśmiechnęło, ale było to powierzchowne, zdawkowe i sztuczne.
Oczywiście McFergusen kazał im przyjść wcześniej; pewnie po to, żeby najpierw omówić z nimi ich zeznania. Zeznania.
Molina skrzywił się, gdy to słowo odruchowo przyszło mu do głowy. Wiedział, że to będzie sąd. Jak sąd wojskowy. Albo sąd kapturowy.
Gdy otworzył drzwi prowadzące z korytarza do sali konferencyjnej i wszedł, zapadła absolutna cisza. W tej ciszy Molina zajął miejsce i włożył swój chip z danymi do szczeliny wbudowanej w stół z imitacji mahoniu.
— Doktorze Molina — zaczął McFergusen — zakładam, że zna pan wszystkich obecnych.
Molina skinął głową. Poznał już większość z obecnych w sali naukowców, a ich reputacja była mu znana. Danvers był starym przyjacielem, a przynajmniej starym znajomym. Dwóch towarzyszących mu pastorów nie znał, ale dla Moliny nie miało to znaczenia.
Sala konferencyjna była urządzona po spartańsku. Wąski stół, który stał pod jedną ze ścian, był pusty; żadnych zakąsek, żadnego termosu z kawą czy dzbanka wody. Ekrany ścienne były wyłączone. W pokoju było nieznośnie ciepło, ale Molina miał wrażenie, że w środku jest zimny jak lód. To będzie wojna, pomyślał. Wszyscy z jakiegoś powodu są przeciwko mnie. Dlaczego? Czy to zazdrość? Czy niewiara? Niechęć do zaakceptowania faktów? Nieważne. Mam dowody. Nie mogą mi ich odebrać. Już opublikowałem moje odkrycia w sieci. Może o to chodzi. Może są wkurzeni, bo nie udostępniłem moich odkryć kanałami akademickimi. To klasyczna droga, zanim udostępni się badania całemu światu.
McFergusen ostentacyjnie nacisnął klawisz na konsoli wbudowanej w stół.
— Niniejszym oficjalnie otwieram spotkanie. Zgodnie ze zwykłą praktyką, wszystko zostanie zarejestrowane.
Molina odchrząknął i przemówił.
— Chciałbym przedstawić moje dowody na odkrycie istnienia aktywności biologicznej na Merkurym.
McFergusen skinął głową.
— Pana dowody zostaną dołączone do protokołu ze spotkania.
— Dobrze.
— Jakieś uwagi?
Przemówiła pulchna kobieta o wyglądzie babci, z okrągłą twarzą i posiwiałymi włosami spiętymi schludnie z tyłu.
— Ja mam jedną uwagę.
— Doktor Paula Kantrowitz — rzekł McFergusen do protokołu. — Geobiolog, Cornell University.
Przegapiłaś ostatnią serię zabiegów odmładzających, szydził w duchu Molina. I przydałby ci się miesiąc albo dwa na siłowni.
Postukała w klawiaturę i na ekranach ściennych po obu stronach sali pojawiły się dane Moliny.
— Dowody przedstawione przez doktora Molinę są niepodważalne — rzekła. — Jednoznacznie wykazują zakres sygnatur sugerujących aktywność biologiczną.
Molina poczuł, że się odpręża. Może w końcu nie będzie aż tak źle, pomyślał.
— Nie ulega wątpliwości, że skały zbadane przez doktora Molinę wykazują wysoki poziom bioznaczników.
Kilka osób przy stole skinęło głowami.
— Problem w tym — mówiła dalej Kantrowitz — czy skały te pochodzą z Merkurego?
— Co pani ma na myśli? — warknął Molina.
Unikając jego wściekłego spojrzenia, Kantrowitz mówiła dalej.
— Kiedy zbadałam próbki skał, które uprzejmie udostępnił nam doktor Molina, zastanowiła mnie jedna rzecz w wynikach. Przypominały mi coś, co już kiedyś widziałam.
— To znaczy? — spytał McFergusen, jakby odgrywał dobrze wyćwiczony rytuał.
Kantrowitz dotknęła kolejnego klawisza i na ekranie ściennym pojawił się nowy zestaw krzywych, tuż obok danych Moliny. Wyglądały bardzo podobnie — nieomal identycznie.
— Ten drugi zestaw wartości to dane z Marsa — rzekła.
— Skały doktora Moliny zawierają bioznaczniki, których nie da się odróżnić od tych w próbkach marsjańskich.
— I co z tego? — warknął Molina. — Najwcześniejsza aktywność biologiczna na Merkurym wykazuje sygnatury podobne do najwcześniejszej aktywności biologicznej na Marsie. Jest to ważne odkrycie samo w sobie.
— Tak by było — odparła Kantrowitz — gdyby pańskie próbki rzeczywiście pochodziły z Merkurego.
— Rzeczywiście pochodziły z Merkurego? — Molina był zbyt zaskoczony, żeby zareagować wściekłością. — Co pani ma na myśli?
Kantrowitz miała smutną minę, jakby była rozczarowana zachowaniem dziecka.
— Kiedy zauważyłam podobieństwo do marsjańskich skał, zbadałam morfologię próbek doktora Moliny.
Dane znikły z ekranu, zastąpione przez nowy zestaw krzywych.
— Górne wykresy, te czerwone, to doskonale znane wyniki badań marsjańskich skał. Niższe, żółte, to próbki doktora Moliny. Jak państwo widzą, mają tak podobne kształty, że są praktycznie identyczne.
Molina gapił się na ekran. Nie, powiedział sobie w duchu. Coś tu jest nie tak.
— Trzeci zestaw krzywych, czerwone na dole, to losowe próbki, które sama zebrałam z powierzchni Merkurego. Są zupełnie inne, jeśli chodzi o zawartość minerałów i ilości izotopów, w porównaniu do dobrze zbadanych próbek marsjańskich. I próbek doktora Moliny.
Molina, oniemiały, opadł na fotel.
Kantrowitz niezmordowanie ciągnęła dalej.
— Potem użyłam mikroskopu tunelowego, by przeszukać inkluzje w próbkach.
Na ekranie pojawił się kolejny wykres.
— Znalazłam kilka, zawierały gazy uwięzione w skale. Zawartość gazów szlachetnych w inkluzjach odpowiada składowi marsjańskiej atmosfery, aż do granicy możliwości pomiaru.
Gdyby te próbki przebywały na powierzchni Merkurego przez dłuższy czas, gazy zostałyby wyżarzone ze skał z powodu panujących na planecie wysokich temperatur dziennych.
— Chce pani powiedzieć — spytał McFergusen — że próbki doktora Moliny w rzeczywistości są skałami z Marsa?
— Wcale nie pochodzą z Merkurego? — wtrącił się Danvers, nie mogąc ukryć uśmiechu zadowolenia.
— Zgadza się — odparła Kantrowitz, kiwając posępnie głową, po czym spojrzała prosto na Molinę.
— Bardzo mi przykro, doktorze Molina, ale pańskie próbki w rzeczywistości są pochodzenia marsjańskiego.
— Ale ja je tu znalazłem — rzekł Molina, a jego głos brzmiał prawie jakby był bliski płaczu. — Na Merkurym.
— Więc powstaje kwestia — rzekł chłodno McFergusen — jak znalazły się na Merkurym.
Przy stole konferencyjnym zapadła złowieszcza cisza. Po chwili jeden z młodszych mężczyzn siedzących naprzeciwko Kantrowitz, podniósł rękę. Jakiś Azjata, pomyślał Molina. Albo Amerykanin pochodzenia azjatyckiego.
— Doktor Abel Lee — oznajmił McFergusen. — Wydział astronomii, uniwersytet w Melbourne.
Lee wstał. Molina dostrzegł ze zdumieniem, że był dość wysoki.
— Jest powszechnie wiadome, że wiele meteorytów znalezionych na Ziemi pochodzi z Marsa. Zostały wyrzucone z planety wskutek uderzenia potężniejszego meteoru, osiągnęły prędkość ucieczki i wędrowały w przestrzeni międzyplanetarnej, dopóki nie wpadły w studnię grawitacji Ziemi.
— W istocie — dodał McFergusen — pierwsze dowody na istnienie życia na Marsie znaleziono w meteorycie, który spadł na Antarktydzie — choć nad tymi dowodami zawzięcie debatowano przez wiele lat.
Lee skinął lekko profesorowi, po czym mówił dalej.
— Jest więc możliwe, że skała znajdująca się na powierzchni planety czy nawet pod nią może odlecieć z planety i wylądować na innej?
Molina pokiwał z zapałem głową.
— Czy jest wszakże możliwe, by taka skala wylądowała na Merkurym? — spytał inny z naukowców. — Studnia grawitacyjna Merkurego jest w końcu znacznie mniejsza niż ziemska.
— A że planeta znajduje się tak blisko Słońca — rzekł inny — czy nie byłoby raczej możliwe, że skała spadłaby raczej na Słońce?
— Musiałbym dokonać obliczeń — odparł Lee — ale oba spostrzeżenia są słuszne. Szanse, by marsjańska skała wylądowała na Merkurym, są znikome. Moim zdaniem — dodał.
— Jest jeszcze coś — wtrącił McFergusen z ponurą miną na brodatym obliczu.
Molina poczuł się, jakby był oskarżonym podczas procesu prowadzonego przez Torquemadę.
— Po pierwsze — rzekł McFergusen, unosząc pokryty zgrubieniami palec — doktor Molina nie znalazł jednej marsjańskiej skały, ale osiem, wszystkie w jednym miejscu.
— Być może jeden meteor spadł i rozbił się przy uderzeniu o ziemię — podsunął Molina.
McFergusen skrzywił się, dając do zrozumienia, co myśli o takim pomyśle.
— Po drugie — kontynuował — jest faktem, że choć przeszukaliśmy dość małą powierzchnię, nie znaleźliśmy żadnych podobnych próbek.
— Ale przecież dopiero zaczęliście szukać! — krzyknął Molina, czując jak ogarnia go rozpacz.
McFergusen pokiwał głową jak sędzia, który właśnie ma ogłosić wyrok śmierci.
— Zgadzam się, że przeszukana przez nas powierzchnia była stosunkowo niewielka. Ale… — westchnął, po czym patrząc wprost na Molinę mówił dalej: — Jest coś takiego jak brzytwa Ockhama. Jeśli mamy do wyboru kilka możliwych odpowiedzi na pytanie, poprawna jest zwykle najprostsza.
— Co pan ma na myśli? — szepnął Molina, choć już wiedział, jaka będzie odpowiedź.
— Najprostsza odpowiedź — rzekł McFergusen, niskim, dudniącym głosem — jest taka, że w miejscu, gdzie okrył pan te skały, zostały one specjalnie rozrzucone przez kogoś, kto przywiózł je z Marsa.
— Nie! — krzyknął Molina. — To nie może być prawda!
— Pracował pan na Marsie, prawda?
— Cztery lata temu!
— Miał pan dość możliwości, żeby nazbierać skał na Marsie i w końcu przywieźć je na Merkurego.
— Nie, one już tam były! Znaleźli je robotnicy budowlani! Wysłali mi wiadomość!
— To wszystko mogło zostać ukartowane — rzekł McFergusen.
— Ale tak nie było! Ja nie…
McFergusen westchnął znów, jeszcze ciężej.
— Nasze zgromadzenie nie będzie decydować, skąd na Merkurym wzięły się te próbki, doktorze Molina. Nie będziemy też oskarżać pana ani kogokolwiek innego o naganne postępowanie.
Ale musimy dojść do wniosku, że próbki, które przedstawił pan jako dowody istnienia aktywności biologicznej na Merkurym, w rzeczywistości pochodzą z Marsa.
Molina miał ochotę krzyczeć. To koniec, pomyślał. Koniec mojej kariery naukowca. Wszystko skończone. Już po wszystkim.
Redagując triumfalną wiadomość przeznaczoną dla centrali Nowej Moralności w Atlancie biskup Danvers odczuwał czystą radość.
Sami naukowcy obalili twierdzenia Moliny o znalezieniu życia na Merkurym! Było to zwycięstwo wszystkich Wierzących. Cała ta historia była bujdą, oszustwem. Kolejny dowód na to, do czego potrafią się posunąć ci zeświecczeni naukowcy w swoich wysiłkach zmierzających do podkopania czyjejś wiary, zżymał się w duchu Danvers.
Posmutniał na myśl o tym, że podważono wiarygodność Moliny. Victor był jego przyjacielem. Może i bywał prostacki i apodyktyczny, ale teraz był zdruzgotany. Tylko że jest sobie sam winien, pomyślał Danvers. Grzech pychy. Teraz za to zapłaci.
Danversowi było go jednak żal. Znali się prawie od piętnastu lat, i choć większość tego czasu przebywali z dala od siebie, czuł wciąż sympatię do Victora Moliny. Danvers udzielał nawet ślubu Larze Tierney i Victorowi. Nie powinienem cieszyć się z jego klęski, pomyślał.
W głębi ducha Danvers zdawał sobie sprawę z tego, że prawdziwa więź między nim a Moliną powstała wskutek upadku innego człowieka, Mance’a Bracknella. I Danvers, i Victor odegrali swoją rolę w tym, co się stało po tej strasznej tragedii w Ekwadorze. Obaj przyczynili się do zesłania Bracknella na wygnanie. Cóż, pomyślał Danvers, mogło być gorzej. W końcu ocaliliśmy go przed rozszarpaniem przez wściekły tłum.
Wzdychając ciężko, Danvers starał się odpędzić od siebie te myśli. Skup się na zadaniu, jakie masz wykonać, powtarzał sobie. Wyślij ten raport do Atlanty. Arcybiskup i jego ludzie ucieszą się z dobrej nowiny. Mogą rozgłosić tę historię jako dowód na to, że naukowcy chcą podkopać naszą wiarę w Boga. Pewnie zostanie przekazana wyższej hierarchii.
Skończył dyktować raport, przeczytał go uważnie, przesuwając kolejne strony na ekranie ściennym znajdującym się w jego kwaterze na pokładzie Himawari, dodał tu i ówdzie jakieś zdanie, tu coś podkreślił, tam wygładził styl, aż wreszcie uznał, że jego raport nabrał kształtu godnego arcybiskupa. Yamagata musi być szczęśliwy, pomyślał, redagując te słowa. Może znów zacząć prace budowlane, czy co tam jego inżynierowie mają robić na powierzchni planety.
Nanomaszyny, przypomniał sobie. Chcą zacząć używać nanomaszyn na Merkurym. Co mogę zrobić, żeby temu zapobiec? Gdybym mógł ich powstrzymać, misja na Merkurym stałaby się moim podwójnym triumfem.
Uznawszy w końcu, że raport jest zadowalający, Danvers przesłał go na Ziemię. Potem jeszcze przesłał kopie do dwóch młodych pastorów, towarzyszących mu na rozkaz Altanty. Pewnie niedługo polecą z powrotem na Ziemię, pomyślał. Wstał i przetarł zmęczone oczy. Ja chyba też niedługo wrócę na Ziemię. Uśmiechnął się na myśl o awansie i lepszym przydziale, jakie czekały go w nagrodę za wykonaną tu pracę. Uśmiechnął się kwaśno. Prawie nie musiałem kiwnąć palcem. Naukowcy wykonali za mnie całą pracę.
Potem znów przyszedł mu na myśl Molina. Biedny Victor. Musi odchodzić od zmysłów z rozpaczy. I złości. Jak znam Victora, musi być wściekły. Może ten gniew jest jeszcze stłumiony, bo zdominowało go przygnębienie. Ale prędzej czy później wyjdzie na wierzch.
Biskup Danvers wiedział co należy robić. Wyprostował się, opuścił swoją kajutę i pomaszerował korytarzem w stronę kabiny, w której mieszkał z żoną Victor Molina.
Lara zauważyła, że Molina jest bliski płaczu. Wpadł do kabiny, jakby był pijany, potykając się, z obłędem w oczach. Przeraził ją.
— Oni uważają, że ja wszystko sfałszowałem! — wyrzucił z siebie. — Uważają mnie za oszusta, za kłamcę!
I osunął się w jej ramiona.
Minęła ponad godzina. Lara nadal siedziała na kanapie trzymając męża w ramionach. Drżał z głową na jej piersi, obejmując ją ramionami i mrucząc coś niewyraźnie. Lara gładziła go po rozwichrzonych włosach uspokajającym gestem. Powoli, słowo po słowie, Molina opowiedział jej, co się stało podczas spotkania z McFergusenem i innymi naukowcami. Mruczała mu do ucha kojące słowa, ale wiedziała, że nie jest w stanie zrobić nic, by pomóc mężowi. Oskarżono go o oszustwo i wiedziała, że jeśli nawet zdoła udowodnić niewinność, zostanie napiętnowany na całe życie.
— Jestem skończony — jęczał. — To już koniec.
— Nie, nie jest aż tak źle — uspokajała go.
— Jest.
— To minie — rzekła, próbując ukoić jego ból.
Odepchnął ją brutalnie od siebie.
— Nic nie rozumiesz! Ty nic nie rozumiesz! — Miał poczerwieniałe oczy, a włosy zmierzwione i pokryte potem. — Jestem skończony! Już po mnie! Załatwili mnie. Zachowaliby się uprzejmiej, gdyby po prostu strzelili mi w łeb.
Lara usiadła prosto.
— Nie jesteś skończony, Victorze — rzekła stanowczo.
— Musisz walczyć.
Na jego twarzy zamiast rozpaczy pojawiło się obrzydzenie.
— Walczyć — warknął. — Z nimi nie da się walczyć.
Da się, jeśli tylko będziesz odważny — prychnęła, czując niechęć do mężowskiego użalania się nad sobą, wściekła na nikczemnych durni, którzy zrobili mu coś takiego, wściekła na kogoś, kto był winien tej manipulacji. — Nie możesz dopuścić do tego, żeby cię zdeptali. Wstań i walcz.
— Ty nie wiesz…
— Ktoś przysłał ci wiadomość, prawda?
— Tak, ale…
— Masz jej kopię?
— Tak, w archiwum.
— Prawdopodobnie te marsjańskie skały, które znalazłeś, podłożył ten, kto ją wysłał.
Molina zamrugał.
— Tak, ale McFergusen i pozostali sądzą, że to ja wszystko spreparowałem.
— Udowodnij, że się mylą.
— Jak u licha…
— Znajdź tego, kto cię wrobił — oznajmiła Lara. — Musiał polecieć na Merkurego, żeby podrzucić te kamienie. Prawdo podobnie nadal tam jest.
— Czy sądzisz… — Molina umilkł. Lara przyglądała się jego twarzy. Przestał użalać się nad sobą. Dostrzegła w jego oczach zmianę.
— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek odleciał z Merkurego odkąd tu przyleciałem. A na pewno nikt z zespołu przebywającego w bazie na powierzchni, jestem tego prawie pewien.
— Więc ktoś, kto cię wrobił, prawdopodobnie nadal tu jest.
— Ale jak go znaleźć?
Zanim Lara zdołała odpowiedzieć, usłyszeli ciche stukanie do drzwi.
— Ja otworzę — oświadczyła i zerwała się na równe nogi.
— Ty idź się umyć i uczesać.
Odsunęła drzwi. Wielka, przysadzista sylwetka biskupa Danversa prawie wypełniała wejście.
— Witaj, Laro — rzekł cicho. — Jeśli tylko mogę coś zrobić, żeby pocieszyć Victora, to chętnie pomogę w godzinie potrzeby.
Lara prawie zdołała się uśmiechnąć.
— Wejdź, Elliot. Pomoc nam się przyda.
W małym, pustym biurze w bazie Goethe, Dante Alexios usłyszał nowinę od samego Yamagaty.
— To wszystko jest fałszerstwem! — Yamagata uśmiechał się od ucha do ucha. — Te skały ktoś podrzucił. Tak naprawdę są z Marsa.
— Molina podrasował miejsce badań? — spytał Alexios, udając zdziwienie.
— Albo on, albo miał wspólnika.
— To… szokujące.
— Być może, ale to oznacza, że przeklęci naukowcy dadzą nam wreszcie spokój.
— Kiedy?
Yamagata wzruszył ramionami.
— Chyba niedługo, za dzień albo dwa. A tymczasem chciał bym, żeby pan jutro z rana przyleciał na Himawari. Musimy zaplanować następną fazę operacji.
— Budowa satelitów energetycznych z materiałów dostępnych na Merkurym?
— Tak. Z wykorzystaniem nanomaszyn.
Alexios skinął głową.
— Musimy to bardzo starannie zaplanować.
— Zdaję sobie z tego sprawę — odparł Yamagata, a jego uśmiech nieco zbladł. — Dlatego właśnie chcę z panem rozmawiać z samego rana.
— Stawię się punktualnie.
— Dobrze — obraz Yamagaty znikł.
Alexios rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaplótł ręce za głową. Victor jest skończony, powiedział sobie w duchu. A teraz zabierzemy się za Danversa. A potem za mojego drogiego pracodawcę, pana Saito Yamagatę, mordercę.